Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > Zakątek LI-teracki > Artykuły, opowiadania, felietony > Opowiadania
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia artykułu Wygląd
<!-- google_ad_section_start -->Zamaskowany Demon<!-- google_ad_section_end -->
Zamaskowany Demon
Autor artykułu: Salazar
21-03-2008
Zamaskowany Demon

„Zamaskowany demon”

Zimny, ponury wieczór zapanował nad Vanheim. Miasto nie było za wielkie, ale nadrabiało zamożnością. Mieszkało w nim dużo szlachty i kupców. Nie było tu dzielnicy biedy, tak jak w innych miastach tej wielkości, a to za sprawą przedsiębiorczych kupców, którzy zatrudniali ludność w swych zakładach i stworzyli kilka przynoszących wysokie zyski szlaków handlowych. W mieście przeważała wyższa zabudowa, nad całością górowała stara fabryka maszyn oblężniczych - wielki gmach, w którym kiedyś produkowano pierwszej klasy armaty i trebusze
Te czasy minęły. Wszechobecna cisza ogarnęła miasto. Cisza słodka i niebezpieczna. Noc była już późna, gdy na jednej z ulic pojawiły się dwie sylwetki. Byli to dwaj starsi jegomoście w bardzo błogim, wskazującym na spożycie stanie. Zataczali się od rynsztoka do rynsztoka tym samym brudząc sobie sporą część odzienia.
Nagle ulicą poniósł się dziwnie głośny szept.
- Robercie!
Jeden z mężczyzn odwrócił się i spojrzał na nadchodzącą sylwetkę Johana, swego kuzyna, który został jeszcze w karczmie dalej balując. Najwyraźniej dogonił ich i chciał z nimi wrócić do domu.
- Czo? Jusz znusziło czi hik…siem picie? – spytał nadchodzącego, czkając i ledwo trzymając się na nogach.
- Taaa, już za dużo jak na jeden wieczór. – odpowiedział Johan podchodząc bliżej.
Drugi z mężczyzn, który szedł z Robertem też się odwrócił, po czym zamarł. Ulicą nie szedł kuzyn jego przyjaciela. Szedł nią jakiś zamaskowany dziwoląg. Wysoki, krępej budowy, cały okutany w czarno- fioletowy płaszcz. Najstraszniejsza w jego wyglądzie była maska. Żadnych otworów, tylko jakieś fioletowe wzory na białym tle i dziwny symbol na czole. Czuć było od niego straszliwą i mroczną siłę. Siłę i niespotykaną bezwzględność.
Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Był sparaliżowany, nic nie mógł zrobić. Ani się ruszyć, ani krzyknąć. Po chwili obcy podszedł na wyciągnięcie ręki do Roberta. Uderzył go z niesamowitą siłą, tym samym go oszałamiając. Staruszek przeleciał kilka metrów. Dziwny napastnik nadspodziewanie szybko pojawił się przy nim. Raz był w innym miejscu i zaraz stał przy starcu. Jedną ręką zatkał mu usta, a drugą uzbrojoną w pazury wbił w brzuch. Pociągnął. Wyjął na wierzch najpierw żebra, Robert targnął się z bólu, ale nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku, tak samo obserwator. Patrzył na agonię i ból przyjaciela i nawet nie mógł się ruszyć.
Tajemniczy zabójca znów sięgnął pazurzastą ręką do brzucha ofiary i wywlókł jelita. Podniósł leżącego, przeniósł pod latarnię i owijając go jego własnymi flakami powiesił na ulicznej latarni. Ofiara jeszcze żyła i wisząc na własnych wnętrznościach wyła z bólu przeganiając ciszę. Z okolicznych domostw odezwały się okrzyki zaniepokojenia i gniewu z powodu zakłócenia snu.
„Zamaskowany” wyjął coś z zanadrza płaszcza, położył koło ofiary, podszedł do sparaliżowanego, wskazał prawą ręką na swoje dzieło i rozpłynął się w mroku.

***

- Musimy z tym coś zrobić! Zaraz zaczną się lincze na niewinnych, zaczną się bunty i niepokoje! – rzekł mer miasta, niski, acz mocno zbudowany mężczyzna – My jako rada miasta musimy coś wymyślić!
- Ale co? – spytał jeden z radnych z pewnym zrezygnowaniem i brakiem wiary w głosie.
- Czy nie wydaje się wam to wszystko dziwne? – spytał inny wyraźnie poirytowany tonem towarzysza. – Trzy morderstwa, każde popełnione na inny sposób. Każda ofiara była z kimś kto widział zdarzenie, ale nie mógł się ruszyć. Stał i mógł tylko patrzeć. Jak cholerny posąg. Czyżby magia? – rzucił pytanie w przestrzeń i nie czekając na odpowiedź sam sobie odpowiedział. – Tak, pewnie tak. Najgorsze jednak jest to, że już wiemy co łączyło ich wszystkich. Byli sędziami.
- Zgadza się. – odrzekł mer. Po chwili wpadł na pewien pomysł. – Słuchajcie, wiem kto mógłby się tym zająć!
- Słuchamy. – odrzekli wszyscy pozostali radni.
- Paladyn. Paladyn - inkwizytor. – jego odpowiedź sprawiła, że w pokoju przebiegł szmer dyskusji i spekulacji co do pomysłu. – Znam nawet jednego. Kto jest za?
Wszystkie ręce w jednej chwili uniosły się do góry.

***

Minęły trzy spokojne dni. Nic się nie działo. Słońce leniwie wstawało z horyzontu, gdy do miasta wjechała jakaś postać na olbrzymim ogierze. Jechała okryta w szary płaszcz i zmierzała prosto do ratusza. Podbiegł do niej jakiś pachołek i zabrał konia. Jeździec wszedł do środka budynku.

***

Mer Wilhelm siedział w swym gabinecie. Starszy, lecz wyglądający rześko mężczyzna o zmęczonych oczach. Był zdenerwowany i zaniepokojony morderstwami, rozruchami w mieście i wszechobecnym strachem. Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę. – powiedział. Drzwi otworzyły się i wszedł przez nie wysoki mąż w zbroi z inkrustowanym krzyżem na piersi. - Szczęść Boże. – rzekł przybysz. – Przybyłem jak najszybciej mogłem.
Mężczyzna był postawny i w średnim wieku. Na oko czterdzieści lat, choć na głowie nie miał ani siwego włosa. Twarz ogorzała od wielu lat wędrówek na świecie kontrastowała w dziwny sposób z zimnymi, taksującymi oczyma. Długie kruczoczarne włosy rycerz miał zaplecione w gruby warkocz. Brodę zaś utrzymywał w idealnym stanie.
- Cóż za szczęście! – ucieszył się mer. Wstał zza biurka, podał rękę paladynowi, wskazał żeby usiadł i zaproponował. – Napije się pan czegoś, sir?
- Nie, dziękuję. Proszę mi mówić Artur. – Artur van Harald. Najsłynniejszy paladyn - inkwizytor cesarstwa. Nie znający litości dla przejawów zła człowiek o nienagannej reputacji. To on miał pomóc w sprawie morderstw. – Czy możemy przejść do rzeczy?
- Tak, oczywiście. – mina mera trochę zrzedła na myśl, że musi opowiadać o strasznych wydarzeniach, które miały miejsce na przestrzeni trzech ostatnich tygodni. Mimo niechęci, wyłuszczył wszystkie znane fakty van Haraldowi.
- Jakieś poszlaki? – spytał Wilhelma. Tamten jednak pokręcił głową. – Przejdźmy się na miejsca zbrodni. – zaproponował paladyn. Mer pokręcił niechętnie głową, nie miał zamiaru patrzeć na te straszne miejsca. Chciał już się wyręczyć pachołkiem, ale spełnił prośbę inkwizytora. Po kilku minutach spaceru od ratusza dotarli do pierwszego miejsca kaźni. Na latarni ulicznej dalej było widać ślady zakrzepłej krwi zamordowanego mężczyzny. Artur zaczął się przyglądać wszystkiemu, aż jego wzrok przykuła lekko wystająca płyta chodnikowa koło latarni. Podniósł ją i wyjął mały przedmiot.
- Koło zębate? – spytał mera. – Dziwne. Zobaczmy dalej.
Dwa pozostałe miejsca kaźni również przyniosły dziwne poszlaki - gwóźdź i woreczek prochu.
- Co to może znaczyć? – spytał van Harald.- Czy to się z czymś panu kojarzy?
Mer chwilę się zastanawiał, ale pokręcił przecząco głową. Nie miał pomysłu do czego to może prowadzić. Dalsze oględziny nic więcej nie dały. Ciał nie można było obejrzeć, bo zostały już pochowane, a dwa pierwsze już na pewno zaczęły się rozkładać, co mogło i tak zatrzeć istniejące ślady.
Artur trochę zrezygnowany skorzystał z gościny Wilhelma i postanowił zostać u niego na noc. Rozmawiali o polityce, zwyczajach w stolicy, nowomodnych wynalazkach. Ogień w kominku wesoło pełgał, a wspaniałe dwudziestoletnie wino pozwalało zapomnieć o problemach nękających miasto. Zarówno rozmowy jak i trunek, który okazał się naprawdę mocny znużyły rozmówców. Już mieli się kłaść, gdy od strony drzwi wejściowych do przestronnego domu dobiegło ich głośne pukanie i okrzyk:
- Merze! Kolejna ofiara!
Obydwaj poderwali się, całe znużenie znikło w kilka sekund, wino jednak po trosze robiło swoje. Wybiegli przed dom. Tam czekał na nich strażnik miejski, który zaprowadził ich na miejsce. Ich oczom ukazał się straszny widok. Kolejna ofiara, mężczyzna w sile wieku. Ukrzyżowany na drewnianej ścianie budynku. Ukrzyżowany za pomocą jego własnych piszczeli wyrwanych z nóg, które teraz były bezkształtnymi ochłapami mięsa.
- Czy ktoś widział zajście? – paladyn skierował pytanie do strażnika.
- Tak panie. Sekretarz ofiary. Denat tak jak poprzednio sprawowała urząd sędziego.
Strażnik wskazał Arturowi skuloną pod ścianą sąsiedniego budynku sylwetkę. Kiwała się to w jedną to w drugą stronę i coś mamrotała. Inkwizytor podszedł bliżej. Kucnął (był w samym kaftanie, zbroja została w domu mera) i spytał cichym, spokojnym głosem:
- Co się stało?
Świadek zabójstwa dalej się kiwał, ale po chwili spojrzał w twarz paladyna.
- Tototooto by…ł deeee.. mon… - mówił wolno, z przerwami i jąkając się. – Zaaamassskowa…ny. Heinnnn… rich – tu wskazał ciało, które wisiało na ścianie. – onnn zachoo… wywał sięę jakkk.. jakkby go znaał. – ktoś podał zlęknionemu mężczyźnie flaszkę. Golnął z niego porządnie. Paladyn był pewien, że to nie była woda. Po chwili sekretarz zaczął mówić już mniej roztrzęsionym głosem, ale dalej nie umiał z siebie wydobyć nic prócz głośnego szeptu. – Heinrich mówił do tego czegoś jak do swego… syna. Tak. Zdecydowanie.
- Czemu nie powstrzymałeś napastnika? – spytał Artur.
- Nie mogłem się ruszyć! – teraz świadek prawie krzyknął, tak jakby odzyskał całą werwę. Czego to alkohol nie robi z ludźmi.
Paladyn nie usłyszał niczego nowego. Każda z ofiar nie była sama podczas napaści. Każda też zachowywała się jakby znała zabójcę, a świadek za każdym razem musiał patrzeć na wszystko sparaliżowany. To zeznanie nie wniosło niczego nowego, więc van Harald wstał i podszedł do ciała. Obejrzał je uważnie. Po chwili zauważył coś dziwnego. Z ust nieszczęśnika coś wystawało. Inkwizytor rozwarł mu szczęki i wyjął przedmiot.
Owym przedmiotem były trzy ogniwa łańcucha.

***

- Zabito czterech sędziów. – odetchnął i ciągnął dalej. - Jedynymi śladami jakie mamy są gwóźdź, łańcuch, proch i koło zębate. Co to może znaczyć? – spytał paladyn zebranych w gabinecie mera radnych.
Wszyscy popatrzyli po sobie. Nikt nie miał pomysłu. Po chwili jednak jednemu z mężczyzn coś zaświtało.
- Fabryka.
Oczy pozostałych skupiły się na nim.
- Fabryka armat i maszyn wojennych. To wszystko można tam znaleźć. – przerwał na chwilę by popatrzeć przez chwilę w jakim skupieniu słuchają jego słów. – Nawet proch jest zwilgotniały, co znaczy, że może stamtąd pochodzić.
- Hmm… to dobry pomysł. – odpowiedział mer w zamyśleniu pocierając się po dwudniowym zaroście. – Ale co zrobimy z tym fantem? Może pan ma pomysł? – zwrócił się do Artura.
- Najpierw chcę się czegoś dowiedzieć o tym miejscu. Co tam się stało, że zostało opuszczone? – posłał ku reszcie pytające spojrzenie.
Mer podniósł się i przez następne pół godziny referował van Haraldowi historię fabryki. Manufaktura powstała za życia i na zlecenie poprzedniego króla Leona V. W pewien sposób była jego oczkiem w głowie. Pielęgnował swe dziecię przeznaczając ogromne fundusze na rozbudowę i badania nad nowymi technologiami. Fabryka była czymś wspaniałym dla mieszkańców. Wielu z nich pracowało tam, inni zaopatrywali, a jeszcze inni sprzedawali robotnikom najpotrzebniejsze towary. Handel i dobrobyt kwitły. Miasto się rozrosło, a w zakładzie pracowało coraz więcej ludzi. Niestety, trzydzieści lat po zbudowaniu trzeba było zabić kurę znoszącą złote jajka. Król Leon V zmarł, a wraz z nim wizja wojen i zapotrzebowania na wyroby fabryki. Następny miłościwie panujący Adolf III był od urodzenia pacyfistą, a wszystkie konflikty z sąsiadami rozwiązywał na drodze dyplomacji. Na jego zlecenie zamknięto manufakturę i już od przeszło dwóch lat stoi pusta, opuszczona i nie odwiedzana. Nikt tam się nie zapuszczał, bo krążyły o tym miejscu dziwne legendy i historie. Gmach posiada głębokie piwnice, a raczej lochy. Ciemne, nieprzyjemne usłyszawszy pełne szczurów.
Artur usłyszawszy wszystko co chciał pokiwał głową i stwierdził.
- Skoro nikt tam nie chodzi nietrudno będzie zauważyć, gdy się ktoś do niej zbliży – przerwał na chwilę, zwilżył gardło łykiem wina i perorował dalej. – Wystawmy straże przy drogach do fabryki. Morderca musi robić zapasy, ktoś musi mu przynosić jedzenie i wodę. Potrzymajmy go tak z tydzień i zobaczymy co dalej. Moim skromnym zdaniem wydanie mu walnej walki może nie być za mądre. Mógł już przygotować pułapki, – znów przerwał. – poczekajmy.
Wszyscy uznali to pomysł paladyna za dobrą monetę i skinęli głowami na znak zgody. Tego samego dnia ustawiono straże na każdej drodze do manufaktury, wyznaczono konne patrole i za pomocą pochodni oświetlono pola wokół niej oraz drogi. Niemożnością byłoby przedarcie się przez straże i posterunki. Przy odrzwiach fabryki ustawiono zasieki i dokładnie je oświetlono. Innego wejścia do obiektu nie było. Przynajmniej nic nie było wiadomo o czymś takim.
Bano się olbrzymiego budynku. Rządcy miejscy postąpili za radą inkwizytora i tylko obserwowali. Nie wydali żadnego rozkazu na wkroczenie do środka. Zresztą wszyscy wiedzieli, że to może być samobójstwo. Bo któż wiedział czy tajemniczy zamaskowany zabójca działa sam? Czy nie ma popleczników? Czy nie zasadził się na strażników i nie czekał aż ci w swej naiwności nie wejdą w jego sidła? Nie można było wykluczyć żadnej z tych możliwości, ale czas się kończył.
Ludzie już zabili jakiegoś hultaja, który dla żartu paradował po mieście w jakiejś masce. Złapali go i tłukli tym co mieli pod ręką, tak długo aż z ciała pozostała krwawa miazga. Prowodyrów aresztowano, a van Harald stwierdził, że to na pewno nie był poszukiwany zbrodniarz. Chłopak był za niski, za chudy, nie miał płaszcza o odpowiedniej barwie, a maska była zrobiona z gipsu, ale z widocznymi oczodołami, nie tak jak w przypadku zabójcy bez jakichkolwiek otworów i bez jakichkolwiek symboli. Zabito niewinnego żartownisia, który nie miał za grosz poczucia taktu.

***

Ulicami Vanheim szedł pojedynczy patrol. Jedyny patrol straży, który nie przebywał w okolicy fabryki. Czterech mężczyzn szło luźnym szykiem, trzymali zręcznie swe halabardy i powoli, acz skrupulatnie przepatrywali miasto. Noc była spokojna i nic się nie działo. Ludzie bali się wychodzić z domów, więc gwardziści nie spotkali nikogo.
Nagle coś mignęło jednemu z nich w zaułku.
- Panowie, coś tam widziałem. – zatrzymał się i wskazał palcem. Po chwili wszedł w to miejsce z pochodnią, ale nic nie zobaczył. Wszedł jeszcze głębiej w zaułek i nic tam nie znalazłszy odwrócił się do kolegów.
- Nic tu nie ma… – głos uwiązł mu w gardle. – chłopakkki.
Zobaczył go. Zobaczył zamaskowanego demona stojącego koło trzech ciał jego kolegów. Ich ciała były porozrywane i całe we krwi. Już z tej odległości mężczyzna widział bielejące kości. To coś wybebeszyło ich w kompletnej ciszy w kilkanaście sekund. Przerażony krzyknął:
- Stój!
Zaczął biec w stronę napastnika. Ten wyszedł za róg i gdy strażnik tam dobiegł nikogo na ulicy nie było. Rozejrzał się i zobaczył coś wstrząsnęły nim jeszcze bardziej.

***

Paladyn przybył na miejsce po jakimś kwadransie. Zszedł z konia i spojrzał na czerwieniący się na ścianie napis. Był napisany krwią. Krwią strażników. Wyglądała jakby ją podgrzano na ścianie, bo nie tworzyła zacieków na ścianie. Tworzyła równe, egzotyczne pismo.
- Co to za język do kroćset? – spytał mer, który przyjechał razem z Arturem.
- Aramejski. – odpowiedział van Harald. Każdy inkwizytor musiał znać ten język, jeśli chciał osiągać sukcesy w walce ze złem. Demony i inne starożytne moce zła lubowały się w tym narzeczu. Po chwili studiowania napisu, paladyn przeczytał go na głos.

Jam jest sługa Asmodeusa Niszczyciela
Wyzywam sługę dobra, który nawiedził to miasto, aby
ten stanął do walki ze mną i ukazał kto silniejszy:
Zło czy dobro.
Wiesz, gdzie mnie szukać boży pomiocie.

- Chce konfrontacji. – paladyn bał się, że tak to się skończy. Szaleniec okaże się prawdziwym demonem i nie skończy się na kilku ciosach mieczem, by z taki pożegnał się z tym światem. Wsiadł na konia i bez słowa pojechał do kościoła.
Kościół Jana Chrzciciela w Vanheim był pięknym zabytkiem wczesnego gotyku. Strzeliste dzwonnice i witrażowe wysokie okna dodawały smukłości wielkiej budowli. Inkwizytor wszedł do środka, ukląkł przed ołtarzem i zaczął swe rytuały.
Najpierw poświęcił miecz i położywszy go na ołtarzu odmówił stosowną inkantację. Robił to, aby miecz stał się orężem przed którym demon się nie obroni. Potem rzucił na siebie stosowne zaklęcia obronne. Miały go przez jakiś czas chronić przed owładnięciem umysłu, ciosami złych istot i mocy piekielnych. Nie imał się go też żaden ogień. Wsiadł na swego rumaka i pojechał w stronę budynku, który napawał grozą nawet w środku dnia.

***

Przed fabryką dalej stały straże. Artur podjechał do wrót i powiedział do strażników:
- Wkroczcie rano jeśli nie wrócę. Nie w nocy, bo nie będziecie mieli żadnych szans, zróbcie to rano.
To powiedziawszy otworzył małe drzwiczki umieszczone w ogromnych wrotach i wkroczył w panujący niepodzielnie mrok. Do budynku wpadała nikła ilość światła przez prześwity w suficie i małe otwory okienne. Wszędzie walały się ogromne kawały drewna i jakieś na wpół skończone konstrukcje. Wszechobecny kurz zaścielał wszystko grubą, nienaruszoną warstwą. Z sufitu zwieszały się łańcuchy, dodawały miejscu dziwnego, posępnego charakteru. Paladyn szedł niepewnie w mroku. Czekał.
Znalazł jakieś schody. Prowadziły na górę. To stamtąd, z wielkiego balkonu kierowano wszystkimi operacjami w fabryce. Stamtąd inżynierowie zarządzali pracą hutników, cieśli i rusznikarzy. Pokonał kilkadziesiąt spiralnych stopni i wszedł na wielki podest znajdujący się pod samym dachem. Tam go zobaczył. Stał samotny w poświacie księżyca, odziany w długi powłóczysty czarno-fioletowy płaszcz i kaptur. Paladyn wyjął miecz i odmówił modlitwę. Mroczne pomieszczenie zostało rozświetlone aurą dobra i prawości. Nieprzyjemny półmrok został rozświetlony przez delikatny blask rozświetlonego zaklęciem miecza. Demon odwrócił się i zaczął śmiać. Dźwięk ten można tylko porównać do skrobania metalem po szkle.
Demon śmiał się mając w pogardzie świętego męża. Mężczyzna biegł na zamaskowanego uniesionym orężem i już chciał zadać cios. Już chciał zakończyć problemy miasta, gdy broń wyleciała mu z ręki. Wyleciała pod siłą bloku przeciwnika.
- Głupcze! – przemówił grobowym, głośnym szeptem . Głos był pełen jadu i zawiści. – Myślałeś, że Asmodeus uczynił swego sługę słabym i kruchym? – uderzył paladyna na odlew, a ten pod siłą ataku przeleciał parę metrów, uderzył głową w zwisające łańcuchy, przeturlał się po ziemi i wylądował pod ścianą obijając sobie żebra. Miał nadzieję, że żadnego nie złamał. Po chwili otrząsnął się i zaczął wstawać, a demon szedł do niego powoli. Światło dnia znikło. W mroku widać było tylko straszną maskę zabójcy, która w szczególny sposób skupiała promienie księżyca. – Tylko wasz bóg czyni was kruchymi. Jesteście ulepieni z gówna! – złapał Artura za nogę i rzucił w przeciwległy kąt balkonu, tuż przy schodach. Gdy paladyn próbował odzyskiwał świadomość i władzę nad ciałem zabójca kontynuował swą przemowę. – Jesteś słaby. Nie możesz się ze mną mierzyć. Zniszczę cię, ale znając wasze upodobanie do odkrywania prawdy zrobię ci przysługę. – podszedł do van Haralda i ogłuszył go.

***

Artur van Harald, rycerz świętego zakonu przebudził się i myślał, że umrze. Że umrze z bólu. Czuł jak prawie każda część jego ciała promieniuje bólem. Demon nie obchodził się z nim delikatnie rzucając brutalnie we wszystkie strony o chwili zdał sobie sprawę ze swojego położenia i zauważył, że wisi. Wisi na łańcuchach nad jakąś ciemną jamą. Jego oprawca siedział przed nim na jakimś wysokim krześle. Paladyn nie mógł odgadnąć jakie myśli kotłują się pod tą demoniczną maską.
- Przebudziłeś się – to dobrze. Uniósł dłoń uciszając jakąkolwiek wypowiedź inkwizytora. – Poczekaj. Wiem po co tu przyjechałeś. Po co służysz bogu. – przerwał na chwilę. Zaległa nieprzyjemna, zwiastująca zło cisza. – Chciałeś odkryć prawdę. Prawdę o zbrodniach, prawdę o mnie, czy tak?
- Tak. – wychrypiał van Harald.
- Jesteście przewidywalni, ale to dobrze. Opowiem ci swoją historię. Zaspokoisz swą ciekawość i przed bogiem stanąwszy powiesz, że wszystkiego się dowiedziałeś. – jego głos był zimny. Nie wyrażał emocji. – Byłem kiedyś człowiekiem. – zaczął. – Tak jak ty i ci którzy zginęli dla dobra mojego dzieła…
- Dzieła!? – zdołał wykrztusić Artur. Nie miał siły, powietrze ledwo wchodziło mu do płuc.
- Tak, mój mości paladynie. To dzieło. Dzieło zemsty! – tu po raz pierwszy podniósł głos. – Tak jak powiedziałem. Kiedyś byłem zwykłym śmiertelnikiem. Żołnierzem. Generałem. Wygrywałem wojny dla króla Leona. Wróciwszy z jednej z wypraw wszedłem do domu nieźle zalany. Żona ciepło mnie przywitała i pokazała mi mój skarb. Moje dziecko. – słowa dziwnie kontrastowały z zimnym, beznamiętnym tonem, co jeszcze bardziej przerażało wiszącego i bezsilnego mężczyznę. – Przytuliłem je do piersi, ale nie znając swej siły, gdym był pijany udusiłem je. Dziecko rzucało się chcąc złapać oddech, a ja na to nie zważałem w swej pijackiej radości. Zmarło mi na rękach. Byłem zdruzgotany. Straciłem sens życia. Zabiłem najpiękniejszą rzecz jaką stworzyłem w swoim zalanym krwią życiu. – słowa wypływające spod maski brzmiały jakby mówił je posąg lub inny przedmiot bez duszy, tak były pozbawione emocji. – Zamknięto mnie, a następnego dnia osądzono. Podczas swych wojaczek przyniosłem wiele chwały miastu, to dzięki mnie wybudowano ten budynek. – tu demon wskazał gestem sufit i ściany fabryki. – Trybunał złożony z czterech sędziów postanowił złagodzić moją karę w „nagrodę” za me zasługi. Zamiast śmierci wygnanie. Nawet moja żona nie chciała mnie uśmiercić. Znienawidziłem ich za to. Chciałem umrzeć, nie miałem po co żyć. Nie chciałem odbierać sobie życia, nie umiałem, nie pozwalał mi na to żołnierski honor. Chciałem śmierci z czyjejś ręki.
Nastąpiła pauza. Demoniczna postać wstała i podeszła do krawędzi jamy.
- Wygnali mnie. Poprzysiągłem im zemstę. Nie wiedziałem jeszcze jaką. Musiałem się zemścić za to co mi uczynili. Za śmierć podczas życia. Niemożność powrócenia do żywych. Byłem żywym trupem i desperatem. Pozwolili mi wziąć tyle pieniędzy z domu ile chciałem i pod strażą wyprowadzili z miasta. Wyruszyłem w długą wędrówkę. – przerwał i skierował maskę na swego słuchacz. – Może trochę streszczę, bo nie wiem czy wytrzymasz całą historię?
Paladyn skinął głową.
- Dobrze, a więc dotarłem po kilkunastu miesiącach tułaczki do jakiejś dziwnej kniei. Powykręcane drzewa, wszechobecny cień przyprawiały mnie o swoistą radość. Tak. – tu demon przerwał i kontynuował innym, jakby rozmarzonym tonem. - Może tu znajdę przeznaczenie, tak sobie wmawiałem. Coś mnie zabije podczas snu i zakończę ten godny pożałowania żywot. – zaczął się przechadzać wokół dziury. – Tak się nie stało. Pod wieczór, gdy szykowałem się do snu przyszedł do mnie mój Pan. Asmodeusz. Powiedział, że takich sług jak ja nie ma zbyt wielu. Za służbę zaproponował mi możliwość zemsty. Byłem zdesperowany, jak już wcześniej mówiłem. – pauza. Stanął na powrót przed paladynem. – Wiesz po co te poszlaki, po co te ślady?
Artura zbyt wszystko bolało żeby mógł trzeźwo myśleć, więc pokręcił głową.
- To był sprawdzian. Dla mnie i dla was. Wiadomym było, że przyślą kogoś takiego jak ty. Chciałem się przekonać na co mnie stać. Pokonałem cię. – podszedł bliżej krawędzi. – Chcesz przed śmiercią ujrzeć moją twarz? Oczywiście, że chcesz. Wyczuwam to w tobie. Ta ciekawość. Przecież to grzech, a ty pałasz nią tak, że aż promieniejesz. – głos stał się ostrzejszy i bardziej złowieszczy. Demon sięgnął do kaptura. Odrzucił go i zdjął maskę. Oczom Artura ukazał się okropny widok. Biała, gadzia twarz o wąskich czarnych ślepiach i takim samym symbolu gorejącego oka jak na masce. Po chwili jednak to wszystko znikło i pozostała smutna, udręczona twarz starca.
- Mam trzydzieści dwa lata i zobacz co ze mną zrobiło życie. – bez maski jego głos stał się bardziej ludzki i nareszcie można było w nim wyczuć nutkę smutku. Założył z powrotem maskę i już głosem pełnym władzy i zła powiedział: - Koniec. Zaspokoiłem twoją ciekawość. Czas umierać. – Jednym ruchem pazurzastej łapy odciął łańcuch na którym wisiał paladyn. Artur spadając ujrzał co było na dole jamy. Tysiące ostrych prętów, które miały służyć za pociski do balist.
Jego lot skończył się po ułamku sekundy. Zardzewiałe ostrza przebiły zbroję i zadały kilkadziesiąt ran, z których każda pojedynczo byłaby śmiertelna. Patrzył na swojego zabójcę i próbował jeszcze coś wycharczeć, ale krew zalawszy płuca nie pozwoliła mu na wydanie żadnego dźwięku. Skonał w mękach. Demon w masce zaśmiał się.

***

Dom na przedmieściach Vanheim. Nie za duży, acz przestronny. Należał do bogatego kupca. Ktoś nagle zapukał do drzwi. Pani domu czym prędzej pobiegła, bo bała się czy nic nie stało się jej mężowi. Jeden ze służących już był przy drzwiach, ale go odgoniła. Otworzyła drzwi i stanęła jak wryta.
Na progu stał zamaskowany mężczyzna. Demon, którego się bano w całej okolicy.
- Witaj kochanie. – powiedział cicho.
- Jaaajajaa… jaaa nicccc nie rozummmiem… - udało się jej jakoś wyjąkać. Służba za jej plecami stała sparaliżowana.
- Oczywiście, że rozumiesz. To ja. Twój mąż. Eric.
Kobieta upadła na ziemię i zaczęła się nieporadnie oddalać od demona. Ten podszedł do niej i przykucnąwszy cicho szepnął.
- Chcę ci pokazać moją miłość.
Wyciągnął w jej stronę rękę, która nagle przemieniła się w ostre, żelazne szpony i wbił ją w brzuch. Bryznęła krew. Sięgnął głębiej i złapał za kręgosłup. Pociągnął i wywlókł z niej pół szkieletu jednym potężnym ruchem ramienia. Rzucił truchłem o ścianę. Krew powoli spływała po ścianie tworząc zawiły wzór. Wiedział, że zabijając swą dawną miłość, zabił też drugą osobę. Jej nienarodzone dziecko. Owoc związku z kupcem, którego poślubiła przed kilku miesiącami.
Demon nie spojrzał nawet na służbę, ale zostawił ich w stanie paraliżu. Wyszedł przed dom i podpalił go. Kilka osób, które stały w salonie nie mogąc się ruszyć spłonęło nie wydawszy nawet dźwięku. Zamaskowany podpalił jeszcze kilka budynków z tej strony miasta, a potem poruszając się po ścieżkach cieni przenosił się na inne krańce miasta i tam podpalał po kilka domów. Na końcu zrobił to samo w centrum. Strażnicy, którzy pilnowali fabryki widząc co się dzieje ruszyli na ratunek mieszkańcom ich ukochanego miasta.
Budynki płonęły, a płomienie wzbijały się pod samo niebo. Wszędzie było słychać agonalne okrzyki umierających. Budynki na obrzeżach, w większości drewniane zgorzały prawie od razu zostawiając po sobie zgliszcza. Domy w centrum paliły się słabiej, ale pożar i tak rozprzestrzeniał się za szybko żeby ludzie mogli nadążyć z gaszeniem. Na dokładkę zerwał się silny wiatr, który pomagał pożodze szybciej się rozprzestrzenić. Mężczyzna w płaszczu i masce obserwował wspaniały spektakl zniszczenia ze wzgórza na wschód od miasta. Spojrzał jeszcze z pewnym sentymentem na fabrykę. Jedyne miejsce w tym zakichanym królestwie do którego coś czuł. To było jego dziecko. Jego trudów i próśb na dworze. Jego dar dla społeczności. Odwrócił się.
Zamaskowany demon poszedł w świat niosąc chaos, smutek i pożogę.
Autor artykułu
Salazar's Avatar
Zarejestrowany: Feb 2008
Miasto: Athkatla
Posty: 153
Reputacja: 1
Salazar ma z czego być dumnySalazar ma z czego być dumnySalazar ma z czego być dumnySalazar ma z czego być dumnySalazar ma z czego być dumnySalazar ma z czego być dumnySalazar ma z czego być dumnySalazar ma z czego być dumnySalazar ma z czego być dumnySalazar ma z czego być dumnySalazar ma z czego być dumny

Oceny użytkowników
 
Brak ocen. Dodaj komentarz aby ocenić.
 

Narzędzia artykułu

 



Zasady Pisania Postów
You may Nie post new articles
You may Nie post comments
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:55.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site
artykuły rpg

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172