1 księżyc czasu Czoła w drugim roku po Wielkim Przejściu
Ściśnięci pod pokładem ludzie nawet nie próbowali schodzić z hamaków, kołyszących się w szaleńczym rytmie. Trzewia targane bezlitosnymi skurczami dawno zwróciły wszystko, co tylko mogły. Krzyki przerażenia, które jeszcze zeszłego dnia były udziałem niemal wszystkich, ustały jakiś czas temu, jakby ludzka ciżba pogodziła się z losem i kaprysem rozszalałego żywiołu. Jedynie nieliczni mamrotali czasem słowa Credo Posłusznych:
Jesteśmy Elemon, pasterzami ludzkości.
Odziedziczyliśmy Ziemię po zmarłych Bogach,
których śmierci świadkami byliśmy przed tysiącleciami.
Jesteśmy ich prawymi spadkobiercami.
Podtrzymujemy ich credo.
Jesteśmy żywym świadectwem
i w naszej chwale, ich chwała będzie trwać wiecznie.
W ręce wiecznej Dynastii składamy naszą niezachwianą wolę,
nasz potężny intelekt
i naszą niezłomną lojalność.
Przestrzegamy praw – jesteśmy Posłusznymi.
Ennara nigdy nie podejrzewałaby, jak potężny potrafi być żywioł. Od wczorajszego wieczoru powtórzyła słowa credo więcej razy niż przez całe dotychczasowe życie, ale mogłaby przysiąc, że niejedna osoba na statku, nie zważając na herezję, wznosiła modły do bogów. Bogów, których przecież już nie było. Ona sama nie zwątpiła ani na chwilę. I tak, jak była pewna śmierci bogów, tak była pewna jeszcze jednego: garstka marynarzy na pokładzie wciąż walczyła ze sztormem, jakiego nigdy wcześniej nie widzieli. Bez nich krypa już dawno obróciłaby się burtą do fal i poddała wściekłemu żywiołowi. Ennara wiedziała, że tylko dzięki ich ofiarnej walce wciąż są żywi. Ale ile okrętów z flotylli miało tyle szczęścia i czy ta nędzna łupina, jaką wydawał się statek na łasce sztormu, dotrwa ciszy…
Dotrwał.
Moc żywiołu wyraźnie zmalała. Statek, choć przechylony na lewą burtę, opierał się wytrwale wodzie. Jeden z marynarzy, wyglądający teraz jak cień zmęczonego życiem człowieka, zszedł pod pokład.
– Nabieramy wody! Wszyscy do pomocy! - grzmiał.
Zmęczeni ludzie zostali pognani do pomp. Dla nikogo nie zabrakło zajęcia. Ci, którzy nie pracowali przy pompach, zostali ustawieni w długiej linii – od najniższego pokładu aż do burty. Przez ręce tych osób krążyły wiadra podawane z rąk do rąk. Ennara stanęła niemal przy samej burcie i rozejrzała się. Ocean wydawał się teraz taki spokojny, a gdzieś na horyzoncie majaczyła cienka, czarna linia Nowego Świata – Edomu. Pomyślała, że wypłynęli z nabrzeży Croizmarku tuzinem okrętów. Teraz byli sami. Jakież okrutne żniwo zebrał sztorm, bezlitośnie odbierając życie ponad dziesięciu tysiącom Posłusznych. Ich okrętu także nie oszczędził. Ennarze wydawało się, że załoga stopniała do raptem kilkudziesięciu ledwo żywych marynarzy, a między ludźmi krążyły podawane razem z wiadrami pełnymi wody wieści, że na najniższym pokładzie nie ocalał prawie nikt. Część nieszczęśników utonęła, inni zostali zmiażdżeni przez zerwane skrzynie z zapasami i narzędziami.
Dziewczyna z niepokojem zauważyła, że choć wstrząśnięci żniwem śmierci osadnicy wyraźnie odetchnęli z ulgą, marynarze wcale nie byli spokojniejsi. Gorączkowo próbowali naprawiać zniszczone olinowanie. Krzyczeli na ludzi, zmuszając ich do jeszcze większego wysiłku. Bardzo szybko przekonała się, dlaczego. Sztorm uderzył znów z taką samą siłą. Uszkodzony statek nie mógł tego przetrwać.
1
księżyc czasu Czoła w drugim roku po Wielkim Przejściu
Sto trzydzieści dziewięć osób, wliczając osiemnaścioro dzieci. Tylu ocalałych Posłusznych morze wyrzuciło na brzeg, po tym, jak poniewierany falami okręt poddał się i rozbił o przybrzeżne skały. Gdy sztorm minął, ze statku nie zostało już wiele. Większość zabrały zdradliwe prądy i odpływ. Rozbitkowie zdołali ocalić jeszcze niewielką część skrzyń i większość tego, co wylądowało na wąskiej plaży u podnóża niezbyt wysokich, czerwonawych klifów. Nie było tego zbyt wiele; ocean pożałował nawet ciał – ledwie dwa tuziny zostały pośpiesznie pochowane kilkaset metrów od klifu.
Gustaff Landers, Posłuszny porządku Pięści, niegdyś zarządca folwarku, a teraz rozbitek stojący boso pośród ocalałego ładunku, widział przyszłość w ciemnych barwach. Stu trzydziestu osadników i dziewięciu marynarzy z ponad tysiąca, którzy mieli kilka dni temu wyokrętować się w Ostkreuz, zostało teraz pozostawionych setki mil na południe od miejsca docelowego, mając jedynie trochę narzędzi i zapasów. Wystarczająco, aby może przetrwać zimę, ale czy na tyle, by przetrwać dłużej? Mężczyzna nie miał złudzeń – jeśli połowa nie umrze w przeciągu najbliższych pięciu księżyców, będzie to ogromnym sukcesem. Posępnie przewidywał, że głód, choroby i dzicy mieszkańcy zbiorą większe żniwo, a to zapomniane miejsce w Edom stanie się anonimowym grobem dla wszystkich stu trzydziestu dziewięciu dusz. Nie mógł jednak dać niczego po sobie poznać. Wciąż mieli szansę – nikłą, ale jednak dającą nadzieję – a on dysponował niezgorszą zbieraniną. Miał wykształconą akuszerkę, cieślę, kowala, rodziny farmerów, marynarzy, kilku lanserów porządku Miecza, a nawet trójkę braci, którzy nieśmiało przyznawali się do kłusowania za młodu. Westchnął, odpędził czarne myśli i zaczął przydzielać ludziom zadania.
Ennara z niedowierzaniem patrzyła na cudem ocalałą skrzynię z medykamentami, zastanawiając się, kiedy będzie mogła ich użyć. Wszak była akuszerką porządku Brwi, która dopiero zeszłej zimy zdobyła pierwsze szlify. Widząc, że żadna z kilkudziesięciu ocalałych kobiet nie była widocznie w ciąży, pomyślała, że kleszcze i próżnociąg nie znajdą praktycznego zastosowania co najmniej przez kilka najbliższych księżyców. Wyglądało na to, że bardziej przyda się tej przypadkowej społeczności jako medyczka niż akuszerka.
Farmerzy Inno Dietter, Falka Dejong i kilku innych, choć miny mieli nietęgie, patrzyli z uznaniem na żyzną glebę Edomu, o której mogli tylko pomarzyć w Starym Świecie.
– Patrzcie, jaki czarnoziem! – Inno kopał dół ocalałą łopatą, nie mogąc się nadziwić, jak głęboko sięga żyzna warstwa ziemi. – Końca nie widać. To prawdziwa ziemia obiecana!
– Prawda to! Tylko wołu zaprząc do orki! – Falka kiwała głową, cmokając z uznaniem. – Tutaj zasadziłby w ziemię choćby kamyki, a i tak by porosły.
Uwaga o kamykach przeszła po wszystkich niczym ciemna chmura, przywołując na twarze farmerów strapione miny. Wiedzieli dobrze, że niewiele mieli do zasadzenia, a jeszcze mniej zapasów, by dotrwać do zbiorów.
W milczeniu strugali nożami gałęzie podobne do cisowych, aby doprowadzić je do odpowiedniej grubości. Potem mieli je jeszcze obrobić na gorąco, by nadać im pożądany kształt łuku. Efekty ich pracy były dość prymitywne i nie mogły równać się z kompozytowymi arcydziełami mistrzów ze Starego Świata. Na szczęście nie potrzebowali 160-funtowych bestii zdolnych zdjąć z wierzchowca opancerzonego menialsa. Wystarczyły lekkie łuki do polowań i strzały z szerokimi grotami, które szybko wykrwawią zwierzynę. Kowal już został poinstruowany przez Landersa, by takie wykonać.
Tarrell, najstarszy z braci Voenheg, splunął pod siebie, co jakiś czas rzucając kątem oka na bawiące się nieopodal dzieci.
– Kurwa, ciekawe, jak mamy wykarmić tę bandę?
– Cud będzie, jak siebie wykarmimy. Pamiętacie, jak było za dzieciaka? Ledwo starczało, żeby co do gęby było włożyć – dodał najmłodszy, Vill.
– Ci marynarze mówili, że zniosło nas jakieś dwieście pięćdziesiąt mil – wtrącił cicho Njall. – Wiecie, jakby było źle, to można zaryzykować i ruszyć pieszo na północ. W niecały księżyc doszlibyśmy do Ostkreuz. Jakbyśmy odłożyli trochę prowiantu… Trzymalibyśmy się wybrzeża, więc nie sposób byłoby pobłądzić.
Tarrell, patrząc na śmiejące się dzieci, przez chwilę rozważał słowa brata. Potrafili być samowystarczalni, jeśli chcieli, ale czy był sens rozważać tak długą wyprawę bez koni? Znów splunął.
– Zostawmy taką wycieczkę na ostateczność. Zobaczmy, jak sprawy będą się miały tu, nim zaryzykujemy. Na Dynastię… Jak te szczeniaki się drą…
Tylko dzieci zdawały się niemal całkowicie odporne na traumę katastrofy. Nawet te, które zostały sierotami w ostatnich dniach, teraz biegały po obozowisku, bawiąc się zupełnie tak samo jak kilka księżyców temu na ulicach Croizmarku.
2 księżyc czasu Czoła, drugi rok po Wielkim Przejściu
– Wszyscy dobrze wiemy, dlaczego przebyliśmy ocean i co mieliśmy robić w Ostkreuz. Każdy z nas miał swoje zadanie do wykonania w nowym świecie! – krzyczał Landers, stojąc na niewielkim pniaku przed ludźmi zgromadzonymi na błotnistym majdanie. – Posłuszni Pięści mieli budować, tworzyć, uprawiać ziemię. Posłuszni Miecza mieli chronić nas przed budzącymi strach rdzennymi orkenami. Posłuszni Czoła wspierać innych radą i wiedzą. A Posłuszni Pokuty czynić prawo... – zawiesił głos, upewniając się, że nikt z porządku Pokuty nie ocalał z katastrofy. – Morze zabrało tysiące z nas, ale my wciąż żyjemy na obcej ziemi, setki mil od naszego miejsca przeznaczenia. Jesteśmy Elemon! Ludem, który łatwo się nie poddaje. Wszystko, co mieliśmy, zawdzięczaliśmy ciężkiej pracy! A teraz, aby przetrwać, będziemy musieli pracować równie ciężko. Dlatego racje żywnościowe z ocalałych zapasów dostaną tylko ci, którzy będą pracować…
– A kim ty jesteś, żeby mówić… Matko! – jakiś młodzieniec krzyknął, szybko uciszony przez stojącą obok tęgą kobietę.
Landers kiwnął dłonią, by uciszyć poruszenie i powiedział pewnym głosem, prostując się dumnie.
– To dobre pytanie! Jestem Gustaff Landers, Posłuszny porządku Pięści. Całe życie z woli Dynastii spędziłem, nadzorując folwarki i budując nowe. Chcę, abyśmy przezimowali, a potem doczekali przybycia Elemonitów z Ostkreuz. Mówią, że nasze wojska zdobywają coraz to nowe tereny. Rychło się doczekamy pomocy! Ale, żeby dotrwać tej chwili, musimy oszczędzać każde ziarno fasoli, każdy kęs solonej wołowiny! Wiem, co mówię! Każdy musi dołożyć swoją cegłę dla dobra naszej społeczności!
Ludzie, choć bez entuzjazmu, odkrzyknęli w wyrazie aprobaty dla rygorystycznych zasad, jakie chciał wprowadzić Landers. On sam odetchnął z ulgą, ściskając dłonie w pięści, aby ukryć, jak bardzo się trzęsły. Bał się tego momentu, obawiając się reakcji na jego obwieszczenie. Tu nie był zarządcą z nadania Dynastii – świadczyło o nim jedynie jego doświadczenie. Mieszkańcy mogli go równie dobrze powiesić na suchej gałęzi, zamiast zaufać.
Nowy Croizmark… Tak zaczęli nazywać osadę jego ubodzy, lecz dumni i, co najważniejsze, ciągle żywi mieszkańcy. Edom, póki co, sprzyjał rozbitkom. Prowizoryczne namioty w pobliżu strumienia zamieniały się w proste chaty, budowane wspólnym wysiłkiem. Landers racjonował żywność ostrożnie, a zamkniętego na klucz spichlerza pilnowali uzbrojeni we włócznie lansjerzy, którzy wywiązywali się z roli wyjątkowo sumiennie. Skromną dietę wzbogacały dary z lasu. Początkowo w lasy zapuszczali się tylko uzbrojeni lancerzy i myśliwi, obawiając się orkenów. Wkrótce jednak przekonali się, że okolica jest bezpieczna. Ptactwo i dzika zwierzyna tłumnie gromadziły się w pobliżu, niemal same wpadając w ręce Elemonitów. Łowcy wiedzieli jednak, że z czasem zwierzyna stanie się bardziej płochliwa.
Dzieci przynosiły kosze pełne owoców przypominających maliny i jabłka, a znalezione grzyby również nadawały się do jedzenia. Edom zdawał się łaskawie obdarowywać przybyszów. Nawet Gustaff, oceniający rzeczywistość z chłodną logiką, zaczął mieć cień nadziei. Obliczał zapasy wędzonego mięsa i ocalałych racji, ostrożnie przewidując, że przynajmniej część osadników ma szansę przetrwać. Na trudne decyzje, które mogą nadejść, postanowił przygotować się, gdy nadejdzie czas.
***
Pierwszy raz czuli taką woń – Xoitl i jego siostra Arahia zapuścili się dalej, niż zwykle pozwalała im matka. Na tereny prowadzące w stronę klifów nikt z plemienia nie zapuszczał się od dawna, by pozwolić zwierzynie się odrodzić. Zapach był nieznany, podszyty ekscytacją, ale i zarazem strachem. Przyjemnie kusił małych khar. Zbliżali się do strumienia i czuli, że to stamtąd dochodzi obca woń. Podkradli się, wiedzeni szczenięcą ciekawością, i gdy przekraczali płytki, kamienisty strumień, natknęli się z przerażeniem na nieznaną istotę. Zamarli oboje w pół kroku. Miała długie, jasne włosy, dziwne odzienie i była może trochę wyższa, niż mająca pięć wiosen Arahia. W totalnym bezruchu wpatrywała się w rodzeństwo, i aż w końcu powoli podniosła rękę i pomachała niepewnie dłonią w stronę khar. Rodzeństwo było zaskoczone i, choć jeszcze tego nie czuło, równie przerażone, co obca. Arahia zdążyła bezwiednie odwzajemnić gest, lecz w tym momencie Xiotl szarpnął siostrę w tył i oboje rzucili się do ucieczki. Pożegnał ich jeszcze paniczny pisk obcej, cichnący w miarę, jak oddalali się od miejsca zaskakującego spotkania.
Żadne z rodzeństwa nie szepnęło słowa o tym spotkaniu w zimowym leżu plemienia, ale ziarno ciekawości zakiełkowało mocno.
1 księżyc czasu Pokuty w drugim roku po Wielkim Przejściu
- Szybko pani Ennero! Musi pani pomóc! – stojąca w drzwiach do lazaretu Ulke sapała ciężko, próbując złapać oddech. Medyczka wiedziała, że w tej chwili nie wydusi nic z sześciolatki, ale wiedziona instynktem szybko wzięła swoją torbę i wyszła za dzieckiem na błotnisty plac przed domostwem. Rozejrzała się wokół mimochodem.
Śnieg jeszcze nie pokrył Edomu białym płaszczem. Osada wyglądała na zadziwiająco dobrze przygotowaną na nadejście zimy. Ludzie uwijali się przy wznoszeniu kolejnego domu, znosili drwa. Nikt już nie nocował w skleconych pośpiesznie, prowizorycznych namiotach. Na centralnym placu, na który Ennara dotarła, ciągnięta przez Ulke, wznosiło się kilkanaście prostych chat z drewnianych szkieletów, obłożonych chrustem i czerwoną gliną. Budynki nie były szczytem możliwości i kunsztu ich budowniczych, ale liczył się czas. Na usprawnienia miała przyjść pora z przyszłą wiosną. Ci którzy nie trafili do nowych domów znaleźli schronienie w ziemiankach, które były zaskakująco przytulne. Część budynków miała inne przeznaczenie niż tylko schronienie. Chata Ennary służyła jako lazaret, w innej stacjonowali lansjerzy i Landers, a kolejna, zaopatrzona w kłódkę, była wypełnionym niemal po brzegi spichlerzem.
Kobieta i dziewczynka przeszły przez plac, minęły kilka ziemianek i cmentarz, na którym wznosiły się cztery proste mogiły. Tylko cztery. Ennara bezwiednie westchnęła. Lahm, stary hodowca bydła, zmarł dosłownie na jej rękach, dwa dni po tym, jak legł rażony apopleksją. Ulrika, poszukując ptasich jaj, spadła niefortunnie z niskiego klifu, a dwóch mężczyzn zginęło przy wyrębie drzew. Ku zaskoczeniu Ennary, nikt dotąd nie zachorował na cholerę czy czerwonkę — być może dzięki jej apelom o picie tylko przegotowanej wody i budowę latryny.
Za żalnikiem było pole wykarczowanego lasu i niemal gotowy do podpalenia mielerz. Smoła, dziegieć i, co najważniejsze węgiel drzewny, które miały tam powstać, miały okazać się ważnymi surowcami. Johaness przekuł każdy ocalały kawałek żelaza na tak potrzebne narzędzia czy gwoździe. Ennara przypomniała sobie rozmowę kowala z Landersem.
- Gustaffie, widziałeś klify. One są tak bogate w rudę żelaza. Nawet nie trzeba kopać, tylko wybierać…
- Tak, pokazywałeś mi, Johanessie. Oczywiście, możemy tam wysłać kilkoro ludzi po tyle urobku, ile ci będzie potrzebne. Ale wyczuwam w twoim tonie jakiś problem.
- Żeby móc cokolwiek wytopić będę potrzebował węgla drzewnego. – kowal podrapał się po czarnych jak noc natłuszczonych włosach, a potem rozłożył ręce: - Bez tego ani rusz.
- Zatem postanowione. Potrzebujemy mielerza. – stwierdził krótko Landers, który już zdążył w głowie objąć całość sprawy z szerszej perspektywy. Rozumiał jak potrzebne im będą żelazne narzędzia i broń. - W takim razie sam zajmij się urobkiem. Będziesz miał aż nadto czasu, nim wykarczujemy las i wyszykujemy mielerz.
Gdy dotarli na miejsce, Ennara stanęła jak wryta. Domyślała się, że któreś z dzieci spotkała nieprzyjemna przygoda lub wypadek, ale to, co ujrzała, zaskoczyło ją zupełnie. We wnykach, kilka metrów nad ziemią, wisiał chłopak, najwyżej rówieśnik Ulke. Jego skóra miała kolor ochry, gdzieniegdzie pokryty zielonymi malunkami, a wzdłuż kręgosłupa ciągnął się bujny grzebień przypominający mieszaninę włosów i sierści. Młody syczał na Ennarę i mruczał coś niezrozumiale pod nosem.
- To… to jest orken… - powiedziała z niedowierzaniem. - Ulke! Co ty tu robiłaś?!
- My tylko… tylko się bawiliśmy… Pomoże mu pani? Proszę… – zapytała ze łzami w oczach dziewczynka.
Ennara odgadła, co mogło się tu wydarzyć. To bracia Voyenheg musieli zostawić te wnyki, w które przypadkiem trafił młody orken. Myśli kotłowały się w jej głowie, ale nie było czasu na przemyślenia. Posłuszna Czoła spojrzała na wiszącego do góry nogami chłopaka, od razu domyślając się, że uwięziona noga musi być zwichnięta w kolanie i powodować nieznośny ból. Orken jednak nie skarżył się, wciąż sycząc na medyczkę niczym rozgniewany kot. Ku jeszcze większemu zdziwieniu akuszerki Ulke, żywo gestykulując i wskazując palcem na Ennarę powiedziała coś w nieznanym języku, z którego kobieta zrozumiała tylko dwa słowa wypowiedziane w języku Elemon: „ona” i „pomoc”.
Chłopak uspokoił się trochę, a przynajmniej przestał syczeć wściekle na kobietę. Ennara najdelikatniej jak potrafiła opuściła go na ziemię i dopiero wtedy z ust chłopaka wyrwał się cichy jęk bólu.
Medyczka przyklękła przy orku i spojrzała na nogę. Nie wyglądała najgorzej, a przynajmniej kobieta spodziewałaby się o wiele gorszej opuchlizny i krwiaka.
- Będę musiała nastawić kolano, chłopcze. To będzie bolało – powiedziała najspokojniejszym tonem, jaki potrafiła z siebie wydobyć i sięgnęła do torby.
Ulke chwyciła dłoń chłopca i znów przemówiła coś w obcym języku. Ennara nacięła najpierw skórę skalpelem, pozwalając wyciec nadmiarowi krwi, zdumiona, obserwując, jak rana powoli zasklepia się niemal na jej oczach. Następnie zdecydowanym ruchem pociągnęła za goleń, pozwalając rzepce z głośnym chrupnięciem wrócić na swoje miejsce. Chłopak krzyknął i zemdlał.
***
Ocknął się bardzo szybko, w pierwszym odruchu chcąc odskoczyć od różowoskórej kobiety, jednak paraliżujący ból w kolanie przypomniał z całą siłą o odniesionej kontuzji. Jęknął, spróbował się opanować na tyle, żeby pozwolić dojść zmysłom i rozsądkowi do słowa. Uspokoił się trochę widząc, że przyprowadzona przez Ulke osoba nie zrobiła mu żadnej krzywdy. Nogę miał teraz unieruchomioną dwiema gałęziami, starannie przywiązanymi białym niczym śnieg bandażem. Dorosła kobieta była podobna do Ulke, miała jasne włosy i niebieskie oczy. Oczywiście była dużo większa od Ulke, ale podobnie ubrana, zakrywając większość ciała, tak jak gdyby obu było bardzo zimno. Obie miały podobny odcień skóry i nie przypominały nikogo ze znanych Xiotlowi kharzych plemion. Po prawdzie widział tylko Gorokhar, ale znał cechy szczególne z opowieści ojca i matki. Z pewnością nie były Jakhar. Kolor ich skóry nie przypominał ani zieleni Karakhar, ani tym bardziej czerni Gorokhar. Obie najbardziej mogłyby pochodzić z Urukhar, gdyby nie to, że nie miały futra. Zapach Ulke już znał. Od starszej wyczuwał woń strachu zmieszanego z ekscytacją. Arahia też była w pobliżu, czuł zapach nie tylko siostry, ale i świeżego, króliczego mięsa. Starsza kobieta krzyknęła przestraszona, gdy mała siostra wyłoniła się nagle z gęstwiny, wracając z udanego polowania.
- Otk ot? - krzyknęła
- Ein jób ęis - odpowiedziała Ulke w języku różowoskórych, potem zasypując kobietę potokiem słów, wśród których zdołał jedynie rozpoznać imiona swoje i Arahii.
Siostra podała mu niewprawnie oskórowanego królika, którego Xiotl pożarł pośpiesznie na oczach zdumionej kobiety. Potem Arahia pomogła mu wstać i pomachawszy przyjacielsko Ulke, brat z siostrą ruszyli powoli w stronę swojej plemiennej osady.
***
Ennara i Ulke właściwie nie zamieniły żadnego słowa wracając do Nowego Croizmarku. Dziewczynka chyba była zawstydzona, a Ennara zatopiona w myślach. Spotkanie wywołało niemałe zdumienie. Było już po zmroku, gdy odstawiła Ulke do chaty jej rodziców, po czym skierowała się do chaty Gustaffa.
Uderzyła kilkukrotnie w drzwi, a gdy mężczyzna otworzył zaskoczony, wprosiła się do środka.
- Musimy pogadać – oznajmiła stanowczo.
***
Aztec znalazł przywódczynię szczepu nad brzegiem leniwie płynącego strumyka, kilkadziesiąt kroków od jesiennego leża Khar. Arethcie towarzyszyli Ranod i Eimula, ale wyglądało na to, że właśnie się żegnali. Aztec poczekał, aż odejdą, kiwnął głową na pożegnanie i przez chwilę przyglądał się przywódczyni. Aretha stała wyprostowana, była prawie tak wysoka i silna, jak przeciętny mężczyzna. Bawiła się kawałkiem źdźbła trawy w ustach i patrzyła w step. W końcu podszedł do niej witając ją, choć wiedział, że już dawno wyczuła jego obecność. Aretha odwróciła się.
- Wreszcie mi powiedzieli – parsknęła śmiechem, a Aztec przewrócił tylko oczami. Każdy w plemieniu zauważył, że kształty Eimuli w ostatnich miesiącach się nieco zaokrągliły, co zwiastowało wzmocnienie szczepu o młodego jakhara. - Urodzi za około trzy miesiące…
- To dobrze. To będzie silny jakhar! – przytaknął myśliwy i podszedł krok bliżej do Arethy. - Dziś stało się coś, co mnie zaniepokoiło. Moje dzieci ostatnimi czasy znikały często na wschodzie, tam, gdzie nie polowaliśmy od zeszłej zimy. Xiotl wrócił dzisiaj z czymś dziwnym na nodze.
Jakhar podał orkence zwitek białej tkaniny o obcej woni.
- Oni spotkali tam jasnoskóre istoty, które z całą pewnością nie były khar. Jedna z nich pomogła mojemu synowi.
- Zatem to prawda, co mówi proroctwo, o którym wspominał Urukhar wiosną, gdy byliśmy na naszych północnych terytoriach łowieckich.
- O Ludzie Metalu, który wyszedł z oceanu… - dodał Aztec, po czym wyraził swoje wątpliwości. - Nie jestem pewien Aretho. To może być coś innego… Mówił, że Lud Metalu to krwiożercze bestie. Dlaczego więc ich szamanka pomogła Xiotlowi i nie uczyniła krzywdy Arahii? Z tego, co mówiły moje dzieci, bawią się razem z jasnoskórą młodą od pewnego czasu. Teraz wiem czemu znikają na tak długo.
Aretha stała przez chwilę w milczeniu. Pojawienie się tajemniczych obcych na ich ziemiach łowieckich było już samo w sobie niepokojące, ale nieznane pochodzenie przybyszów, w połączeniu z proroctwem i zasłyszanymi plotkami, tylko potęgowało jej niepokój. Ciszę przerwał Aztec.
- Może zaniosę te wieści na południe do królowej plemienia Utteki?
Aretha przecząco potrząsnęła głową.
- Nie, jeszcze nie. Zanim to uczynimy, musimy wiedzieć coś więcej, niż tylko opowieści dzieci.
2 księżyc czasu Pokuty w drugim roku po Wielkim Przejściu
Śnieg i lód skuły Edom z początkiem czasu Pokuty. Choć biały puch nie był niczym nadzwyczajnym, to od czasu spotkania małoletnich orkenów przez Ennare podjęto szczególne środki ostrożności. Posłuszni miecza musieli wziąć na siebie dodatkowe obowiązki, a pozostali mieszkańcy w pośpiechu otoczyli Nowy Croizmark palisadą, zbudowaną naprędce i z ogromnym trudem. Było to jednak jedynie doraźne rozwiązanie — Gustaff Landers planował, że gdy tylko ziemia odtaje na wiosnę, wykopią głęboką fosę, która dodatkowo wzmocni ochronę osady.
Oprócz kilku uzbrojonych patroli niewiele osób opuszczało Nowy Croizmark, a wyprawy łowieckie kończyły się niepowodzeniem. Polowania stały się znacznie trudniejsze: zwierzyna w okolicach osady została przetrzebiona, a dalsze wyprawy były zbyt ryzykowne. Głód jeszcze nie zmusił mieszkańców do podjęcia takiego ryzyka, a Gustaff nie nalegał. Strata myśliwych była ostatnim, czego potrzebowała osada, która i tak pustoszała. Zima i oszczędna dieta sprawiły, że Ennara miała pełne ręce roboty — i to nie tylko przez odmrożenia czy drobne urazy. Osłabieni ludzie zaczęli częściej chorować, a niektórzy, kaszląc krwią, umierali w ciągu kilku dni. W Nowym Croizmarku wciąż mieszkało jeszcze 118 osób, lecz zmarłych szybko przybywało. Chowano ich na pobliskim żalniku, w płytkich mogiłach przykrywanych kamieniami, aby ochronić zmarłych przed wygrzebaniem przez padlinożerców.
Ennara wiedziała, że spichlerz jest dobrze zaopatrzony i zwiększenie racji żywnościowych mogłoby poprawić odporność osadników. Zdawała sobie jednak sprawę, że mogłoby to sprowadzić na osadę widmo głodu. Landers, choć wydawał się surowy, w swój bezwzględny sposób troszczył się o rozbitków i przyszłość osady.
Ulke, pamiętająca dobrze lanie, które dostała od ojca, nie wychodziła poza osadę, podobnie, jak inne dzieci. Zamiast zbierać jagody, chrust czy bawić się z Xiotlem i Arahiią, musiała teraz żmudnie pracować z matką przy prymitywnych żarnach. Zajęcie było wyjątkowo monotonne, a placki z żołędziowej mąki smakowały znacznie gorzej, nawet niż surowe mięso, które jesienią jadła podczas chwil spędzanych z orkenami.
***
Aztec nie pojawiał się na tych terytoriach od ponad roku, odkąd plemię zaprzestało polowań na zachodzie, aby pozwolić zwierzynie się odrodzić. Nie planował wracać tu aż do wiosny, lecz od końca jesieni myśliwi plemienia regularnie i dyskretnie patrolowali tę okolicę na polecenie Arethy, obserwując dziwne istoty, które zamieszkały niecałe dwa dni drogi od jesienno-zimowego leża Jakhar. Pierwszą rzeczą, którą zauważył Aztec, był niedobór zwierząt. Kimkolwiek byli obcy, skutecznie przetrzebili płochliwe stworzenia zamieszkujące te tereny. Wciągnął głęboko powietrze, podążając wzrokiem za wonią metalu. Kilka kroków dalej, pod cienką warstwą śniegu, znalazł szeroki, liściasty grot strzały. Z całą pewnością nie był to wyrób żadnego z plemion khar, lecz poza materiałem nie różnił się od grotów używanych przez ich własnych myśliwych.
– Na Vikari... Jasnoskórzy muszą być świetnymi łowcami. Patrz, grot jak w naszych obsydianowych strzałach – podał znalezisko swojemu towarzyszowi, Ranodowi. Ten obwąchał grot, po czym odpowiedział niskim głosem.
– Upolowali nim młodego tura. Niezły strzał – wykrzywił usta w uznaniu, ukazując kły. Z zamkniętymi oczami dostrzegał w pomarańczowych przebłyskach Świata Duchów, jak cielak ugodzony strzałą przebiega jeszcze kilkanaście kroków, po czym upada ciężko na ziemię, dokładnie tam, gdzie leżał grot. – Ale to było kilka księżycy temu.
- Prawda Ranodzie. – przyznał Aztec. - Resztki rozwlekli padlinożercy. Już tu nie chadzają, nie mają po co. Żadnych świeżych tropów jasnoskórych.
Rzeczywiście, przez cztery dni, jakie spędzili na obchodzeniu obozowiska obcych po krzywej przypominającej sierp księżyca i z każdym dniem zbliżając się do osady, nie natrafili na żaden nowy ślad, jakby jasnoskórzy od dłuższego czasu nie opuszczali obozu.
Powoli weszli na górujące nad okolicą wzgórze, skąd można było dostrzec majaczącą na horyzoncie linię wielkiej wody, a gdy spojrzeć na południe, odległe, wąskie smugi dymu z osady obcych. Dwójka tropicieli przez chwilę przypatrywała się obozowisku jasnoskórych.
- Musi być tam ich z osiem tuzinów – stwierdził Aztec, licząc dymy. - Tak jak mówił ostatni patrol. Moje dzieci widziały tylko dwie samice – dorosłą i młodą, ale wspominały, że jasnoskórych jest więcej.
- Czujesz? – przerwał mu Ranod, znów zamykając oczy i wodząc nosem wokół. - Kilku bhulvai. Głodnych. Ciągnie ich zapach mięsa z osady.
Aztec zmierzwił grzywę i przez chwilę bawił się kościanym kolczykiem w uchu. Głos Vikari szeptał coś do orkena. Aztec przetarł twarz dłońmi.
- Trzeba ich ostrzec. Szamanka jasnoskórych pomogła mojemu Xiotlowi. Jeśli będą walczyć, będą też potem potrzebować dużo mięsa, aby totemy zabliźniły ich rany – oznajmił Aztec.
***
Warta przy wejściu do osady była dla Finnera, Posłusznego Miecza, jak zwykle nudna, lecz pamiętał, jak starzy wiarusi powtarzali w koszarach, że nuda jest lepsza, niż stanie w pierwszym rzędzie naprzeciw wroga. Młody lancer nie do końca się z tym zgadzał, ale szanował ich słowa. Na pewno bezpieczniejsze i o wiele przyjemniejsze było stanie tu przy ognisku i rozmyślanie o tym, co może kryć się pod spódnicą Ennary, niż patrolowanie okolicy, gdzie mogły czaić się barbarzyńskie orkeny. Finner opierał się na włóczni i co jakiś czas przechadzał się w tę i z powrotem, by rozprostować zziębnięte kończyny pod ciężką, lecz ciepłą przeszywanicą zszytą z masztowego płótna. Cieszył się, że nie musi nosić żelaznej zbroi, która w takim mrozie była zimna jak lód.
Czterej ocalali Posłuszni Miecza mieli do dyspozycji jedynie jeden wysoki hełm, dwa długie miecze i kilka włóczni wyrzuconych przez morze pięć księżycy temu. Cztery komplety przeszywanic zrobiono w osadzie, ale nie mieli żadnych metalowych zbroi. Nie były potrzebne… przynajmniej do niedawna. Finner chętnie przyjąłby płytowy pancerz, nawet zimny jak lód, gdyby miał stanąć naprzeciw podłego orkena.
Leniwie rozejrzał się po raz setny po przedpolu Nowego Croizmarku, gdy nagle w przeszywanicy zrobiło mu się gorąco. Kilkaset jardów od osady, zza niewysokiego wzniesienia, które wykarczowano dwa księżyce temu, wyłoniła się sylwetka wielkości dorosłego mężczyzny. Finner dobrze wiedział, że od dwóch dni nikt nie opuścił palisady. Wartownik instynktownie chwycił włócznię oburącz, kierując ostrze w stronę obcego, mrużąc oczy, by lepiej przyjrzeć się sylwetce na wzniesieniu.
To był z pewnością orken, uświadomił sobie ze przerażeniem. Był od pasa w górę nagi, a jego ciało parowało na mrozie. Przy pasie z pewnością miał broń, choć Finner nie widział dokładnie, jaką, a w jednej z rąk trzymał łuk. Miał Finnera jak na dłoni, ale nie strzelał, nawet nie miał założonej strzały na cięciwę. Orken szedł powoli stronę wartownika z otwartą dłonią, po czym skierował palec w stronę północnego wschodu, krzycząc donośnie:
- BULH-VAI! BULH-VAI!
Finner przełknął ślinę, po czym rzucił się do zawieszonego przy wejściu do bramy rogu i zadął głośno. Wraz z alarmem w osadzie wybuchła wrzawa. Spanikowani Elemon biegali, szukając schronienia lub czegokolwiek do obrony. Pierwsi przy wejściu pojawili się Gustaff z pozostałymi lancerami, Ennara oraz oczywiście dzieci. Orken wciąż krzyczał „BULH-VAI” i machał ręką.
- To pewnie sygnał do ataku dla reszty tej bandy! Szykować się do obrony! - Wrzasnął Landers nie zamierzając marnować czasu. Ennara złapała za rękę małą Ulkę, która była pośród dzieci
- Rozumiesz co mówi?! - spytała krótko.
- Nie proszę pani… Chyba chce coś pokazać…
Jeden z braci Voyenheg podniósł łuk i już miał napiętą cięciwę, by strzelić w stronę orkena, gdy Gustaff zdecydowanym ruchem wyrwał mu strzałę z dłoni.
- Czekaj! Ta smarkula ma chyba rację.
Przez chwilę, ignorując narastający wokół chaos, wszyscy przyglądali się obcemu. Voyenheg w końcu mruknął, patrząc w stronę, którą co chwilę wskazywał orken.
- To albo ostrzeżenie, albo coś tam jest. Sprawdzę to.
Gustaff kiwnął głową, ale myśliwy nawet nie czekał na przyzwolenie. Ruszył przez płytki śnieg w stronę niedalekiej ściany lasu, sprawdzając przy tym, czy szeroki nóż łatwo wychodzi z pochwy. Przezornie założył strzałę na cięciwę. Stojący dotąd orken przestał krzyczeć i zniknął za wzniesieniem.
Tarrell Voyenheg ostrożnie wszedł w zagajnik, czujnie rozglądając się wokół. Nie zaszedł daleko — może kilkadziesiąt kroków w głąb lasu. Nagle zza głazu wyłoniło się co najmniej pół tuzina dwunożnych, futrzastych postaci, wysokich na dziesięć stóp, podpierających się na długich rękach. Musiały spodziewać się Tarrella, bo nie wyglądały na zaskoczone. Najwyraźniej spodziewały się Tarrella, bo ich przekrwione oczy wpatrywały się w niego bez śladu zaskoczenia. Bez wahania naciągnął łuk i posłał strzałę prosto w najbliższego potwora, po czym z krzykiem rzucił się do panicznej ucieczki w stronę osady. Nie oglądał się za siebie, choć strzała trafiła w sam środek oczodołu. Stwór zawył z bólu, a jego agonalny krzyk stopniowo cichł. Voyenheg nie oglądał się za siebie - biegł po życie.
Wybiegł na przedpole osady.
- Potwory! Na zmarłych bogów potwory! - wrzeszczał na całe gardło.
Mieszkańcy Croizmarku słyszeli już wcześniej ryk z lasu, lecz nie spodziewali się tego, co zobaczyli za uciekającym Voyenhegiem. Tuż za nim pojawiły się dwie bestie, identyczne z tymi, które widział w zagajniku. Jedna z nich skoczyła i podcięła Tarrella, który upadł ciężko na śnieg. Nie zdążył zrobić nic poza przeraźliwym wrzaskiem, gdy jeden ze stworów podniósł go za nogi niczym szmacianą lalkę, a drugi chwyciwszy go pod pachy, rozerwał nieszczęśnika na pół, zmieniając śnieg wokół w szkarłatną kałużę. Bestie wbiły zęby w jeszcze krzyczącego mężczyznę, wyrywając ogromne kawały mięsa i w końcu uciszając go na dobre.
- BRACIE! – jednocześnie krzyknęli Njall i Vill, lecz nie śmieli ruszyć się z miejsca.
Mieszkańcy przyglądający się z luki w palisadzie, która tworzyła bramę do osady, zamarli. Finner zwymiotował, a Gustaff, choć widział w życiu wiele, nie zauważył nawet, jak jego zwieracze bezwiednie się rozluźniły.
Z lasu wysunęło się jeszcze kilka bestii, które, minąwszy swoich dwóch pobratymców, rzuciły się pędem w stronę osady.
Landers, choć przerażony nawet bardziej niż wtedy, gdy ratował się z tonącego okrętu, nie stracił zimnej głowy.
- Damy im odpór! Nie przejdą! Pokażemy, żeśmy Elemon! - krzyknął do zgromadzonych wokół lancerów i mężczyzn.
Lancerzy karnie ustawili się obok siebie, przywykli do słuchania i niekwestionowania rozkazów. Reszta ruszyła ich śladem. Myśliwi, wściekli po stracie brata, z zimną krwią pozwolili pędzącym bestiom podejść bliżej, po czym zaczęli strzelać z łuków, celując tam, gdzie futro wydawało się rzadsze. Skutki były jednak mizerne. Dwie bestie, trafione w pachwinę i paszczę, zwaliły się na śnieg, ale reszta wpadła na ludzi, siejąc śmierć.
Włócznia Finnera wbiła się w podbrzusze jednego ze stworów aż po same dłonie lancera. Żołnierz puścił bezużyteczne już drzewce i sięgnął po siekierę, lecz nie zdążył jej użyć –potężny cios odrzucił go w tył, a po uderzeniu głową o coś twardego, stracił przytomność.
Gustaff przez moment myślał, że zginął, gdy przewrócił się, a gorąca krew chlusnęła mu w twarz, zalewając oczy. Pompowany strachem umysł pracował jednak szybciej niż zwykle. Przetarł oczy i zorientował się, że to krew Diettera, farmera, który – zdzielony ogromną, pazurzastą łapą – niemal stracił głowę. Ciało Diettera drgało jeszcze konwulsyjnie pośród nóg walczących Elemon, a głowa trzymała się na ciele tylko wąskim paskiem skóry. Gustaff z zaskoczeniem odnotował te szczegóły, zanim na czworakach wycofał się pod nogami ludzi i sięgnął po stojące przy bramie garnce z olejem skalnym, przygotowane do obrony. Przetarł lont siarkowym czopem, podpalając go na kamieniu, i cisnął pierwszym garncem w bestię, która miotała się w tłumie Elemon w wąskiej bramie. Ryk potwora zajmującego się ogniem zagłuszył wszystko wokół. Dopiero teraz Landers zdał sobie sprawę, że znowu słyszy dźwięki, jakby wcześniej kompletnie nie zwracał uwagi na ryki bestii i krzyki umierających ludzi.
Ennara stała ledwie kilkanaście jardów za bramą, patrząc z przerażeniem na walkę przy palisadzie. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Nigdy nie widziała takiego pandemonium śmierci, nigdy nie była na coś takiego przygotowywana. Widziała śmierć i rany, ale w zaciszu szpitali i lazaretów, nie w pełnym grozy tańcu wijących się ciał. Stała przerażona, coraz bardziej świadoma, że choć Elemon trzymają bramę, padają jeden po drugim pod ciosami dzikich bestii. Granica jej rozpaczy została przekroczona, gdy pod naporem siły bestii runęła część palisady kilkadziesiąt jardów od wejścia i tą drogą wpadł do osady kolejny potwór. Wysoki pisk wyrwał się z jej gardła, gdy widziała, jak śmierć zbliża się z każdym wielkim krokiem włochatych łap bestii.
***
Myśliwi dopiero teraz zdołali dotrzeć do skraju osady i wbiec za jednym z bulhvai, który odłączył się od stada i wdarł się do środka, wybijając wyrwę w topornej palisadzie. Aztec podkradł się od tyłu i zamachnął się, uderzając potwora pod kolanem. Obsydianowe ostrze toporka przecięło ścięgna niczym brzytwa, przez co stwór stracił równowagę i runął ciężko na ziemię. W tym momencie Ranod doskoczył z drugiej strony i zaczął z całej siły okładać głowę bulhvai drewnianą maczetą z obsydianowymi ostrzami.
Aztec nawet nie czekał, aż jego towarzysz skończy z miażdżeniem czaszki bulhvai, która poddawała się pod brutalnymi ciosami oręża orkena. Skoczył z powrotem w wyrwę i popędził ku drugiej przerwie w palisadzie, gdzie pozostałe bulhvai coraz bardziej zyskiwały przewagę. Czuł w sobie wzbierającą moc swojej opiekunki, Vikari, i nie bał się niczego.
***
Vill Voenheg dawno by uciekł, gdyby nie paląca chęć zemsty. Bestie siały śmierć, choć kilka z nich padło od ognia i ran. Ich przewaga polegała głównie na ogromnej sile, przez co jeszcze chwilę temu wydawało się, że Elemon nie wytrzymają. Teraz jednak losy walki zaczynała odwracać pojedyncza postać, którą Vill i inni dostrzegli nagle – zjawiła się znikąd i siekła wielkie potwory kamiennym toporem. Poruszała się o wiele szybciej niż jakikolwiek znany im człowiek i miała siłę stu mężczyzn. Stwory, które przed momentem masakrowały ludzi, teraz same były masakrowane przez jedną istotę. Nierówna walka zakończyła się szybciej, niż się rozpoczęła.
To był orken. Ten sam, do którego Tarrell chciał strzelać, nim Landers wyrwał mu strzałę. Teraz tubylec stał skąpany we krwi, parujący od potu, wydychając gęste kłęby pary przy każdym ciężkim oddechu. Wszyscy Elemon, którzy pozostali przy życiu, wpatrywali się w niego bez słowa. Orken nie był większy od przeciętnego człowieka, może nieco bardziej żylasty, z wyraźnie zarysowaną żuchwą i kłami, jak u drapieżnika. Ubrany był jedynie w skórzane nogawice i prymitywnie zdobioną przepaskę biodrową. Jego włosy przypominały grzywę, starannie spiętą kościanymi spinkami i ozdobioną ptasimi piórami, a na ochrowej skórze widniały zielonkawe, geometryczne malunki. To, co zrobił z tuzinem potworów atakujących Nowy Croizmark, było wręcz niewiarygodne.
***
Aztec po raz pierwszy stanął tak blisko twarzą w twarz z jasnoskórymi. Jeszcze kilka księżyców temu nie dawał wiary plotkom o żelaznych ludziach na północy, którzy mieli wyłonić się z oceanu – tak jak przepowiadała legenda. Nawet, gdyby własne dzieci opowiedziały mu o tym, nie dałby im wiary, gdyby nie Xiotl, który wrócił z nogą usztywnioną w materiale o dziwnym, obcym zapachu. Teraz, stojąc przed przybyszami, Aztec sam nie wiedział, co o nich myśleć. Wyraźnie czuł ich strach przed śmiercią. Byli zarazem podobni do Jakhar, a jednocześnie tak różni. Aztec nie rozumiał, co sprawiało, że byli znakomitymi myśliwymi, a jednocześnie słabymi wojownikami.
Karakhar, który kiedyś odwiedził ich obóz, opowiadał o żelaznych ludziach budzących trwogę – licznych jak termity, dosiadających nieznanych wierzchowców, zbrojnych w żelazne pancerze i broń. Tymczasem tutaj widział ledwie kilka połamanych włóczni, których groty były co prawda metalowe, ale daleko im było do wyobrażeń, jakie zaszczepił Karakhar.
Nie wiedział, co ma teraz zrobić, a Vikari, która zwykle mu podpowiadała, dziwnie zamilkła. Wskazał więc palcem na ciało jednego z bulhvai.
– Bulh-vai...- powiedział niepewnie.
– Buh-vai – powtórzył jeden z jasnoskórych, z brodą i srebrnymi włosami, niepoprawnie wymawiając słowo. To ten sam, który rzucał garncami z ogniem i teraz śmierdział strachem i fekaliami. Obcy ostrożnie podniósł ręce, pokazując dłonie i powoli zaczął zbliżać się do Azteca. Pozostali jasnoskórzy przyglądali się tylko z oddali. Gdy mężczyzna zauważył, że do orkena dołącza Ranod, zatrzymał się na moment, ale po chwili podszedł bliżej. Wyciągnął żelazny nóż zza pasa i podał go Aztecowi, a następnie wystawił prawą dłoń w geście przyjaźni.
Niepewny, jak zareagować, Aztec odwzajemnił gest, oddając mu swój obsydianowy nóż i ściskając prawicę obcego. Dłoń była mniejsza i słabsza niż jego własna, ale pewna w uścisku. Obcy powiedział coś w swoim języku, a speszony Aztec wycofał się z uścisku i zrobił krok do tyłu. Nagle pojawiła się młoda jasnoskóra kobieta, która głośno powiedziała do orkena w mowie Khar.
– On dziękuje.
1 księżyc czasu Pięści w trzecim roku po Wielkim Przejściu
- Byłoby po nas jakby nie orkeny – Tego nie mogły powiedzieć dwadzieścia trzy osoby, które straciły życie w trakcie bitwy, a tak Vill podsumował rozmowę, jaką toczył po raz setny ze stojącym na warcie przy nowej bramie Finnerem.
- Ale jak sobie pomyślę, ile trzeba było mogił naszykować po wszystkim – zamyślił się Finner, biorąc przekazany dyskretnie przez Villa bukłak. Myśliwemu udało się zrobić trochę cydru z odłożonych w lesie jabłek. Strażnik pociągnął lekko. - Patrz Vill, teraz to ja już jeden zostałem z porządku miecza. Wszystkich te bul-vai usiekły. Tyle ludzi zginęło.
- Ano - przytaknął myśliwy, pociągając również z bukłaka. - Ty chociaż coś z tego masz, a mnie co noc się śni jak one Tarrella... Zaraza.
Lancer poklepał go po ramieniu i przekręcił się z grymasem bólu na twarzy. Plecy wciąż bolały go od czasu Bitwy o Nowy Crozimark, ale rzeczywiście nie narzekał. W efekcie, bądź co bądź, strasznej bitwy trafił jako jeden z wielu ranny do lazaretu Ennary i szybko okazało się, że dziewczyna darzy lancera odwzajemnionym afektem. W ten sposób Finner i Ennara, zostali chyba jedynymi osobami w osadzie wynagrodzonymi kwitnącym uczuciem w tym ciężkim czasie.
- Nie do końca tylko ja mam z tego jakąś korzyść – dodał, opierając się w zadumie na włóczni. – Gustaff gada, że to wszystko straszne, ale jest mniej gęb do wyżywienia, więc zapasy powinny wystarczyć. A tak sobie jeszcze myślę… gdzieś odeszły orkeny. Patrz, żadnego nie widzieliśmy od bitwy, a już prawie drugi księżyc mija.
– Nie sądzę – odparł Vill. – Widzieliśmy z Njallem kilka ich śladów w lasach. Oni chyba po prostu nie chcą, żebyśmy ich widzieli.
- Na Dynastię…. Nie rozumiem nic z tego. Ale chyba tak jest lepiej. Wiesz przecież, co się mówi w starym świecie.
- Mnie powtarzać nie musisz – prychnął myśliwy. - U nas całe miasto obklejone było plakatami, jeszcze czytano relacje. Aż trudno mi teraz w to uwierzyć po tym, co tu widziałem.
– Opowiadałeś, że sam jeden porąbał te trolle – przypomniał Finner, przerywając temat. – Mnie to ominęło, bo leżałem bez ducha... O, Ennara idzie z wieczerzą, chowaj bukłak!
Ennara, z ciepłym uśmiechem i miską gulaszu, podeszła do mężczyzn i pocałowała Finnera.
– Przyniosłam ci coś ciepłego, żebyś nie zmarzł, bo wieczór zimny. Ale chyba już czymś się tu raczycie...
– A, tak, dla rozgrzewki, po łyczku – zaśmiał się Vill, ale po chwili jego uśmiech zniknął, gdy spojrzał w stronę przedpola. Finner odruchowo spojrzał w tym samym kierunku. Od strony wzgórza, skąd przed bitwą przemawiał orken, zbliżały się dwie postacie. Elemon widzieli tylko ich sylwetki, ale z każdym krokiem upewniali się, że to orkeny. Finner szybko zapalił latarnię, aby przyjrzeć się lepiej. Zobaczyli kobietę odzianą w futra, ciężko stawiającą kroki, wspieraną przez młodzieńca.
– Na los – mruknął Finner. – Ennaro, wołaj Gustaffa! I tę małą, co mówi w ich języku. Ja ich nie wpuszczę!
Medyczka przez chwilę przyglądała się obcym, rozpoznając młodzieńca – tego samego, któremu prawie trzy księżyce temu nastawiła kolano. Stan kobiety obudził w Ennarze wyuczone instynkty akuszerki.
– Otwierajcie bramę! Już! Nie widzicie, że ona rodzi?! – zawołała stanowczo.
Vill jako pierwszy odryglował wrota. Ennara podtrzymała ciężarną i poprowadziła ją prosto do swojej chaty. Ludzie zaczynali śmielej wyglądać ze swoich domostw, zaciekawieni niecodziennym zamieszaniem przy bramie. Gustaff wyszedł na plac i zagrodził drogę Ennarze, która prowadziła kobietę i Xiotla.
– Wiem, że dużo im zawdzięczamy, ale dla naszego bezpieczeństwa nie powinni tutaj...
– Gustaff, ja nie wtrącam się w to, jak ty przewodzisz osadzie, więc ty mi nie mów, jak mam odbierać porody! Z drogi! – rzuciła ostro.
Zaskoczony Landers cofnął się, zbity z tropu, przepuszczając kobietę i orkenów. Gdy tylko weszli do chaty Ennary, pełniącej również funkcję lazaretu, w drzwiach pojawiła się Falka DeJong. Od kilku księżyców pomagała medyczce i teraz bez wahania stanęła w progu.
– Pani Ennaro, pomogę! Wodę zaraz zagotuję, bo będzie trzeba.
Akuszerka przytaknęła Falce, która natychmiast zabrała się do pracy. Ennara wskazała orkence, by położyła się na stole. Już widziała, że wody odeszły, a rozwarcie było całkiem spore. Zdziwienie budził fakt, że ciężarna w ogóle jeszcze chodziła i nie urodziła. Jej twarz wykrzywiał grymas bólu, gdy targały nią skurcze, ale nie krzyczała. Ennara dobrze wiedziała, jak głośno potrafiły krzyczeć rodzące Elemonki i jakie herezje często padały z ich ust w chwilach skrajnego bólu.
Zaczęła badać brzuch rodzącej i po chwili zorientowała się, że kobieta nie urodzi naturalnie. Dziecko ułożyło się w poprzek, a Ennara wiedziała, że nie będzie teraz szansy, by spróbować obrócić płód.
– Będę musiała zrobić cięcie imperialne – powiedziała pewnie, starając się ukryć swoje przerażenie. Do tej pory jedynie kilkukrotnie asystowała przy takich zabiegach, a teraz w dalekim Edomie przyszło jej przeprowadzić operację samodzielnie, i to na obcym gatunku. Znała ryzyko, ale nie miała innego wyboru. Bez tej interwencji śmierć rodzącej i najprawdopodobniej dziecka była nieunikniona. Nie chciała zwlekać, bojąc się, że zadanie ją przerośnie. Szybko poinstruowała Falkę, która najwyraźniej kompletnie nie wiedziała, jak pomóc przy takim zabiegu.
– Przekaż, żeby ktoś zawołał małą Ulkę. Będę musiała coś powiedzieć orkence, zanim zacznę, ale najpierw podaj mi tę brązową skrzynkę z narzędziami do zabiegu. I jeszcze butelkę soaku – dodała po chwili.
Alkoholu nie zostało zbyt dużo. W skrzyni, która ocalała z katastrofy, uchowało się kilka butelek, ale większość Ennara zużyła, gdy lazaret był pełny rannych po bitwie. Medyczka zaczęła rozkładać instrumenty na stole i przecierać je czystą chustą nasączoną soakiem. Kątem oka widziała, że rodząca ma coraz częstsze skurcze i niepewnie spogląda na przygotowania, które z jej perspektywy wyglądały złowieszczo.
Ennara nalała trochę soaku do drewnianego kubka i podała go kobiecie, pokazując gestem, żeby wypiła zawartość. Miała nadzieję, że, jak w przypadku ludzi, znieczuli to nieco pacjentkę. Orkenka wypiła i skrzywiła się.
Nim Ennara była gotowa, do chaty przybiegła wezwana chwilę wcześniej Ulke. Dziewczynka przywitała się z młodym orkenem. Posłuszna Czoła była niemal gotowa do zabiegu, przykucnęła i delikatnie złożyła dłonie na ramionach dziewczynki.
– Posłuchaj mnie, Ulke. To bardzo ważne. Powiedz tej orkence, że chcę jej pomóc i będę musiała wyciągnąć jej dziecko przez brzuch, bo nie urodzi naturalnie. Ona musi pozostać spokojna i nie ruszać się, gdy będę operować. Dasz radę jej to powiedzieć? - zapytała poważnym tonem.
– Tak, pani Ennaro, chyba tak… – zaczęła mówić coś w obcym języku, przeplatając słowa Elemon z nieznaną mową. Medyczce, która wszystko obserwowała, wydawało się, że orkenka także nie rozumie do końca tego, co mówiła Ulke, ale orken przytakiwał jej i odpowiadał. Potem to właśnie on, spoglądając co chwila na Ennarę, przekazał jej coś w języku orkenów. Kobieta spojrzała zdziwiona na Ennarę, ale po chwili ciszy kiwnęła głową przytakująco.
Akuszerka umyła dokładnie ręce w ciepłej wodzie, podała rodzącej jeszcze trochę soaku, a sama upiła trochę. Następnie przemyła brzuch kobiety bandażem nasączonym soakiem i sięgnęła po skalpel.
Orkenka była zdumiewająco spokojna podczas operacji, gdy Ennara zrobiła pionowe cięcie na jej brzuchu, jak nakazywała sztuka. Powoli rozcinała kolejne warstwy tkanek, by dostać się do macicy i skrytego we wnętrzu łożyska dzieciątka. Delikatnie wyciągnęła maleństwo i odcięła pępowinę. Wszyscy patrzyli ze zdumieniem na maleńką dziewczynkę, która wydała z siebie pierwszy krzyk. Potem Ennara położyła ją na piersi orkenki. Falka ocierała łzy wzruszenia, a matka, mimo bólu, uśmiechnęła się do dziecka.
Akuszerka nie pozwoliła sobie na rozluźnienie. Była dopiero w połowie zabiegu. Teraz musiała ratować orkenkę. Wyciągnęła łożysko, które, jeśli zostałoby w środku, mogłoby doprowadzić do poważnych komplikacji. Potem ostrożnie i metodycznie zabrała się za zszywanie rozciętych mięśni i skóry.
Minęło dużo czasu, nim Ennara skończyła. Czuła się wyczerpana, ale zarazem szczęśliwa. To było doświadczenie, jakiego nie miał żaden, absolutnie żaden Elemon. A to była jej pierwsza operacja.
Pytanie matki do Ennary zostało przekazane przez usta chłopca i Ulke.
– Jak masz na imię, szamanko?
– Ennara – odpowiedziała spokojnie Posłuszna Czoła. Orkenka spojrzała dziękczynnie na Elemonkę, a potem z uczuciem na swoje niemowlę i powtórzyła:
– Ehn-ahra…
Teraz medyczka pozwoliła, by łzy szczęścia i wzruszenia popłynęły swobodnie.
2 księżyc czasu Pięści w trzecim roku po Wielkim Przejściu
„Mija czterdziesty piąty dzień, odkąd Ósmy Rój Bojowy pod moją komendą wyruszył z Ostkreuz, oraz dzień jedenasty, odkąd starliśmy z powierzchni ziemi ostatnią napotkaną sadybę orkenów. Ich prymitywność, dzika agresja wobec Elemonów, sprawia, że zasługują jedynie na unicestwienie, a żyzne ziemie Edomu mogłyby poszerzyć przestrzeń życiową Elemonów. Nie wydam rozkazu do powrotu do Ostkreuz, dopóki Ósmy Rój Bojowy nie okryje się chwałą i nie zetnie więcej orkenowych głów niż liczy dzielnych Elemonów. Już nie jesteśmy daleko od tego celu, który sobie wyznaczyłem, ale ostatnimi czasy brakuje głów, które można ściąć. Zwiadowcy rozpuszczani w podjazdach nie znajdują ostatnio śladów orkenów. Mam nadzieję, że wkrótce się to odmieni i moi dzielni ludzie będą mogli się wykazać żelazem, bo nie mam zamiaru robić dobrej miny do złej gry, gdy wreszcie spotkam się w Ostkreuz z innymi suwerenami i będę musiał słuchać o ich sukcesach, samemu milcząc.” Zanotował dziś w swoim prywatnym dzienniku Thiberus – Suweren Ósmego Roju Bitewnego Armii Elemon.
Już od prawie dwóch tygodni podróżowali niepokojeni. Ale dziś wracający podjazd przyniósł wreszcie dobre wieści. Zaledwie kilkanaście mil dzieliło bojowy rój od obozowiska orkenów. Suweren ze spokojem wysłuchał raportu. Jego ludzie potrzebowali odrobiny rozrywki, aby podnieść morale, które podupadały podczas dość monotonnej wyprawy.
– Zarządzam postój do wieczora – zakomenderował towarzyszącym mu podczas składania raportu oficerom. – Podjedziemy na pozycje wyjściowe nocą. Przygotujcie oddziały do otoczenia tej nory i ataku o świcie.
– Tak jest! – odpowiedzieli nadspodziewanie ożywieni oficerowie.
– Odprawa zaraz po zmroku w moim namiocie. Przekażcie swoim ludziom dobre wieści.
Thiberus był zadowolony. Skoro nawet wyższe szarże przejawiały entuzjazm, reakcja żołnierzy na przekazywane rozkazy będzie jeszcze bardziej entuzjastyczna. Nie mylił się. Nikt nawet nie skarżył się na konieczność nocnego przemarszu. Podniecenie zbliżającej się bitwy wprawiło Elemonów w bojowy nastrój.
Zaatakowali z każdej strony niczego nie spodziewających się orkenów, gdy tylko zaczęło wschodzić słońce. Nim dzicy zorientowali się, co się dzieje, właściwie byli już jak ryby w sieci, które należało jedynie powybierać. Przewaga atakujących była przytłaczająca. Oporu właściwie nie było, jedynie rozpaczliwe próby pojedynczych orkenów, roznoszone bezlitośnie na lancach i mieczach Elemonów.
***
Aztec przyjął do swej jurty w gościnę na prośbę Arahii ludzką dziewczynkę. Jadła i spała razem z nim, Urethą oraz dziećmi. A teraz gdy wierzchowce Żelaznego Ludu wychynęły nagle zza wzgórz, Ulke uśmiechnęła się na ich widok. To wystarczyło, aby krew w żyłach Jakhara zawrzała:
- Ty zdradziecki pomiocie Gethwinter! Sprowadziłaś ich do nas! – wrzasnął porywając broń z ziem, choć wiedział, że jasnoskóra nie zrozumie co mówi.
- Nieeeee! – krzyknęła bezradnie Arahia widząc jak ojciec wznosi broń. Ulke nie zdążyła nawet zareagować.
Aztec był wściekły i rozgoryczony. Stał nad ciepłym ciałem Ulke, której rozwalił czaszkę toporem. Uratowali tych wszystkich jasnoskórych, zapraszali ich dzieci do swojego obozu, tylko po to, by ci ściągnęli na nich Żelaznych Ludzi. Na gniew Vikari! Nigdy, przenigdy im tego nie wybaczy! W chaosie, jaki rozpętał się wokół, Aretha – przywódczyni szczepu, zebrała wokół siebie kilku mężczyzn, kobiet, dzieci i hien. Przytomnie wypatrzyła niewielką lukę pośród rot Żelaznych Ludzi, pokazując ją końcem obsydianowej maczety.
- Uderzymy tam! Posłuchajcie mnie! Zatrzymamy ich tak długo, jak to tylko będzie możliwe, żebyście mogli uciec w stepy. Niech Vikari was prowadzi – zwróciła się do nielicznych jeźdźców hien.
Aztec podszedł do Urethy i Arahii. Dziewczynka zanosiła się płaczem, nie mogąc przeżyć, że jej ojciec w gniewie pozbawił życia Ulke. Bez słowa pocałował swą kobietę i córkę po raz ostatni. Wiedział, że więcej ich nie zobaczy, bo misja jego i garstki wojowników była samobójcza. Nie widział nigdzie Xiotla, ale wiedział, że w ogniu tej rzezi nie odnajdzie go. Mógł tylko w myślach błagać Vikari, aby jego syn miał tyle szczęścia, co dosiadające hieny Uretha i Arahia. Chwycił mocniej trzonek ciężkiego topora. Bez czekania wyskoczyli spośród szałasów, kierując się w stronę wypatrzonej przez Arethe luki. Piesi dopadli zaskoczonych oporem jeźdźców chwilę później, wściekle siekając zarówno wierzchowce, jak i opancerzonych ludzi. Wiedzieli, że walka będzie krwawa, ale też bardzo krótka. Oby tylko na tyle długa, aby pozwolić przemknąć hienom. Aztec jeszcze tylko widział, jak uciekinierom udaje wyrwać się z okrążenia. Uśmiechnął się. Potem stratowały go ciężkie wierzchowce Żelaznych Ludzi.
Arahia wraz z matką pędziły na hienie na złamanie karku, ale nie miały szans w wyścigu z rączymi wierzchowcami, jakich dosiadali żelaźni obcy. Co jakiś czas wybierali kogoś z grupy, której udało się wyrwać z rzezi. Uretha wysforowała się do przodu, ale wtedy w końcu dopadło ich zmęczenie. Najpierw zastała się hiena, pozwalając zejść jeźdźcom. Zwierzę odwróciło się i ostatkiem sił skoczyło ku zbliżającej się z każdą chwilą hordzie napastników, gotowe drogo sprzedać swoją skórę. Dziewczynka spojrzała na Urethe.
- Uciekaj dziecko! Uciekaj! - krzyknęła rozpaczliwie do Arahii rozdarta między więzią z córką a hieną Urethe.
Pobiegła najszybciej jak tylko potrafiła, słysząc tylko po krótkiej chwili nieludzkie wrzaski, które świadczyć mogły tylko o jednym. Obie straciły życie w nierównej walce. Potem był zbliżający się tętent kopyt. Nawet się nie obróciła.
Upadła nagle niczym rażona gromem. Ostatnim co widziała było bezgłowe ciało leżące z widoczna szkarłatną smugą krwi ciągnącą się w jej stronę. Jej ciało… Potem wszystko zalała ciemniejąca, coraz bardziej pomarańczowa poświata…
***
Żołnierze kończyli już swą robotę, dobijając rannych. Któryś z bannerów wyciągnął za grzywę z szałasu żywego, może ośmioletniego dzikusa, gwiżdżąc porozumiewawczo do swoich. Jeden z żołnierzy doskoczył do chaty, zrywając z dachu duże naręcze słomy. Thiberus nie miał zamiaru odmówić ludziom odrobiny zabawy. Szybko obwiązali miotającego się pokurcza słomą, podczas gdy kilku innych ustawiało się wokół, rechocząc przez hełmy. Gdy przygotowania skończyły się, snop związany łańcuchem na bezskutecznie próbującym się wyrwać z uścisku żołnierzy dzieciaku, został podpalony. Banner z dzikim śmiechem puścił żywą pochodnię, która w chaotycznym sprincie runęła na oślep przed siebie, tylko po to, by po kilku krokach zacząć odbijać się od sformowanego wokół muru ubawionych bannerów w płytowych zbrojach. Ta makabryczna zabawa trwała długo. Wrzaski miotającej się w niemocy, wciąż kopanej i popychanej ofiary przeszły w dziki skowyt, a potem słabnący charkot.
- Wracają zwiadowcy – zakomunikował jeden z oficerów, pokazując na grupę jeźdźców, która ruszyła na wschód dzień przed atakiem.
Siedzący na wierzchowcu Suweren obserwował beznamiętnie egzekucję dzieciaka i kiwnął ręką od niechcenia. Chciał we względnej ciszy wysłuchać raportu patrolu. Jeden z bannerów szybko dobił mieczem płonącego wyrostka, a zadowoleni żołnierze rozeszli się po prymitywnych chatach i jurtach, aby je przeszukać.
Nim zwiadowcy zdążyli dojechać do zdobytej osady, jeden z bannerów podszedł do Thiberusa, przynosząc zdumiewające znalezisko. W dłoni trzymał fiolkę, do połowy wypełnioną białym proszkiem. Przedmiot był niewątpliwie wykonany przez ludzi, opatrzony etykietą, która jednak była nieczytelna. Zwierzchnik wziął fiolkę w dłoń, obracając ją ostrożnie w palcach opancerzonej dłoni.
- Gdzie to znalazłeś?
Banner wskazał palcem na pobliski szałas.
- Tam Suwerenie, przy zwłokach dzikuski i jej noworodka – wyjaśnił krótko.
- Mogę Thiberusie, rzucić okiem? – spytał siedzący na swym wierzchowcu obok Abanar Bakker, Posłuszny Czoła, który towarzyszył bitewnemu rojowi jako doradca. Bakker najpierw obejrzał dokładnie fiolkę, bezskutecznie próbując odczytać jej etykietę, po czym wyciągnął korek i ostrożnie spróbował jej zawartości, wydając swój werdykt.
- To kwas salicylowy, środek przeciwzapalny, podawany na ból i gorączkę. Sprawdzę ten szałas.
Zszedł z konia i podszedł do wskazanego szałasu. W środku, pośród zwierzęcych skór, w plamie krwi z rozlicznych kłutych ran leżała orkenka i jej martwe dziecko. Bakker wziął głęboki oddech, próbując uspokoić żołądek, po czym pochylił się i wszedł do środka. Najpierw przyjrzał się matce. Wyglądało na to, że urodziła kilka tygodni wcześniej, a pionowa blizna na jej podbrzuszu wskazywała na brak naturalnego porodu. Wtem dziecko niespodziewanie zakwiliło cicho. Bakker odruchowo zakrył mu usta, by stłumić płacz. Pomyślał, że lancer nie zauważył dziecka lub uznał, że jest martwe. Wyjrzał przed szałas, ale nikt z Posłusznych Miecza nie zwrócił na niego uwagi. Przesłonił trochę bardziej wejście i wrócił do środka. Obok zwłok matki stała drewniana miska z mlekiem. Abanar szybko chwycił naczynie i zaczął poić dziecko. Nie mógł zabrać orkenowego niemowlęcia ze sobą. Powinien był je zabić, by oszczędzić mu cierpienia, ale nie miał na to serca. Nakarmione dziecko szybko zasnęło. Posłuszny Czoła pogłaskał je po główce, wziął kilka głębokich wdechów, by uspokoić nerwy, po czym wyszedł. Niech drapieżniki albo głód dokończy to, czego on nie potrafił zrobić. Wrócił do Thiberusa.
- Dzikuska urodziła przez imperialne cięcie, a takie leki wydaje się po tego typu porodach matkom. Nie wierzę, że te prymitywne istoty są tak daleko zaawansowane w medycynie, żeby przeprowadzić taki zabieg, a już na pewno nie są wstanie przygotowywać leków na modłę elemonickich aptekarzy.
Kolejny z żołnierzy wskazał na zwłoki dziecka, które z dużym prawdopodobieństwem były ludzkie.
- Co tu się dzieje do kroćset? - Suweren westchnął, zastanawiając się nad dziwną zagadką. Pewna sugestia nadeszła wraz z powrotem podjazdu. Oficer prowadzący rekonesans zameldował.
- Panie, okolica jest czysta, ale około trzydzieści mil stąd na wschód, blisko wybrzeża, jest kolejna osada. Nazywa się Nowy Croizmark i jest zasiedlona przez Elemon.
Bakker zdumiony aż obrócił się na koniu.
- Ale jak to? Przecież na mapach nie ma tak daleko na południe od Ostkreuz żadnych sadyb ludzkich! Nowy Croizmark? Pierwsze słyszę, co to za niedorzeczność? Skąd…
W słowo wszedł mu Thiberus.
- Wszystkiego się dowiemy Abanarze. Czas złożyć tam wizytę.
2 księżyc czasu Pięści w trzecim roku po Wielkim Przejściu
W Nowym Croizmarku zapanowała atmosfera radości i ulgi, jak tylko podjazd oddalił się, aby powiadomić dowódcę Bitewnego Roju, że osada rozbitków została odnaleziona. Niecała setka tych, którzy przetrwali katastrofę ponad siedem długich miesięcy temu, miała być teraz uratowana i wreszcie trafić do Ostkreuz. Elemon gratulowali sobie nawzajem, obejmowali, nie mogąc się doczekać, kiedy dzielni Posłuszni Miecza przyjadą do ich osady.
Jedynie Gustaff, choć rad z tego, że zostali w końcu uratowani, obawiał się trochę wizyty wojska. Wiedział, że żołnierze zostaną przywitani kwiatami i śpiewem, ale zdawał sobie sprawę, że wojsko nie lubiło chodzić głodne i korzystało nadmiernie z pobierania kontyngentów żywnościowych, wydając w zamian niewiele warte kwity. Z reguły wszystko odbywało się spokojnie, ale wystarczyło, aby Suweren pozwolił na lekkie rozluźnienie w dyscyplinie, a pobieranie kontyngentów zaczynało przypominać regularny rabunek, połączony z gwałtami, paleniem domostw, wieszaniem opornych za rzekome wyznawanie bogów lub inne przestępstwa. A osada nie miała zbyt wiele do zaoferowania. Owszem nie wisiało im nad głowami widmo głodu, odkąd zaczęli ostrożnie handlować z orkenami, ale Posłuszny Pięści wiedział, że do Nowego Cloizmarku miało zjechać kilka tysięcy żołnierzy, bo tyle z reguły liczył Bitewny Rój. Nawet jeśli został uszczuplony w wyniku chorób i walk, to nadal mówili o ogromnej ilości ludzi i wierzchowców.
Ku uldze Landersa, następnego dnia, gdy lancerzy i bannerzy pojawili się na horyzoncie, zaczęli rozkładać karnie obóz, niemal milę od osady. Do bramy zbliżało się tylko czterech jeźdźców. W jednym z nich, sądząc po pancerzu, Gustaff rozpoznawał Suwerena roju, natomiast drugiego obstawiał na możliwego doradcę. Ubrany w strój podróżny, przy mieczu, lecz z pewnością nie był posłusznym miecza. Dwóch pozostałych musiało być osobistymi ochroniarzami suwerena.
Goście wjechali do Nowego Croizmarku, entuzjastycznie witani wiwatami i salwami radości. Zatrzymali się na majdanie, gdzie przywitał ich sam Landers.
- Witajcie w nowym Croizmarku, tymczasowej osadzie posłusznych na ziemiach Edom. Jestem Gustaff Landers, Posłuszny Pięści.
- Abanar Bakker, posłuszny Czoła, doradca cywilny Thiberusa. – wskazał gestem na dowódcę. - Suwerena Ósmego Roju Bitewnego Armii Elemon.
Thiberus skinął głową w dość oszczędny sposób. Gustaff wyczuwał autorytet bijący od tego człowieka i rozumiał, czemu tak karnie wojsko rozbijało swój obóz. Chyba mieli szczęście, pomyślał Landers i odetchnął z ulgą. Tacy jak Thiberus może i byli skurwysynami, ale skurwysynami, którzy trzymali swoich ludzi w ryzach.
- To zaszczyt panów poznać. Zapraszam do środka. Musicie być strudzeni. Ugościmy jak tylko potrafimy, choć skromnie - odpowiedział szybko.
Thiberus machnął niedbale rękawicą.
- W siodłach jesteśmy od dwóch księżyców panie Landers, także wszystko, co nie pochodzi z puszek będzie rarytasem – Suweren uśmiechnął się lekko, po czym wkroczył do chaty Landersa. Spojrzał na zastawiony stół. - Nie frasujcie się panie Landers, my tu pomówić, a nie na ucztę.
- Tak – wtrącił się Bakker. - Możecie wyjaśnić, skąd się tu wzięliście? Mam kilka teorii, ale nic tak dobrze nie naświetla sprawy jak opowieść z pierwszej ręki.
- Uratowaliśmy się ze sztormu jakieś siedem księżycy temu…
- Oh, a więc musicie być z zaginionego konwoju! – znów wtrącił się Posłuszny Czoła. - Rzeczywiście, odnotowano wtedy na wybrzeżu ogromną anomalię pogodową! Ktoś jeszcze przeżył?
- Prawdę powiedziawszy nie wiem. Nas tutaj na pobliski brzeg wyrzuciło sto trzydzieści dziewięć dusz. O nikim innym nie wiem. Z tego, co widziałem, jedynie jeden okręt z dziesięciu uchował się po pierwszej burzy z tysiącem osadników, ale potem już nie mieliśmy tyle szczęścia. Ocean wyrzucił tylko trochę sprzętu. Straszna tragedia panowie, tylu posłusznych Elemon, tyle dobra przepadło w głębiach.
- Rzeczywiście. Wszyscy wiązaliśmy spore nadzieje z dziesięcioma tysiącami ludzi, którzy mieli przybyć do Ostkreuz – Suweren kiwnął głową w zadumie, bo przecież na jednym z jego okrętów miał przybyć jego ostatni kontyngent lancerów. Nieznany, chociaż przewidywalny los konwoju opóźnił znacznie wymarsz Ósmego Roju Bitewnego o kilka księżyców. - Ale nic to opowiadajcie dalej…
Gustaff zaczął barwną opowieść z ledwie ukrywaną dumą. Dumą z Elemon, którzy wykazali się niezwykłym hartem, dyscypliną i zaradnością w nieoczekiwanej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Niecałej setce Elemon udało się przetrwać zimę, bitwę z bulhvai, zbudować kwitnącą osadę i, co najważniejsze, nawiązać kontakty z orkenami. Kontakty, które wedle Landersa, mogły zmienić oblicze Edom i przynieść owocną współpracę zarówno Elemon, jak i tubylcom. Bakker chciał coś wtrącić, gdy Posłuszny Pięści wspomniał o przyjaznej osadzie dzikich, ale Thiberus kopnął go pod stołem porozumiewawczo i uczony pozostał cicho.
- Rzeczywiście udało się wam dokonać niezwykłego i przetrwać – zdawkowo ocenił Suweren. - Zgadzasz się ze mną Abanarze?
- Tak oczywiście. W tych okolicznościach… To naprawdę zdumiewające, do czego doszliście. Nie omieszkam wspomnieć o zasługach Elemon, ale także o twoim udziale Panie Landers. Wasza postawa powinna być wzorem do naśladowania, dla każdego Elemon – szybko potwierdził Bakker, a Landers podziękował lekkim skinieniem głowy.
- Od dziś możecie spać spokojnie, jesteście pod opieką Posłusznych Miecza. Jutro wyruszymy razem do Ostkreuz – kontynuował Thiberus.
- Dziękuje panie Thiberusie.
- Tymczasem wracamy do obozu. - dodał krótko Suweren. - Panie Landers, zbierzcie jutro wszystkich przed osadą gotowych do drogi. Użyczymy wam luzaków. Wyruszamy w południe.
Jeźdźcy niespiesznie oddalali się od Nowego Croizmarku. Bakker w końcu dał upust swojej ekscytacji, której zbytnio nie chciał okazywać w osadzie.
- To fascynujące! Do tej pory sądziłem, że uczłowieczanie orkenów jest niemożliwe! Ci Elemon mogliby być fantastyczną podstawą do społecznego eksperymentu. Kto wie, może nawet lekcję stąd płynącą mogłoby stanowić nowe rozdanie w budowaniu pokojowej koegzystencji z…
Thiberus spiorunował wzrokiem uczonego.
- Może jeszcze zaczną sobie brać małżonków spośród tych zwierząt i sodomię czynić?! – zawiesił na chwilę głos, po czym syknął cicho przez zaciśnięte w gniewie zęby. - Posłuchaj, Bakker. Te dzikusy zasługują tylko na jedno. Na całkowitą, bezlitosną eksterminację i zapomnienie. Rozumiesz?
Bakker chyba po raz pierwszy spojrzał ze strachem na Suwerena. Szybko kiwnął głową i speszony spojrzał przed siebie. Suweren zwolnił konia o pół kroku, dobył ciężką rękawicą mizekordii i szybkim ruchem wbił ją w szyję Posłusznego Czoła. Abanar nie krzyknął, a jedynie wydobył z siebie rzężący bulgot. Suweren przytrzymał dłonią konającego, aby nie spadł z siodła, a drugą dłonią przywołał bliżej ochroniarzy.
- Utopcie go dyskretnie w kloace za wsią. Wyjechaliśmy ze wsi we trójkę. Bakker został w osadzie na nocleg, jasne?
Żołnierze kiwnęli głowami, po czym wzięli się cicho do wypełnienia rozkazu. Thiberus został sam, patrząc się na niebo nad Edom i uspokajając nerwy miarowymi, głębokimi oddechami. Zrobił, co musiał, aby nie dopuścić do szerzenia absurdalnych opinii innych niż tępienie tych dzikusów. Już kiedyś mimo jego sprzeciwu, na starym świecie oferowano pardon menialsom wyznającym starych bogów, a tych także powinno się było bezlitośnie eksterminować. Co z tego przyszło? W opinii Thiberusa jedynie powstania, morderstwa, pogromy i śmierć jego małżonki oraz dzieci. Nigdy więcej nie popełni tego błędu. Nie okaże cienia litości nikomu z wrogów Elemon. Nadjechali ochroniarze i w trójkę ruszyli dalej do obozu.
Osadnicy niecierpliwie stali przed osadą, którą mieli wkrótce opuścić. Ich siedmiomiesięczna epopeja zakończyła się wraz z nadejściem Elemon. Teraz mieli wrócić na łono cywilizacji, do Ostkreuz, gdzie ponad pół roku temu mieli znaleźć nowe domy. Żołnierze kończyli zwijać pobliski obóz. Thiberus, siedząc na koniu wydawał jeszcze jakieś ostatnie rozkazy i mogło się wydawać z oddali, że posłuszni miecza na chwilę wzburzyli się, ale karnie stali w szeregach. Wreszcie kawalkada jeźdźców ruszyła ku osadzie, prowadząc obiecane luzaki.
Jedynie rodzice małej Ulke płakali i zaklinali Landersa, by pozwolił dziewczynce wrócić z osady orkenów. Gustaff nie bardzo wiedział, co im odpowiedzieć. Z jednej strony mogliby zostać i potem dogonić wszystkich, bo wolał uniknąć ryzyka, jakie wiązałoby się z przekonywaniem całego roju do odwiedzin osady orkenów.
- Porozmawiam z Posłusznymi Miecza, nie bójcie się. Nie zostawimy jej tak – powiedział.
Karne szeregi bannerów i lancerów zatrzymały się w niewielkiej odległości, a część wojskowych zaczęła szykować luzaki. Thiberus zbliżył się do Gustaffa.
- Wszyscy są?! - zapytał krótko.
- Tak panie, tylko brakuje jednej dziewczynki. Ma wrócić dziś do osady. Nie śmiem prosić o zwłokę, więc tak pomyślałem, żeby zostawić ich rodziców z końmi, żeby zaczekali…
Suweren szybko skojarzył brakującą dziewczynkę ze zwłokami znalezionymi w splądrowanej osadzie.
- Nie pozwolę, aby spotkał ją inny los niż was. Zaraz wydam dyspozycje - powiedział uspokajająco.
Thiberus odwrócił konia i ruszył między bannerów, dając umówiony znak Posłusznym Miecza. Ci nigdy nie kwestionowali rozkazów suwerena.
Krzyki mordowanych ludzi zgasły szybko, niczym rzucona do wody pochodnia.
Koniec
Raport Frontowy Dostarczony do Dynastii w Ostkreuz
3 Księżyca Czasu Pięści w roku 3 po Wielkim Przejściu
Drugiego Księżyca Czasu Pięści nasze podjazdy doniosły o spalonej osadzie, nazwanej Nowy Croizmark, oraz wielu ciałach Elemon pozostawionych na pastwę padlinożerców. Bakker nalegał, a ja również uznałem, że takie wydarzenie zasługuje, aby je dogłębnie zbadać. Dwa dni później Rój rozbił obóz we wskazanym przez podjazd miejscu, a Bakker rozpoczął swoje śledztwo. Szybko odkrył, że osada była schronieniem dla nieszczęsnych rozbitków z zaginionego konwoju, który miał dotrzeć do Ostkreuz Pierwszego Księżyca Czasu Czoła ubiegłego roku, lecz nigdy nie dotarł do miejsca przeznaczenia. Dowodem na to były odnalezione w osadzie przedmioty oraz częściowo nieczytelny dziennik pewnego Landersa. Dziennik ten potwierdzał, że cały konwój zatonął podczas sztormu, a katastrofę przeżyło jedynie 139 Elemon, którzy założyli osadę, oczekując ratunku.
Bakker naliczył w splądrowanej wsi 93 ciała oraz cmentarz, na którym, według jego oceny mogło spoczywać 40-50 osób. Liczby te pokrywałyby się z danymi z dziennika. Większość zmarłych w osadzie poniosła śmierć od ran zadanych bronią charakterystyczną dla orkenów, a wiele ciał nosiło ślady brutalnych tortur. Widać było, że osadnicy stawiali zaciekły opór do samego końca. Do tego tragicznego wydarzenia musiało dojść zaledwie kilka dni przed naszym nadejściem, co wprawiło mnie w stan głębokiego przygnębienia i złości. Zaledwie godziny dzieliły Ósmy Rój Bitewny od uratowania tych dzielnych Elemon przed straszną śmiercią.
Zwiadowcy bez trudu odnaleźli ślad orkenów, a ja, bez chwili zwłoki, podjąłem decyzję o pościgu. Następnego dnia natknęliśmy się na prymitywną osadę orkenów i z nieukrywaną satysfakcją obserwowałem, jak moi bannerzy i lancerzy mszczą się za Nowy Croizmark. Nie było mowy o braniu jeńców — każdy orken zginął pod ciosami Elemon. Straciliśmy zaledwie dwóch lancerów oraz, niestety, Abanara Bakkera, Posłusznego Czoła, którego śmiertelnie zaatakowała jedna z bestii, gdy próbowała umknąć przed rzezią, jaką im zgotowaliśmy. W leżu orkenów znaleziono zrabowane przedmioty pochodzące z osady Elemon.
Niniejszym wnoszę o upamiętnienie bohaterskich stu trzydziestu dziewięciu Elemon, którzy wbrew wszelkim przeciwnościom wiernie służyli Dynastii w Nowym Croizmarku. Stanowią oni przykład wierności ideałom Posłusznych, determinacji oraz wzorowej organizacji. Ich postawa powinna być stawiana za wzór dla wszystkich Elemon w Edom.
Thiberus
Suweren Ósmego Roju Bitewnego Armii Elemon