Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > Zakątek LI-teracki > Artykuły, opowiadania, felietony > Opowiadania
Zarejestruj się Użytkownicy


komentarz
 
Narzędzia artykułu Wygląd
<!-- google_ad_section_start -->I'll see you in my dreams... 2<!-- google_ad_section_end -->
I'll see you in my dreams... 2
Autor artykułu: Lhianann
19-10-2007
I'll see you in my dreams... 2

Dokładnie rzecz biorąc jest to kontynuacja wątku opisanego w pierwszej części.


***


Miasto wita gościa z dalekiej Północy migotliwymi paciorkami nocnych świateł, gorącym, pachnącym solą i spalinami powietrzem i kakofonią wszechobecnych reklam.
Ktokolwiek nazwał je miastem aniołów, miał spaczone poczucie humoru. Ewentualnie, nie był jasnowidzem.
Akurat niebiańskie istoty to ostatni rodzaj stworzeń, które w tym krzykliwym molochu mogłyby się czuć jak w domu.
Obszerna hala lotniska jest zatłoczona, pełna chichoczących turystek, panów pocących się w garniturach i wrzeszczących dzieci.
Ulica zaraz poza nią - niewiele lepsza. Tyle, że tu dochodzą jeszcze panienki o wątpliwej opinii i nastoletni spryciarze.
Witamy w LA.

Spokojnym na siłę, równym krokiem podeszła do najbliższej taksówki.
-Hotel Grand poproszę.

Po chwili obserwowała niewidzącym wzrokiem światła mijanego miasta.
Absolutny, kakofoniczny melanż...
Gabrielu...odnajdę cię...

Przytłaczający swoim ogromem, prostopadłościenny, ciężki, klasycystyczny budynek - jak żywcem wyjęty z "Dziecka Rosemary" Levin.
Podobny do wielu tutaj - jak seria identycznych, lakierowanych klocków. Kolejne nocne światła zapalają się, wraz z nimi pojawiają się kolejne ludzkie ćmy.
Miasto przesuwa się za szybami samochodu jak w kalejdoskopie, podświetlone światłami neonów odrealnione ludzkie sylwetki, przez chwile wyglądają jak aktorzy biorący udział w jakimś groteskowym przedstawieniu.

Nie przesadnie uprzejmy, czarnoskóry taksówkarz inkasuje należność i w tym samym momencie staje się na powrót częścią mrówczego tłumu.
Wysiadła z taksówki, weszła do klimatyzowanego wnętrza hotelu.
Za ladą stała blondynka z sztucznym, szerokim uśmiechem przyklejonym chyba już na stałe do twarzy.
A może to nawet nie jest człowiek...
Krotka myśl przemknęła przez głowę Sol.
Przez chwile recepcjonistka wydawała jej sie równie żywa i naturalna jak jedna z sztucznych palm stojących w hotelowym westybulu.
Po dłuższej chwili była już w pokoju który wynajęła.
Elegancki, świetnie urządzony, wręcz rzec by można, luksusowy.
I taki pusty....

Zacisnęła mocno dłonie, gdy przypomniała sobie ten hotel w Paryżu.
Te listy...
I potem...
Konwalie.
Gabrielu....
Mechanicznymi ruchami zaczęła wypakowywać swoje rzeczy.
Nie myśleć...Chodź przez chwilę...

To duże miasto. Na pewno jest tu spory przyczółek tej armii, w której czasem przychodziło jej walczyć.
Jest jednak równocześnie na tyle duże, że trudno będzie wśród milionów Śpiących odkryć jedną więcej Przebudzoną.
A nawet jeśli - to nie szybko.

Usiadła na łóżku, wciągnęła głęboko powietrze.
Wyświetliła na ekranie telefonu ciąg cyfr.
Nacisnęła połącz.
I znów w myślach, cichutko poczęła się modlić.
Biiip, biiip, biiip...dziwny dość sygnał, bo to w końcu budka. Wreszcie, ostry, ochrypły lekko, dość niski, ale z pewnością kobiecy głos. Dziwny, egzotyczny akcent.
- Jeśli zadzwoniłeś pod ten numer, to Cię znam. Albo powinnam. Wpadnij do Opium, dziś o północy. Oto adres...

Sol zapisała adres.
Wciągnęła głęboko powietrze.
Raz, drugi, trzeci.
Podniosła słuchawkę telefonu hotelowego, zamówiła coś lekkiego do jedzenia.
Po posiłku zaszyła się pod prysznicem.
Długo stała pod mocnymi, prawie parzącymi skórę, kojącymi chociaż ciało strugami wody.
Potem już tylko oczekiwanie.

Czekała...23:30...
Wezwała taksówkę. I wyjechała.

Klub nie należy zdecydowanie do tych, w których pojawia się tutejsza socjeta. Mały, wciśnięty między trafikę a rupieciarnię, szumnie zwaną antykwariatem, zadymiony i dziwnie pusty.
Nie jest to miejsce odpowiednie dla samotnych kobiet, ale można założyć, że jest ich tu co najmniej dwie.
Na pierwszy rzut oka jednak Sol jest jedyną.
Wokół mniejsze i większe grupki, w większości panów - wiszących nad piwem. Nieliczne przedstawicielki płci żeńskiej, zdecydowanie darzone sporym zainteresowaniem.
Wśród nich zaś osoba, którą dopiero po kilku chwilach można zauważyć, a po jeszcze jednej, zidentyfikować jako kobietę.
Wzrostu może nie imponującego, ale jej sylwetka jest prosta jak strzała, co sprawia, że wydaje się być o wiele wyższa. Zdecydowanie różni się od amerykańskiego ideału - wąskie biodra, jeszcze węższa, prawie nienaturalnie wąska talia, śladowe ilości biustu.
Sylwetkę o przerysowanych stawach i nieco zbyt długich kończynach maskuje motocyklowa kurtka, dalej przyduża, kraciasta koszula i sprane jeansy.
Przez chwilę stoi przy barze, z ręką przy twarzy - palce przytrzymują na końcu nosa owalne, wściekle różowe szkła okularów.
Powyżej - oczy o barwie rdzy, bardzo czarne, maleńkie źrenice.
Czarne włosy, przetykane nitkami bieli spływają swobodnie, niezupełnie dokładnie uczesane, zwijające się w pętle.
U lewej dłoni brakuje jej serdecznego palca.

Sol usiadła przy jakimś stoliku.
Ściana za plecami.
On jej tego nauczył.
Zaciskała lekko palce na futerale od skrzypiec
Czekała...
Zyskując i tracąc nadzieję.

W końcu lewa brunetki ręka wsuwa się do kieszeni kurtki.
Coś mignęło - nieduży, jasny prostokąt.
Chwilę później inna rzecz pojawiła się w jej dłoni.
Biały kartonik z czerwonym kółkiem. Papieros zajął należne miejsce w kąciku ust, nieustannie, lekko ironicznie wygiętym - choć ta asymetria równie dobrze, co wrodzoną złośliwością, może być spowodowana właśnie owym przyzwyczajeniem do fajki.
Sprzączki kurtki pobrzękują w rytm jej kroków, kiedy kieruje się do wciśniętego w kąt stolika. Ściana za plecami, widok na całą salę.
Widok na rudowłosą, niską kobietę. No tak.
Kiedy odwraca się, by przesunąć krzesło, na moment, na kurtce, powyżej łopatek, można dostrzec wytłoczony w skórze symbol, zwykle zasłonięty przez długie do połowy pleców włosy.
Litera greckiego alfabetu - ta ostatnia, stylizowana, utworzona z dziesiątek wąskich piór - a może ostrzy? - rozchodzących się promieniście w obie strony, tworzących formę wydłużonych skrzydeł.

Sol uniosła wzrok na kobietę.
W trójkątnej, kociej twarzyczce malowała się powaga.
W ogromnych, zielonych oczach, pytanie.
I potworny ból.
-Pani Trivia?

Kobieta znacząco popatrzyła w sufit. Kpina na moment zalśniła w jej oczach, a potem zgasła, wraz ze zduszonym wprost na blacie papierosem.
- Powiedzmy. Tak, to ten sam ochrypły głos, niski, kojarzący się z cierpką, mocną kawą. Ale, równocześnie, dziwnie miły dla ucha.
- Jak odgrzebałaś starą skrzynkę, co?
Tak, ta zdecydowanie nie bawi się w owijanie w bawełnę.

Patrzyła na nią spokojnie.
- Paryż. Ananke.
Jeśli ona nie jest tym na kogo czeka, to co teraz Sol powiedziała nie będą dla niej nic znaczyć.
A jeśli ona jest tą osobą jakiej szuka, to...
Może go spotka.
Nie może.
Musi go spotkać.
Teraz w ślicznych oczach Sol zalśniła determinacja.
Mocna, nieprzejednana.
-A.
Krótka piłka. Palce okaleczonej dłoni zabębniły rytmicznie w porysowany blat.
-No, dobra. Niech Ci będzie. A Ty, to kto?
Znów ten uśmieszek, za którym kryją się zasłonięte szkłami myśli.
Zdobiące wszystkie chyba palce, wąskie, spatynowane obrączki zalśniły czerwienią w płomieniu zapalniczki, kiedy czarnowłosa kobieta sięgnęła po kolejnego papierosa i zapaliła go. Swoją drogą, interesujące.
Pali "Szczęśliwe Trafy".

-Jestem Sol. Nie wiem... Zamilkła na chwilę, wciągnęła powietrze.
-Nie wiem, czy ci to imię cokolwiek powie.... znowu na chwilę zamilkła.
-Przyjechałam tu, by kogoś odszukać. W Paryżu kiedy zwróciłam się do nich w tej kwestii podano mi twój numer, i informację o tutejszej...Fundacji
- Nic nie mówi. Kobieta odpowiedziała natychmiast, nie wyjmując papierosa z ust.
-Do rzeczy, dobra? Nie mam całej nocy.
W jej głosie pojawiło się trochę zniecierpliwienia. Zdecydowanie nie jest to osoba nadmiernie grzeczna - a właściwie, to wręcz przeciwnie.
-Szukam Gabriela. Gabriela D’Argente.
Znów przerwała na chwilę.
Uspokoiła dygoczące serce i szalejące uczucia.
- Bardzo dawno się z nim nie widziałam. I sadzę że on też chciałby mnie spotkać.

Teraz na nieco ptasim, ale w jakiś sposób intrygującym obliczu kobiety wyraźnie odbiło się zaskoczenie, zalśniło w oczach - mimo zasłaniających je szkieł.
- Nie ma go tutaj. Pauza, zwiększona, a potem jakoś stłumiona ostrożność.
- Jeszcze. Ale z tego, co wiem, pojawi się jutro.
Stwierdziła po kolejnej chwili zastanowienia.
- Po co?

-Po co chce się z nim spotkać? By przypomnieć mu o czymś. Ponownie.
By móc spojrzeć sobie prosto w oczy. By...
Zamilkła.
Nie znała tej kobiety. Nie wiedziała o niej nic. Nie miała powodu otwierać przed nią serca.
Ani duszy.
A Gabriel to była ta kwestia.
I serca i duszy.
- No tak. Kobieta po raz pierwszy oderwała wzrok od twarzy rozmówczyni i zagapiła się w ścianę.
- Nie uprzedzał, że ktoś na niego czeka. A ja muszę wiedzieć, o co tu chodzi.
Znów zabębniła w blat.
- Nie widziałam go kawał czasu i też nie wiem, skąd nagle ta afera.
Sol lekko zmarszczyła brwi.
-To znaczy? Jaka afera?

- No wiesz.
Nie proszona przeszła na ty.
-To się rzadko zdarza, żeby stary kawożłop opuszczał swoje śmiecie. Ja nie wiem, czemu tak. A Ty?
-Nie wiem. Ale mogę się domyślać, że musiała spowodować to jakaś nagła, bardzo poważna zmiana.... Przypomniała sobie powód ostatniej zmiany jaką pamiętała. Pojawienie się jej samej. To jak się zmienił To kim się stał przy niej, dla niej...
-Poza tym, dopiero co przyjechałam do LA...Długo byłam dość...daleko

Kobieta zwana Hekat znów znacząco wzniosła spojrzenie w sufit.
- Dobra, okej. Inaczej. Wprost. jak Wy to mówicie, niemetaforycznie.
Kolejny papieros pojawił się w jej rękach.
- Kto Ty jesteś właściwie? Że jesteś od nas, to wiem. Znam starego kawożłopa kawał czasu i panienki nie kojarzę.
Sol się leciutko uśmiechnęła.
-A znałaś go sześć, siedem lat temu, lub wcześniej? Bo wtedy się poznaliśmy. Powiedzmy wtedy.
Znów w jej oczach zamigotał ból i coś jeszcze. Jakieś bardzo silne uczucie, które ciągle ją wypełniało.
- A co do tego kim jestem. Jestem Verbeną.
- No od tego trzeba było zacząć. Hekat Trivia uśmiechnęła się trochę, jak hiena - uśmiechem pełnym zębów.
- Nie będę dyskutować o tym, co to znaczy znać kogoś, ale z grubsza rzecz biorąc, znam starego kawożłopa prawie dekadę.
Uśmiech poszerzył się jeszcze.
- Uczył mnie. - Dodała z czymś, co kompletnie nie pasuje do tonu czy mimiki - ale niewątpliwie jest dumą.

Sol uśmiechnęła się leciutko.
- To oznacza, że miałaś doskonałego nauczyciela. Naprawdę.
Spuściła wzrok, lekko pogładziła futerał.
- Więc...gdzie jutro mogłabym go spotkać?
W jej głosie Eutanatoska usłyszała coś, czego może się spodziewała, a może nie.
Potworną, głęboką tęsknotę. Smutek, nadzieję, ale głównie tęsknotę.
- Dał tylko znać, że ma tu jakąś robotę, że będzie na lotnisku wtedy i wtedy i że jeżeli ktoś chce mu zawracać łeb, to żeby się odezwał. - Skrzywiła się nieładnie.
- Chodzi o te, no. Listy pisane komputerem. Ja też nie wiem, co on tu niby robi, bo jak na razie wyrabiam z robotą, ale zamierzam spytać.
Obróciła papierosa w palcach.

Sol na chwilę wstrzymała oddech.
- Czy mogłabyś mi powiedzieć o której ma być jutro na lotnisku? Proszę?
Wbiła lekko paznokcie w futerał skrzypiec.
Z jakiegoś powodu można być pewnym, że Hekat Trivia zwykle traktuje ludzi o wiele gorzej. Innymi słowy - wyzłośliwia się, ile wlezie. A teraz, jakoś nie. I sama nie rozumie, dlaczego.
- Ej no, spokojnie.
Musiała zauważyć ten gest.
- Popołudniu jakoś. Trzeba obczaić loty. Skąd jesteś?
Całkiem naturalnie zmieniła temat.

- Z Norwegii. Okolice Trondheim. Sol powoli się uspokajała.
Jutro.
To już jutro....
- Acha. A czy dawałaś znać tutejszym szefom, że jesteś? Kpina ustąpiła już całkiem miejsca skupieniu.
- To nie Europa. My tu mamy przejebane. Ktoś z zewnątrz łażący po ulicach za długo po nich nie połazi.
Sol pokręciła lekko głową.
- Niestety nie. Dopiero co przyjechałam. Jedyny namiar w Los Angeles jaki otrzymałam prócz informacji o tym, że jest tu Fundacja, to numer pod jaki zadzwoniłam.

- No świetnie. Pełna organizacja
Znów ślad gniewu. A także, jeszcze inny ślad.
Drobne gesty dłoni, sposób, w jaki rozgląda się po otoczeniu, nawet nieznaczne grymasy - choć mówi, myśli inaczej, osoba Gabriela odcisnęła na tej kobiecie ślad.
Tak to już jest, kiedy przebywa się z kimś odpowiednio długo - zachodzi wtedy swoista dyfuzja przyzwyczajeń.
Z pewnością jej poprzednia deklaracja była prawdziwa.
- Gdzie się zatrzymałaś? Tu trzeba uważać jak cholera.
Zadając pytanie, pochyliła się niżej nad stołem.
Z bliska pachnie cynamonem, lawendą, papierosowym dymem i odrobinę krwią.

-W hotelu Grand. Jeśli podasz mi adres, to jutro z samego rana, lub nawet jeszcze dziś mogę pojawić się w Fundacji celem przedstawienia się.
Ciekawe jak wygląda i funkcjonuje ta Fundacja.
Druga Fundacja w życiu jakiej Sol przekroczy progi...
- Sorry, raczej nie. Nie ja podejmuję decyzje kogo wpuszczamy, a kogo nie.
W głosie Eutanatoski jakoś nie ma nic przepraszającego.
- Jakby co, to ja Cię teraz pilnuję, póki Szefowa Cię nie obejrzy. Tyle, że wyniosło ją i do jutra na pewno nie wróci.
- A więc czego mam do jutra nie robić, czego się wystrzegać w LA?
Spytała Sol. Nie bardzo wiedziała o co chodzi z tym wpuszczaniem do Fundacji.
Ale cóż, nie znała struktur ich działania...

- Nie pokazywać się. Nie szaleć. Tu ściany mają uszy. Najlepiej, z nikim się nie widzieć. Przez moment wyglądała na prawie wściekłą, ale to nie Sol jest tego przyczyną.
- Ty. Dawno widziałaś starego kawożłopa? Cały jest? Po raz kolejny, całkiem naturalnie, zmieniła temat.
Sol spuściła wzrok.
Gdy znowu spojrzała na swoją rozmówczynie w jej oczach malowała się na powrót smutek.
- Sześć lat temu prawie... rzekła cicho.
- Acha. Podsumowała krótko.
- No to...tego. Kiedy ja widziałam go ostatnio, to był całkiem cały. To znaczy, tak, jak zwykle. - Zamotała się trochę.
- Jakoś cztery lata temu. Zajęty facet jest, a szkoda. Robi zajebiste drinki...
W oczach Sol na chwilę pojawiła się rozpacz. Na ułamek sekundy, ale jednak. Nie wiedziała jak ma rozumieć te słowa jakie usłyszała.
Ma kogoś? Ale przecież...
Aż się skuliła, jakby od ciosu zadanego niewidoczną pięścią.
- Wyjdźmy stąd może, co? Strasznie zadymili.
Znalazła się taka, co nie dymi. Widać uznała ostatnią reakcję Sol za zmęczenie spowodowane tym, że w lokalu jest bardzo duszno. A może coś wie...?
-Dobrze, chodźmy.
Sol poruszała się powoli, jakby ktoś odebrał jej całą siłę.
Zacisnęła dłoń na uchwycie futerału.

Czarnowłosa, wysoka kobieta porusza się w sposób, który można by wziąć za wynik działania jakiejś chemii, albo większej ilości piwa - lekko bujającym się, pozornie niepewnym krokiem.
Ale to pozory. Każdy jej gest jest dokładnie wykalkulowany, jak ustawiona z góry partia szachów. Komuś, kto to dostrzeże, może się to wydać niemal nieludzkie.
Na zewnątrz - tłumne tego ciepłego wieczoru ulice, rozbawieni, w większości nie całkiem trzeźwi ludzie.
Przewodniczka przemyka pomiędzy nimi jakby od niechcenia, a oni ustępują jej z drogi. Jakby jej nie zauważali - ale w jakiś sposób wyczuwali.
Sol podąża za nią w większości nie rejestrując otoczenia.
Wciąż bije się z myślami.
Co miały znaczyć jej słowa??

Otoczenie zmienia się. Sklepy i knajpy ustępują miejsca dziewiętnastowiecznym, kiedyś zapewne pięknym, ale teraz przykurzonym i dawno nie odnawianym kamienicom. Wokół wiele zieleni, która przełamuje to przygnębiające w sumie wrażenie.
- Kim Ty jesteś? Spytała w końcu, nienaturalnie jak na siebie obojętnym tonem, pozbawionym stałych właściwie kpiących, albo gniewnych nut.
Również musiała intensywnie zastanawiać się po drodze, a wniosek był najprostszy z możliwych. Najlepiej spytać.
Sol spojrzała na nią.
Jej tak młoda twarz była smutna, w oczach malował się...smutek.
Tak, wyłącznie smutek.
- To znaczy? O Co konkretnie pytasz?
- Dużo emocji wiąże się z Twoimi pytaniami. To rzadkie, w odniesieniu do mojego acarya.
Dziwnie brzmiące, ale znajome słowo.
Mistrz. Jednak coś w tym jest - powierzchownie tak bardzo się różnią, ale głębiej jest wiele, czasem niemal śladowych podobieństw. Ale takie właśnie są najtrwalsze.
- Muszę zrozumieć, dlaczego. Skoro znałaś, znasz go, wiesz, że odpowiedzialność wśród nas działa obustronnie.
Sol skinęła głową.
-Wiem. Reaguje emocjonalne bo jestem z nim bardzo...związana emocjonalnie.
Zawahała się.
-Najgorsze jest to, że kiedy widzieliśmy się ostatni raz, mięliśmy ponownie spotkać się najpóźniej za rok. Oboje udaliśmy się na poszukiwania. Ja w cień, na drugą stronę, on tu, na Ziemi.
Objęła się ciasno rękoma, jakby chcąc ukryć ból.
-Tylko, że tam, w cieniu, czas płynie inaczej.
Podniosła wzrok na brunetkę.
-Nie było mnie prawie sześć lat. A Gabriel... przełknęła ślinę.
- Gabriel sądzi, że ja nie żyje...

Przewodniczka zatrzymała się nagle, na jedno uderzenie serca. Równie szybko znów podjęła marsz.
Jak widać, słowa nie są dla niej najważniejszym środkiem wyrazu. W sumie, są chyba najmniej ważne. W tej chwili całą sobą dała do zrozumienia, że jest zaszokowana.
- Więc trzeba będzie wyprowadzić go z błędu. Tędy.
Wskazała jakiś budynek - jedna z kamienic, spatynowana i ukryta wśród wyłysiałych drzew. Ciężkie, ozdobione płaskorzeźbami drzwi, za nimi - korytarz i zaniedbany, zarośnięty zielskiem dziedziniec.

A gdzie idziemy? Sol trochę zdezorientowana rozglądała się po otoczeniu.
- To bezpieczne miejsce. Hekate uznała widać taką odpowiedź za wystarczającą, bo nie udzieliła innej, ale nadal stoi i czeka.
Rudowłosa ruszyła za nią. Nie chciała być poganiana, czy ponaglana.
Schody, schody, schody. Piąte piętro, zapach kurzu i stęchlizny. Ciężkie, odrapane drzwi. Za nimi, zakurzona ciemność.
Cóż, wchodzenie po schodach trudno nazwać pasja, ale Sol zawsze bardziej lubiła chodzić, niż używać innych środków lokomocji.
Ostrożnie przekroczyła próg, zanurzając się w przykurzoną ciemność.
- Chwileczkę. Głos z ciemności, oddalający się. Zaraz trzasnęła zapalana zapałka, wokół rozlał się ciepły blask świecy.
Nikłe światełko wydobyło z mroku kontury zarzuconych różnymi, najdziwniejszymi przedmiotami mebli. Sznury korali, książki, wyszczerbione muszle, popielniczki, kubki. I książki. Wszędzie pełno książek.
Sol rozglądała się po pomieszczeniu. Trochę jej przypomniało pokój Gabriela w Fundacji.
Te masy książek...

- Ostrożnie. Znów krótkie słowo. Kolejne czerwonawe płomyki znaczą ślady jej kroków w ciemności. Teraz widać więcej. Wysoki, ogromny, zawalony rupieciami pokój. Strop wsparty kolumną i poprzeczną belką. Pod nią - olbrzymie, staromodne łóżko, nad nią - rozetowe okno. W głębi, drzwi i spiralne schody prowadzące gdzieś na górę.
Powoli zagłębiała się w to dziwne mieszkanie.
Miało swój niezaprzeczalny urok, tą obecność, takiego genius loci.
Podobało jej się.
Tylko...co tu robi?

Czarnowłosa kobieta zdusiła zapałkę na blacie ciężkiego, owalnego stołu.
- Jestem Hekat Trivia. Acarya euthanatoi.
Oho, uczennica osiągnęła rangę mistrza. Więc, w pewnym sensie, Gabriel został dziadkiem.
-Egzekutor.
Tego słowa chyba nie lubi wypowiadać, ale podkreśliła je zwyczajowym gestem - palce dłoni ułożone w okrąg, dharmachakra - sprawiedliwość.
Najwyraźniej ta pani pełni tu funkcję swoistego szeryfa.
- Jak długo i w jakim celu masz zamiar tu pozostać?
No niestety, bez formalności obyć się nie może.
- Jestem Solstice Incendiums bani Verbena. Przybyłam do Los Angeles, by odnaleźć osobę jaka związała ze mną swój żywot, i z jaką ja moje życie również związałam. Zamierzam pozostać tu do czasu rozwiązania tej kwestii.
Skłoniła się lekko.

- Mów mi Kath. Nosząca to imię nagle porzuciła oficjalny ton i na moment odwróciła twarz w kierunku okna.
- Usiądź sobie gdzieś, tylko uważaj, na czym siadasz.
Ostrzegła lekko kpiącym tonem i rozpoczęła slalom między stertami różności, usiłując chyba dostać się do widocznych w głębi drzwi.
- Kawy chcesz? Albo co?
Sol usiadła na krześle jakie uważnie obejrzała.
- Tak, poproszę kawę. Czarną, gorzką.
To na szczęście było puste. No, prawie. Na siedzisku leżała wymięta kartka (ktoś chyba jednak wcześniej na niej usiadł). Szybki, ołówkowy szkic przedstawiający kobietę z parasolką.
Kath wróciła po chwili z dwoma sporymi, pełnymi kubkami. Zaraz zabrała się za przesypywanie do jednego z nich zawartości cukierniczki.
- Co jeszcze chcesz wiedzieć? Spytała po prostu.

- Nawet nie wiem o co pytać. Ciągle muszę się na nowo przyzwyczajać do wszystkiego. Jednak taka ilość czasu spędzonego w umbrze robi swoje...
Łyknęła kawy z kubka.
Ilu jest Magów w LA?
Kath zastanawiała się nad czymś, ale to chyba nie pytanie Sol było tego przyczyną. Energicznie zamieszała gęstą jak smoła kawę.
- Koło dziesiątki. Przy czym część jest mocno mobilna, więc ciężko określić.
Znów, asymetryczny uśmiech.
- W każdym razie, dwóch więcej to dużo.
-Hymm, rozumiem. spojrzała na Kath badawczo.
- A jak z aktywnością statycznych i upadłych?
Wolała wiedzieć, czy ma się znów obawiać ataków tych ostatnich...
- Tę sprawę na razie pominę.
Ruszyła w miarową, nerwową wędrówkę po pomieszczeniu. Podkute buty uderzają głośno w stary parkiet.
- Teraz jesteś pod moją ochroną, więc w razie czego masz aegis. Nie sądzę, żeby coś się przez nią przebiło do jutra.
Sol lekko zagryzła wargi.
- Aż tak tu niebezpiecznie? A inni...nie śpiący?
- Są. Liczni. Martwi.

Głos na chwilę ochrypł jej bardziej.
- Nie do ruszenia. Consensus.

-Aha...Rozumiem, że mam dziś do hotelu nie wracać? Tam też jest niebezpiecznie?
Sol nie bardzo wiedziała, czemu tu jest. Czuła się prawdę mówiąc mocno niepewnie.
- Jak uważasz. Ja w każdym razie będę Cię pilnować.
Stwierdziła obojętnie.
- W ten albo inny sposób. Coś czuję, że szefu odgryzł by mi łeb, jakby coś Ci się stało. Tu możesz zostać. To sprawdzone miejsce. Tu najwyżej zachorujesz na pylicę
Sol roześmiała się cicho.
Nie sadzę, by pisana mi była śmierć od pylicy. Ale jeśli mogę, to tak, chciałabym tu zostać.
Uśmiechnęła się do Kath.
- Dziękuję ci.
- Sprawy nie ma.
Usiadła znów i zamieszała resztkę kawy, a raczej substancji o konsystencji zdatnej do krojenia - i zapachu kawy.

W świetle dnia mieszkanie wygląda jeszcze bardziej chaotycznie.
Na tle licznych i dość przypadkowych przedmiotów wyróżnia się ogromne, psie legowisko i worek psiej karmy - ale psa brak.
Przewodniczka (to określenie z jakiegoś powodu bardzo do niej pasuje - intuicyjnie.
I nie tylko ze względu na jej wczorajszą rolę) znikła gdzieś na górze by wrócić rankiem.
Na sobie ma tę samą, co wczoraj, wytartą, przydużą kurtkę, wojskowe spodnie, dawno temu czarne a teraz w kolorze spranej szarości oraz okute srebrem kowbojki.
- Jeśli będziemy wcześniej, to spotkasz jeszcze kilku naszych. Odwiozę Cię. A potem sprawdzę teren.
Zakomunikowała, rozglądając się po wnętrzu z czymś w oczach, czemu przez moment blisko do melancholii.

-Dobrze, tylko chciałabym jeszcze po drodze zahaczyć o hotel. Chciałabym wziąć prysznic i się przebrać.
Sol próbowała rękoma jakoś przygładzić istny chaos na swej głowie, ale jakoś zupełnie jej to nie wychodziło.
-Dobra. Tam też Cię odwiozę.
Kath znalazła klucze i zaczęła podrzucać je w dłoni.
-Czyli, ruchy. Jest jeszcze dużo czasu, ale nie za dużo.
Potem oparła się o futrynę i skupiła na czekaniu.
Sol wstała, chwyciła futerał.
- Możemy już iść. Prowadź.
Uśmiechnęła się do swej przewodniczki nieco drżącym uśmiechem.
Czuł jednocześnie niezwykłą radość, że go dziś zobaczy, a jednocześnie obawę.
Przez te sześć lat w jego życiu mogło się ogromnie dużo zmienić...

Znów, schody, schody, schody. Potem wąskie, zaśmiecone uliczki peryferyjnej dzielnicy.
Kath chyba nie tolerowała taksówek, bo drogę do hotelu odbyły autobusem, ale zna miasto na tyle dobrze, że nie było właściwie żadnej różnicy.
Nie weszła do budynku, zamiast tego znikła w jakiejś bramie.
Sol weszła do hotelu, wjechała windą na piętro na jakim miała pokój.
Prysznic...
Starała się, by wszystkie złe, martwiące myśli spłynęły w dół, wraz z wodą i zniknęły.
Lecz nie do końca się udało.
Balsam, ciepły zapach miodu na skórze.
Wciągnęła na siebie sukienkę z cieniutkiego jedwabnego batystu.
Ciemnozieloną.
Sandałki, futerał.
Rudo- czerwone loki unosiły się wokół jej głowy jak chmura, końce opadały na ramiona i barki.
Po chwili stała na chodniku przed hotelem.

Kath też, tyle, że po drugiej stronie ulicy.
W zębach - patyczek od lizaka.
Przechodzący obok ludzie omijają ją szerokim łukiem - może uznają (słusznie zresztą) że nie wygląda na kogoś, na kogo warto wpadać?
A może po prostu jej nie zauważają.
Bez rozglądania się przeszła przez jezdnię i poprawiła kurtkę z głośnym dzwonieniem sprzączek.
- Taxi, czy bus? Od razu przeszła do rzeczy.
-Taksówką może. Nie mam zbyt wielkie ochoty gnieść się razem z tłumem. Nie dziś
Nieco nerwowym ruchem odrzuciła kosmyk włosów z oczu.
- Czekaj.
Kath oszczędza i słowa, i gesty. Ale kasy chyba nie.
Rzuciła kierowcy z góry parę dolców, dzięki czemu obie znalazły się na miejscu w tempie niemal błyskawicznym.
Podczas drogi Sol czuła radość, oczekiwanie, pomieszane z niepewnością.
Ból, i czułość.
Miłość i strach.
Nieprawdopodobna tęsknota.
Podejrzewała, że można to po niej zauważyć prawie gołym okiem, ale nie miało to dla niej w tej chwili znaczenia.

Cholernie gorąco jest w tym całym LA o tej porze. Strach pomyśleć, co będzie w lecie. Póki co jednak, mamy maj. Wieczorne słońce odbija się pomarańczowo na bryle wieży kontroli lotów, połyskuje w przeszklonych ścianach nowoczesnego budynku lotniska. Cień dość trudno znaleźć, a już tym bardziej, żeby zmieściło się w nim kilka osób - poza zasięgiem kamer. Ale jakoś się udało.
Kath przysiadła na krawężniku, prezentując wszystkim w zasięgu podkute podeszwy butów. Upał chyba zupełnie jej nie przeszkadza - choć nawet w cieniu jest straszliwy, ona uparcie siedzi w swojej kurtce. Przyłożyła dłoń do czoła i wpatruje się w miejsce, którym wychodzą witający przylatujących.
Sol przycupnęła obok Kath na chodniku. Miała ochotę podciągnąć kolana pod brodę, ale opanowała się.
-Na kogo czekamy? Zapytała rudowłosa.
- Marejowie. – Brunetka wymówiła nazwisko tak, że zęby bolą, ale chyba chodzi o "Murray". - Szefu skądś tam ich zna. I będzie jeszcze rudy zjeb. Znaczy się, uczeń mój.
Zdjęła okularki, przetarła koszulką i założyła znów. Napis na t-shircie z obciętymi rękawami głosi "GET LOST".
- Znaczy, ja. - Oświadczył rzeczywiście rudy typ, ubrany w szaroniebieską koszulkę i czarne jeansy, pojawiając się w dość bliskiej odległości od nich.
Zaraz siadł na krawężniku koło Kath, nie przejmując się konwenansami, przedstawianiem, czy innym...
Spojrzała na nowo przybyłego zielonymi oczyma.
Uśmiechnęła się leciutko, po czym znów zapatrzyła się w chodnik.
Kath przesunęła się trochę, żeby zrobić miejsce rudemu chłopakowi.
- To jest Sol. Wyjaśniła. Jakoś nie przyszło jej do głowy przedstawić w drugą stronę. Niech się sami bawią.
-Ta. Cze ryża laska. - Rzucił typ w powietrze i przeciągnął się.
- Znaczy, ile jeszcze czekamy? Bo bym coś zeżarł...
- Witaj.
Rzekła krótko Sol i pogładziła lekko dłonią leżący koło niej futerał.
- Niezadługo. Ci, tam zaraz będą. I Mark też. - Nie patrząc na Rudego Kath sięgnęła do kieszeni i podsunęła mu pod sam nos Snickersa.
Sol zapatrzyła się w drgającą w upale ulicę. Asfalt zdawał się płynąc, jak czarna rzeka.
Rzeczywiście, przyszli. Ciemnowłosy mężczyzna (w swetrze? lekkim płaszczu? cokolwiek by to nie było, w długim rękawie?... tak),elegancka kobieta ze lśniącymi kolczykami w uszach - drugi mężczyzna, wysoki i jakby... hmmm, skulony?
Ten na pewno ubrany niestosownie do pogody zmrużył oczy i uśmiechnął się na widok Kaethe.
Elegancka kobieta, da się zauważyć, ma na sobie białą sukienkę, która odsłania jej nogi. Specjalnie nie ma się czym chwalić - ma nieco zbyt szerokie biodra i nogi o paręnaście milimetrów zbyt wychodzące poza granicę BMI.
Lekko pucołowate policzki dopełniają wizerunku zdrowej Europejki. Zabrzęczały bransoletki na nadgarstkach, gdy dotknęła ramienia w geście pozdrowienia. Zdjęła okulary przeciwsłoneczne z twarzy i natychmiast zmrużyła oczy, stwierdzając, że to był parszywy pomysł.
- Dzień dobry. - Rzekł mężczyzna idący z przodu, zerknął na Rudego i na nieznajomą kobietę, po czym uniósł brwi.
Ten gest chyba zastąpił mu pytanie "Kto to?"
Dało się zauważyć, że mężczyzna w płaszczu ma dziwnie jasne tęczówki.
Takie błękitne, jak farba wyblakła na słońcu.
I jasną karnację.
I obraca coś w palcach.
I pachnie wrzosem.
I...Tak.

Ale konwenans przeważył. W stronę nowo przybyłej zwróciła się słowami:
- Dzień dobry, pozwolę się przedstawić. Lucy Murray - uśmiechnęła się lekko, mrużąc oczy od zbyt silnego słońca.
Ostatni facet zachowuje się trochę tak, jakby w takim miejscu był pierwszy raz w życiu, i na dodatek go ono przerażało.
Przesuwa po wszystkim spłoszonym wzrokiem.
Mimo że może mieć ponad 180 cm wzrostu, to kuli się odruchowo.
Na dodatek pociągła twarz, przywodząca na myśl szczura, długawe włosy koloru mysiego blond i bure, nijakie oczy nie dodają mu uroku.
Podskoczył, kiedy go ktoś niechcący potrącił, jak przestraszona mysz.
Rudowłosa dziewczyna podniosła się pełnym wdzięku ruchem z krawężnika.
Teraz widać jakie z niej maleństwo.
Nieco ponad 150 cm, przy tym może jakieś w porywach 38-40 kilo.
Tak, wygląda na jakieś maksymalnie 17- 18 lat.
Nawet całkiem spory, ładny biust i zgrabna figura nie zmieniają tego wrażenia.
To co zwraca od razu uwagę to jej włosy.
Gęste, lśniące sprężynki o barwie ciemno rudej z złocistymi refleksami. Zdają się tworzyć chmurę wokół jej głowy.
Bardzo jasna, wręcz mleczna cera, odrobina piegów na nosie i na kościach policzkowej ślicznej twarzy o nieco kocim, trójkątnym kształcie. W twarzy dominują ogromne, nieco skośne oczy o intensywnie zielonym kolorze.
Dziewczyna ubrana jest w zwiewną letnia sukienkę przed kolano z cieniutkiego jedwabiu w kolorze ciemnej zieleni. Na nogach ma rzemienne sandałki.
Na chodniku koło niej leży spory futerał na skrzypce.
-Miło mi, jestem Sol.
Uśmiechnęła się leciutko. Ma niski, bardzo miły dla ucha głos. Po angielsku mówi bardzo płynnie, ale akcent ma jakiś dziwny. Północno europejski?
Kath westchnęła ciężko, otrzepała spodnie i wstała w końcu, przesuwając spojrzeniem po zebranych. Nieco dłużej zatrzymała je na wystraszonym facecie. Wyrazu jej oczu, ukrytych za wściekle różowymi szkłami, nie sposób jednak się domyślić.
-To co, macie tę skorpionówkę?
Uśmiechnęła się paskudnie.
-Byleby nie za dużo. Lepiej, żeby szefu jeszcze chwilę pożył.
-Macie. Chlupocze w torbie Iana -
oświadczyła Lucy, wskazując na długorękawego mężczyznę -Ostatnio przeklinał imię wszystkich Rosjan, jak miał po niej kaca.
Długorękawny chyba uznał, że przedstawianie się miało już miejsce, bo oparł jedną dłoń na torbie i uśmiechnął się lekko.
Głos Lucy przypomina łyżeczkę uderzającą o dno szklanki.
Perlisty, czysty, przyciągający głos totalitarnego przywódcy, mówcy narodów, czy coś takiego.
W każdym razie, dźwięczny i wyraźny, najwyraźniej nieskłonny do tego, by go tłumiono.
Rudy chłopak oblizał się na wspomnienie skorpionówki i wyszczerzył w zadowoleniu.
- No, to rozumiem. Najpierw żarcie a potem picie. Przynajmniej widzę, że facet nie może być tragiczny, skoro lubi pić, nie? - popatrzył kpiąco na Murrayów.
- Dobrze. Dostaniesz na śniadanie to samo, co pan d'Argente dostał po naszym weselu, na kacu po skorpionówce - oświadczyła Lucy z zachęcającym uśmiechem
- Jesteś zainteresowany, Xavierze?
Sol przygląda się zebranym. nie nachalnie, czy krępująco. Spokojnie, tak jakby chciała zapamiętać twarze, sylwetki, gestykulację.
Gdy usłyszała nazwisko Gabriela drgnęła lekko, spuściła wzrok, i obróciła pierścień jaki ma na środkowym palcu lewej ręko.
Srebrny pierścień z szmaragdem który wygląda jakby był opleciony pajęczyną srebrnych nici.
Kath parsknęła w rękaw, aż sprzączki zadzwoniły jej po zębach.
A potem zaczęła rechotać całkiem głośno, w sposób kojarzący się z trzeszczeniem jakiejś konstrukcji.
- A co, macie zamiar mnie nocować? - Wyszczerzył się Rudy.
- A kaca nie planuję.
Ian chyba udawał, że nie słyszy komentarza Xaviera, bo zerknął na zegarek.
Wypłoszowaty mężczyzna stoi z boku, wyłączony właściwie z rozmowy i nie próbujący do niej dołączyć.
- Sir von Branitz, pan się zapomina -Lucy uniosła lekko podbródek.
- Proszę zauważyć, że jeśli będziemy zmuszeni pana przenocować, zgodnie z odwiecznym prawem gościnności położymy pana w ładnym pokoju.
Mruknęła coś pod nosem. Coś, co brzmiało jak 'wkomorzegazowej'.
Ian oparł jej dłoń na ramieniu i też coś mruknął. 'Albozrobięmuherbatyjakchcesz.'
- Mam się wzruszyć? - Uśmiech rudzielca poszerzył się.
- Normalnie czuję się zaszczycony. Skłonił się kpiąco i jak najbardziej poprawnie, co mogły zauważyć wyczulone w tym względzie osoby.
- Dobra, pokój możecie se darować, byle wódka była.
- Wódka? Jasne. O ile weźmiesz od niego szklankę, Xavvy .Oświadczyła Lucy z szerokim uśmiechem, kiwając głową na Iana.
- Dość, kurde. Bo Ci każę dach wyszorować.
Burknęła Kath, a pozostałym posłała znaczące spojrzenie, równocześnie wykonując gest ręki - która wskazała nieskazitelne niebo.
Zalśniła na nim pomarańczowa drobina metalu, jaką z tej perspektywy zdaje się być kołujący samolot.
Ian znów zerkał na zegarek. Na zegarek i gdzieś w górę, tam, gdzie wskazywała Kath.
- Mówią, że najwięcej wypadków zdarza się przy lądowaniu - zaprorokowała Lucy.
-O, masz wadę wymowy? - Zainteresował się niewinnie Xavier patrząc na Lucy. Zaraz potem łypnął na Kath niewinnie.
- Nie, to było celowe zdrobnienie, mój niedouczony przyjacielu - odparła Lucy, patrząc w niebo.
- Z szydercami też się bawiłem w przerzucanie się ciętymi uwagami - powiedział, obejmując żonę ramieniem.
- To nie niedouczenie, po prostu to imię zdrabnia się inaczej. Ale myślę, że wybaczę Ci niewiedzę. - Uznał łaskawie Rudy.
Chyba był to prztyczek wymierzony i Xavierowi, i żonie.
Pozostawiony samemu sobie wysoki facet rozgląda się wokół z niepokojem, jakby starał się widzieć całe otoczenie jednocześnie.
- Łaska pańska na pstrym koniu jeździ - oświadczyła Lucy, patrząc na męża
- Ja też się bawiłam z Płomyczkami. W 'podpal tiarę temu sztywnemu kutasowi'. Fajnie było.
-Hmmm, przepraszam, ale...może wejdziemy do hali przylotów? spytała Sol
- My poczekamy tutaj – oznajmił Ian, wskazując siebie, żonę i wysokiego faceta.
Sylwetka samolotu staje się coraz bardziej wyraźna. Przez moment, nim pojazd obniżył pułap lotów, wyglądał, jakby płonął. Potem rozległ się z każdą chwilą rosnący warkot silników.
- Róbta jak chceta. Ja zostaję tu. Za dużo tam ludzi. - Oświadczyła Kath, zerkając na spłoszonego faceta.
- Dobrze. To ja idę. Rozumiem, że brak innych chętnych? Spytała Sol
Ian wymownie popatrzył na Xaviera, po cichu licząc, że on będzie chętny.
- No to chyba zostajemy. - Rudy wzruszył ramionami.
- Chyba przyprowadzisz typa? No, chyba, że jak na kobietę przystało, zaraz się zgubisz. Popatrzył na Sol z rozbawieniem.
- Nie. nie zgubię się. Nie dziś. Odparła Sol
- Monsieur d'Argente nie obrazi się, jeśli my tu zostaniemy. Nie ma specjalnego wyboru, za bardzo nas kocha - uśmiechnęła się szeroko Lucy, patrząc w niebo
- I mam dla niego dobre wieści, toteż tym bardziej.
Ruszyła w stronę wejścia do budynku. Z sercem w gardle i duszą na ramieniu
Autor artykułu
Lhianann's Avatar
Zarejestrowany: Mar 2006
Miasto: Bydgoszcz
Posty: 1 353
Reputacja: 1
Lhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputację

Oceny użytkowników
Język
60%60%60%
3
Spójność
60%60%60%
3
Kreatywność
40%40%40%
2
PrzekazBrak Informacji
Wrażenie OgólneBrak Informacji
Głosów: 1, średnia: 53%

Narzędzia artykułu

komentarz



Zasady Pisania Postów
You may Nie post new articles
You may Nie post comments
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site
artykuły rpg

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172