lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Opowiadania (http://lastinn.info/opowiadania/)
-   -   Vitae dla Śmiertelników (http://lastinn.info/opowiadania/14107-vitae-dla-smiertelnikow.html)

denmad 10-04-2014 19:12

Vitae dla Śmiertelników
 
I

Kamienice ponuro zwieszały swoje czarne ściany tworząc wysoko w górze kopułę zasłaniającą księżyc i gwiazdy.
Posępne gargulce przycupnięte na krużgankach budynków wywalały na zewnątrz kamienne języki, straszyły wytrzeszczonymi, stalowymi oczami.
Ulicą pędziły unoszone podmuchami lodowatego, norskiego wiatru wydarte strony gazet. Całe ich ruchome dywany falowały delikatnie na taflach kałuż. Trwała mroźna noc przesiąknięta trucizną Artish City, czarnym jadem późnego listopada, kiedy życie
zamierało, dni stawały się krótsze a noce wydłużały się.
Strony gazet niczym fałdy pomarszczonej skóry, przyciągały uwagę swoją treścią. Stojący na brudnym przystanku oświetlonym ostrym, fioletowym neonem klubu nocnego "Nocturne" bezdomny, pociągnął nosem i charknął flegmą na chodnik.
W elektrycznym świetle czarne litery ze stron informowały bezdomnego: Morderca znów uderza.
Bezdomny nie wydawał się być zainteresowany. W końcu, chociaż ulica była zupełnie pusta, a światła latarni i kłujących w oczy neonów ledwie ją rozświetlały, on był bezpieczny.
Tacy jak on nie byli celami Mordercy przez duże "M". A inne sprawy niż flaszka wódki i paczka fajek, bezdomnego nie interesowały.
- Witaj, Hush - rozległ się charkotliwy głos z zaułka za przystankiem. Bezdomny nazwany Hushem odruchowo odwrócił się.
Przed sobą, za rozbitą szklaną ścianą przystanku, zobaczył wąski przesmyk między dwiema kamienicami. Mimo, że i chodnik i ściany kamienic rozświetlał fioletowy neon "Nocturne", zaułek pozostał ukryty w mroku.
- Irma? - zapytał niepewnie. Z ust wydobywały się mu kłęby perłowobiałej pary. I wówczas Hush zdał sobie sprawę, że się boi. Boi się straszliwie, że w mroku gęstniejącym w zaułku czeka Morderca przez duże "M", naśladujący głos Irmy, że jest to nadnaturalna istota, bestia, ukryte w cieniu monstrum, albo jeden z tych kamiennych gargulców, którego język cofa się teraz wgłąb kamiennej mordy, w której błyskają pokryte skrzepłą krwią kły...
- A kto inny?
Hush wypuścił ze świstem powietrze tym, co zostało mu z jego płuc.
Z mroku, jak z kłębu czarnego dymu, wyłoniła się Irma. Kobieta była niższa od Husha, bardziej przysadzista i krępa. Głowę obwiązaną miała czerwono-fioletową chustą. Chusta była brudna, jakby Irma wyjęła ją przed chwilą z dna śmietnika.
I, zdał sobie sprawę Hush, pewnie stamtąd właśnie ją miała.
- Zimno noc, a? - zagadał, siląc się na pogodny ton.
- Jak wszyskie diable - odpowiedziała ochryple podchodząc bliżej. - Czekasz na autobus, Hush. Wiesz, że nie przyjedzie, nie?
Teraz dopiero Hush zobaczył, że Irma ściska pod pachą dwie, nędznie wyglądające plastikowe butelki.
- Balon owocowy - wyjaśniła, zobaczywszy na co spogląda Hush - Łykniesz sobie?
I usiedli na odrapanej z farby, rozpadającej się ławeczce. Dywany z gazet falowały delikatnie na wodzie, gdzieś daleko, w innej części tego grajdołu, tego rozkładającego się trupa, jakim było miasto Artisch City, wyła syrena karetki pogotowia.
Neon "Nocturne" zabzyczał, zgasł, zapalił się. Cienie Irmy i Husha zatańczyły na ścianie.
Bezdomni unieśli w górę butelki. Stuknęli plastikiem o plastik i wzięli po tęgim łyku. Zajeżdżający siarką płyn spłynął im do żołądka, piekąc chemikaliami ale łachecąc zmysły. Hush oparł się plecami o resztki szyby a niewidzący wzrok wbił w chwiejący się na
wietrze rozkład jazdy.
- Co myśmy ze sobą zrobili? - zanucił, niezwykle melodyjnie. Głos poniósł się chwilę, utonął w mrocznej ciszy. -... Szatany, szatany, szatany... Życie mi z kieszeni wypadło...
- Wspomnienia, plany... - zawtórowała Irma, charkliwie i z wysiłkiem.
- Och bóstwa moje stare, ja spadam, spadam, spadam
- A jeżeli na chwilę przestanę
- Ucieknę...
Pac. Pac. Pac, pac, pac... To pierwsze płatki śniegu z nieba. Śnieg opada na ulicę, na chodnik, na witrynę i na szyld "Nocturne".
Kobieta którą szyld ten wyobraża, ma teraz ramiona pokryte śniegiem... i śnieżną czapeczkę...
- Chciałabym kiedyś zobaczyć morze - powiedziała Irma, zerkając w dół uliczki. - Takie prawdziwe, z plażą i z wydmami. Nazbierałabym kamieni i usypała z nich tamę, która trwała by tam przez całą wieczność. Na tej tamie postawiłabym dom i oświetlała go tylko świecami. Wosk kapałby do słonej wody z cichym sykiem, a ogarki płonących świec ocieplałyby moją duszę...
- Chciałabyś być tam sama?
- A z kim? Zniszczone życie równa się samotności. Ludzi przegranych się odrzuca, wypędza. Jak ginący gatunek.
- To nieprawda - powiedział Hush, ale zbyt dobrze wiedział, że Irma ma rację.
I wówczas stało się coś, co na zawsze odmieniło jego parszywe życie.
- A gdyby... - rozległ się cichy głos spod ośnieżonego neonu "Nocturne". - Ktoś dałby komuś takiemu jak ty możliwość odkupienia swoich win? Rozpoczęcia nowego życia?
Hush odwrócił głowę tak szybko, że poczuł jak coś strzyka mu w szyi. Irma jednak odwróciła się pierwsza i wydała z siebie zduszony okrzyk.
Oświetlony fioletowym światłem mężczyzna stojący pod neonem miał bladą, wydłużoną twarz i zaczesane do tyłu krótkie, czarne włosy. Jego oczy, nienaturalnie duże i w kształcie migdałów były osadzone głęboko w niemal białej twarzy. Nad nimi znajdowały się regularne,
ciemne brwi i lekko zmarszczone czoło, jak gdyby mężczyzna ów o czymś rozmyślał.
Ubrany był w dobrze skrojony, czerwony garnitur. Nienaganny stan tego garnituru i starannie wypolerowane czarne, skórzane buty, nie były codziennym widokiem w Artisch City. A w każdym razie, z pewnością nie w tej dzielnicy. Nieznajomy pasował tu jak pięść do nosa,
i być może dlatego swoim widokiem tak wstrząsnął Irmę i Husha. A może sprawił to fakt, że pojawił się nagle, znikąd, z fioletowegoświatła?
Pewnie na ich zdumienie wpłynęło wszystko po trochu.
- Co masz na myśli? - przerwał milczenie Hush - Kim jesteś?
- Nie odpowiada się pytaniem na pytanie. - głos mężczyzny był cichy, aksamitny, łagodny; ale kryła się w nim groźba, głęboko ukryta, zupełnie niedostrzegalna dla Irmy, lecz dla Husha słyszalna. Jak odległe echo. Jak syk zbliżającego się w zaroślach węża.
- Och, odpierdol się - charknęła nagle Irma.
- Zamknij się! - syknął Hush.
- Bo co? Nie widzisz? To jakiś fircyk, arystokratek z bogatych, łapiesz? Nabija się z ciebie, robi w butelke, łapiesz?
- Zapewniam - nieznajomy podniósł lekko głos, ale nic w jego zachowaniu nie sprawiało wrażenia, że stracił nad sobą panowanie. A w każdym razie, Hush nic takiego nie dostrzegł. - Że się pani myli, pani...
- Wara od imienia mojego, burżuju!
- Kurwa, stul jadaczkę! - krzyknął Hush prowadzony jakimś dziwnym przeczuciem - Wybaczy pan, ale odpowiadam pytaniem na pytanie, gdyż to pana było chyba retoryczne...
Nieznajomy uśmiechnął się. Nieznacznie, lekko, małymi sinymi wargami.
- Retoryczne... Cóż za słowa w pańskich ustach...
Hush nie wiedział co odpowiedzieć, więc wyrwał Irmie opróżnioną do połowy butelkę "Balona" i łyknął sobie.
- Wystarczy - podjął nieznajomy po chwili, łagodniejąc z pozoru - Zaprzeczenie, bądź potwierdzenie.
- Tak. - burknął Hush - To znaczy, tak, chciałbym zmienić swoje życie.
Irma parsknęła charkotliwym śmiechem. Całe jej wątłe, powykręcane ciało zadrżało od tego śmiechu.
Nieznajomy zignorował ją zupełnie.
- Za drobną przysługę, mogę ci to zapewnić, Hush.
Hush nie pamiętał, żeby podczas rozmowy podał mężczyźnie swoje imię, ale teraz ten fakt zupełnie go obszedł. Po chwili odezwała się jego racjonalna, sceptyczna część umysłu.
- Tere fere... I co, obsypiesz mie złotem? dasz piątaka? Wyślesz na odwyk, albo gdzieś w pizdu z tego zasranego miasta?
- Nie. Dam ci rodzinę. Dom. Wspólnotę.
- Hę?
- Potrzebuje tylko jednej małej rzeczy, Hush. Jednej małej przysługi.
- Pokręciło cię wariacie. Spadaj stąd.
- Pomyśl. - Nieznajomy zrobił krok w ich kierunku. Hush zrobił krok w tył. - Rodzina. Życie z zasadami, miejsce dla rozwoju twojego umysłu... Czas dla tego rozwoju... Całe... Mnóstwo... Czasu...
I znów krok w jego kierunku. Tym razem Hush nie cofnął się.
- Potrzebuję, żebyś dostarczył wiadomość.
- Komu? - szepnął Hush, tracąc zdolność myślenia. Nieznajomy podchodził coraz bliżej, i nie spuszczał z niego wzroku. Świdrował go czujnym spojrzeniem stalowych oczu, odbierał świadomość, hipnotyzował...
- Szpital na rogu ulicy Metros. - szepnął, kiedy znalazł się tuż przy Hushu. Irma wyprężyła się nagle, i upadła na chodnik.
- Irma! - wrzasnął Hush, ale wtedy dłoń nieznajomego zacisnęła się na jego przegubie. Szarpnął się. Na darmo. Uścisk był żelazny, a dłoń przeraźliwie zimna, jak dopiero co wyjęta z lodówki szynka. Zimna i oślizgła.
- Zostaw tę durną pijaczkę. Jest nic nie warta. Udasz się do szpitala, ale nie głównym wejściem, a tylnym. Znajduje się tam punkt poboru krwi. Koleżka który ma teraz dyżur, nazywa się Jacky. Masz mu przekazać wiadomość.
- Puszczaj...
- Teraz już nie masz odwrotu - i wtedy głos zmienił się. Stał się surowy, wysoki i ostry jak żyletka. Siła uścisku wzmogła się nagle. Hush syknął z bólu - Jeśli to zrobisz, ta twoja pijaczka odzyska przytomność. A ty staniesz się członkiem rodziny...
- Popierdoliło cię!
- Posłuchaj mnie pokrako - Jednym mocnym szarpnięciem nieznajomy przyciągnął do siebie Husha, a ten poczuł jego zapach. To były różane perfumy, słodkie i diabelsko intensywne. Pasowały do czerwonego garnituru nieznajomego, ale napewno nie do jego oślizłych
rąk... - Zrobisz to, albo cię zabiję. I ją też. A wasze zwłoki rzucę na pożarcie szczurom.
I to wreszcie uspokoiło Husha. Nieznajomy puścił go, a bezdomny podreptał parę kroków w tył i upadł na tyłek.
-... J-j-jaka to wiadomość? - wydukał wreszcie drżącym głosem.
I wtedy nieznajomy rzucił coś w jego kierunku. Drewniany przedmiot upadł tuż koło niego, rozchlapując wodę z kałuży.
Był to obtłuczony kij do bejsbola.
- O kurwa - wyszeptał Hush, w ciszy jaka zapadła.
- Masz godzinę - szepnął nieznajomy, i usiadł na ławce. Irma leżała metr od jego stopy. Nie ruszała się. Nie oddychała?
Hush podniósł się i ujął kij w obie dłonie.
Nieznajomy zerknął na niego, i z kieszeni garnituru wyciągnął paczkę papierosów. Odpalił jednego zapałką, i powiedział cicho zaciągając się dymem:
- Nie będzie problemu, prawda? Robiłeś to już wcześniej.
Cień musnął twarz Husha, ale postanowił nic nie mówić. Odwrócił się od nieznajomego, przystanku, Irmy i fioletowego neonu "Nocturne". Szurając nogami przekroczył ulicę w poprzek i zniknął w mroku. Na kolana nieznajomego wskoczył kot, który nie wiadomo skąd pojawił się nagle na chodniku. Nieznajomy pogłaskał go za uchem.
Kot zaczął mruczeć.

II

Jestem upadłym demonem, pogrążyłem się tak głęboko w czarnej otchłani rozpaczy, że muszę zadrzeć głowę do góry - aby wśród dymu i smrodu siarki zobaczyć piekło.

Dlaczego to robię? Dlaczego idę teraz z tym bejsbolem w dłoni?
Rozłóżmy proszę, te dziwne zjawisko na czynniki pierwsze. Artisch City to nie zwykła metropolia, tylko jedno wielkie siedlisko zołzy, ospy, gruźlicy i różnego rodzaju skażeń. Metropolia jest podzielona na dwie części. Jedną z nich zamieszkuje bogata burżuazja, arystokracja. Ich domenę zwą Pokrywką. To znaczy, my tak ją zwiemy. „My“ to znaczy biedota z drugiej domeny, Kotła. No i jest jeszcze Dno.
Pytacie co to Dno? Chyba nietrudno odgadnąć... To część Kotła, w której obecnie się znajdujemy. Wysokie kamienice, opustoszałe już od wielu lat. Nieczynne stacje paliwowe, sklepy i restauracje. Na ulicach pustki. Autobusy nie kursują. Tak samo taksówki. Ludzie
przejeżdżają przez Dno zatykając nosy i włączając w autach klimatyzacje. Najpowszechniejszym widokiem są bezdomni i gangi.
Dno jest domeną gangów. Jest też wylęgarnią takich jak Ja. I takich jak Ty.
Dlaczego mam nie pomagać mężczyźnie w czerwonym garniturze? Spójrz, jak szczerze i prawdziwie opisuję Artisch City. Mógłbym rozpisać się o psychice ludzi żyjących w tej metropolii, ale to chyba jasne. Ich umysły... Nasze umysły są spaczone. Zmieniamy nasze
zasady moralności, stosujemy antydekalog. Dajmonion? Nie ma szans. Walczymy o przetrwanie, o kolejną flaszkę wódki, kolejnego papierosa i, w trzeciej kolejności, o chleb. Jesteśmy zdolni do wielu rzeczy by je zdobyć. Część z nas ma już tak nasrane w głowie, że nie pamięta swojego poprzedniego życia, zapomina o swojej rodzinie, pracy, przyjemnościach takich jak relaks, seks, podróż... Mam na myśli, że już tych rzeczy nawet nie pożąda. Nie wie, że one gdzieś tam są.
Ale są tacy, którzy pamiętają. Na przykład ja. I kiedy zjawia się ktoś kto mówi, że może odmienić mój los... Nie zastanawiam się długo. W ogóle się nie zastanawiam.
Cena nie gra roli.
Nie wiesz kto się do ciebie zwraca?
Nie wiesz kto teraz do ciebie mówi?
Ja też na początku nie wiedziałem.

*

Wejście znalazł bez trudu.
Obszedł budynek szpitala - kryjąc się w krzakach przed jedynym lekarzem jakiego dostrzegł - i znalazł się na tyłach budynku.
Stał tam olbrzymi zielony kontener na śmieci. Długo już stał przepełniony, odpadki szeroką falą wylewały się z niego na kamienne, popękane płyty tworząc pochyłe wzgórze. Śmierdziało fekaliami, zepsutym jedzeniem i kocim moczem. Gdzieś dalej, na jałowym placyku,
żarły się dwa kundle. Zajadłe bydlaki nigdy nie zostały udomowione i walczyły o jakiś ochłap. Dzięki temu, Hush nie musiał się ich obawiać.
W szarej, obdrapanej ścianie budynku widniały drzwi pomalowane na odwal się białą farbą.
Były otwarte. Hush znalazł się w wąskim korytarzu. Uderzyła go woń starzyzny, butwiejącego drewna i daleki, lecz obecny aromat produktów farmaceutycznych. Ruszył do przodu, chowając kij za plecami. W końcu zobaczył blade światło na końcu korytarza. Kilka kroków poźniej usłyszał niemelodyjne podgwizdywanie. Do Husha dotarł też jękliwy, metaliczny dźwięk, jakby otwieranej, starej szuflady.
Chwilę potem, zobaczył Jacky'ego.
Mężczyzna był niski, przysadzisty, miał łysą głowę i rogowe okulary. Odgłos który Hush początkowo wziął za dźwięk otwieranej szuflady, okazał się być melodyką starego automatu na napoje energetyczne. Jacky sięgał właśnie po puszkę z colą, która wpadła do "kieszeni" automatu, kiedy Hush znalazł się już w zasięgu światła.
- Kto tu... O cholera - Jacky uniósł się, i cofnął gwałtownie, kiedy zobaczył bezdomnego.
- Jacky? - zapytał dla potwierdzenia Hush.
- Ja? Nie, kurwa, nie znam nikogo o takim... NA POMOC!
Jedna sekunda, druga...
Hush doskoczył do niego w dwóch jelenich susach, wziął zamach i dwurącz wyrżnął go kijem bejsbolowym prosto w twarz.
Jacky jęknął, trzasnęły rogowe okulary. Cios zmiótł go na podłogę. Niemrawo uniósł się na klęczki. Hush sapnął i walnął go z góry prosto w czaszkę. Dźwięk był nie do opisania. Coś trzasnęło potężnie, i Hush zdał sobie sprawę, że to już koniec.
Jacky upadł na brzuch, drgnął konwulsywnie raz a potem drugi, i znieruchomiał. Leżał twarzą do ziemi, a spod niej zaczęła powoli wypływać krew. Czerwona woda leniwie wypełniała rowki między brudnymi kafelkami. Rzeczki krwi szybko wylały z koryt, i utworzyły karminowe rozlewisko wokół głowy trupa.
Hush rzucił kij obok ciała, i odwrócił się do wyjścia.
Stał oko w oko z nieznajomym z przystanku.
- Groźny z ciebie człowiek, panie Hush - powiedział swoim zwykłym, cichym głosem. Hush stał nieruchomo, przejęty grozą sytuacji. Nieznajomy obszedł go i zbliżył się do Jacky'ego.
- No już, chłopie - powiedział, i odwrócił go na plecy. Hush krzyknął. Twarz lekarza była kompletnie rozgnieciona. Pierwszym uderzeniem kompletnie zdruzgotał mu nos i czoło. Jacky był już martwy kiedy unosił się na klęczki, to andrenalina musiała napędzać jego ciało, jakby nie wyrażając zgody na śmierć...
Odebrał życie człowiekowi. Tak po prostu. Zatłukł go na śmierć.
- No, stary - powiedział do trupa nieznajomy, wsuwając dłoń pod szyję lekarza i unosząc ją pod światło. Wtedy Jacky charknął. On żył!
- Kurwa... - Hush cofnął się kilka kroków, natrafił na ścianę plecami. Pierś unosiła mu się w spazmatycznych, gwałtownych oddechach.
- eeeeeee...
- Cicho, stary koniu - uciszył żywego-martwego nieznajomy - Mój chłopak trochę cię pocharatał?
- eeeee...
- Ale ty masz organizm, człowieku. Mózg ci wypływa, wiesz?
To było straszne, okropne, nieludzkie... Hush nie mógł wymówić słowa, przerażenie ściskało krtań jak imadło.
Kiedy Jacky usłyszał słowa nieznajomego okurtnika, zajęczał jakby jeszcze głośniej, charkotliwiej. Na jego głowie, w tym wgnieceniu które pękło przy drugim uderzeniu, rzeczywiście oprócz krwi były jakieś białe glutki...
- Ty..! - nieznajomy parsknął śmiechem. To był zły śmiech, cichy i obrzydliwie ironiczny. - Podejdź tu, Hush, zobacz, ten mazgaj ryczy...
Hush nie podszedł, zresztą nie wierzył temu okrutnikowi. W tym stanie normalny człowiek już nie myśli, kurwa, jakie myśli, przecież on ma rozwalony pierdolony mózg!
- eeee...
- Dobra, dobra bo mi tu zejdziesz - odchrząknął nieznajomy - Pij.
I wówczas pochylił się nad Jackym, odwracając się w konsekwencji do Husha plecami zasłaniając siebie i lekarza. Hush nie chciał wiedzieć, co tam się dzieje, w zasadzie to w ogóle nie myślał, a raczej chłonął całym swoim umysłem obraz tego zdarzenia. Irma miała rację, kurwa, Irma miała rację..
I wtedy stał się cud.
Trwało to może z dziesięć sekund, po czym nieznajomy odstąpił od ciała lekarza. Jacky leżał teraz na boku i oddychał głęboko. Nadal był zakrwawiony i nadal jego nos przypominał ugotowany kalafior, ale czaszka jakby znowu nabrała foremnego, odpowiednio owalnego kształtu. Na policzkach stygły strużki łez, oczy błędnie miotały się w oczodołach.
- A teraz zapamiętaj, stary koniu, raz a dobrze - syknął pochylając się nad nim nieznajomy - To był ostatni raz. Nie załatwisz towaru drugi raz, to znowu wyślę do ciebie mojego chłopaka, ale tym razem dam mu bat. Najpierw każę mu wyruchać cię w twoją brudną, tłustą dupę, a potem zatłuc ciebie tym batem na śmierć. Kapi?
Jacky niemrawo potrząsnął głową. Nieznajomy podniósł się z klęczek, otrzepał garnitur i przyjrzał się krytycznie czerwonej plamce krwi na białym mankiecie koszuli.
- Wszystko do prania. Hush...
Hush, nadal przylepiony do ściany nie odpowiedział.
- ...Zuch chłopak z ciebie. Myślę... Że zasługujesz na nagrodę.
Nieznajomy zbliżył się do Husha i delikatnie sięgnął dłonią w kierunku jego szyi. Hush był wyprężony jak struna, kompletnie sparaliżowany. Nie zareagował, gdy nieznajomy podszedł do niego jeszcze bliżej, gdy objął lodowatą dłonią jego kark, i zbliżył usta do szyi. Na skórze poczuł zimny oddech, a potem... potem...
Nieznajomy go ugryzł. A chwilę później, ciałem Husha wstrząsnął dreszcz rozkoszy. Jęknął głośno, instynktownie obejmując lewą ręką talię nieznajomego, przyciągając go bliżej. Nieznajomy nadal tkwił przy jego szyi, a Hush czuł się coraz słabiej, ale równocześnie
lepiej, inaczej, czyściej...
A potem stracił przytomność.

Moja naiwna
Gdy ciąłem czołem o bruk
Tajemna strużka życia
O smaku chleba i rdzy
Oto
W zachodzie słońca
Mieniąca się rosa
Na palcu spod noża do ryb
Moja ochrona czerwona
Przed głodem ochrona...
Kropla do kropli.
Koralowy sznur...


-Coma, Czerwony Album

III

Obudził się. A raczej: urodził.
Otworzył oczy. Nad sobą zobaczył czerń. To był sufit, ktoś pomalował sufit na czarno... Gdzie on jest?
Powoli wracała mu świadomość. Zbadał stan swoich dłoni a następnie rozpoczął ich wędrówkę po swoim ciele. Ktoś go rozebrał i obmył z brudu. Ze zdumieniem zauważył, że nic go nie boli. To było dziwne, nienaturalne uczucie. Uderzył się lekko dłonią w udo. Zapiekło
delikatnie, ale ból natychmiast znikł. Z mniejszą radością odkrył, że jego ciało stało się bledsze, jasne i jakby nieukrwione. Zniknęły żyły, które wystawały wcześniej spod pożółkłej, starej skóry jego dłoni. Zniknęły plamy wątrobowe. Cały czuł się inny jakby... Chwila, pomyślał, i to co nagle odczuł, rąbnęło go w umysł jak rozpędzony samochód wpadający
w szklaną ścianę.
Nie oddychał.
Nie, żeby nie mógł. Wziął kilka głębszych oddechów na próbę, i płuca działały jak należy.
Jednak zupełnie były one zbędne do funkcjonowania organizmu. To wymykało się jego pojęciu rzeczywistości, nie mogło znaleźć miejsca w jego umyśle. Będąc realistą i, jak to mówią, sceptykiem, uznał to za halucynację, albo sen. Uszczypnął się. Po chwili parsknął śmiechem. Jeśli nie oddychał, i ledwo co czuł, to czemu uszczypnięcie miałoby go obudzić?
Zresztą... Podniósł się i odsunął szarą kołdrę, którą go nakryto. Czuł się... Nijak, ale to było lepsze od jego poprzedniego wcielenia. Podobało mu się. Innymi słowy, jeśli był to sen, to postanowił śnić go do upadłego. Poczuł się nowy, dopiero co wyjęty z opakowania, pachnący nowością.
Nieskalany.
Tymczasem rozejrzał się po pomieszczeniu próbując ustalić, choć pobieżnie swoje położenie.
Pokój w którym się znajdował, przypominał garderobę jakiegoś klubu muzycznego. Po chwili jego wzrok spoczął na tabliczce nad ciemnymi drzwiami: "Nocturne, pokój 4".
Mhm. Czyli był blisko.
Na podłodze walały się części garderoby. Majtki i staniki przeważały w ilości nad skarpetkami i bokserkami. W kącie leżał cały stos ubrań, który nie pachniał zbyt zachęcająco. W drugim kącie stał jaskrawo żółty fotel kontrastujący mocno z różowymi ścianami i czarnym
sufitem. Nie brakowało też stoliczka, na którego brudnym blacie stała szklana popielniczka wypełniona niedopłakami i popiołem.
Hush podniósł się. Będąc kompletnie obnażonym uznał, że warto skompletować sobie jakieś ubranie, choćby śmierdzące.
Zwrócił się do stosu leżących ubrań i wybrał dla siebie odpowiednie, jak uznał, ciuchy.
Wybrał kurtkę z ciemnego dżinsu, takie same spodnie i nawet pasujące jak ulał skórzane buty. Poczuł głód. Ssący i mdlący, ale nie w żołądku. Jakby... W całym sobie. Tak wyobrażał sobie instynktowne pragnienie pożywienia się. Zwierzę nie zdaje sobie sprawy, że boli je żołądek, że potrzebuje drogich jego ciału tłuszczy, cukrów, witamin. Być może tak jak i on teraz, zwierzę czuje potrzebę jedzenia instynktownie i po prostu.
- Ekhm.
Hush odwrócił się na pięcie.
Drzwi stały otworem. W ich obrysie Hush dostrzegł zarys ciemnej postaci, chyba w długim płaszczu. Po chwili postać wkroczyła do pokoju, stając w świetle. Był to blady azjata, zupełnie łysy, jeśli nie liczyć małej kitki na samym szczycie czaszki. Na oczach miał
oprawki okularów bez szkiełek. Ubrany był w długi, skórzany płaszcz sięgający mu aż do kostek. Przy skórzanym pasku wisiała kabura na broń.
Przez ramię przewieszony miał jakiś podłóżny pakunek. Pasek od tego pakunku był bogato zdobiony japońskim, czy może raczej azjatyckim pismem.
Azjata był niski ale barczysty, poruszał się z wielką gracją i precyzją.
- Witaj, Hush. - odezwał się w czystym angielskim - Jestem Zoe.
- W-witaj Zoe. - własny głos zabrzmiał mu nienaturalnie czysto. Hush od dziesięciu lat cierpiał na schorzenie krtani; pewnie do wódki i fajek. Teraz, kiedy barwa jego głosu okazała się być tak mocna, emisyjnie ustawiona, prężna i młodzieńcza, mocno się zdziwił. Chociaż, do cholery, nie była to przecież najdziwniejsza ze zmian które zaszły w jego ciele... Po... Czym...?
- Znajdujemy się w Elizjum pod Nocturne. To nasze save miejsce. Panuje nam książe z klanu Invictus, sir Raistlin Vigo. Trzeba ci wiedzieć, that na terenie Elizjum zakazane są utarczki, walki między klanami or zgromadzeniami. Nie wolno się pożywiać, a już absolutly przyprowadzać śmiertelników. Zakazane jest także trzymanie tu Pucharów, krwawych lalek, przyprowadzanie ghuli i używanie Dyscyplin...
- Eee... - przerwał Hush - Wybacz... Zoe... Chyba nie poinformowano cię, że jestem... hmmm, nowy.
- Indeed. - pokiwał głową azjata - Although zapamiętaj te zasady, choćby jako hasła. Niech dobrze wryją ci się w pamięć. Uniósł dłoń i zacisnął ją w pięść. Uśmiechnął się lekko.
- A kto...
- Ja - w drzwiach pojawił się kolejny gość. Był to mężczyzna z przystanku. Azjata odstąpił krok w tył i pochylił głowę w ukłonie.
Nieznajomy był widać ważną personą w tej dziwnej społeczności, tej wspólnocie która teraz miała się stać rodziną Husha. Działając instynktownie, on również pochylił głowę w lekkim ukłonie. W swojej świadomości był teraz lepszy, odrodzony, nieskalany. Nie chciał się
przed nikim płaszczyć, jego mózg pracował na wysokich obrotach; prawie jak za dawnych czasów. Niemniej czuł respekt przed osobą nieznajomego, przed jego chłodem i spokojnym głosem.
- Raymondzie. - powiedział z szacunkiem Zoe.
- Witaj, Zoe. I ty, neofito.
Neofita. Nowicjusz.
- Witaj... Raymondzie.
- Gdy przerwaliście mi w pół słowa, kiedy tu wchodziłem, uprzedzałem twoje pytanie odpowiedzią na nie, Hush. To ja wprowadzę cię w to życie. Pomogę ci dźwigać twoje requiem, póki nie nauczysz się sztuki przetrwania. Będę twoim masterem i równocześnie nauczycielem. Pasuje ci to?
- Tak.
- Zoe poinformował cię o zasadach panujących w Elizjum. Ja nauczę cię zasad Maskarady.
- Kim wy... kim my...
- Jesteśmy wampirami, Hush - uśmiechnął się Raymond, i tym razem odsłonił zęby w całej ich okazałości. - Istniejemy od wieków i chronimy tej tajemnicy. Śmiertelnicy nie wiedzą o naszym istnieniu i po to powstały zasady Maskarady, aby utrzymać ich w przekonaniu, że najdziwniejszą rzeczą jaką można zobaczyć na świecie są egipskie mumie. Dlatego też złamanie tych zasad... karane jest śmiercią ostateczną.
- Jak to śmiercią? Przecież was... nas...
- Prąd który spali twoje ciało. Ogień który je spopieli. Ostrze które oddzieli twoją głowę od tułowia. Wybuch, który rozerwie twoje członki. Słońce. Nie jesteśmy nieśmiertelni, Hush. Nie żyjemy wiecznie, lecz co jakiś czas odradzamy się.
- Odradzacie... Odradzamy?
- Usiądźmy. Zoe?
- Yes?
- W Elizjum pojawili się nosferatu. Sprawdź, czy nie wnoszą czegoś niebezpiecznego.
- Lecę.
Azjata zupełnie bezszelestnie wybiegł z pokoju.
Usiedli.
- Wiele miesięcy zajmie ci uporządkowanie wiedzy na temat wampirów. Zaczniemy od absolutnych podstaw, najpierw jednak, oprowadzę cię po Elizjum.

*

Piwnica Nocturne, która zwana była potocznie ruchalnią, kryła w sobie wiele tajemnych przejść, ukrytych drzwi i przełączników. Niektóre z nich prowadziły do kanałów, skąd Spokrewnieni docierali w różne miejsca miasta. Inne wiodły do opuszczonych stacji metra, pozawalanych tuneli, oczyszczalni ścieków i tak dalej. Najistotniejsze były jednak stare sale i olbrzymie hole, które być może wieki temu zawaliły się pod ziemię a na ich szczątkach budowano dzisiejsze Artisch City. Tam właśnie w tym podziemnym świecie znajdowało się Elizjum. Było to miejsce, w którym wampiry różnego rodzaju, różnych wyznań, przekonań i wierzeń, spotykały się. Powody takich spotkań były różne. Na terenie Elizjum często handlowano. Jeszcze częściej spotkania miały charakter polityczny. Teren Elizjum, jak wyjaśniał Hushowi Raymond, to ziemia święta. Nie zabijaj, nie kradnij. Nie pożywiaj się. Rozmawiaj i odpoczywaj. Oczywiście nierzadko jakiś wampir łamał zasady Elizjum. Prawo stanowił Książe i Starszyzna, w której zasiadał Raymond.
Na wampira rebelianta, w zależności od popełnionej zbrodni, nakładano kary. Jeśli zbiegł, Książe ogłaszał Krwawe Łowy. Znaczyło to, że odtąd na rebelianta należy polować, a kto go odnajdzie, ma obowiązek go zgładzić. Nad wszystkimi, nawet nad Księciem, panowała tradycja Maskarady. To była biblia wampirów, kodeks Hammurabiego, nienaruszalne
zasady. Podstawą było: Utrzymuj swój wampirzy byt w tajemnicy przed śmiertelnikami...
Hush nauczył się odżywiać krwią. To było proste, instynktowne, choć należało pamiętać o kilku ważnych zasadach. Krew wampiry nazywały Vitae, co bardzo spodobało się Hushowi. Nie pijesz, nie żyjesz...

*

Wampiry były zbieraniną i mieszaniną wszystkich kultur i narodowości świata. Od szesnastowiecznych arystokratów w wielkich perukach, po rockmanów przechadzających się tu i ówdzie nucąc pod nosem kawałki Led Zepplin. Hush uczył się, chłonął wiedzę, a równocześnie zaczynał tęsknić. Zastanawiał się gdzie jest Irma, czy żyje, a jeśli tak, to co porabia. Na razie nie śmiał jednak opuścić Elizjum.
Miał ochotę napić się alkoholu. Nauczono go jak przepompować świeżo spożytą krew do żołądka by móc strawić alkohol. Ale on już nie odurzał, nie dawał ukojenia. Hush tęsknił za widokiem słońca i za przesiadywaniem na czerwonej, obdrapanej ławeczce. Ale z drugiej strony, uczył się i to zajęcie kradło mu czas jak nic innego. Dostał na własność pokój, w którym się obudził pierwszego dnia po Przeistoczeniu. Wywalił popielniczkę i fotel, rąbnął ściany na w miarę spokojny kolor i wniósł do środka kilka mebli. Stół. Krzesło. Papier i długopisy. I książki.
Elizjum miało wielką bibliotekę, ulokowaną w jednej z większych hal. W zamierzchłej przeszłości musiała to być kaplica. Teraz ustawiono
tam drewniane półki, od dołu do góry zawalone książkami. Było tam wszystko, przekrój lektur z wszystkich wieków. Hush, jeśli nie pobierał nauk u Reymonda, czytał. Nadrabiał to, co stracił w swoim śmiertelnym życiu. Narodził się na nowo i pracował nad swoim charakterem. Chciał imponować innym wampirom wiedzą i umiejętnościami. A że mózg miał sprawny, należało go tylko rozruszać i to właśnie Hush robił.
Dyscypliny były mocami Spokrewnionych. Dostęp do nich uwarunkowany był genetycznie. Różne gatunki wampirów miały dostęp do różnych dyscyplin. Gatunek wampira, Spokrewnieni określali jako Klan. Rodzice przekazywali klan swoim dzieciom. Hush został więc wampirem Ventrue. Dyscypliną którą Hush się zajmował, była Dominacja.
Opanować ją w choćby najmniejszym stopniu było bardzo trudno.
No, ale Hush się nie śpieszył.
W końcu miał czas.

*

Minął miesiąc, a potem rok.
Naszedł czas na rozpoczęcie własnego życia, własnego requiem, jak zwykły określać żywot wampira Spokrewnieni. Hush wyposażony w wiedzę, uznał, że ma już dość górującego nad nim Raymonda. Na Ventrue wołano Lordowie, i tak właśnie zaczął czuć się Hush.
W jego umyśle, niczym w lesie wyrastały kolejne drzewa. Każde z nich było jego kolejnym życiowym celem. Skrępowany Maskaradą, wcale nie porzucił myśli o władzy, kobietach i samochodach. To wszystko było na wyciągnięcie ręki, wymagało jedynie chęci.
I umiejetności. Ale Hush był święcie przekonany, że umiejętności posiada.
Nie udało się.
W Elizjum doszło do tragedii.
To było w lutym, podczas jednej z długich, mroźnych nocy. Hush regularnie opuszczał już Elizjum by w mroku polować na bezdomnych, i tamtej felernej nocy wracał akurat z jednej ze swoich licznych ekspad do swojego pokoju.
Kiedy schodził po stopniach do "ruchalni", nagle wpadł na niego Zoe.
- Kurwa! - wydyszał tylko - Torturują Raymonda!
- Co?
- Palą go, kurwa żywcem!
Hush zmarszczył czoło w zamyśleniu.
- Zarzuty?
- Maskarada... Ale to nieprawda, to podstęp, ktoś wplątał Raymonda w zbrodnię!
- Tak, z pewnością. Wampir tak doświadczony jak on nie narażałby Rodziny na odkrycie w pełni świadomie...
- Chodź quickly, musimy ich kurwa powstrzymać!
- Moment.
Hush ruszył szybkim krokiem w kierunku swojego pokoju. Już dawno pozbył się brudnej, śmierdzącej starą spermą jeansowej kurtki. Teraz na jego ramionach kołysał się ciężki skórzany płaszcz. W uszach i w nosie zawiesił sobie kolczyki, a na lewym policzku wytatuował krzyż Ventrue. Przyciął włosy i czesał je do tyłu, jak Raymond. Na szyi bujał mu się krucyfiks. Był to jego ironiczny w stosunku do zabobonów gest, obalający powszechną tezę, że wampiry boją się symboli religijnych.
Hush otworzył drzwi, i przekroczył próg pokoju. Pogrzebał chwilę w tomiszczach leżących koło stolika i w końcu znalazł poszukiwaną
książkę. To były "Tradycje Maskarady", pióra Hemmreicha, rocznik tysiąc dziewięćset pierwszy. Hush minął osłupiałego azjatę w drzwiach i pewnym krokiem ruszył do pokoju numer 14. Znajdowało się tam przejście do "sali sądowej".
Zoe dogonił go po kilku krokach. Azjata był nieprawdopodobnie szybki, zwinny i cichy. Zawdzięczał to swojej przynależności do klanu Mekhet. Jego sprawność fizyczna niejednokrotnie kłuła igłą zazdrości ego młodego lorda. "Sala sądowa" była w rzeczywistości olbrzymim salonem jakiejś renesansowej posiadłości, która wieki temu zsunęła się w otchłań, może z powodu trzęsienia ziemi. W górze, pod pobielanym sufitem kołysał się zabytkowy żyrandol na którym paliło się z pięćdziesiąt łojowych świec. Na uprzątnietej podłodze z kafli, ustawiono stare, drewniane ławy, wyniesione zapewne z jakiegoś kościoła. Dalej, przed nimi,
w miejscu gdzie kiedyś znajdowało się palenisko, ustawiono niewielką platformę. Była to budowla wykonana już przez wampiry. Na tej platformie ustawiono scenę klasycznego sądu. Po lewej biurko gdzie zasiadał oskarżony, po prawej biurko prokuratora, w głębi, na drugim planie - katedra sądu.
W sali pachniało spalonym mięsem.
Biurko oskarżonego było w istocie krzesłem elektrycznym. Dłonie Raymonda przytwierdzono do blatu żelaznymi kajdanami, a do opuszków palców przyczepiono kabelki obklejone tanią taśmą izolacyjną. Kabelki niknęły w podłodze, ale na biurku oskrażyciela znajdował się niewielki, prześmiesznie klasyczny czerwony przycisk co jasno wskazywało na miejsce docelowe okablowania. Sędzią był sam Książe. Był to niewielki mężczyzna o jasnych włosach i dużych zielonych oczach. Ubrany był w gustowny garnitur. Nie wyróżniał się niczym, oprócz niezwykle wydatnych i ostrych kości policzkowych. Mogło to świadczyć o jego sędziwym wieku. Dla Husha, koleś wyglądał po prostu jak typowy wampir, który postarzając swój wygląd, chciał podkreślić teoretycznie wysoki poziom wiedzy.
Oskarżycielem był wysoki wampir w dredach. Raz jeszcze uderzył Husha kontrast między kulturami w społeczności wampirów. Podczas gdy chłodno przeciętny Książe niczym się nie wyróżniał, oskarżyciel - rodem z Miami, zwracał uwagę. Ubrany był w zielono czerwoną
czapkę, żółtą kurtkę wpuszczoną w spodnie z opuszczonym krokiem, i skórzane buty, zwane potocznie glanami. To była groteska.
Kościelne ławy zajmowali świadkowie. Było ich około piętnastu. Obok Księcia zasiadała starszyzna. Starzy Spokrewnieni w czarnych szatach, pochyleni nad pismami i wpatrujący się w oskarżonego spod półprzymkniętych powiek.
Kiedy Hush i Zoe weszli na salę, mówił wampir oskarżyciel, wskazując palcem Raymonda.
- Czy przyznajesz się, że dnia piętnastego lutego znajdowałeś się poza Elizjum przez całą noc?
- T-tak - Reymond stracił dużo ze spokoju ducha, jakim emanował wcześniej.
- Czy znajdowałeś się w hotelu Empire, w pokoju numer trzy wraz z kobietą o imieniu Elize?
- Tak, ale...
- Czy pożywiałeś się tej nocy?
- Tak, ale...
- Czy doprowadziłeś do śmierci ową Elize?
- Nie!
- Czy łaknąc zemsty na jej kochanku udusiłeś go w windzie, podczas gdy Elize była już martwa?
- Nie!
- Zarzucasz zatem kłamstwo naocznym świadkom tego wydarzenia?
W gazetach śmiertelnicy wręcz się rozpisują! Jest tam twoje zdjęcie, oto one!
Oskarżyciel uniósł wysoko w górę gazetę, która wyglądała na wyciągniętą przed chwilą ze śmietnika. Znajdowało się tam zdjęcie przedstawiające Raymonda. Trzymał on w ramionach mężczyznę, którego głowa... cóż, prawie nie trzymała się szyi. Zastygła na zdjęciu
zwisając na ostatnim ścięgnie, ostatnim skrawku czarno-białej skóry. Sekundę po uwiecznieniu jej na fotografii, z pewnością urwała się i upadła na podłogę, bryzgając naokoło krwią...
- Terry, Maguire i Guzdroł widzieli jak uciekałeś z Empire, gdyż akurat polowali w tej okolicy.
Wymienieni Spokrewnieni gorliwie pokiwali głowami. Siedzieli w pierwszym rzędzie.
- Bullshit - syknął Zoe.
- Czy przyznajesz się do dokonanego czynu? - ryknął oskarżyciel.
- Nie!
To było odważne i wyniosłe. Cecha Ventrue. Hush poczuł dumę, że patrzy na swojego rodzica... A równocześnie w umyśle nadal miał obraz jego okrucieństwa, którego ten dopuścił się wobec lekarza imieniem Jacky... Tak, Raymond mógł zrobić to, o co teraz
go oskarżano. Zemsta jest silnym uczuciem. A mając w rękach taką władzę i moc jak Raymond...
- Prąd - powiedział Książe nieco znudzonym głosem.
Oskarżyciel z niekłamaną przyjemnością malującą się na jego twarzy wcisnął czerwony guzik.
Prąd popłynął a Raymond krzyknął. Drgał konwulsywnie, podskakiwał na krześle. Zza jego kołnierzyka zaczął wydobywać się dym...
Hush poczuł smród palonego mięsa...
- Dobrze, STARCZY! - podniósł głos.
Książe uniósł dłoń i oskarżyciel wcisnął przycisk ponownie. Raymond zwalił się na stół twarzą do blatu. Ciężko dyszał. Tak właśnie cierpiał Jacky kiedy uświadamiałeś mu że wypływa mu jego mózg, ty skurwysynu - wpadło Hushowi przez przypadek do głowy.
Hush pewnym krokiem minął wszystkie rzędy ławek, wszedł na platformę i ukłonił się księciowi.
- Witaj, neofito - mruknął Książe bez cienia emocji na twarzy. Wzrok oskarżyciela za to, szybko powędrował ku książce, którą Hush trzymał w lewej dłoni. - Co cię tu sprowadza?
- Jako dziecię Raymonda, żądam aby i mnie przedstawiono dowody na jego winę i pozwolono zeznawać w charakterze świadka.
Książe westchnął i w znaczący sposób przewrócił oczami.
- Niech ci będzie. Orey?
Oskarżyciel chrząknął i wyrecytował, jakby czytał z kartki:
- Dnia piętnastego lutego, to znaczy wczoraj, oskarżony udał się do hotelu Empire by tam spędzić noc, aż do świtu. Co samo w sobie jest lekkomyślne...
- Orey... Bez komentarzy.
- Przepraszam, książe. Maguaire który zeznawał dzisiaj, opowiedział, że widział jak Raymond wchodzi do budynku Empire wraz z kobietą. Śmiertelniczką, oczywiście. Oskarżony wynajął pokój, i wraz ze wspomnianą kobietą odbyli tam stosunek płciowy... Później okazało się,
że w hotelu obecny jest kochanek zamordowanej. Wyobraźmy sobie, że zupełnym przypadkiem wpadli na siebie gdy kobieta wybrała się na połóżkowego papierosa poza teren budynku. Wpadła na niego przy windzie. Oczywiście oskarżony usłyszał ich konwersację.
Pchnięty zazdrością i chęcią zemsty, zamordował w najokrutniejszy do wyobrażenia sposób kochanka zamordowanej. Dopadł go przy windzie. Kobieta już uciekała, a zabicie mężczyzny zajęło oskarżonemu trochę czasu. Odgryzł mu głowę. Całe zdarzenie zarejestrowały
kamery zamontowane w korytarzu. Ochrona otworzyła ogień, ale nie odniosło to najmniejszego skutku. Raymond rzucił się w pogoń za kobietą nie zważając na strzały. Dopadł ją gdy wchodziła do windy. To również zarejestrowały kamery. W windzie ich nie było, ale
możemy domyślać się dalszych wypadków. W ciele kobiety znaleziono spermę, której skład był bardzo dziwny - brak obecności plemników - ale to nieważne. Znaleziono ją nagą, w naddartej sukience, zakrwawioną. Nasi biegli mówią, że najprawdopodobniej
oskarżony gwałcił kobietę, równocześnie wysysając jej krew. Następnie odgryzł jej obie piersi i... oderwał rękę. Krzyk podniósł na nogi cały hotel, a oskarżony zbiegł. Troje wampirów, którzy wracali z łowów, zobaczyło jak Raymond wybiega z Empire, cały zakrwawiony i
niknie w studzience kanałowej. Chwilę później nadciągnęła policja, co zmusiło ich do wycofania się. Widzieli jednak ciało kobiety i zrobiło to na nich wielkie wrażenie.
Hush zamyślił się "Każę mojemu chłopcowi najpierw wyruchać cię w tą twoją tłustą dupę, a potem zatłuc na śmierć tym batem..."
Zadrżał lekko.
- No dobrze - odezwał się pewnym głosem. Raymond nadal leżał twarzą do blatu, nie ruszał się. - Skąd znacie tak dokładny opis wydarzeń?
- Wywnioskowaliśmy, oraz otrzymaliśmy informacje od śmiertelników.
- To znaczy?
- Przesłuchaliśmy ochronę.
- Podając się za?
- Dziennikarzy. Panie Hush...
- ... Mogę włamać się do Empire i zdobyć nagrania kamer - przerwał mu Hush, odwracając się do świadków.
- Chyba jesteś chory na głowę - syknął książe wychylając się ze swojej katedry - Groziłoby to złamaniem zasad Maskarady, a wiesz już chyba czym to się kończy.
- Wiem, i biorę ryzyko na siebie.
- Nie ma mowy - książe uniósł się z miejsca - Wyrok w imieniu społeczności Spokrewnionych, wydaję następujący: śmierć ostateczna. Dowody są wystarczające i nie ma mowy o pomył...
- Otóż jest. - Hush uśmiechnął się złośliwie. Nadszedł czas, och, wreszcie nadszedł czas na pokazanie, kto tu jest panem. Kto ma wiedzę, kto kipi bystrością i sprytem. - Zasady
Maskarady mówią jednogłośnie. Jeśli choć jeden świadek wyraża wątpliwości, moze na własną rękę zgromadzić kontrargumenty, jeśli działa w obronie requiem Spokrewnionego.
Książe zaniemówił. Orey wykrzywił wargi w potwornym grymasie. Raymond nie drgnął. Świadkowie zaszemrali.
- Ależ to co zamierzasz zagraża maskaradzie bardziej niz ten potwór! - zasyczał Książe wskazując na Raymonda.
- Nic nie zagraża tej waszej maskaradzie...
- To jest też i TWOJA maskarada, neofito, jak śmiesz...
- Zgłaszam wątpliwości. I tyle.
Zoe wypuścił ze świstem powietrze. Książe stał chwilę oddychając szybko. Napięcie sięgnęło zenitu.
- D-dobrze - powiedział w końcu i opadł na miejsce - Wyrok zawieszony. Hush?
- Tak?
- Masz czas do końca tej nocy.
- Rozumiem.
Hush odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem opuścił salę. Tylko Zoe dostrzegł na jego twarzy cień uśmiechu. To był uśmiech tryumfu.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:40.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
artykuły rpg


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172