|
Opowiadania-archiwum Wasza twórczość |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
08-09-2004, 10:52 | #1 |
Reputacja: 1 | Miasto Mistrza Gry Szykuje siÄ™ kolejny maÅ‚y pokaz moich prac, tym razem bÄ™dzie to caÅ‚a seria, toczÄ…ca siÄ™ w okół jednego tematu. ZresztÄ…, wiÄ™cej w samych opowiadaniach. DziÅ› pierwsze z nich, otwierajÄ…ce caÅ‚Ä… seriÄ™, zatytuÅ‚owane... Smith Gdyby ktoÅ› dostÄ…piÅ‚ Å‚aski wydostania siÄ™ z miasta, gdyby ktoÅ› jechaÅ‚ PierwszÄ…, kierujÄ…c siÄ™ na drogÄ™ stanowÄ…, zobaczyÅ‚by opartego o ulicznÄ… latarniÄ™ mężczyznÄ™. Ubranego na czarno, w sÅ‚onecznych okularach. Z uÅ›miechem pogardy na twarzy. * * * ByÅ‚o ciemno, zimno i tak w ogóle wrednie. A do tego laÅ‚o. Ulice miasta wydawaÅ‚y siÄ™ teraz jeszcze bardziej nijakie, szarobure. Olbrzymie, szklane wieżowce, oÅ›wietlane blaskiem samochodowych reflektorów, smog w powietrzu, smród w podziemiach. Miasto – zbieranina ludzi, którym wiecznie gdzieÅ› spieszno i dla których liczy siÄ™ jedynie czubek wÅ‚asnego nosa. Miasto. Miasto Mistrza Gry. Jednego dnia straciÅ‚em rodzinÄ™, przyjaciół, godność, pracÄ™. Niekoniecznie w tej kolejnoÅ›ci. Szczerze mówiÄ…c, gwizdaÅ‚em na to. ByÅ‚em ciemnym i mogÅ‚em mieć to w dupie – Mistrz miewaÅ‚ czasami takie odchyÅ‚y – kiedy byÅ‚ przygnÄ™biony, nasz Å›wiat ze sÅ‚onecznej, maÅ‚ej mieÅ›cinki oÅ›wietlanej jeszcze lampami naftowymi zmieniaÅ‚ siÄ™ w ogromne metropolis skÄ…pane w deszczu. Lecz zazwyczaj na tym siÄ™ koÅ„czyÅ‚o. ByÅ‚ litoÅ›ciwy. SzedÅ‚em wiÄ™c tak, zziÄ™bniÄ™ty i przemoczony, kierujÄ…c swe kroki do stacji metra. Niedawno odbyÅ‚em rozmowÄ™ z jasnymi, tymi, których ruszać mi nie wolno, bo tak zarzÄ…dziÅ‚ Mistrz. Z tÄ… nudnÄ…, nieciekawÄ… i wciąż zagubionÄ… aktorkÄ…-amatorkÄ…, gburowatym antykwariuszem, który chyba jako jedyny z drużyny potrafiÅ‚ myÅ›leć, paniÄ… psycholog, której wydawaÅ‚o siÄ™, że jest facetem, no i oczywiÅ›cie z farmerem, który znalazÅ‚ siÄ™ tu nie wiadomo skÄ…d i dlaczego, i zaczÄ…Å‚ przewracać wszystko do góry nogami. Pytali. A On, Mistrz, znaczy siÄ™, odpowiadaÅ‚ na ich pytania moimi ustami. Pytali o to, o co mieli – kto zabiÅ‚, kiedy znalazÅ‚em ciaÅ‚o, jakie mam alibi. ZwodziÅ‚em ich, bo taka byÅ‚a moja rola. MiaÅ‚em im nieźle namieszać w gÅ‚owach. Å»eby byÅ‚o ciekawiej, żeby siÄ™ mÄ™czyli. DziÅ› byÅ‚em ważny. MiaÅ‚em te cztery godziny na pokazanie ile jestem wart. Co z tego, że nagle z przemiÅ‚ego epizodu, bogacza, okrążonego życzliwymi ludźmi, piÄ™knÄ… żonÄ…, trójkÄ… dzieci, przerodziÅ‚em siÄ™ w nÄ™dznego sprzÄ…tacza, który przypadkowo odkryÅ‚ w komórce zmasakrowane ciaÅ‚o i zadzwoniÅ‚ po policjÄ™? A wszystko toczyÅ‚o siÄ™ wokół mnie. SkrÄ™ciÅ‚em w wÄ…skÄ… alejkÄ™, ciÄ…gnÄ…cÄ… siÄ™ pomiÄ™dzy dwoma ogromnymi biurowcami (Mistrz uwielbiaÅ‚ tworzyć takie miejsca, bo wedÅ‚ug Niego byÅ‚o to mroczne i tajemnicze, nie obchodziÅ‚o go to, że w prawdziwych miastach takie alejki nie istniaÅ‚y), którÄ… miaÅ‚em bliżej na stacjÄ™. ZiewnÄ…Å‚em. MiaÅ‚em okazjÄ™. JaÅ›ni przeszukiwali w tej chwili dom ofiary, szukajÄ…c poszlak, opróżniajÄ…c jego lodówkÄ™, glÄ™dzÄ…c daremnie. OdszedÅ‚em na razie w zapomnienie, ale nie byÅ‚o to zÅ‚e. MogÅ‚em odetchnąć. Spytacie pewnie, jak siÄ™ nazywam, a ja, szczerze mówiÄ…c, nie bÄ™dÄ™ potrafiÅ‚ wam na to pytanie odpowiedzieć. Powód jest prosty – w ciÄ…gu ostatnich czterech tygodni byÅ‚em kilkunastoma różnymi osobami, w różnych Å›wiatach, epokach, o różnych imionach, zawodach, wyglÄ…dzie. A nazywaÅ‚em siÄ™ różnie – Martin, Walter, Robert, nawet Julia. Obecnie na imiÄ™ mi byÅ‚o Harry. Harry Amstrong. Powoli zszedÅ‚em po schodach w dół, na peron. KupiÅ‚em od posiwiaÅ‚ego kasjera bilet, po czym usiadÅ‚em na Å‚awce. CzekaÅ‚em. UÅ›miechnÄ…Å‚em siÄ™ na myÅ›l o sÅ‚odkiej brunetce o fioÅ‚kowych oczach, czytajÄ…cej gazetÄ™ w wagonie czwartym. ByÅ‚a sÅ‚odka, piÄ™kna, na pewno inteligentna. Zawsze, gdy jechaÅ‚em metrem, a ona siedziaÅ‚a na tym samym od lat miejscu próbowaÅ‚em siÄ™ przemóc, by do niej podejść. ByÅ‚a ciemnÄ…, jak i ja, ale cóż z tego? Przecież i my moglibyÅ›my mieć chwile przyjemnoÅ›ci. Åšwiat Mistrza Gry byÅ‚ olbrzymi, ale niezbyt dokÅ‚adny, dopracowany. ByÅ‚ leniem, i nie chciaÅ‚o mu siÄ™ dbać o szczegóły. MiaÅ‚o to też swoje plusy – Å›licznotka siedzÄ…ca w metrze zawsze na tym samym miejscu, możliwość przewidzenia, personaliów osoby, która zaraz wyÅ‚oni siÄ™ zza rogu, wreszcie czekajÄ…ce przy stoliku ciepÅ‚e, smaczne hamburgery, które nie trzeba byÅ‚oby siÄ™ martwić, że ktoÅ› je zje. Brak zÅ‚odziei. I tak dalej. Metro wjechaÅ‚o na stacjÄ™, szybko, niepostrzeżenie, cicho. PodniosÅ‚em siÄ™ z Å‚awki, ustawiÅ‚em przy drzwiach, wszedÅ‚em. I wtedy zrozumiaÅ‚em, że coÅ› jest nie tak. Bo na miejscu 74, zamiast piÄ™knej kobiety, siedziaÅ‚ mężczyzna w przeciwsÅ‚onecznych okularach i czarnym garniaku. Obok niego nastÄ™pny. I nastÄ™pny. Każdy inny. Za dużo szczegółów, cholera, za dużo szczegółów. A każdy z nich gapiÅ‚ siÄ™ na mnie, jakbym byÅ‚ króliczkiem miesiÄ…ca. WracaÅ‚em do gry. StanÄ…Å‚em w tym samym miejscu, co zwykle, nieopodal drzwi, chwyciÅ‚em siÄ™ przytwierdzonej do sufitu stalowej rurki. Co chwila spoglÄ…daÅ‚em na trzech facetów, obserwujÄ…cych mnie dokÅ‚adnie zza ciemnych okularów. SzykowaÅ‚o siÄ™ coÅ› niedobrego. Bardzo niedobrego. JaÅ›ni nie znaleźli niczego w domu ofiary. Obecnie kierowali siÄ™ na komisariat, zapytać o to, czy o tamto. A ja jechaÅ‚em metrem, pod bacznym okiem trzech kancików w okularach. Åšwietnie. PrzemyÅ›laÅ‚em dostÄ™pne rozwiÄ…zania. MogÅ‚em jak opÄ™tany rzucić siÄ™ na nich i najprawdopodobniej zarobić kulkÄ™ już teraz; czekać na ostatniÄ… stacjÄ™, wtedy z pewnoÅ›ciÄ… wyciÄ…gnÄ™liby mnie z metra, zawlekli w ciemny zauÅ‚ek i sprzÄ…tnÄ™li. Dali Mistrzowi Gry kolejny punkt do zaczepienia opowieÅ›ci. MogÅ‚em też czekać, aż wsiÄ…dzie ten gruby. JeÅ›li wsiÄ…dzie, rzecz jasna. A potem... Popchnąć go prosto na tajniaków i uciekać, gdzie pieprz roÅ›nie. Ryzykowne, ale dajÄ…ce najwiÄ™ksze szanse na przeżycie. Nie zdążyÅ‚em przemyÅ›leć dokÅ‚adnie plusów i minusów owego rozwiÄ…zania. Kolejka wjechaÅ‚a na stacjÄ™, zatrzymaÅ‚a siÄ™. WsiadÅ‚ gruby. O stacjÄ™ za wczeÅ›nie. O stacje za wczeÅ›nie, cholera! Nie byÅ‚o czasu, by myÅ›leć. Gdy wsiadÅ‚, pociÄ…gnÄ…Å‚em go do siebie, a potem wykorzystujÄ…c jego wÅ‚asny pÄ™d, przewróciÅ‚em prosto na trzech osobników. WybiegÅ‚em, ile siÅ‚ w nogach. Po chwili wybiegli i oni. Wciąż za kamiennÄ… twarzÄ…, bez sÅ‚owa. Jedyne, co siÄ™ w nich zmieniÅ‚o to pistolety w rÄ™kach. GoniÄ… mnie, a ja uciekam. Mistrzowi musiaÅ‚y skoÅ„czyć siÄ™ pomysÅ‚y, skoro skazaÅ‚ na Å›mierć takiego ciemnego jak ja. Zwykle byÅ‚em tym, który wcielaÅ‚ siÄ™ w najważniejsze, główne role. Ale nie ginÄ…Å‚. Nigdy. Szczerze mówiÄ…c, nie wiedziaÅ‚em, co siÄ™ z nami dzieje po Å›mierci. I nie chciaÅ‚em wiedzieć. Wciąż laÅ‚o. WybiegÅ‚em ze stacji, skrÄ™ciÅ‚em w lewo, w kierunku olbrzymiego placu, zwanego u nas „Placem Mistrza Gry”. Byle do ludzi, byle do tÅ‚umu. Tam siÄ™ chyba nie odważą, chociaż... Mistrz gry nie należy do litoÅ›ciwych. BiegÅ‚em. Nie czujÄ…c zmÄ™czenia, napÄ™dzany strachem. CzujÄ…c oddech trzech profesjonalnych sprzÄ…taczy ciemnych na ramieniu. BiegÅ‚em. A potem zrozumiaÅ‚em, że to bezcelowe. Niebo, budynki, podÅ‚oże zafalowaÅ‚o, rozmyÅ‚o siÄ™. ZrobiÅ‚o siÄ™ czarno. Rozmycie. Mistrz zmieniaÅ‚ Å›wiat, dopasowywaÅ‚ niektórych ciemnych do nowych realiów, wysyÅ‚a; ich w inne miejsce, czas. Wszystko musiaÅ‚o pasować. A ja nawet domyÅ›laÅ‚em siÄ™, kogo tym razem przenosi. Widać, nie pasowaÅ‚o mu, żebym umarÅ‚ tutaj, na ulicy. Obok mnie pustka. Ciemność, nicość. Jedynie trzech tajniaków, zastygÅ‚ych, zatrzymanych w biegu. ZatrzymaÅ‚ ich. ZamknÄ…Å‚em oczy. CzekaÅ‚em. Nic innego zrobić nie mogÅ‚em. * * * Kula minęła mojÄ… skroÅ„ o dosÅ‚ownie kilka centymetrów. RzuciÅ‚em siÄ™ w bok, szukajÄ…c schronienia za mojÄ… sofÄ…. A wiÄ™c jednak chciaÅ‚, bym zginÄ…Å‚ tutaj. W moim obecnym domu. MaÅ‚ej zabitej dziurami kawalerce, zakurzonej, nawet bez kablówki (komu chciaÅ‚oby siÄ™ sprzÄ…tać i w pracy, i w domu?). ChciaÅ‚, żeby grobem staÅ‚o mi siÄ™ to miejsce tutaj, za tÄ… starÄ… czerwonawÄ… kanapÄ…, na kwadratowym, szaroburym dywaniku. Jego niedoczekanie. Oni stali dwa metry dalej, pod brudnym oknem (ciekawe, dlaczego po prostu nie obeszli kanapy i wpakowali mi to wszystko prosto w twarz) i szyli w moim kierunku z bliżej nieznanego mi modelu pistoletu. Z tego, co zauważyÅ‚em, nie musieli przeÅ‚adowywać broni. BÅ‚Ä…d w Å›wiecie, ale za to jaki dla Mistrza użyteczny... Dotychczas milczeli. A kiedy wydawaÅ‚o mi siÄ™, że niedÅ‚ugo jakaÅ› zabÅ‚Ä…kana ula znajdzie sobie drogÄ™ do mojej gÅ‚owy, jeden z nich przemówiÅ‚. -Poddaj siÄ™ – jego gÅ‚os byÅ‚ bezbarwny, jakby mechaniczny. Przez gÅ‚owÄ™ przebiegÅ‚o mi „robot”. UÅ›miechnÄ…Å‚em siÄ™, mimo woli. Gorzej już być nie mogÅ‚o. -Pieprz siÄ™ – odparowaÅ‚em, starajÄ…c siÄ™ naÅ›ladować jego gÅ‚os; nie myÅ›lÄ…c siÄ™ ani ruszyć. ZresztÄ… gdybym siÄ™ wynurzyÅ‚ i tak skoÅ„czyÅ‚bym mój nÄ™dzny żywot. WiÄ™c trzeba byÅ‚o odejść stÄ…d z gracjÄ…, nie? -Poddaj siÄ™ – powtórzyÅ‚. Przestali strzelać. – Okażemy ci Å‚askÄ™, jeÅ›li siÄ™ poddasz. Okażemy ci Å‚askÄ™ – cholera, skÄ…d oni siÄ™ urwali? -Dlaczego chcecie mnie zabić? – zapytaÅ‚em, choć zdawaÅ‚o mi siÄ™, że znaÅ‚em odpowiedź. -Rozkaz. Od Mistrza Gry. Jego rozkazów siÄ™ nie kwestionuje. -JesteÅ›cie ciemnymi? -Tajemnica paÅ„stwowa – odpowiedzieli jednoczeÅ›nie, a ich gÅ‚osy zlaÅ‚y siÄ™ w jedno. Kroki. IdÄ… po mnie. Teraz, albo nigdy, pomyÅ›laÅ‚em. MiaÅ‚em plan. Prosty, ale genialny. Jak zobaczÄ™ ich w caÅ‚ej okazaÅ‚oÅ›ci wstać, zaÅ›miać siÄ™ im w twarz i czekać na reakcjÄ™. StrzelÄ…, albo nie strzelÄ…. Wszystko zależaÅ‚o od nich. A wÅ‚aÅ›ciwie od Mistrza, bo to przecież on ich zaprogramowaÅ‚. Sofa, rzucona o Å›cianÄ™, rozleciaÅ‚a siÄ™ na drobne kawaÅ‚ki. Nieco mnie zamurowaÅ‚o – byli strasznie silni. I przeraziÅ‚o, bÄ…dźmy szczerzy. Jakżeż musiaÅ‚em wtedy przeÅ›miesznie w ich oczach wyglÄ…dać – zwiniÄ™ty w kÅ‚Ä™bek, z kciukiem w ustach. Nici z mojego planu, nici z piÄ™knej, dystyngowanej Å›mierci, pomyÅ›laÅ‚em. WypalÄ…, czy nie wypalÄ…? Czy mam dziÅ› szczęśliwy dzieÅ„? Nie strzelili. -Poddaj siÄ™. ZdaÅ‚eÅ›. – jeden z nich schowaÅ‚ broÅ„ do kabury, wyciÄ…gnÄ…Å‚ do mnie rÄ™kÄ™. – Mistrz przewidziaÅ‚ dwa zakoÅ„czenia. Wybór należy do ciebie, Smith. Smith? A kto to niby jest? Bo na pewno nie... -Wybieraj Smith – ponagliÅ‚. Dopiero wtedy zaczÄ…Å‚em siÄ™ Å›miać. * * * Gdyby ktoÅ› dostÄ…piÅ‚ Å‚aski wydostania siÄ™ z miasta, gdyby ktoÅ› jechaÅ‚ PierwszÄ…, kierujÄ…c siÄ™ na drogÄ™ stanowÄ…, zobaczyÅ‚by opartego o ulicznÄ… latarniÄ™ mężczyznÄ™. Ubranego na czarno, w sÅ‚onecznych okularach.. UÅ›miechem pogardy na twarzy. Pistoletem w rÄ™ku. Gdyby wytężyÅ‚ sÅ‚uch, usÅ‚yszaÅ‚by pewnie jego sÅ‚owa, zimne, pozbawione barwy. A co mówiÅ‚? Otóż wiele. OpowiadaÅ‚ swojÄ… historiÄ™, opowiadaÅ‚ o tym, jak parszywy jest Å›wiat. Åšwiat Mistrza Gry. Pewnie zapytacie, jak siÄ™ nazywa. A on nie bÄ™dzie potrafiÅ‚ wam na to pytanie odpowiedzieć. NazywaÅ‚ siÄ™ różnie. Walter, Martin, Robert. Nawet Julia. Obecnie nazywaÅ‚ siÄ™ Smith. ByÅ‚ ciemnym, ale nie takim znowu zwyczajnym. MiaÅ‚ zadanie, miaÅ‚ misjÄ™. ByÅ‚ zabójcÄ…. RÄ™kÄ… Mistrza Gry. Ciemni w przygodach sami by siÄ™ nie zabili, Mistrz nie mógÅ‚ kazać im ot tak sobie umrzeć.. KtoÅ› musiaÅ‚ odwalać za Niego mokrÄ… robotÄ™...
__________________ MG, P+, G++, SG++, SS, SD++, K, p, Z, S---, H, D+, K, f-, h, w-, cp--, sf+, L+, NS+++, SC -, Kon+, D++, Gaz+, T+, SU?; ZC, WoD, SW, GS |
| |