|
Opowiadania-archiwum Wasza twórczość |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
08-09-2004, 10:52 | #1 |
Reputacja: 1 | Miasto Mistrza Gry Szykuje siÄ™ kolejny maÅ‚y pokaz moich prac, tym razem bÄ™dzie to caÅ‚a seria, toczÄ…ca siÄ™ w okół jednego tematu. ZresztÄ…, wiÄ™cej w samych opowiadaniach. DziÅ› pierwsze z nich, otwierajÄ…ce caÅ‚Ä… seriÄ™, zatytuÅ‚owane... Smith Gdyby ktoÅ› dostÄ…piÅ‚ Å‚aski wydostania siÄ™ z miasta, gdyby ktoÅ› jechaÅ‚ PierwszÄ…, kierujÄ…c siÄ™ na drogÄ™ stanowÄ…, zobaczyÅ‚by opartego o ulicznÄ… latarniÄ™ mężczyznÄ™. Ubranego na czarno, w sÅ‚onecznych okularach. Z uÅ›miechem pogardy na twarzy. * * * ByÅ‚o ciemno, zimno i tak w ogóle wrednie. A do tego laÅ‚o. Ulice miasta wydawaÅ‚y siÄ™ teraz jeszcze bardziej nijakie, szarobure. Olbrzymie, szklane wieżowce, oÅ›wietlane blaskiem samochodowych reflektorów, smog w powietrzu, smród w podziemiach. Miasto – zbieranina ludzi, którym wiecznie gdzieÅ› spieszno i dla których liczy siÄ™ jedynie czubek wÅ‚asnego nosa. Miasto. Miasto Mistrza Gry. Jednego dnia straciÅ‚em rodzinÄ™, przyjaciół, godność, pracÄ™. Niekoniecznie w tej kolejnoÅ›ci. Szczerze mówiÄ…c, gwizdaÅ‚em na to. ByÅ‚em ciemnym i mogÅ‚em mieć to w dupie – Mistrz miewaÅ‚ czasami takie odchyÅ‚y – kiedy byÅ‚ przygnÄ™biony, nasz Å›wiat ze sÅ‚onecznej, maÅ‚ej mieÅ›cinki oÅ›wietlanej jeszcze lampami naftowymi zmieniaÅ‚ siÄ™ w ogromne metropolis skÄ…pane w deszczu. Lecz zazwyczaj na tym siÄ™ koÅ„czyÅ‚o. ByÅ‚ litoÅ›ciwy. SzedÅ‚em wiÄ™c tak, zziÄ™bniÄ™ty i przemoczony, kierujÄ…c swe kroki do stacji metra. Niedawno odbyÅ‚em rozmowÄ™ z jasnymi, tymi, których ruszać mi nie wolno, bo tak zarzÄ…dziÅ‚ Mistrz. Z tÄ… nudnÄ…, nieciekawÄ… i wciąż zagubionÄ… aktorkÄ…-amatorkÄ…, gburowatym antykwariuszem, który chyba jako jedyny z drużyny potrafiÅ‚ myÅ›leć, paniÄ… psycholog, której wydawaÅ‚o siÄ™, że jest facetem, no i oczywiÅ›cie z farmerem, który znalazÅ‚ siÄ™ tu nie wiadomo skÄ…d i dlaczego, i zaczÄ…Å‚ przewracać wszystko do góry nogami. Pytali. A On, Mistrz, znaczy siÄ™, odpowiadaÅ‚ na ich pytania moimi ustami. Pytali o to, o co mieli – kto zabiÅ‚, kiedy znalazÅ‚em ciaÅ‚o, jakie mam alibi. ZwodziÅ‚em ich, bo taka byÅ‚a moja rola. MiaÅ‚em im nieźle namieszać w gÅ‚owach. Å»eby byÅ‚o ciekawiej, żeby siÄ™ mÄ™czyli. DziÅ› byÅ‚em ważny. MiaÅ‚em te cztery godziny na pokazanie ile jestem wart. Co z tego, że nagle z przemiÅ‚ego epizodu, bogacza, okrążonego życzliwymi ludźmi, piÄ™knÄ… żonÄ…, trójkÄ… dzieci, przerodziÅ‚em siÄ™ w nÄ™dznego sprzÄ…tacza, który przypadkowo odkryÅ‚ w komórce zmasakrowane ciaÅ‚o i zadzwoniÅ‚ po policjÄ™? A wszystko toczyÅ‚o siÄ™ wokół mnie. SkrÄ™ciÅ‚em w wÄ…skÄ… alejkÄ™, ciÄ…gnÄ…cÄ… siÄ™ pomiÄ™dzy dwoma ogromnymi biurowcami (Mistrz uwielbiaÅ‚ tworzyć takie miejsca, bo wedÅ‚ug Niego byÅ‚o to mroczne i tajemnicze, nie obchodziÅ‚o go to, że w prawdziwych miastach takie alejki nie istniaÅ‚y), którÄ… miaÅ‚em bliżej na stacjÄ™. ZiewnÄ…Å‚em. MiaÅ‚em okazjÄ™. JaÅ›ni przeszukiwali w tej chwili dom ofiary, szukajÄ…c poszlak, opróżniajÄ…c jego lodówkÄ™, glÄ™dzÄ…c daremnie. OdszedÅ‚em na razie w zapomnienie, ale nie byÅ‚o to zÅ‚e. MogÅ‚em odetchnąć. Spytacie pewnie, jak siÄ™ nazywam, a ja, szczerze mówiÄ…c, nie bÄ™dÄ™ potrafiÅ‚ wam na to pytanie odpowiedzieć. Powód jest prosty – w ciÄ…gu ostatnich czterech tygodni byÅ‚em kilkunastoma różnymi osobami, w różnych Å›wiatach, epokach, o różnych imionach, zawodach, wyglÄ…dzie. A nazywaÅ‚em siÄ™ różnie – Martin, Walter, Robert, nawet Julia. Obecnie na imiÄ™ mi byÅ‚o Harry. Harry Amstrong. Powoli zszedÅ‚em po schodach w dół, na peron. KupiÅ‚em od posiwiaÅ‚ego kasjera bilet, po czym usiadÅ‚em na Å‚awce. CzekaÅ‚em. UÅ›miechnÄ…Å‚em siÄ™ na myÅ›l o sÅ‚odkiej brunetce o fioÅ‚kowych oczach, czytajÄ…cej gazetÄ™ w wagonie czwartym. ByÅ‚a sÅ‚odka, piÄ™kna, na pewno inteligentna. Zawsze, gdy jechaÅ‚em metrem, a ona siedziaÅ‚a na tym samym od lat miejscu próbowaÅ‚em siÄ™ przemóc, by do niej podejść. ByÅ‚a ciemnÄ…, jak i ja, ale cóż z tego? Przecież i my moglibyÅ›my mieć chwile przyjemnoÅ›ci. Åšwiat Mistrza Gry byÅ‚ olbrzymi, ale niezbyt dokÅ‚adny, dopracowany. ByÅ‚ leniem, i nie chciaÅ‚o mu siÄ™ dbać o szczegóły. MiaÅ‚o to też swoje plusy – Å›licznotka siedzÄ…ca w metrze zawsze na tym samym miejscu, możliwość przewidzenia, personaliów osoby, która zaraz wyÅ‚oni siÄ™ zza rogu, wreszcie czekajÄ…ce przy stoliku ciepÅ‚e, smaczne hamburgery, które nie trzeba byÅ‚oby siÄ™ martwić, że ktoÅ› je zje. Brak zÅ‚odziei. I tak dalej. Metro wjechaÅ‚o na stacjÄ™, szybko, niepostrzeżenie, cicho. PodniosÅ‚em siÄ™ z Å‚awki, ustawiÅ‚em przy drzwiach, wszedÅ‚em. I wtedy zrozumiaÅ‚em, że coÅ› jest nie tak. Bo na miejscu 74, zamiast piÄ™knej kobiety, siedziaÅ‚ mężczyzna w przeciwsÅ‚onecznych okularach i czarnym garniaku. Obok niego nastÄ™pny. I nastÄ™pny. Każdy inny. Za dużo szczegółów, cholera, za dużo szczegółów. A każdy z nich gapiÅ‚ siÄ™ na mnie, jakbym byÅ‚ króliczkiem miesiÄ…ca. WracaÅ‚em do gry. StanÄ…Å‚em w tym samym miejscu, co zwykle, nieopodal drzwi, chwyciÅ‚em siÄ™ przytwierdzonej do sufitu stalowej rurki. Co chwila spoglÄ…daÅ‚em na trzech facetów, obserwujÄ…cych mnie dokÅ‚adnie zza ciemnych okularów. SzykowaÅ‚o siÄ™ coÅ› niedobrego. Bardzo niedobrego. JaÅ›ni nie znaleźli niczego w domu ofiary. Obecnie kierowali siÄ™ na komisariat, zapytać o to, czy o tamto. A ja jechaÅ‚em metrem, pod bacznym okiem trzech kancików w okularach. Åšwietnie. PrzemyÅ›laÅ‚em dostÄ™pne rozwiÄ…zania. MogÅ‚em jak opÄ™tany rzucić siÄ™ na nich i najprawdopodobniej zarobić kulkÄ™ już teraz; czekać na ostatniÄ… stacjÄ™, wtedy z pewnoÅ›ciÄ… wyciÄ…gnÄ™liby mnie z metra, zawlekli w ciemny zauÅ‚ek i sprzÄ…tnÄ™li. Dali Mistrzowi Gry kolejny punkt do zaczepienia opowieÅ›ci. MogÅ‚em też czekać, aż wsiÄ…dzie ten gruby. JeÅ›li wsiÄ…dzie, rzecz jasna. A potem... Popchnąć go prosto na tajniaków i uciekać, gdzie pieprz roÅ›nie. Ryzykowne, ale dajÄ…ce najwiÄ™ksze szanse na przeżycie. Nie zdążyÅ‚em przemyÅ›leć dokÅ‚adnie plusów i minusów owego rozwiÄ…zania. Kolejka wjechaÅ‚a na stacjÄ™, zatrzymaÅ‚a siÄ™. WsiadÅ‚ gruby. O stacjÄ™ za wczeÅ›nie. O stacje za wczeÅ›nie, cholera! Nie byÅ‚o czasu, by myÅ›leć. Gdy wsiadÅ‚, pociÄ…gnÄ…Å‚em go do siebie, a potem wykorzystujÄ…c jego wÅ‚asny pÄ™d, przewróciÅ‚em prosto na trzech osobników. WybiegÅ‚em, ile siÅ‚ w nogach. Po chwili wybiegli i oni. Wciąż za kamiennÄ… twarzÄ…, bez sÅ‚owa. Jedyne, co siÄ™ w nich zmieniÅ‚o to pistolety w rÄ™kach. GoniÄ… mnie, a ja uciekam. Mistrzowi musiaÅ‚y skoÅ„czyć siÄ™ pomysÅ‚y, skoro skazaÅ‚ na Å›mierć takiego ciemnego jak ja. Zwykle byÅ‚em tym, który wcielaÅ‚ siÄ™ w najważniejsze, główne role. Ale nie ginÄ…Å‚. Nigdy. Szczerze mówiÄ…c, nie wiedziaÅ‚em, co siÄ™ z nami dzieje po Å›mierci. I nie chciaÅ‚em wiedzieć. Wciąż laÅ‚o. WybiegÅ‚em ze stacji, skrÄ™ciÅ‚em w lewo, w kierunku olbrzymiego placu, zwanego u nas „Placem Mistrza Gry”. Byle do ludzi, byle do tÅ‚umu. Tam siÄ™ chyba nie odważą, chociaż... Mistrz gry nie należy do litoÅ›ciwych. BiegÅ‚em. Nie czujÄ…c zmÄ™czenia, napÄ™dzany strachem. CzujÄ…c oddech trzech profesjonalnych sprzÄ…taczy ciemnych na ramieniu. BiegÅ‚em. A potem zrozumiaÅ‚em, że to bezcelowe. Niebo, budynki, podÅ‚oże zafalowaÅ‚o, rozmyÅ‚o siÄ™. ZrobiÅ‚o siÄ™ czarno. Rozmycie. Mistrz zmieniaÅ‚ Å›wiat, dopasowywaÅ‚ niektórych ciemnych do nowych realiów, wysyÅ‚a; ich w inne miejsce, czas. Wszystko musiaÅ‚o pasować. A ja nawet domyÅ›laÅ‚em siÄ™, kogo tym razem przenosi. Widać, nie pasowaÅ‚o mu, żebym umarÅ‚ tutaj, na ulicy. Obok mnie pustka. Ciemność, nicość. Jedynie trzech tajniaków, zastygÅ‚ych, zatrzymanych w biegu. ZatrzymaÅ‚ ich. ZamknÄ…Å‚em oczy. CzekaÅ‚em. Nic innego zrobić nie mogÅ‚em. * * * Kula minęła mojÄ… skroÅ„ o dosÅ‚ownie kilka centymetrów. RzuciÅ‚em siÄ™ w bok, szukajÄ…c schronienia za mojÄ… sofÄ…. A wiÄ™c jednak chciaÅ‚, bym zginÄ…Å‚ tutaj. W moim obecnym domu. MaÅ‚ej zabitej dziurami kawalerce, zakurzonej, nawet bez kablówki (komu chciaÅ‚oby siÄ™ sprzÄ…tać i w pracy, i w domu?). ChciaÅ‚, żeby grobem staÅ‚o mi siÄ™ to miejsce tutaj, za tÄ… starÄ… czerwonawÄ… kanapÄ…, na kwadratowym, szaroburym dywaniku. Jego niedoczekanie. Oni stali dwa metry dalej, pod brudnym oknem (ciekawe, dlaczego po prostu nie obeszli kanapy i wpakowali mi to wszystko prosto w twarz) i szyli w moim kierunku z bliżej nieznanego mi modelu pistoletu. Z tego, co zauważyÅ‚em, nie musieli przeÅ‚adowywać broni. BÅ‚Ä…d w Å›wiecie, ale za to jaki dla Mistrza użyteczny... Dotychczas milczeli. A kiedy wydawaÅ‚o mi siÄ™, że niedÅ‚ugo jakaÅ› zabÅ‚Ä…kana ula znajdzie sobie drogÄ™ do mojej gÅ‚owy, jeden z nich przemówiÅ‚. -Poddaj siÄ™ – jego gÅ‚os byÅ‚ bezbarwny, jakby mechaniczny. Przez gÅ‚owÄ™ przebiegÅ‚o mi „robot”. UÅ›miechnÄ…Å‚em siÄ™, mimo woli. Gorzej już być nie mogÅ‚o. -Pieprz siÄ™ – odparowaÅ‚em, starajÄ…c siÄ™ naÅ›ladować jego gÅ‚os; nie myÅ›lÄ…c siÄ™ ani ruszyć. ZresztÄ… gdybym siÄ™ wynurzyÅ‚ i tak skoÅ„czyÅ‚bym mój nÄ™dzny żywot. WiÄ™c trzeba byÅ‚o odejść stÄ…d z gracjÄ…, nie? -Poddaj siÄ™ – powtórzyÅ‚. Przestali strzelać. – Okażemy ci Å‚askÄ™, jeÅ›li siÄ™ poddasz. Okażemy ci Å‚askÄ™ – cholera, skÄ…d oni siÄ™ urwali? -Dlaczego chcecie mnie zabić? – zapytaÅ‚em, choć zdawaÅ‚o mi siÄ™, że znaÅ‚em odpowiedź. -Rozkaz. Od Mistrza Gry. Jego rozkazów siÄ™ nie kwestionuje. -JesteÅ›cie ciemnymi? -Tajemnica paÅ„stwowa – odpowiedzieli jednoczeÅ›nie, a ich gÅ‚osy zlaÅ‚y siÄ™ w jedno. Kroki. IdÄ… po mnie. Teraz, albo nigdy, pomyÅ›laÅ‚em. MiaÅ‚em plan. Prosty, ale genialny. Jak zobaczÄ™ ich w caÅ‚ej okazaÅ‚oÅ›ci wstać, zaÅ›miać siÄ™ im w twarz i czekać na reakcjÄ™. StrzelÄ…, albo nie strzelÄ…. Wszystko zależaÅ‚o od nich. A wÅ‚aÅ›ciwie od Mistrza, bo to przecież on ich zaprogramowaÅ‚. Sofa, rzucona o Å›cianÄ™, rozleciaÅ‚a siÄ™ na drobne kawaÅ‚ki. Nieco mnie zamurowaÅ‚o – byli strasznie silni. I przeraziÅ‚o, bÄ…dźmy szczerzy. Jakżeż musiaÅ‚em wtedy przeÅ›miesznie w ich oczach wyglÄ…dać – zwiniÄ™ty w kÅ‚Ä™bek, z kciukiem w ustach. Nici z mojego planu, nici z piÄ™knej, dystyngowanej Å›mierci, pomyÅ›laÅ‚em. WypalÄ…, czy nie wypalÄ…? Czy mam dziÅ› szczęśliwy dzieÅ„? Nie strzelili. -Poddaj siÄ™. ZdaÅ‚eÅ›. – jeden z nich schowaÅ‚ broÅ„ do kabury, wyciÄ…gnÄ…Å‚ do mnie rÄ™kÄ™. – Mistrz przewidziaÅ‚ dwa zakoÅ„czenia. Wybór należy do ciebie, Smith. Smith? A kto to niby jest? Bo na pewno nie... -Wybieraj Smith – ponagliÅ‚. Dopiero wtedy zaczÄ…Å‚em siÄ™ Å›miać. * * * Gdyby ktoÅ› dostÄ…piÅ‚ Å‚aski wydostania siÄ™ z miasta, gdyby ktoÅ› jechaÅ‚ PierwszÄ…, kierujÄ…c siÄ™ na drogÄ™ stanowÄ…, zobaczyÅ‚by opartego o ulicznÄ… latarniÄ™ mężczyznÄ™. Ubranego na czarno, w sÅ‚onecznych okularach.. UÅ›miechem pogardy na twarzy. Pistoletem w rÄ™ku. Gdyby wytężyÅ‚ sÅ‚uch, usÅ‚yszaÅ‚by pewnie jego sÅ‚owa, zimne, pozbawione barwy. A co mówiÅ‚? Otóż wiele. OpowiadaÅ‚ swojÄ… historiÄ™, opowiadaÅ‚ o tym, jak parszywy jest Å›wiat. Åšwiat Mistrza Gry. Pewnie zapytacie, jak siÄ™ nazywa. A on nie bÄ™dzie potrafiÅ‚ wam na to pytanie odpowiedzieć. NazywaÅ‚ siÄ™ różnie. Walter, Martin, Robert. Nawet Julia. Obecnie nazywaÅ‚ siÄ™ Smith. ByÅ‚ ciemnym, ale nie takim znowu zwyczajnym. MiaÅ‚ zadanie, miaÅ‚ misjÄ™. ByÅ‚ zabójcÄ…. RÄ™kÄ… Mistrza Gry. Ciemni w przygodach sami by siÄ™ nie zabili, Mistrz nie mógÅ‚ kazać im ot tak sobie umrzeć.. KtoÅ› musiaÅ‚ odwalać za Niego mokrÄ… robotÄ™...
__________________ MG, P+, G++, SG++, SS, SD++, K, p, Z, S---, H, D+, K, f-, h, w-, cp--, sf+, L+, NS+++, SC -, Kon+, D++, Gaz+, T+, SU?; ZC, WoD, SW, GS |
08-09-2004, 11:25 | #2 |
Reputacja: 1 | hm...ciekawe podejście do sprawy... i to co lubie najbardziej... zakończenia... podobne do początku...taka klamerka...
__________________ jeśli masz swój świat to jesteś marzycielem jeśli tworzysz do niego zasady to jesteś Bogiem jeśli zapraszasz tam innych ludzi to jesteś Mistrzem Gry |
30-10-2004, 13:55 | #3 |
Reputacja: 1 | Dawno nic siÄ™ w dziale nie dziaÅ‚o, wiÄ™c dorzxucam kolejnÄ… częśc sagi. Trzecia też jest już gotowa, lecz dorzucÄ™ jÄ… później Egzekucje To byÅ‚o najgorzej urzÄ…dzone mieszkanie, jakie w życiu widziaÅ‚em. PeÅ‚ne nadmiernego, niepotrzebnego przepychu, zagracone kiczowatymi rzeźbami, obrazami. WszÄ™dzie walaÅ‚y siÄ™ teatralne kostiumy i scenopisy, a podÅ‚ogÄ™ Å›cieliÅ‚ obrzydliwy, czerwonawy dywan. Ja staÅ‚em, z szyderczym uÅ›miechem na ustach, broniÄ… w rÄ™ku i papierosem w ustach. A ona klÄ™czaÅ‚a, wpatrzona w czarnÄ… pustkÄ™ lufy, bÅ‚agajÄ…c o litość, o życie. Ale wciąż graÅ‚a. ByÅ‚o to zauważalne. Prawdziwy ciemny wykreowany przez mistrza gry trzÄ…sÅ‚by siÄ™ w tej chwili, bÅ‚Ä…dziÅ‚ oczami po pokoju szukajÄ…c jakiegoÅ› ratunku, jego gÅ‚os drżaÅ‚by, a po podÅ‚ożu ciekÅ‚aby żółtawa, mÄ™tna strużka. Takie byÅ‚o życie. Ale ona jedynie graÅ‚a. KlÄ™czaÅ‚a, bÅ‚agaÅ‚a, ale... Nie byÅ‚o tego przerażenia w gÅ‚osie, w jej oczach nic siÄ™ nie zmieniÅ‚o. ZresztÄ… – co miaÅ‚o siÄ™ zmienić? Dla jasnej byÅ‚a tylko kartkÄ… papieru z zapeÅ‚nionÄ… danymi i fikcyjnymi personaliami. Najwyżej pójdzie do kosza. Zrobi sobie nowÄ…, ale... Ona odejdzie. -BÅ‚agam – niby wyjÄ…kaÅ‚a, ale byÅ‚o to tak sztuczne, że zachciaÅ‚o mi siÄ™ Å›miać. – ProszÄ™, oszczÄ™dź... PociÄ…gnÄ…Å‚em za spust. A potem wyszedÅ‚em, jakby nigdy nic, z tego ohydnego mieszkania, zszedÅ‚em schodami na dół, opuÅ›ciÅ‚em kamienicÄ™. WsiadÅ‚em do taksówki, pojechaÅ‚em przed siebie. Pierwsza postać jasnych nie żyÅ‚a. Czas dopaść nastÄ™pne. * * * Pokój. Za oknem mrok, wieczór, nadchodzÄ…ca noc. W Å›rodku rozjaÅ›niajÄ…ca ciemność Å›wieca osadzona w finezyjnym, tulipanopodobnym Å›wieczniku. Pada. Krople znaczÄ… szyby, Å‚Ä…czÄ… siÄ™, tworzÄ…c fantastyczne wzory. On stoi przy oknie i wpatrujÄ™ siÄ™ w ciemność majaczÄ…ca za szybÄ…. StraciÅ‚ powoÅ‚anie, pasjÄ™. PoczuÅ‚, że nic z tego nie bÄ™dzie, że nie warto siÄ™ wysilać, że to nie jego mocna strona. ZaczÄ…Å‚ zabijać. I co gorsza zauważyÅ‚, że sprawia mu to przyjemność. Pierwsza pod ogieÅ„ poszÅ‚a aktoreczka. Kula w Å‚eb, i już. Karta spÅ‚onęła, popiół zniknÄ…Å‚ w czeluÅ›ciach kosza na Å›mieci. UÅ›miecha siÄ™, szyderczo. PrzyszedÅ‚ czas na szpiega, nowego w drużynie, potem antykwariusza. Farmer, już i tak z nadszarpniÄ™tymi nerwami siedzi w psychiatryku. Towarzyszy mu przemiÅ‚a byÅ‚a pani psycholog, które wydarzenia z ostatniej przygody przemieniÅ‚y z lekarki w pacjenta. Jasna siedzi przygnÄ™biona na zielonym tapczanie, nogi podciÄ…gnęła pod siebie. MyÅ›li, żaÅ‚uje. Jeden z jasnych nie szczÄ™dzi jej kÄ…Å›liwych uwag, drugi, ten od szpiega robi z siebie idiotÄ™. Mistrz milczy. ObmyÅ›la strategiÄ™, intrygÄ™, rysuje sobie w myÅ›lach miejsce zbrodni, wyglÄ…d ofiary. Może nie jest idealnym narratorem. Ale byÅ‚by z niego Å›wietny zabójca. Zabójca artysta. ÅšwiatÅ‚o miga i faluje. Åšwieca pÅ‚onie. Mistrz wznawia opowiadanie. * * * Takiej pogody w MieÅ›cie nie byÅ‚o chyba nigdy. PiÄ™kne, bezchmurne niebo, nie za ciepÅ‚o, ale także nie za zimno, przyjemny, ciepÅ‚y wiatr. ZapadÅ‚e rudery przerodziÅ‚y siÄ™ w odrestaurowane, Å›wieżo pomalowane kamienice dodajÄ…ce szklanemu Miastu smaku, powybijane szyby zostaÅ‚y cudownie, wszystkie na raz wymienione. JaÅ›ni zastanawiajÄ… siÄ™ teraz, dlaczego aktoreczka milczy. DzwoniÄ…, pukajÄ… do drzwi, pytajÄ… sÄ…siadów. Mistrz zamknÄ…Å‚ za mnÄ… drzwi. UsunÄ…Å‚ Å›lady. Jest profesjonalistÄ…. Jak i ja. Praca w Biurze Likwidacji Ciemnych, jak to sobie owÄ… organizacjÄ™ nazwaÅ‚em, przynosi same profity. Przede wszystkim – nie muszÄ™ obawiać siÄ™ zmiany stanu życia w ciÄ…gu uÅ‚amków sekundy, nie muszÄ™ spamiÄ™tywać setek nazwisk, którymi siÄ™ do mnie zwrócÄ…; nie muszÄ™ opowiadać jasnym jakichÅ› bzdur, które i tak im siÄ™ na nic nie zdajÄ….. Wreszcie, radość, ekstaza, jakÄ… wywoÅ‚uje u mnie widok czekajÄ…cej na Å›mierć istoty. Jak dotÄ…d jedynie Ciemnych. Jak dotÄ…d. A teraz, kiedy Mistrz nareszcie zaczÄ…Å‚ zabijać jasnych... Warto byÅ‚o. PoÅ›wiÄ™cić głównÄ… rolÄ™, pracÄ™ sprzÄ…tacza, być może perspektywÄ™ zostania w kolejnej przygodzie i bogaczem, i głównym bohaterem. Warto byÅ‚o. NaprawdÄ™. SpacerujÄ™ powoli tÅ‚ocznymi ulicami miasta, w czarnym garniturze, przeciwsÅ‚onecznych okularach, rÄ™kÄ… w kieszeni. Mam kilka chwil wolnego. Mistrz wreszcie przyÅ›le tam policjÄ™, wyważy drzwi, zwróci ich na faÅ‚szywy trop. Jasna milczy, dostaÅ‚a polecenie. Potem ich rozdzieli. I do akcji wkroczÄ™ ja. Jestem Smith. I jestem wolÄ… samego Mistrza Gry. * * * Szpiega dopadÅ‚em tegoż samego dnia, wieczorem. RozstaÅ‚ siÄ™ z archeologiem pod wieczór, zmÄ™czony i nieco przygnÄ™biony przebiegiem dzisiejszego dnia – a zaczęło siÄ™ przecież niewinnie. Od gÅ‚upiego przyjÄ™cia na cześć wÅ‚aÅ›ciciela teatru, w którym aktoreczka grywaÅ‚a. A potem siÄ™ zaczęło. Åšledztwo, obawy, podejrzenia... Lecz nie mogli przecież biegać po MieÅ›cie w nieskoÅ„czoność. WystarczyÅ‚o czekać. OpÅ‚acaÅ‚o siÄ™. Gdy przekrÄ™ciÅ‚ klucz w zamku, byÅ‚em już w Å›rodku (ach, jak ja uwielbiam PrzejÅ›cia...), i czekaÅ‚em na niego. Na pistolet wkrÄ™ciÅ‚em tÅ‚umik. Cicho i szybko. Profesjonalnie. MieszkaÅ‚ w wieżowcu, na ostatnim, dziesiÄ…tym piÄ™trze. W apartamencie numer 303. Obszerne M4. Do tego caÅ‚kiem pokaźnym rozmiarów wykafelkowana Å‚azienka, kuchnio-jadalnia wiÄ™ksza od caÅ‚ego mojego maÅ‚ego mieszkanka. Salon w stylu francuskim - kremowe Å›ciany, drewniana podÅ‚oga, fikuÅ›na lampa, kominek atrapa, na nim zÅ‚ote, nigdy nieużywane Å›wieczniki. Szklany stół, ogromny telewizor Philipsa przytwierdzony bezpoÅ›rednio do Å›ciany, ustawiona gdzieÅ› na wysokim regale, w towarzystwie francuskich książek, mini-wieża z Aiwy. RzÄ…d francuski musiaÅ‚ mu nieźle pÅ‚acić za sprzedawanie tajnych informacji. W sypialni wielkie, małżeÅ„skie łóżko, choć mieszkaÅ‚ sam. Åšciany w kolorze Å‚ososiowym, na podÅ‚odze kolorowe dywan. MaÅ‚e pomieszczenie peÅ‚niÄ…ce funkcjÄ™ garderoby. Tam siÄ™ zaczaiÅ‚em. NieÅ›wiadomy niczego, po wczeÅ›niejszym skorzystaniu z toalety, padniÄ™ty, rzuciÅ‚ siÄ™ na tapczan, z bÅ‚ogim westchnieniem faceta po ciężkim dniu w pracy. OtworzyÅ‚em drzwi garderoby. * * * Mistrz tÅ‚umaczy, mówi dużo i szybko, a on maÅ‚o rozumie. Siedzi na dziwnym, metalowym krzeÅ›le w kuchni Mistrza, przy brÄ…zowym stole/blacie. SÅ‚ucha z kamiennym wyrazem twarzy. Choć sam dobrze wie, co siÄ™ Å›wiÄ™ci. Wie, dlaczego Mistrz wyprosiÅ‚ go na chwilÄ™ z pokoju i ich rozmowa przeniosÅ‚a siÄ™ tutaj. -NasÅ‚uchiwanie – wypala Mistrz Gry, a on, zniechÄ™cony, zaglÄ…da do karty. -SześćdziesiÄ…t pięć – odpowiada. MaÅ‚o, jak na szpiega. Mistrz wykrzywia w twarz w obrzydliwym grymasie, jakby znaÅ‚ już wynik rzutu. Podaje mu dwie przeźroczyste, dziesiÄ™cioÅ›cienne kostki. Rzuca. A potem wstaje, zrezygnowany, pewny tego, co za chwile nastÄ…pi. ZdajÄ…cy sobie sprawÄ™ z tego, jak blisko, i jak daleko byÅ‚ od sukcesu. MógÅ‚ go usÅ‚yszeć, mógÅ‚ spróbować siÄ™ bronić. WyciÄ…ga z szafki szklankÄ™, podchodzi lodówki, raczy siÄ™ zimnym sokiem pomaraÅ„czowym. Mistrz pozwoliÅ‚, udostÄ™pniÅ‚ im wszystko, co znajduje siÄ™ w jego domu na czas przygody. WiÄ™c korzysta. ZresztÄ…, musi odreagować. Nie ma już po co rzucać na uniki, nie ma co próbować dosiÄ™gnąć broni, którÄ… porzuciÅ‚ gdzieÅ› w salonie, w kieszeni marynarki. StraciÅ‚ szpiega. Mistrz opowiada wszystko ze szczegółami, scena Å›mierci wydaje siÄ™ niebywale dokÅ‚adna, przemyÅ›lana. Zrzuca caÅ‚Ä… winÄ™ na obcy wywiad, który zidentyfikowaÅ‚ go, odnalazÅ‚, zlikwidowaÅ‚. Å»aden z jego opisów nie byÅ‚ tak dokÅ‚adny jak ten. Opis tragedii. Åšmierci jego najlepszego przyjaciela. CzÄ…stki siebie. Dopija sok do koÅ„ca, przekazuje Mistrzowi Gry kartÄ™. WracajÄ… do ciemnego pokoju, oÅ›wietlanego jedynie przez drobnÄ…, biaÅ‚Ä… Å›wiecÄ™. WracajÄ… do Å›wiata fantazji, Å›wiata wykreowanego przez szaleÅ„ca, żądnego Å›mierci ich samych, tyle, że w innej postaci. W oÅ›wietlonej blaskiem żarówki kuchni, zdajÄ…cej siÄ™ być już jakby częściÄ… innej rzeczywistoÅ›ci, na brÄ…zowym stole leżą dwie przeźroczyste kostki. Przygotowane specjalnie na takÄ… okazjÄ™. WskazujÄ… liczbÄ™ wyrzuconÄ… przez ostatniego z jasnych. SześćdziesiÄ…t siedem... * * * RozpadaÅ‚o siÄ™. Lecz byÅ‚ to deszcze ciepÅ‚y, wiosenny, mżawka. W oknach szklanych budynków zapÅ‚onęły Å›wiatÅ‚a, tworzÄ…c na mokrej powierzchni asfaltowej drogi naprawdÄ™ piÄ™kny efekt. ZostaÅ‚ antykwariusz. Ale miaÅ‚em jeszcze chwilÄ™ czasu, by powspominać, pomyÅ›leć, może nawet pomodlić siÄ™? Nie znam żadnych Bogów. Ale co z tego? Niech Mistrz nieco zagmatwa fabuÅ‚Ä™, pozwoli mu siÄ™ jeszcze pocieszyć życiem jego postaci, już prawie rozwiÄ…zanÄ… zagadkÄ…, skoÅ„czonÄ… przygodÄ…. Nie zdąży. Mistrz Gry byÅ‚by doskonaÅ‚ym zabójcÄ…. * * * Cmentarz. Chyba jedyne miejsce w mieÅ›cie, od którego nie bije nowoczesność. Stare, kamienne nagrobki, zatarte napisy, poniszczone tablice. I jedna, majaczÄ…ca gdzieÅ› na samym skraju cmentarzyska krypta. Obok tablica. Nowa, Å›wieża, nienaruszona. Na niej wyryte trzy nazwiska. Williams, Baker, Jones. Odziany w czarny garnitur jegomość podchodzi, kÅ‚adzie na ziemi czerwonÄ… różę, przystaje na chwilÄ™, widocznie modli siÄ™. Potem odchodzi, zamyÅ›lony, z wzrokiem wbitym w ziemiÄ™. Pada. Jest to jednak ciepÅ‚y, wiosenny deszcz. Mżawka, można powiedzieć. -DziÄ™kuje, że mnie zwerbowaliÅ›cie – szepce przechodzÄ…c przez pordzewiaÅ‚Ä… bramÄ™ cmentarza, skrÄ™cajÄ…c w kierunku zabudowaÅ„ – nie wiecie, ile mi daliÅ›cie. * * * -CzterdzieÅ›ci pięć – rzuca z niedowierzaniem Mistrz Gry, przypatrujÄ…c siÄ™ przeźroczystym kostkom. – zdaÅ‚eÅ›. Na twarzy Jasnego wredny uÅ›miech. -ZdaÅ‚em – oznajmia jeszcze raz – zobaczyÅ‚em, i usÅ‚yszaÅ‚em. * * * MaÅ‚e, ciemne pomieszczenie, peÅ‚no antyków, jedna Å›ciana caÅ‚kowicie przeznaczona na regaÅ‚ z książkami. WiÄ™kszość mebli przykryta biaÅ‚Ä… pÅ‚achtÄ…. Prawie zaczÄ…Å‚em siÄ™ bać. Prawie. Drewniany stół, jak dla mnie XVI – XVIII wieczny. Za nim ja, z pistoletem w rÄ™ku. Naprzeciwko mnie, niezdarnie trzymajÄ…cy drobny pistolet, antykwariusz. Nie spodziewaÅ‚em siÄ™, że bÄ™dzie taki mÅ‚ody. WyobrażaÅ‚em sobie raczej Å‚ysawego dziadka z okularami grubymi jak dna butelek na nosie, lekko przygarbionego, wpartego na lasce. A tu stoi caÅ‚kiem mÅ‚ody facet, ma może trzydziestkÄ™ na karku, obciÄ™ty krótko, w okularach, to fakt, ale caÅ‚kowicie zwyczajnych. Nieogolony, z koziÄ… bródkÄ…. -Czego chcesz – wyparowaÅ‚. Nie baÅ‚ siÄ™. Nawet siÄ™ uÅ›miechaÅ‚. Od razu mi siÄ™ spodobaÅ‚. ByÅ‚by ciekawym nabytkiem dla BLC. Szkoda, że jest jasnym. Takich nie da siÄ™ zaangażować. -Cóż, po tym, co staÅ‚o siÄ™ z Twoimi przyjaciółmi, powinieneÅ› wiedzieć – odwzajemniÅ‚em uÅ›miech. PrzesunÄ…Å‚em siÄ™ dwa kroki w bok, pod fotel, nie spuszczajÄ…c go z muszki. -Dla kogo pracujesz? -A czy to przesÅ‚uchanie, przyjacielu? -Jak dla mnie to egzekucja, bracie? - wysiliÅ‚ siÄ™ na sarkazm. Åšwietny chÅ‚op, jak nic... – Dla kogo pracujesz? -Dla wpÅ‚ywowego czÅ‚owieka – po części mówiÅ‚em prawdÄ™, ale i tak nie uwierzy, to pewne. -KÅ‚amiesz. Wszyscy zabójcy kÅ‚amiÄ…. Dopiero teraz usiadÅ‚em. ChciaÅ‚ rozmawiać, nie strzelać. Niech mu bÄ™dzie. Pogadajmy. * * * Åšwieczka gaÅ›nie. Dwoje Jasnych, pozbawionych swych postaci, siedzi na zielonej rogówce. MyÅ›lÄ…. CzekajÄ…. Mistrza, jak i ostatniego „pozostaÅ‚ego przy życiu” Jasnego, nie ma. WyczekujÄ…. Za Å›cianÄ…, w kuchni, przy brÄ…zowym blacie trwa pogawÄ™dka. Przyjazna, ciepÅ‚a. Nie jest to jednak rozmowa Jasnego i Mistrza. To rozmowa antykwariusza i zabójcy. * * * Ten dom opuÅ›ciÅ‚em z antycznym Å›wiecznikiem w rÄ™ku, zadowolony z przebiegu wydarzeÅ„. W tej grze nie ma zwyciÄ™zców czy przegranych. SÄ… tylko żywi lub martwi. Antykwariusz przeżyÅ‚, bo byÅ‚ wart życia. ZdaÅ‚ test. OdchodzÄ™ z jego mieszkania z uÅ›miechem na twarzy, choć jednego żaÅ‚ujÄ™. On jest jasnym. A byÅ‚bym Å›wietnym nabytkiem dla BLC.
__________________ MG, P+, G++, SG++, SS, SD++, K, p, Z, S---, H, D+, K, f-, h, w-, cp--, sf+, L+, NS+++, SC -, Kon+, D++, Gaz+, T+, SU?; ZC, WoD, SW, GS |
27-11-2004, 21:59 | #4 |
Reputacja: 1 | Noo, powiem Ci, że się rozpłynęłam przy czytaniu tego opowiadania (właściwie to dwóch ). Jestem zdruzgotana (pozytywnie) nowatorskim podejściem do tematu. Pierwsze opowiadanie niemiłosiernie kojarzyło mi się z Matrixem. Natomiast drugie, to już czysta poezja. Bardzo dobre przejścia z płaszczyzny gry do płaszczyzny świata rzeczywistego. Historia opowiadana oczami BNa, oczami niezależnej istoty mieszkającej w umyśle Mistrza Gry, świadomej wszystkiego, co zachodzi w świecie przez niego wymyślonym. Powiem Ci, że nigdy nie podeszłam do tego w ten sposób. Moich BNów traktowałam zawsze całkowicie inaczej. Twoje opowiadanie pokazało mi, że można podejść do tego w całkowicie odmienny sposób. Przekazujesz jakąś niemiłą prawdę, która tkwi gdzieś w każdym MG, ale której niechętnie się dotyka. Świetny klimat, bardzo dobra narracja, literówek się czepiać nie będę wszystko trzyma się kupy, a do tego treść z przekazem. Gratuluję - zyskałeś właśnie fankę Czekam na kolejne Twe dzieła. |
28-11-2004, 12:07 | #5 |
Reputacja: 1 | DziÄ™kuje za dobre sÅ‚owa... A oto trzecia część MMG, którÄ… obiecaÅ‚em, a jakoÅ› zapomniaÅ‚em zamieÅ›cić: Przewrót WbiegÅ‚ na pierwsze piÄ™tro nie oglÄ…dajÄ…c siÄ™ siebie. WiedziaÅ‚, że byÅ‚y za nim. WiedziaÅ‚, że go dopadnÄ…. Ale uciekaÅ‚. Zawsze warto pożyć choć kilka chwil dÅ‚użej. ZakrÄ™cajÄ…c w korytarz oddaÅ‚ kilka strzałów w stronÄ™ schodów. Nie widziaÅ‚ żadnego, ale wiedziaÅ‚, że one tam sÄ…. SzÅ‚y po niego. SzÅ‚y… * * * DzieÅ„ rozpoczÄ…Å‚ siÄ™ dla niego okoÅ‚o godziny szóstej czterdzieÅ›ci, kiedy to z otchÅ‚ani snu wyrwaÅ‚ go straszliwy jazgot budzika. Zwinnym machniÄ™ciem strÄ…ciÅ‚ elektroniczny zegar z półki, uciszajÄ…c go ostatecznie. ZastanawiaÅ‚ siÄ™ przez chwilÄ™, czy nie zdrzemnąć siÄ™ jeszcze, ale ostatecznie zgramoliÅ‚ siÄ™ z czarnego tapczanu w okolicach godziny siódmej. Za oknem laÅ‚o. Deszcz miarowo zacinaÅ‚ w szyby, co nie poprawiÅ‚o jego i tak fatalnego nastroju. NienawidziÅ‚ deszczu, wilgoci, a już najbardziej tej pluchy, której wszÄ™dzie byÅ‚o peÅ‚no. Z szafy wyciÄ…gnÄ…Å‚ czarny garnitur, parÄ™ lakierek, zapiÄ…Å‚ zegarek, zaÅ‚ożyÅ‚ na nos przyciemniane okulary. Z wieszaka Å›ciÄ…gnÄ…Å‚ parasol. O siódmej dwadzieÅ›cia opuÅ›ciÅ‚ mieszkanie. SzykowaÅ‚o siÄ™ najgorsze sześć godzin jego życia, ale, rzecz jasna, nie mógÅ‚ jeszcze o tym wiedzieć. * * * Za oknem prawie tak wrednie, jak w jego Å›wiecie. Zimny, listopadowy wieczór, lekka mżawka, silny wiatr. Tym razem nie zapaliÅ‚ Å›wiecy. Każdemu z Jasnych wrÄ™czyÅ‚ po kiepskiej latarce. DziÅ› bÅ‚Ä…kajÄ… siÄ™ po kanaÅ‚ach. A nastrój jest nastrój. AktoreczkÄ™ zastÄ…piÅ‚ policjant, miast szpiega w szambie bÅ‚Ä…dzi mafioso. Tylko alchemik siÄ™ nie zmieniÅ‚. Ani trochÄ™ – doglÄ…da wszystkiego z góry. Mistrz opowiada, starajÄ…c siÄ™ wyrazić sÅ‚owami smród, jaki tam panuje; opisać potwornÄ… atmosferÄ™, a przede wszystkim nie pozostawić po sobie żadnych niedopowiedzeÅ„. Nowi JaÅ›ni zdajÄ… siÄ™ być inteligentni, dużo pytajÄ…. Może ogromna bestia czajÄ…ca siÄ™ za rogiem ich nie dopadnie? * * * Nie byÅ‚o problemu ze zÅ‚apaniem taksówki. Ledwie sobie wyobraziÅ‚, że chce z owej usÅ‚ugi skorzystać, a ta pojawiÅ‚a siÄ™ znikÄ…d, prosto przed jego oczyma. Mistrz wkÅ‚adaÅ‚ coraz mniej uwagi w Å›wiat. JadÄ…c na miejsce zastanawiaÅ‚ siÄ™, czy jest to rzecz dobra, czy wrÄ™cz przeciwnie… * * * Policjant klnÄ…c brnie przez kanaÅ‚y, rozglÄ…dajÄ…c siÄ™ uważnie. ÅšwiatÅ‚o latarki dokÅ‚adnie sprawdza każdy kÄ…t, wypatrujÄ…c rzekomego potwora, widzianego przez kilka osób. Krok w krok za nim mafioso, udajÄ…cy prywatnego detektywa, z pistoletem gotowym do strzaÅ‚u. IdÄ…. A antykwariusz, z ironicznym uÅ›miechem na twarzy, oparty o latarniÄ™, pali papierosa. Czeka. UmówiÅ‚ siÄ™ tutaj na spotkanie. * * * Do koÅ„ca nie wiedziaÅ‚, dlaczego powstrzymaÅ‚ siÄ™, by oÅ›wietlić tamto miejsce, dlaczego stwierdziÅ‚, że nie, że tam owego monstrum nie może być. Ale byÅ‚o już za późno. Monstrum wyskoczyÅ‚o z rury z ogromnym skowytem, wymachujÄ…c dookoÅ‚a czterema rÄ™kopodobnymi koÅ„czynami. MiaÅ‚ chwilÄ™, by przyjrzeć siÄ™ mu dokÅ‚adnie. Zielonkawa, chropowata skóra, sześć koÅ„czyn, ogromny, krzywy pysk, dwie pary niebieskawych oczu. DÅ‚ugi, wijÄ…cy na wszystkie strony, zakoÅ„czony ostrym szpikulcem, ogon. Nie myÅ›laÅ‚ wiele, wpakowaÅ‚ w cholerstwo caÅ‚y magazynek, krzyczÄ…c przy okazji w niebo gÅ‚osy. Gdy zauważyÅ‚, że nie wywiera to na maszkarze żadnego wrażenia, próbowaÅ‚ uciekać. Lecz byÅ‚ za wolny… Gangster tymczasem rzucić siÄ™ do ucieczki. WiedziaÅ‚, że gdy bestia skoÅ„czy z gliniarzem dopadnie i jego. PozostaÅ‚o mu już tylko uciekać. W poÅ‚owie drogi, gdy wydawaÅ‚o mu siÄ™, że jest już bezpieczny, spada przed nim z sufitu druga bestia. Jasny nie chciaÅ‚ sÅ‚uchać opisu. Po prostu wyÅ‚Ä…czyÅ‚ latarkÄ™. * * * -Co siÄ™ tu dzieje? – antykwariusz koÅ„czy jednego papierosa, po czym od razu zapala nastÄ™pnego. A pomyÅ›leć, jeszcze kilka tygodni temu zawsze zwracaÅ‚ mu uwagÄ™, że palenie szkodzi zdrowiu. – Co siÄ™ tu, kurwa, dzieje?! -Nie wiem, o co ci chodzi. -Nie pieprz, Smith. Chociaż ty tu nie pieprz. Chociaż ty powiedz mi prawdÄ™. Tamci dwaj już pewnie nie żyjÄ…, jeÅ›li nie pokonaÅ‚aby ich jedna bestia, zrobiÅ‚oby to osiem, albo i wiÄ™cej. -Jestem tylko Ciemnym. – zabójca sprawdza, czy pistolet jest na swoim miejscu, poprawia go nieco, po czym sam wyciÄ…ga papierosa, zatrzymuje go w poÅ‚owie drogi do ust, po czym wyrzuca. – Palenie szkodzi zdrowiu. Antykwariusz parska, obiegajÄ…c wzrokiem okolicÄ™. Leje coraz mocniej. Wszystko wokół faluje, migocze. Å»adnych Å›wiateÅ‚ w oknach, niczego. Kompletna pustka. -Pieprzenie w bambus – wskazuje Smithowi okolicÄ™. – Tak siÄ™ jeszcze nie dziaÅ‚o nigdy, musisz przyznać. – Nigdy, nie?! Agent nieÅ›miaÅ‚o kiwa gÅ‚owÄ…. -On opuÅ›ciÅ‚ ten Å›wiat, nie? To dlatego udaÅ‚o mi siÄ™ wyrwać spod kontroli Jasnego i jemu siÄ™ teraz wydaje, że ja wciąż tam stojÄ™, i doglÄ…dam sytuacji. -Mylisz siÄ™ – Smith poprawia na nosie okulary, kaszle. – Ty wciąż tam jesteÅ›. JeÅ›li można ta to nazwać. A rozmawiasz ze mnÄ…, bo… -Bo? -Bo już od dwudziestu minut nie żyjesz. W oddali piorun uderza w kamienicÄ™. Gdyby jej mieszkaÅ„cy pofatygowali siÄ™ o piorunochron, nie staÅ‚oby siÄ™ nic zÅ‚ego. A tak… Kamienica plonie. Zaczyna siÄ™ piekÅ‚o. Antykwariusz nie może uwierzyć w to, co sÅ‚yszy. Ale wie, że Smith nie kÅ‚amie. Nie ma w zwyczaju kÅ‚amać. Jest zawodowcem. * * * -Jak to?! – Jasny uderza pięściÄ… w stół, szklanki ustawione na blacie aż podskakujÄ…. – Tak po prostu? -DokÅ‚adnie – gÅ‚os Mistrza jest spokojny, nijaki, jakby nie dziaÅ‚o siÄ™ nic nienormalnego. A w ciÄ…gu ostatnich czterech minut uÅ›mierciÅ‚ wszystkie postacie… - JakiÅ› sprzeciw? -Å»adnego – twarz jasnego czerwienieje, zaciska pięści. – Tylko rozpierdoliÅ‚eÅ› nam caÅ‚Ä… sesjÄ™. Nic poza tym. Mistrz posyÅ‚a mu tylko uÅ›miech. -Przecież chciaÅ‚eÅ›, by byÅ‚o hard, nieprawdaż? Jasny nie mówi już nic. Zapada milczenie. Mistrz zaciera rÄ™ce. Smith zawiódÅ‚. Ale potwory sÄ… z reguÅ‚y niezawodne. * * * WbiegÅ‚ na pierwsze piÄ™tro nie oglÄ…dajÄ…c siÄ™ siebie. WiedziaÅ‚, że byÅ‚y za nim. WiedziaÅ‚, że go dopadnÄ…. Ale uciekaÅ‚. Zawsze warto pożyć choć kilka chwil dÅ‚użej. ZakrÄ™cajÄ…c w korytarz oddaÅ‚ kilka strzałów w stronÄ™ schodów. Nie widziaÅ‚ żadnego, ale wiedziaÅ‚, że one tam sÄ…. SzÅ‚y po niego. CzÅ‚apaÅ‚y, by go dopaść. PuÅ›ciÅ‚ siÄ™ biegiem przed siebie, naciskajÄ…c kolejno klamkÄ™ w każdych drzwiach. Wszystkie byÅ‚y zamkniÄ™te. ZresztÄ…, sam zastanawiaÅ‚ siÄ™, co by mu to daÅ‚o. Taka bestia zmiotÅ‚aby tego typu drzwi z powierzchni ziemi jednym, sÅ‚abym uderzeniem. DostaÅ‚yby do i tak. Na koÅ„cu korytarza duże okno. Podbiega do niego, decydujÄ…c siÄ™ na skok na ulicÄ™. Przystaje, przerażony. Za szybÄ… piekÅ‚o. Miasto Mistrza Gry, po ulicach biegajÄ… olbrzymie monstra, pozostali przy życiu Ciemni krzyczÄ…, bÅ‚agajÄ… o litość, biegajÄ… przerażeni. Bestie dopadajÄ… ich bez trudu, zabijajÄ…, pożerajÄ…. ZawalajÄ… siÄ™ dwie kamienice, ogieÅ„ rozprzestrzenia siÄ™ strasznie prÄ™dko, a przecież pada. Widać, Mistrz nagiÄ…Å‚ prawa fizyki, by wprowadzić klimat i jednoczeÅ›nie wszystko efektownie zniszczyć. Pieprzony efekciarz. Tymczasem potwory docierajÄ… już na piÄ™tro, zbliżajÄ… siÄ™ powoli. Już prawie czuje ich oddech na ramieniu, wie, że już za chwilÄ™ cios ogromnej Å‚apy pozbawi go życia. JeÅ›li nie skoczy. Nie chce skakać. PrzeciwsÅ‚oneczne okulary chowa do kieszeni garnitury, przeczesuje wÅ‚osy rÄ™kÄ…. SiÄ™gnÄ…Å‚by po papierosa. Ale palenie zabija. -Zabawimy siÄ™. Odwraca siÄ™ szybko, zwinnie. W jednej rÄ™ce już dzierży pistolet, drugÄ… dobywa kolejnego, ukrytego za plecami. Zaczyna strzelać. Nie musi martwić siÄ™ o amunicjÄ™, nie musi przeÅ‚adowywać. Strzela, pogrążony we wÅ›ciekÅ‚oÅ›ci. Wie, że kule nie zabijÄ… tych potworów. Co z tego? Strzela. Miasto pÅ‚onie. * * * Mistrz zaciera dÅ‚onie. Jednego dnia zniszczyÅ‚ caÅ‚y swój piÄ™kny Å›wiat, straciÅ‚ przyjaciół, unicestwiÅ‚ swój najdoskonalszy twór, zabójcÄ™ Smitha. Ale czuje siÄ™ z tym dobrze. Wie, do czego jest zdolny. PoznaÅ‚ siebie, swojÄ… naturÄ™. ByÅ‚by doskonaÅ‚ym mordercÄ…. Może o tym nawet pomyÅ›li, w przyszÅ‚oÅ›ci? WyglÄ…da przez okno. Już nie pada. Po ulicy kroczy Jasna. Jego ukochana Jasna. SpoglÄ…da na niÄ… uważnie, obserwujÄ…c z trzeciego piÄ™tra żółtego bloku każdy jej uÅ›miech, każde machniÄ™cie rÄ™kÄ…. Wie, że jej tam nie ma, ze stworzyÅ‚a jÄ… tam teraz tylko jego wyobraźnia. Nie obchodzi go to zbytnio. -Wybacz mi aktorkÄ™. MusiaÅ‚em. – szepce do siebie. Opuszcza żaluzjÄ™.
__________________ MG, P+, G++, SG++, SS, SD++, K, p, Z, S---, H, D+, K, f-, h, w-, cp--, sf+, L+, NS+++, SC -, Kon+, D++, Gaz+, T+, SU?; ZC, WoD, SW, GS |
08-12-2004, 21:44 | #6 |
Reputacja: 1 | Ta część jakby mniej już zaskakuje. I jeszcze bardziej kojarzy mi się z Matrixem (nie wiem czy to tak specjalnie? Nazwisko, garnitur, miano "agent"...). Myślę, że powinieneś troszkę bardziej popracować nad tą częścią. Brakuje jej tego, co miała poprzednia. Może trochę bardziej należałoby wniknąć w postać Mistrza Gry? Może też bardziej skupić się na wnętrzu agenta? Sam pomysł jest bardzo fajny, ale ta część jest pisana tak troszkę "na odwal się", przynajmniej miałam takie nieodparte wrażenie podczas czytania Tchnij w to więcej treści, bo to opowiadanie zasługuje na to, co najlepsze. No i te przeklęte literówki :P |
22-12-2004, 18:52 | #7 |
Reputacja: 1 | Specjalnie dla Milly, część czwarta. ZagÅ‚Ä™biajÄ…ca siÄ™ aż zanadto w Å›wiadomość mMistza Gry. Przperaszam za literówki, ale posyÅ‚amwam prace od razu, bez sprawdzenia literówek. NiedÅ‚ugo to wsyzstko poprawiÄ™... Upadek, via AnioÅ‚ Uciekaj, Mistrzu Gry. Zawsze uciekaÅ‚eÅ›. Uciekasz i teraz, nie rozumiejÄ…c, że przed dwoma rzeczami nie ma ucieczki. Przed miÅ‚oÅ›ciÄ… i przede mnÄ…. Uciekaj, Mistrzu Gry. W koÅ„cu CiÄ™ dogoniÄ™… Åšmierć * * * Pogoda byÅ‚a wredna, i już wszystkie znaki na niebie wskazywaÅ‚y, że dużymi krokami zbliża siÄ™ zima. WiaÅ‚o, jakby miaÅ‚o gÅ‚owÄ™ urwać. A tramwaju, jak nie byÅ‚o, tak nie ma. Mistrz stoi na przystanku, okryty czarnym pÅ‚aszczem z postawionym koÅ‚nierzem, bÅ‚Ä…dzi myÅ›lami w chmurach, próbujÄ…c doszukać siÄ™ w nich choćby skrawka weny twórczej. Tej też, jak nie byÅ‚o, tak nie ma. MijajÄ… kolejne minuty, kilkoro ludzi rezygnuje, postanawia iść piechotÄ…. On stoi, zamyÅ›lony, nawet nie zdajÄ…c sobie sprawy, że jest już spóźniony. Szczerze mówiÄ…c, nawet gdyby wiedziaÅ‚, miaÅ‚by to gdzieÅ›. Tym razem to nie nauczyciel czeka na spóźnionego ucznia, ale punktualni studenci na wykÅ‚adowcÄ™. PrawidÅ‚owo. Pewnie skaczÄ… teraz z radoÅ›ci. I dobrze, niech siÄ™ cieszÄ…, po studiach to życie daje już tylko w dupÄ™, i czÅ‚owiek stacza siÄ™ w dół. Å»ycie. Kaszle w zaciÅ›niÄ™tÄ… pięść, bardziej z przyzwyczajenia, niż z przymusu. Wykorzystywanie takich gestów podczas wykÅ‚adu jest, można by rzec, niezbÄ™dne dla utrzymania na Sali spokoju i zÅ‚udnego wrażenia skupienia. Minęło już tyle lat. Niczym piasek przesypaÅ‚y siÄ™ z zaciÅ›niÄ™tych dÅ‚oni, pozostawiajÄ…c na rÄ™kach jedynie kilka przylepionych ziarenek. ByÅ‚o, minęło. Nie wróci. A szkoda, to byÅ‚y dobre czasy. Kiepskie horrory, które pisaÅ‚ na boku, jego wÅ‚asny, magiczny Å›wiat, filmy na DVD, Ona… PrzerwaÅ‚ rozmyÅ›lanie. Nie warto wracać do tyÅ‚u. ByÅ‚o, minęło. Nie wróci. Już nigdy. SplunÄ…Å‚ przez ramiÄ™, ordynarnie, gÅ‚oÅ›no, chamsko. JakaÅ› staruszka podsumowaÅ‚a go sÅ‚owem „cham”, dwóch stojÄ…cych na przystanku dresiarzy tylko uÅ›miechnęło siÄ™ krzywo. ZignorowaÅ‚ wszystkich. SpojrzaÅ‚ na zegarek. Ósma piÄ™tnaÅ›cie. Już za piÄ™tnaÅ›cie minut setka spragnionych wiedzy teologicznej debili, którzy nie dostali siÄ™ na żaden inny kierunek, oszaleje z radoÅ›ci. Mistrzu siÄ™ spóźniÅ‚. No super, jak to zwykÅ‚ sobie powtarzać. Ostentacyjnie wypuÅ›ciÅ‚ powietrze ustami do góry, jak gdyby byÅ‚ to dym z papierosa. Nigdy nie paliÅ‚. I dobrze. Palenie zabija. Podobnie jak kiepskie opowiastki przy kostkach i wodzie mineralnej. To se ne wrati. W okolicach wpół do dziewiÄ…tej stary, obskurny tramwaj wtÅ‚acza siÄ™ nareszcie na przystanek. Wsiada, zajmujÄ…c miejsce przy drzwiach. Ma do przejechania jeszcze siedem przystanków na uczelniÄ™, ale co z tego? Lepiej koczować przy drzwiach, napawajÄ…c siÄ™ zimnym, ale Å›wieżym powietrzem, niż potem przepychać siÄ™, jak ostatni debil. W życiu trzeba być cwanym, albo być psychopatÄ…. Można peÅ‚nić też funkcjÄ™ jednego i drugiego, ale… Gruchot ruszyÅ‚, zatrzÄ™sÅ‚o, wpadÅ‚a na niego jakaÅ› nastolatka, która mimo pogody ubraÅ‚a siÄ™ jedynie w miniówkÄ™ i fikuÅ›nÄ…, uwodzicielskÄ… koszulkÄ™, umalowanÄ… tak grubo, że trudno byÅ‚o dostrzec, czy Å‚adna, czy szkarada. UÅ›miechnęła siÄ™ zalotnie, zamrugaÅ‚a rzÄ™sami. On też siÄ™ uÅ›miechnÄ…Å‚, ale tak raczej z grzecznoÅ›ci, od niechcenia. Już nie te czasy, maÅ‚a, pomyÅ›laÅ‚. SpóźniÅ‚aÅ› siÄ™ o jakieÅ› piÄ™tnaÅ›cie lat. Teraz już mi nie wypada, sama rozumiesz… UgryzÅ‚ siÄ™ w jÄ™zyk. * * * W telewizji, jak zawsze, same powtórki. ZmÄ™czony pytaniami dwudziestoletnich gówniarzy, którym wydaje siÄ™, że znajÄ… Boga jak sÄ…siadkÄ™ z naprzeciwka, już nie tyle oglÄ…da, co skacze po kanaÅ‚ach, zadawalajÄ…c siÄ™ samym naciskaniem guzika. OdpÅ‚ywa. Codziennie odpÅ‚ywa. Od dwudziestu lat… * * * -Podejdź, Mistrzu Gry. Tak, do Ciebie mówiÄ™, Ciebie wzywam. Podejdź do mnie. I spójrz na swój Å›wiat… Niepewnie podchodzi do krawÄ™dzi balkonu, kurczowo chwyta siÄ™ barierki. Miasto pÅ‚onie, ludzi krzyczÄ…, po ulicach biegajÄ… pokaleczeni ludzie, w Å›lad za nimi podążajÄ… ohydne potwory rodem z Lovecraftowskiej mitologii. ChciaÅ‚oby siÄ™ powiedzieć, znowu w domu… -To Twoje dzieÅ‚o, Mistrzu Gry. Twoje! I tylko Twoje!BÅ‚yskawicznie odskakuje do tyÅ‚u, uchylajÄ…c siÄ™ przed ciosem, upada na ziemiÄ™. Postać, która jeszcze przed chwilÄ… byÅ‚a piÄ™knÄ… kobietÄ… w bieli, a obecnie mężczyznÄ… w garniturze, z petem w gÄ™bie, spoglÄ…da na niego, uÅ›miechajÄ…c siÄ™ cynicznie. -Cholera, zawsze zastanawiaÅ‚em siÄ™, co bym Ci powiedziaÅ‚, gdybym CiÄ™ zobaczyÅ‚. -SÅ‚ucham? Nie rozumiem… -I ja siÄ™ nie dziwiÄ™, stary… Postać opiera siÄ™ o barierkÄ™ balkonu, wyrzuca papierosa na podwórko. -Palenie szkodzi. Podobnie jak ćpanie, Mistrzu Gry. A coÅ› mi siÄ™ wydaje, że jesteÅ› teraz tak naćpany, że nie odróżniasz dnia od nocy, co? KrÄ™ci gÅ‚owÄ…. Sam nie wie, co siÄ™ dziaÅ‚o przez ostatnie dwadzieÅ›cia minut. Ale rzeczy sprzed dwudziestu lat wydajÄ… siÄ™ być tak dokÅ‚adne, jakby zdarzyÅ‚y siÄ™ wczoraj. -Smith? – przypomina sobie imiÄ™ swojego ulubieÅ„ca. Tamten klaska w dÅ‚onie. – Smith, to ty? -Brawo, Mistrzu Gry, myÅ›laÅ‚em, że nigdy nie skojarzysz. SkopaliÅ›my razem kilka tyÅ‚ków, pamiÄ™tasz? -Co ty tu… Mężczyzna siÄ™ga za poÅ‚Ä™ garnituru, przez chwilÄ™ grzebie rÄ™kÄ…, najwidoczniej w wewnÄ™trznej kieszeni. WyciÄ…ga z niej paczkÄ™ papierosów. SplamionÄ… krwiÄ…. Podrzuca mu jÄ…, upada na kilka centymetrów przed jego twarzÄ…. -Obejrzyj sobie, Mistrzu Gry, zapaliÅ‚em jednego, zanim dopadÅ‚y mnie te cholerstwa. A potem, sam widzisz. PoplamiÅ‚o siÄ™… Podnosi, oglÄ…dajÄ…c uważnie pudeÅ‚ko. Brakuje tylko dwóch papierosów. No tak, ostatnia scena i rozmowa z antykwariuszem. SkÄ…d on to pamiÄ™ta? -Nie wiedziaÅ‚… -Ta, jasne – przerywa mu, a każde sÅ‚owa wymawia z przesadnym naciskiem. – Teraz to nie wiedziaÅ‚em, a tak to kazaÅ‚eÅ› wszystkich mordować. MyÅ›laÅ‚eÅ›, że my tu nie mamy uczuć, że tylko jesteÅ›my, i już? MyÅ›laÅ‚eÅ›, że taki Å›wiat możesz podtrzymywać od tak sobie, wprowadzajÄ…c nam do gÅ‚owy kolejne fragmenty algorytmu? A co z osobowoÅ›ciÄ…, Mistrzu Gry? Dlaczego jedni byli tacy, inni tacy… -Bo tak chciaÅ‚em… -Pieprzysz fleki, Mistrzu Gry. Ty tylko tworzyÅ‚eÅ› zarys, opowiadaÅ‚eÅ› o wyglÄ…dzie, Twej gÅ‚owie rodziÅ‚ siÄ™ pomysÅ‚ na, jak wy to nazywacie? NPC’a? ZresztÄ…, nieważne. No, wiÄ™c Ty wymyÅ›laÅ‚eÅ›, a wraz z TwojÄ… myÅ›lÄ… oni rodzili siÄ™, bÅ‚yskawicznie dorastali, formowaÅ‚ siÄ™ ich charakter. To ich sÅ‚owa pÅ‚ynęły przez Ciebie, Mistrzu Gry, nie na odwrót. Mistrz milczy, sam nie wiedzÄ…c, co odpowiedzieć. Mężczyzna mierzy go spojrzeniem ni to nienawistnym, ni to ciepÅ‚ym. -Od Ciebie zaÅ‚apaÅ‚em nieco cynizmu, wiesz? Wiem, że nie jesteÅ› cynikiem, ale każdy musi grać swojÄ… rolÄ™. Robisz coÅ› dobrze, póki sprawiasz wrażenie, że robisz to dobrze. Jedno z praw Murphy’ego, wiedziaÅ‚eÅ›? Kiwa gÅ‚owÄ…. WiedziaÅ‚. No to pÅ‚oÅ„, nim zgaÅ›niesz. Smith uÅ›miecha siÄ™, macha mu rÄ™kÄ…. Potem znika. Mistrz budzi siÄ™ na kanapie, zlany potem. Nie braÅ‚ niczego. * * * MiaÅ‚ dziwne mieszkanie. Dwupokojowe, z kuchniÄ…, osobnÄ… Å‚azienkÄ… i ubikacjÄ…. Oba pokoje w zielonym, kuchnia na żółto-brÄ…zowa, Å‚azienka niebieska, ubikacja czerwona. Fatalny wystrój. BrakowaÅ‚o kobiecej rÄ™ki, ale żadnej obok nie miaÅ‚. W rzeczywistoÅ›ci, rzecz jasna. ByÅ‚o kilka na zdjÄ™ciu klasowym sprzed dwudziestu lat, ostatnim zdjÄ™ciu, w tym chwalebnym skÅ‚adzie. Obok niego, jak zawsze gÅ‚upawo uÅ›miechniÄ™ty, Elektryk, jeden z Jasnych. Nieopodal, w garniturze, Ogr, także Jasny, najlepszy z najlepszych, odgrywaÅ‚ antykwariusza. Potem niski, też wystrojony, uÅ›miechniÄ™ty jak idiota Fyr, Jasny, szpieg. W rzÄ™dzie niżej Ona, niczym sÅ‚odka idiotka, którÄ… nie byÅ‚a ani w calu, z przekrzywionÄ… gÅ‚owÄ…, uÅ›miechniÄ™ta w obiektyw. Paczka w komplecie. Potem rozeszli siÄ™, by spotkać siÄ™ jeszcze trzy razy, i zapomnieć o sobie. Jeszcze przez chwilÄ™ kontemplowaÅ‚ zdjÄ™cie, po czym z rozmachem zmiótÅ‚ je z półki na ziemiÄ™. DzieÅ„, jak co dzieÅ„… * * * -Och, Mistrzu, Mistrzu… -Tak? – opiera siÄ™ o barierkÄ™ już pewniej, spoglÄ…da na Å›wiat bardziej obojÄ™tnie, zaakceptowaÅ‚ nawet wyrzut w gÅ‚osie Smith’a. Nawet nie obchodziÅ‚o go to, że rozmawia z wytworem wÅ‚asnej wyobraźni. -Po cholerÄ™ ich zabiÅ‚eÅ›? Po co uciekaÅ‚eÅ›? -Zawsze uciekaÅ‚em. Zawsze. OdkÄ…d pamiÄ™tam. -Przed czym? -Przed wszystkim, porażkÄ…, bÅ‚Ä™dami, wadami… -…miÅ‚oÅ›ciÄ…? SzturchnÄ…Å‚ go Å‚okciem w bok. -Dobrze wiesz, że Å›wiry takie jak ja nie umiejÄ… kochać. Jestem… -Inny? Pierdolisz, Mistrzu. Tobie siÄ™ tylko tak wydaje, bo na oglÄ…daÅ‚eÅ› siÄ™ za dużo seriali i filmów o seryjnych zabójcach, a potem dopasowaÅ‚eÅ› sylwetki tych zÅ‚ych do Ciebie, i wyszÅ‚o Ci, że potrafisz kochać tylko cudzÄ… Å›mierć. -OdezwaÅ‚ siÄ™ znawca. Wiesz, gdybym odbudowaÅ‚ mój Å›wiat, dostaÅ‚byÅ› w nim rolÄ™ psychologa. Smith obciÄ…ga na sobie garnitur, lustrujÄ™ pÅ‚onÄ…ce miasto wzrokiem. Klnie obleÅ›nie, gdy jeden z potworów dopada biegnÄ…cego po ulicy mężczyznÄ™, którego zaczyna potem konsumować. -Ginie tak codziennie. DzieÅ„ w dzieÅ„, noc w noc, to cholerstwo dopada go w tym samym miejscu, rozszarpuje, pożera. Z miastem jest inaczej. Ono po prostu nieprzerwanie plonie… Urywa, jego wzrok wÄ™druje wysoko, w kierunku zakrytego ciemnymi chmurami nieba. Milczy. ChwilÄ™ nerwowej ciszy przerywa wreszcie Mistrz Gry, zorientowawszy siÄ™, że to milczenie, nie efektowna pauza. -I po co mi to mówisz, Smith? Å»eby zrobiÅ‚o mi siÄ™ przykro? Nie licz na to, ja… - gryzie siÄ™ w jÄ™zyk. A już chciaÅ‚ powiedzieć, że on nie ma uczuć. Gówno prawda. Wszyscy majÄ… uczucia… Nawet Ciemni. -Po co Ci to mówiÄ™, pytasz… MyÅ›laÅ‚em, że sam znajdziesz odpowiedź na to pytanie. Nie pozwól temu cholernemu skurwysyÅ„stwu dopaść go po raz kolejny. -Jest sposób – gÅ‚oÅ› Mistrza momentalnie zaczyna drżeć, pytanie aż ocieka nadziejÄ… na pozytywnÄ… odpowiedź. -Jest. I Ty go doskonale znasz, Mistrzu. Nie bój siÄ™ go użyć… Zrób to, jeÅ›li nie dla Ciebie, dla tego biedaka, czy wreszcie caÅ‚ego Å›wiata, to dla Niej. ZadzwoÅ„ do Niej, idioto. -Przecież wiesz, że bojÄ™ siÄ™ telefonów – Mistrz uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ gÅ‚upio, po czym odwróciÅ‚ od barierki. PoczÄ…Å‚ kierować siÄ™ w stronÄ™ drzwi wyjÅ›ciowych. Dopiero teraz zwróciÅ‚ uwagÄ™ na pomieszczenie, w którym siÄ™ znajdowaÅ‚. Nie za duże, może dwa metry na dwa, podÅ‚oga nie pokryta praktycznie niczym, rażąca szaroÅ›ciÄ… betonu. Na Å›cianach wycinki z jakiejÅ› gazety, w nagłówkach motyw nieznanego zabójcy eliminujÄ…cego coraz to kolejnych mieszkaÅ„ców Miasta. UÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ do swoich myÅ›li. Drzwi do pokoju byÅ‚y stare, obÅ‚aziÅ‚y z farby, gdy naciskaÅ‚ klamkÄ™, ta zaskrzypiaÅ‚a, nienaoliwiona. ObudziÅ‚ siÄ™. Ni stÄ…d, ni zowÄ…d pÅ‚omienie momentalnie zgasÅ‚y, bestia rozpadÅ‚a siÄ™ w poÅ‚owie posiÅ‚ku, chmury rozstÄ…piÅ‚y siÄ™, miasto okryÅ‚ zÅ‚ocisty blask sÅ‚oÅ„ca. Otoczenie zmienia siÄ™, przybierajÄ…c wczeÅ›niejszy wyglÄ…d, pojawiajÄ… siÄ™ samochody, Ciemni. Uszu Smitha dobiegajÄ… odgÅ‚osy ulicy, dudnienie kół samochodowych, klaksony, nawoÅ‚ywania. Zapomnieli Mistrzu Gry, bo im kazaÅ‚eÅ›. Zapomnieli o tym, że majÄ… powód, by CiÄ™ nienawidzić. Ech, postÄ…piÅ‚eÅ› jak każdy przywódca… SpoglÄ…da za siebie. Pokój nie zmieniÅ‚ siÄ™ ani trochÄ™, wciąż jest taki, jaki byÅ‚. Tutaj zginÄ…Å‚. Ech, te wspomnienia… Wychodzi z pokoju, maszeruje schodami w dół, wreszcie opuszcza kamienicÄ™. Ulica. Å»ywa, piÄ™kna, jak dawna. Lecz tym razem miasto należy już tylko do nich. Mistrz nigdy nie zadzwoni… JaÅ›ni nie powrócÄ…. On też nie. Już nigdy. Zapala papierosa, zapominajÄ…c o tym, że pragnÄ…Å‚ rzucić. ZresztÄ…, co z tego, że palenie zabija? Wszyscy kiedyÅ› umrzemy. WczeÅ›niej,. czy też później… DziÄ™kuje, Mistrzu Gry. MiÅ‚o znów poczuć zapach papierosowego dymu…
__________________ MG, P+, G++, SG++, SS, SD++, K, p, Z, S---, H, D+, K, f-, h, w-, cp--, sf+, L+, NS+++, SC -, Kon+, D++, Gaz+, T+, SU?; ZC, WoD, SW, GS |
22-12-2004, 23:54 | #8 |
Reputacja: 1 | Bardzo dziękuję. Opowiadanie spełniło moje nienasycenie psychiką Mistrza. Pierwsza rzecz, jaka mi się nasunęła podczas czytania, to niezmiernie miły fakt, że pokrywa się ono z moimi założeniami. Śniąc tworzymy światy, w któych mieszkają ludzie, którzy odczuwają i myślą tak samo jak my. Dlaczego więc inaczej miałoby być w przypadku tworzenia przez nas światów gry? Bardzo podoba mi się ten wątek, szczególnie motyw cierpienia Ciemnych. Który MG zastanawia się nad tym, co się dzieje z jego NPCami, gdy jemu znudzi się jego własny świat? Wiesz, Twój Mistrz to osoba niezmiernie nieszczęśliwa. Znam uczucia targające jego duszę I bardzo mi się podobało jak Smith wytargował u niego "naprawienie" swego świata. Choć jak na moje oko mógł go bardziej brutalnie potraktować i uświadomić mu, że powrót do roli Mistrza jest wręcz konieczny. Ale niestety taka jest smutna prawda świata - wszystko się kiedyś kończy, a już najszybciej szczęśliwe okresy życia człowieka. Moja ocena - bardzo ładne opowiadanko podsumowywujące dokonania Ciemnego, ale dopracować nie zaszkodzi |
| |