Forma krótka
Opowiadanko to wydałem już na światło dzienne kilka lat temu na dwóch innych forach, ale postanowiłem (nie powiem, że nie po przeczytaniu dwóch godzin
) pokazać je i Wam.
Spojrzał na nią. Jej kształty były doskonałe. Harmonia była w każdej części jej sylwetki. Podszedł i dotknął ją drżącymi dłońmi. Poczuł delikatne, przyjemne mrowienie pod opuszkami palców. Zmierzył ją wzrokiem chłonąc ten widok całym jestestwem. Rozpoczął swą grę, po raz kolejny. Grę, którą odgrywali od tak dawna i odgrywać będą jeszcze tak długo. Dłonie przesuwał delikatnie, lecz pewnie. Jego kocie ruchy emanowały gracją i siłą. To było jak taniec, balet. Odczuwał euforię i wiedział, że ona z pewnością też to odczuwała. To było zespolenie doskonałe, symbioza. Stali się jednym. On i ona, jing i jang. Dwie doskonale pasujące do siebie części. Czas jakby stanął w miejscu, słońce zatrzymało się w połowie swej niekończącej się drogi. Nic się nie liczyło, tylko kolejny ruch, kolejne dotknięcie, muśnięcie, chwyt. Pot zaczął perlić się na czole i ramionach, mięśnie drgały silniej, oddech stał się szybszy. Lecz w jego oczach było już tylko pożądanie, żądza silniejsza od zmęczenia, która pchała go do przodu. Osiągnął kres, wszedł. Poczuł niedosyt i rozczarowanie. Tak szybko? Dlaczego to wspaniałe uczucie trwa tak krótko? Osunął się i położył się na niej. Zamknął oczy i wyrównywał oddech. Otarł pot drążącym ze zmęczenia ramieniem. Wstał, gdy słońce zaczęło przypiekać jego odsłonięte ramiona i łopatki. Rozłożył ręce i zamknął oczy. Wiatr targał mu włosy, czuł wokół siebie przestrzeń, ogromną, nieskończoną. Czuł się wolny. Otworzył oczy. Ujrzał pokryte soczystą zielenią stoki opadające gdzieś, nie wiadomo gdzie, zakryte delikatną mgiełką. Usiadł i przyglądał się drobnym kolorowym sylwetkom kręcącym się przy budynku schroniska wyglądającego jak małe drewniane pudełko. Spojrzał w dół i zobaczył niebo. Widział ten widok setki razy, lecz zawsze wstrzymywał oddech i z zachwytem wpatrywał się w zwierciadło Morskiego Oka. Siedział i po prostu trwał zespolony z naturą. Cienie wydłużyły się. Wstał i zaczął schodzić łagodniejszym zboczem skalnej iglicy, z którą stoczył walkę. Wiele razy wchodził na Mnicha i zawsze robił to w stylu wolnym. Bez lin, bez uprzęży ograniczającej ruchy i bez tego całego żelastwa, które raniło skałę. Zawsze, gdy musiał użyć haków, czuł się, jakby musiał wbijać je w żywe ciało. Z każdym metalicznym jękiem uderzanego czekanomłotkiem haka niemal słyszał krzyk ranionego kamienia. Zszedł do Kotlinki za Mnichem i wyciągnął spod jednego z kamieni buty. Zdjął swoje wspinaczkowe pantofle, założył buty turystyczne i ruszył dalej w dół. Do schroniska. Tafla Morskiego Oka rozbłysła złotem, a gdy słońce schowało się już za Szpiglasowy Wierch, powierzchnia stawu zrobiła się czarna i nieprzenikniona, a cienie się wydłużyły.