Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > Zakątek LI-teracki > Artykuły, opowiadania, felietony > Opowiadania
Zarejestruj się Użytkownicy

« Reini | Akademik »

komentarz
 
Narzędzia artykułu Wygląd
<!-- google_ad_section_start -->Opętany<!-- google_ad_section_end -->
Opętany
Autor artykułu: Valinor
28-07-2008
Opętany

Opętany

Archibald Allensen był zaledwie prostym kapłanem. Święcenia przyjął w Nu’Vaticcano piętnaście lat temu – szesnaście lat temu był ledwie chłopcem, który wkraczał w wiek męski. Za trzy miesiące, jeśli dadzą Bogowie, minie szesnaście lat. Równo połowa życia. Połowę swej ziemskiej egzystencji Allensen spędził jako kapłan. Zdążył dosłużyć się godności zarządcy kilkunastu opactw na północ od portu w Reweście, parę kilometrów na południowy-wschód od granicy z Tethyrem. Był spełnionym, starzejącym się w chwale Bogów na Ziemi człowiekiem.
- Ojcze Archibaldzie.
Mężczyzna jęknął i przewrócił się na drugi bok, zasłaniając poduszką jedno odsłonięte ucho. Nie, jeszcze za wcześnie na Błogosławieństwa Świtu, chłopcze, chciał krzyknąć. Nie zdołał jednak, był zbyt zmęczony. Za wcześnie na modlitwy…
- Ojcze, pora wstawać! – oznajmił donośnie podopieczny Allensena, Goram z Tethyru, i wkroczył do zacienionego pokoju ojca, ostatecznie rujnując jego marzenia o spokojnym śnie. Archibald Allensen nie lubił wcześnie wstawać, zwłaszcza po nieprzespanej nocy i czuwaniu przy umierającym przeorze Dekanatu Północnego, Piotrze Restarnie z Rewestu. Stary, bogobojny staruszek zmarł w spokoju ostatniej nocy i Archibald do tej pory cierpiał po tej stracie. Jęknął, usiadł, odrzucił koc i wstał. Goram stał już przy oknie i ściągał zasłony, wpuszczając do klitki kapłana światło i odgłosy poranka.
- Dobrzy Bogowie, czy zaspałem, chłopcze? – zapytał zarządca zmęczonym głosem, przetarł oczy, włożył kapcie i podszedł do wieszaka, na którym wisiała toga kapłańska, tradycyjny eper Narzucił go na ramiona i począł zapinać wąskie guziki, gdy chłopiec żwawo popędził do biurka, by zacząć sprzątać. Zbyt gorliwy, pomyślał z niesmakiem Archibald.
- Nie, ojcze Archibaldzie – stwierdził radośnie Goram i uśmiechnął się. Jak na Wanara z Tethyru, których mieszkańcy Srebrnego Imperium zwali Nortami, był niski i chudy, można rzec karłowaty. Miał ledwie czternaście lat i wybrano go na kapłana dwa lata przed oficjalnym terminem. Był wyjątkowy. Być może w sferze duchownej, myślał często kapłan, gdyż pod względem wyglądu nie wyróżniał się zbytnio. Mysie włosy były krótko przycięte, twarz o mocnych rysach nieoszpecona zarostem wyglądała tak niewinnie. Śmiejące się oczy, które zapewne odziedziczył po jednym z rodziców, były koloru piwnego, co nie zdarzało się często w błękitnookim społeczeństwie ludzi północy. Pewnikiem było, że któreś z rodziców pochodziło zza granicy. Odzieniem młodego kapłana była prosta, biała szata z wielkim, czarnym krzyżem na plecach, bez zapięć czy kieszeni. Skromny strój, stwierdził kapłan i nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio nosił podobny.
- Która więc godzina, chłopcze? Jeżeli znów przegapiłem śniadanie, to chyba się wścieknę…
- Dobrzy Bogowie, tylko nie to! – Goram podniósł głos w udawanym przerażeniu i roześmiał się. Ten czysty ton nie pasował to ostrych rysów chłopca z północy. Archibald też się uśmiechnął. Nie był stary – miał tylko trzydzieści dwa lata, jednak służba Bogom na Ziemi była ciężka i przedwcześnie wyciszyła tego mężczyznę. Niegdyś czarne włosy były teraz jasnoszare, zaś twarz, niedawno jeszcze chuda i zamyślona, teraz przypominała bułkę, jedną z tych, które sprzedawali na jarmarku kilkanaście ulic od miejskiego eperoru, świątyni Bogów. Również sylwetka kapłana była pulchna i okrągła, łatwo męczył się, gdy choćby wszedł na wieżę świątynną. Duchowni Nu’Vaticcano nie byli biedni i mogli sobie na wiele pozwolić, a religia nie mówiła nic o nadmiernym obżarstwie, którego od kilkunastu miesięcy dopuszczał się Archibald Allsensen. Gdy tylko kapłanowi udało się dopiąć ostatnie guziki biało-czarnej szaty i narzucić na plecy eperenę, czyli biała pelerynę wymalowaną w nachodzące na siebie czarne krzyże, Goram podbiegł do niego i z namaszczeniem wręczył mu laskę o gałce z diamentu, oznakę jego urzędu opata.
- Dziękuję chłopcze. Chodźmy teraz spełnić naszą powinność.
Tłusty kapłan chwycił kostur i wyszedł z pokoju, po czym od razu skierował się w lewo, w stronę głównej sali. Prawy korytarz prowadził do wieży, zarezerwowanej dla przeora – obecnie spoczywały tam jego zwłoki. Niech spoczywa w Świetle na wieczność, pomyślał szybko Archibald. Wiedział, że to nic nie da. Noc przychodziła po każdego, kto miał w sercu grzech, a przeor Piotr zmarł na marskość wątroby. Od czego, tego Archibald wolał nie wiedzieć…
- Ojcze…
Allensen stanął jak wryty i obrócił głowę, by spojrzeć na stojącego prawie metr za nim Gorama. Kapłan mrugnął i klepnął się pulchną dłonią w czoło – minął wejście do głównego holu. Odwrócił się naprędce, skinął głową w podziękowaniu i wszedł do monumentalnej sali głównej. Wielka, prostokątna komnata wspierana była na rzędzie okrągłych, pozbawionych ozdób kolumn o złotym okuciu. W rzędzie ław siedziało mnóstwo ludzi – w pierwszych rzędach dalsi i bliżsi krewni zmarłego przeora oraz duchowni, w drugich i trzecich zamożniejsi mieszkańcy okolicy, dalej zaś mieszczanie i biedota. Archibald chrząknął i zwrócił się w przeciwną stronę, tam, gdzie prostokątny hol obniżał się i przechodził w ostry klin. Wszedł z cichym jękiem na strome stopnie prowadzące do ołtarza i stanął przed posągiem Bogów. Trzech wysokich mężczyzn z marmuru stało tak godnie i prosto, jak żaden człowiek w tak wielkiej ilości szat. Ten na przedzie był najwyższy i najbardziej dostojny, podobnie jak inni, oczy miał z czystych diamentów. W wyciągniętych dłoniach trzymał bazaltowy, potężny krzyż – zagadkowy symbol religii Nu’Vaticcano. Dwaj inni, niżsi, lecz równie majestatyczni, trzymali się z tyłu.
- Drodzy wierni – powiedział Archibald i chrząknął, gdy nikt się nie odezwał.
- Drodzy wierni! – krzyknął ojciec. Podniósł się szmer, zabił dzwon. No, teraz było dobrze, stwierdził opat i uśmiechnął się do swych Bogów. Ci jednak zachowali nieludzko spokojne, kamienne twarze. – Zebraliśmy się dzisiaj, by odprawić Błogosławieństwo Świtu dla jednego z wiernych, Sług Bogów na Ziemi, ojca-kapłana-przeora Piotra Restarna z Rewestu. Zmarł w spokoju, w Świetle jego Bogów, i teraz pławi się w Ich blasku pośród wiecznego Światła. Dzięki dzisiejszym błogosławieństwom odegnamy od jego ciała plugawą Noc, nim pochowamy go w obrządku Bogów. Niech będzie chwała Nu’Vaticcano!
- Niech będzie chwała Nu’Vaticcano. Niech będzie chwała Bogów.
Tłum był taki potulny, zauważył kapłan i uśmiechnął się smutno.
- Dobrzy Bogowie na Ziemi, oddajemy Wam Waszego sługę, ojca-kapłana-przeora Piotra, który całe swe życie poświęcił walce z plugastwem Nocy i pogaństwem Wschodu!
- Dobrzy Bogowie na Ziemi, przyjmijcie swego sługę Piotra! – zakrzyknęli kapłani.
- Dobrzy Bogowie na Ziemi, niech stanie się Wasza Wola i Wasz Zamysł! – ryknął ciemny tłum i powstał, zaś duchowni klękli. Nieco więcej czasu zajęło to Archibaldowi, który stęknął głośno, ale w końcu też klęknął.
- Niech będzie Ich Wola i Ich Zamysł! – zakrzyknął słabo i nie słyszał już bogobojnych okrzyków prostych ludzi. Biedne owieczki, pomyślał cierpko Allensen, wstał, i ruszył w kierunku wyjścia z holu. Śledziły go spojrzenia trzech posągów i kapłanów modlących się na klęczkach. Niech sobie myślą, co chcą, stwierdził z pewną złośliwością opat – oni musieli się modlić, on nie. Po chwili dobiegł go odgłos szybkich kroków. Goramie, chłopcze, wróć się modlić, chciał już powiedzieć zmęczony kapłan nadgorliwemu młodzieńcowi, gdy dostrzegł, że to nie Wanar go śledzi. To był goniec, imperialny goniec w srebrnej tunice i czarnych spodniach. Buty i rękawice do jazdy konnej uwalane były w błocie. Zostawiał za sobą brudne ślady. Archibald przyłożył rękę do czoła i jęknął.
- Pohamuj swe nogi, chłopcze! – krzyknął do zbliżającego się gońca i przytruchtał do niego najszybciej jak mógł. Za późno, przejście było w połowie uwalane mułem. Niech to szlag…
- Ojcze… - wyszeptał zasapany goniec i klęknął na jedno kolano przed zniesmaczonym Allsenenem. Pocałował krótko diamentową gałkę jego kostura, po czym wstał. – Przybywam ze stolicy, na specjalną komendę Posłańca Bogów, który zowie się…
- Wiem, jak nazywa się wielki kapłan mojej religii, chłopcze – zganił lekko mężczyznę Archibald. Niech ich wszystkich Noc porwie, czy te formułki są aż tak wszechobecne? Przecież każdy człowiek po tej stronie Archipelagu wie, jak nazywa się Posłaniec ze stolicy… - Z jaką wiadomością przybywasz z tak daleka? Tylko nie mów mi, że kilkunastu pogan strajkuje przed stolicą, bo trzeciego przypadku nie zniosę… - a może drugiego, uświadomił sobie opat, ale to było bez znaczenia. Poganie wyznający bogów ze stali i trybików nie byli groźni. Trzeba ich było jak najłagodniej odesłać do Harnodu, to wszystko.
- Nie, to coś poważniejszego, ojcze opacie – powiedział goniec i skrzywił się lekko. Nagle w wejściu do korytarza pojawił się Goram, który rozmawiał z innym kapłanem, starcem o łysej głowie. Zwrócił krótko uwagę na Archibalda i gońca, po czym pożegnał swego rozmówcę i podszedł do opata, stając za nim jak mur. Dobry chłopiec, chciał go pochwalić Allensen, ale nie mógł.
- Mów więc, panie, bo naprawdę marnujesz mój czas. Mam jeszcze w grafiku rozmowę z krewnymi zmarłego przeora Piotra.
- I spotkanie z delegatem Tethyru, jeśli mogę się wtrącić… - mruknął Nort i Archibald uśmiechnął się znacząco do gońca. Naprawdę dobry chłopak, nie ma póki co tak dziurawej pamięci.
- Ojcze, sądzę, iż to jest naprawdę ważne – kurier skrzywił się, rozejrzał i spojrzał ciemnymi oczami na nieco wystraszonego opata. O co mu może chodzić, pomyślał Archibald. – Mamy przypadek opętania.
Przez chwilę było tak cicho, że dało się słyszeć szeptane modlitwy duchownych w wielkim holu. Nikt nic nie mówił.
- Opętanie? – zapytał po niezręcznej chwili ciszy Goram, unosząc brwi.
- Opętany – wyjąkał Archibald i poczuł, że się poci. – Opętany. Opętany przez Noc, mój bracie w wierze. Demon w skórze człowieka.
Allensen odniósł wrażenie, że po plecach spływają mu strugi zimnej wody. Przełknął nerwowo ślinę i westchnął.

***

Ta wioska, podobnie jak wiele innych na północy Imperium, nie miała nazwy. Żyjąca tu społeczność rolników nie potrzebowała imienia dla swej dziury. Było zbędne. Jedyne, co się tu liczyło to zboże i imperialny poborca podatkowy, przybywający co pół roku. A jednak niektórzy bardzo chcieliby znać nazwę tej wiochy, tej czarnej plamy na mapie. Na przykład Nu’Vaticcano, albo łowcy głów. Bowiem ta właśnie wioska była legowiskiem demona w ludzkiej skórze, opętanego przez Noc człowieka, który pił krew i zadawał się ze zwierzętami, jeżeli można to tak ująć. Nic dalszego od prawdy, szczerze mówiąc.
- Moooon, otfósz dsfi! – krzyknęła Stara Alla, nie otwierając nawet oczu. Dom rodziny Ilmerów zawsze był gwarny. Garret Ilmer był sołtysem w tej zapomnianej przez Bogów wiosce, tak więc otrzymywał dużo pieniędzy na zakup zboża, jeżeli go brakowało, prosto ze skarbca państwowego. Jednak zboża nigdy nie brakło, a Garret był mężczyzną przedsiębiorczym. Za darowane złoto zbudował wielki dom o trzech piętrach, wokół którego rozciągała się zagroda dla bydła i małe poletko ziemi, na której liczni synowie sołtysa uprawiali rzepę. Stara Alla była prababcią Garreta, najstarszą osobą w „rodzie”. Od dawna nie miała zębów i jej jedna żyjąca córka przygotowywała jej papkę z mięsa i warzyw. Mon zaś był synem Garreta, najmłodszym prawnukiem Ally.
- Mon, urwisie, ktoś puka! – ryknęła wnuczka starej babci, która leżała sobie w łóżku na trzecim piętrze. W pokoju z kominkiem, setkami książek i koców. Choć była ślepa, uwielbiała wiedzieć, że są u niej w pokoju. Uderzył grzmot, deszcz znów zaatakował wściekle okna pokoju starej kobiety. Cholerne dzieciaki…
- Mon!
Alena była dobrą żoną dla Garreta, lecz, według Ally, zbyt surową dla licznych dzieci swoich i zmarłego brata z rodziny Wilów. Rodzina Ilmerów była liczna, a dom duży i bogaty. Alla cieszyła się, że dożyła czasów, gdy nie musiała już kulić się w brudnych zaułkach stolicy, zapomniana przez Bogów i ludzi.
- Już idę, mamo! – rozległ się w końcu młodzieńczy głos i Alla usłyszała, jak ktoś zbiega ze schodów. Stara kobieta nigdy nie widziała swego najmłodszego prawnuka, lecz podobno był ciemnowłosym, błękitnookim, wysokim chłopcem o jasnej cerze. Odziedziczył to po ojcu, który był Nortem z Tethyru, jednym z tych tolerowanych pogan, czczących bogów-zwierzęta. Jako, iż Alla była za czasów ślubu Garreta i Aleny jeszcze widziała, wiedziała z grubsza jak wygląda jej nowy członek rodziny i zdążyła go nawrócić na Nu’Vaticcan. Straciła wzrok, ale jak mówiła jej przygłucha córka Wiona, uparcie nie chciała umrzeć.
- Witaj, panie. Czego oczekujesz od rodziny Ilmerów? – Alla usłyszała to, mimo, iż była na trzecim piętrze. Słuch miała świetny, podobnie jak umysł. Grzmot przetoczył się po domu, ziąb wkradł się do pokoju starej babci. Zamknij drzwi, Mon, pomyślała kobieta i zadrżała mimo woli pod zwałami koców. Coś było nie tak.
- Szukam noclegu… - głos był mocny, a zarazem chrapliwy. Może przybysz jest chory, pomyślała Alla. A może ma zapalenie płuc? Chciała krzyknąć, ale nie mogła wiecznie myśleć za swoją rodzinę. To było nienormalne. – Tylko na jedną noc, jeżeli możecie… Na szlaku z Rewestu napadli mnie bandyci, zabili mojego konia i ograbili. Ledwie uszedłem z życiem.
- Panie! Jesteś cały mokry, lecz twe ubranie… Dobrzy Bogowie! Wejdź do środka. Przygotujemy ci nocleg – to był głos Jarri, najstarszej prawnuczki Ally. Ktoś zamknął dwa piętra niżej drzwi, rozległy się kroki. Coś jest nie tak, chciała stwierdził Alla, ale nie mogła. Albo nie chciała. Trzecie piętro było niewielkie, dwa pokoje przedzielone wąskim korytarzem ze schodami. Znów uderzył grom. Naprzeciw pokoju Ally mieszkała Wiona. Rozległy się kroki.
- Co się stało, Jarri? Mon? – Garret podniósł się ze swego siedziska w pokoju tuż pod legowiskiem starej kobiety. Wielki pokój zajmował większą, zachodnią część domu Ilmerów. Na północy była jeszcze niewielka przybudówka, czyli sypialnia, po drugiej stronie korytarza zaś – kilkanaście niewielkich, dziecięcych pokoi. Na pierwszym piętrze znajdował się potężny hol wejściowy, gdzie Garret uwiesił swe trofea i nagrody, oraz dwie kuchnie, magazyn i kilka pokojów innych członków rodziny.
- Nie wiem, ojcze. Ten przybysz jest cały obdarty i… o Bogowie!
Jarri krzyknęła krótko, a Mon jęknął. Tym razem znów rozległ się głos szybkich kroków, potem zaś jakby nierównych. Zapewne Alena i brat Garreta, kapłan Nu’Vaticcano, Fordel.
- Nic się nie stało, naprawdę… - znów odezwał się przybysz, a Allę przeszedł dreszcz. Wiona przewróciła się w sąsiednim pokoju na drugi bok. Spała od dawna.
- Jak to nie, panie! – Garret podniósł głos, czego nie robił często. Był spokojnym mężczyzną. – Twe ramię, bok, plecy… Całe poparzone!
- Panie, naprawdę… - teraz przybysz jęknął, rozległ się tupot. Cholerne oczy, pomyślała z żalem Alla. Tak bardzo chciała zobaczyć, co się dzieje.
- Fordelu, co o tym sądzisz? – głos Aleny.
- Nie wiem co myśleć… Ten rodzaj wypaleń… To są święte znicze kapłanów – stwierdził w końcu stary brat Garreta. Biedak, nie miał szczęścia do swej religii, więc nigdy nie awansował na wyższe stanowiska. Alla miała wrażenie, że boi się tak jak ona.
- Naprawdę, dobrzy państwo… Potrzebuje tylko gorącej wody i łóżka… - przybysz, tupot i szepty.
- Gorącej wody? – zapytała Alena. – Gorącej wody? Człowieku, jesteś poparzony prawie na połowie ciała!
Co, pomyślała Alla. Co za bzdury gada moja przygłupia rodzina…
- Pani, ja nie potrzebuje łaski… Tylko noclegu… - przybysz był zmęczony. No dajcie mu to łóżko bo… bo coś się stanie. Nieuzasadnione obawy starczego umysłu, pomyślała szybko Stara Alla i odgoniła od siebie te myśli. Znowu grzmot.
- Nie, wezwiemy uzdrowicieli z pobliskiego eperoru – oświadczył Garret. Fordel westchnął. Tak wyrażał zazwyczaj zgodę. – Słyszałem, że umiera tam nasz przeor, ale powinni mieć dla nas nieco czasu…
- Nie.
To krótkie i warkliwe oświadczenie przybysza sprawiło, że Allę przeszył dreszcz. Coś tu było nie tak, nie chodziło jednak tylko o sensacje żołądkowe po kolacji. Staruszka jęknęła i zamaszystym ruchem zrzuciła koce. Nie wiedziała, jak to zrobiła. Koce o coś uderzyły, rozległ się cichy syk. Pewnie okno, stwierdził ślepa kobieta i chwyciła leżące na ziemi dwie laski. Na dole rozległa się kakofonia głosów, pomrukiwań i zgrzytów. Deszcz zaatakował okna.
- Panie, czemu nie mielibyśmy…
- Nie potrzebuje łaski Bogów… Ja… Jestem z Tethyru – wypalił przybysz. Kłamie, stwierdziła Alla, gdy drżącymi nogami pokonywała pierwsze stopnie. Nawet ślepa i skurczona, miała dość siły, by zejść na dół swego domu. Wiona jęknęła głośno i przewróciła się na drugi bok. Wydawała się starsza niż Alla.
- Co z tego? – zapytała żona Garreta. Alla wyczuła, że przybysz podszedł do schodów. Zza niej doszedł głuchy trzask i smród. Co to mogło być?
- Jestem poganinem… - stwierdził przybysz, ale Fordel mu przerwał.
- Nu’Vaticcano jest przychylne każdej religii, bowiem w istocie wszyscy wyznajemy tych samych bogów, człowieku. Pozwól sobie pomóc… - paplanie kapłana, pomyślała Alla i jęknęła, gdy pokonała ostatni stopień. Zrobiła zakręt i zaczęła schodzić na pierwsze piętro. Coś było nie tak – choć ślepa, widziała ciemność.
- Nie, kapłanie. Jeżeli nie chcecie mi dać noclegu, odejdę. Wrócę do miasta i tam znajdę karczmę…
- Nie ma mowy, nie zajdziesz daleko – powiedział stanowczo Garret. Spryciarz nauczył się być władcą, pomyślała gorzko stara kobieta.
- Zaraz, zaraz… - powiedział Mon i zrobił krok w kierunku schodów. Usłyszeli mnie, stwierdziła Alla…
- Pożar! – krzyknęła Alena i zaczęła wbiegać na górę. Staruszka tego jednak nie usłyszała.
- Wiem, nie powinnam wychodzic z łóska, ale… - zaczęła, gdy pokonała ostatni stopień. Została nagle odepchnięta na bok, uderzyła w ścianę i westchnęła. Była za stara na takie przechadzki, no i… pożar? Gdzie? W jej pokoju? Nie… Wtedy ujrzała. Podniosła głowę i znów widziała. Lecz nie w normalny sposób. Widziała czerń potężniejszą niż czerń ślepoty. Widziała demona utkanego z cienia i dymu. Który stał w wejściu. Bogowie! Bogowie! Demon w naszym domu! Stara Alla zaczęła krzyczeć, a koło niej przebiegali ludzie. Słyszała już trzaski płomienia, ale też widziała. Demon zbliżał się, szczerzył ku niej twarz… Krzyczała, aż zdarła sobie gardło. Wtedy złapała się drżącą, przypominającą gałązkę dłonią za serce i osunęła się na ziemię. Krzyki ustały na zawsze.

***

Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem… Szeptał mężczyzna, gdy wybiegł z płonącego domu. Poparzenia były niczym, od niedawna nie umiał czuć bólu, nie czuł niczego. Gdy przybył do tej zapadłej wioski wiedział, że nie będzie tu pasował. Nigdzie już nie pasował. Od kiedy kapłani orzekli, że opętała go Noc i postanowili dokonać spalenia, wiedział, że nigdzie nie będzie bezpieczny. Uciekł z klasztoru nad morzem i udał się na północ. Chciał dotrzeć do Tethyru i wypłynąć statkiem na Wschód, do dziwnych, obcych krain Northeanu, Harnodu i Seviry, gdzie nie znali Nocy ni Światła, i gdzie mógł przeżyć swoje marne życie. Nie udało się jednak. Na leśnej drodze kapłani złapali go i chcieli spalić żywcem, przywiązanego do drzewa. Wyrwał im się i wsadził płonącą żagiew do ust modlącego się kapłana. Okropna zbrodnia. Był ranny, ograbiony i wyklęty przez religię Srebrnego Imperium. Teraz zaś widział, jak na jego widok stara, wyglądająca jak dziecko kobieta o zasnutych bielmem oczach krzyczy i umiera. Widział przerażenie na twarzy kapłana z tego wielkiego domu, widział zimne spojrzenia gospodarzy, młodych i starych, dorosłych i dzieci. Odwrócił się po raz ostatni, nim wbiegł do lasu. Wielki dom płonął. Z jego winy. Evan van Borlona, Noir z pochodzenia, rozpłakał się i uciekł. Nie na długo jednak Nu’Vaticcano straciło go z oczu…

***

- Ojcze, wędrujemy już tak długo… Nie możemy zrobić sobie krótkiego postoju?
Uparty wieśniak, stwierdził gorzko ojciec Archibald i zmusił swego wierzchowca do galopu. Mury eperoru zostały daleko za trzema kapłanami, oddelegowanymi do odnalezienia i zabicia opętanego przez Noc człowieka. Przywódcą, siłą rzeczy, został Archibald Allensen. Zabrał ze sobą Gorama i napotkanego na drodze kapłana, który mówił o sobie, że zwie się Fodel Ilmer, brat Garreta, który był sołtysem pobliskiej wsi. Wczorajszej nocy spłonęło trzecie piętro ich domu, oraz zginęła staruszka przezywana Starą Allą. Archibald pamiętał ją – kilkanaście lat temu, gdy on dopiero zaczynał służbę, przeor Piotr, wtedy jeszcze opat, jak on teraz, starał się pomóc starej kobiecie, która zwała się Alla Degmer. Ślepota dopadła ją w murach eperoru. Nieszczęsna kobieta.
- Nie, nie zatrzymamy się, chłopcze – stwierdził opat i skrzywił się. Przecież ten mężczyzna był kilka lat starszy od niego. Te świątynne nawyki… - Musimy dotrzeć do domu twej rodziny i wypytać o opętanego mężczyznę. Mówisz, że wczorajszej nocy, gdy zginęła biedna Alla i spłonął wasz dom…
- Trzecie piętro, ojcze opacie... – wtrącił Goram i znów zamilkł. Dobry chłopak, pomyślał Archibald.
- Tak, trzecie piętro. Tej nocy odwiedził was gość, który budził twój niepokój. Czy sądzisz, że to mógł być opętany?
- Ojcze opacie, wieści z szerokiego świata nie docierają do naszej małej wioski – mruknął Fordel z żalem. – Dopiero dziś rano dowiedzieliśmy się, że Bogowie poszukują opętanego mężczyzny. Widocznie jacyś kapłani już go złapali, był cały poparzony – Ilmer wzdrygnął się. Archibald zmarszczył brwi i pokonał kolejny zakręt na pełnej wybojów ścieżce prowadzącej przez las. Za sobą widział ciągle wysoki, poszarpany szczyt i jego potężny eperor o jednej wieży.
- Opętani nie czują bólu – powiedział Goram po dłuższej chwili. Tak, to miało sens. Spaczenie wynikające z Nocy zabijało ich nerwy, zmysły i w końcu uczucia.
- Opętani nie są ludźmi – zakończył Archibald Allensen i jeszcze bardziej popędził swego rumaka. Byli niedaleko wioski, z której pochodził napotkany kapłan, lecz nie mogli zwlekać. Opętany mógł już w tej chwili przedzierać się na południe, w kierunku tłocznego Rewestu, lub na północ, ku granicy z pogańskim Tethyrem. Nu’Vaticcano nie mógł dopuścić, by choć jeden opętany wymknął się z kraju. Choć takie przypadki zdarzały się w przeszłości, to skrzętnie je tuszowano, by nie narazić religii na szwank. Teraz jednak sprawa była poważniejsza. Wieści o opętanym mężczyźnie, zapewne Noirze, jak mówiły relacje świadków, obiegły całą północ kraju, dotarły nawet do ojca opata Rewestu, Martyna Wulghara, który niedługo miał zostać mianowany przeorem Dekanatu Północnego.
- O, widać już dom – wypalił nagle Fordel i ręką wskazał na leciutkie smużki dymu unoszące się ponad korony drzew. Wtem las zaczął rzednąć i widać było potężny, schodkowy dom z pięknie ociosanych bali i marmuru. Najszersze, pierwsze piętro, zwieńczone było kilkoma drewnianymi rzeźbami, drugie wielkim, sosnowym krzyżem, a trzecie w połowie spłonęło. Konkretniej, spłonął jeden pokój, a i on nie w całości. Widać było coś, co przypominało łóżko.
- Piękny dom, chłopcze – stwierdził krótko kapłan przewodzący i skierował konia w kierunku domu. Teraz las zupełnie zniknął, ścieżka pobiegła dalej, ku ciasnemu zbiorowisku kilkunastu domów w sercu malutkiej doliny, która otoczona była polami i puszczą. Dom Ilmerów stał na niewielkim wzgórzu ponad wioską. Gdy Archibald Allensen zbliżył się do pogrążonego w ciszy domu, zsiadł ciężko z konia i runął na ziemię, która zatrzęsła się pod jego opasłą sylwetką. Nie miał gdzie zostawić konia, więc podał wodze Goramowi, który również zeskoczył z wierzchowca i skinął wyrozumiale głową swemu mistrzowi. Fordel prawie że stoczył się ze swej rudej klaczy i podreptał ku drzwiom domostwa. Nie był gruby, o nie, był chudy i niezgrabny – lewą nogę miał krótszą od prawej. Był też łysy, a potężne, siwe wąsy skrywały małe, rozciągnięte usta. Na sobie miał starą, zniszczoną szatę kapłańską. Wygląda jak żebrak, stwierdził Archibald i postanowił, że po całej tej aferze zabierze go do eperoru. Potrzebowali kapłanów.
- Garrecie, otwórz drzwi, to ja, Fordel. Jest ze mną ojciec opat z pobliskiego klasztoru… - pokraczny kapłan zapukał raz, potem drugi, tym razem głośniej. W końcu w środku rozległy się przytłumione głosy i ktoś otworzył drzwi. Była to wysoka, ładna dziewczyna, z twarzy podobna nieco do Fordela, ale o jasnych włosach i w zupełnie czarnym stroju. Spojrzała lekko zaskoczona na dwóch stojących dalej kapłanów i zwróciła się do Ilmera.
- Wuju, dobrze, że wróciłeś… - szepnęła i objęła go. Fordel Ilmer zachwiał się na krzywych nogach, poklepał dziewczyną po ramieniu i odepchnął ją lekko. Potem odwrócił się do Archibalda i Gorama i gestem zaprosił ich do środka. Obaj przedstawiciele religii szybko przekroczyli próg. Dom był ładny, pokryty w niektórych miejscach rzeźbami, w innych futrami dzikich zwierząt. Na ziemi leżało kilka dywanów. Ilmerowie mieli pieniądze.
- Witajcie w naszych skromnych progach – mruknął Fordel i podszedł do drzwi przy lewym krańcu holu. Wszedł do pokoju, a dziewczyna zaprosiła obu kapłanów do środka. Pierwszy ruszył Allensen, za nim Goram, pochód zaś zamykała obca. Do potężnego, dużo większego od holu pokoju pierwszy wkroczył Archibald. Dziewczyna prześliznęła się między nimi a drzwiami, po czym zniknęła w małym tłumie przy końcu sali. Byli tam głównie młodzi ludzie, najstarsi niewiele młodsi od Gorama, najmłodsi zaś – sięgali mu do kolan.
- Witajcie w domu Ilmerów, przedstawiciele naszej religii i naszych Bogów.
Słowa te wypowiedział najstarszy, siedzący w szerokim, miękkim fotelu jegomość. Na ławie po jego prawej stronie siedziała jasnowłosa kobieta w średnim wieku i Fordel, który krzywił się nienaturalnie, starając się postawić obie nogi na ziemi. Po lewej stronie stał bujany, wiklinowy fotel, na którym bujała się stara kobieta. Chyba zasnęła, jak zauważył od razu Archibald.
- Niech Bogowie na Ziemi pobłogosławią ten dom i jego mieszkańców – palnął oficjalną formułkę opat, za nim powtórzył ją Goram, potem Fordel a na końcu domownicy. – Mówcie, co wydarzyło się w tym domu? Słyszałem, że mieliście pewne problemy… - skrzywił się, gdy przypomniał sobie ich źródło. Przecież w klasztorze czekało miękkie łóżko i suta kolacja. Niech to Noc porwie.
- Owszem, mieliśmy – odezwał się jegomość w fotelu. Był podobny do Gorama, ale oni wszyscy byli tacy sami, ci Wanarowie z północy. Twarde rysy, kwadratowa twarz i ciemnoszara broda, podobnie włosy, opadające na ramiona. Stalowe oczy, zimne jak hartowana stal. Tylko nieco zaokrąglona sylwetka świadczyła o tym, że ten człowiek od dawna nie ruszał się z okolicy i żył w dostatku. Ironia, pomyślał z żalem Archibald Allensen.
- Niemałe, jeżeli mogę stwierdzić – mruknął opat i zmrużył oczy. Coś dziwnego było w tym holu, jakby dziwny swąd spalenizny. – Jeśli mogę wtrącić… Co to za zapachy na korytarzu? Jeśli to ja jestem winny, przepraszam – uśmiechnął się, lecz nikt nie podzielał jego wesołości, więc chrząknął szybko i starł uśmiech z pulchnej twarzy.
- To swąd demona – mruknął Fordel Ilmer i zapatrzył się w swoje buty. – Wczoraj był tu opętany. Zostawił po sobie smród palonego ciała, którego nie potrafimy się pozbyć.
- Gdzie zbiegł? – zapytał po prostu Goram. Był bardzo bezpośredni, choć nie musiał. Gdyby jeszcze trochę porozmawiali, gospodarze mogliby zaoferować im posiłek, morze też chwilę drzemki. Teraz jednak nie wypadało tego ciągnąć.
- Nie wiemy – mruknęła kobieta po prawicy gospodarza, zapewne jego żona.
- Uciekł w noc, jak przystało na przeklętego. On nie boi się lasu ciemną nocą – mruczał pod nosem wykrzywiony kapłan, a Garret westchnął. – Zwierzęta też się go boja. Wszyscy. To istota Nocy, nie człowiek, jest nienaturalny.
- Wiemy to, Fordelu – wtrącił się Garret i oparł na prawym ramieniu. Był bardzo zmęczony. – Jednak nie wiecie, jak zginęła Stara Alla. Ona… umarła ze strachu.
Archibald parsknął śmiechem, lecz w duchu był wystraszony. Czy to mogła być prawda, zastanawiał się. Czy ktoś mógł umrzeć po prostu ze strachu? Choć, jeśli naprawdę mieliśmy tu do czynienia z opętaniem…
- Podobno stara była ślepa – powiedział Goram i zmarszczył brwi. Opata też to zaciekawiło. Bystry chłopak, pomyślał Archibald i powziął decyzję o jego szybkim awansie.
- Właśnie. Jak to możliwe, że zmarła ze strachu, jeśli nie mogła widzieć tego opętanego?
- Nas też to zastanawia… - przyznała żona Garreta, który bezgłośnie przyznał jej rację. – Jednak już po śmierci, gdy udało nam się opanować pożar, zauważyliśmy na jej oczach coś dziwnego.
- Bardzo dziwnego – wtrącił Fordel, nie podnosząc wzroku. Kapłani z eperoru wymienili krótkie spojrzenia. Czy to mogło być to, o czym myśleli? Niemożliwe.
- Pokażcie nam ciało – zażądał Archibald. Zapewne zbyt głośno i ostro, ale to nie miało znaczenia. Nie w takim przypadku. Gospodarz jednak nie oponował, tylko skinął krótko głową i podniósł się z siedziska. Za nim poszła żona i dziewczyna, która otworzyła kapłanom drzwi. Reszta została w pokoju, zaś brat Gareta ciągle mruczał coś pod nosem. On sam podszedł do szerokich drzwi przy końcu sali i otworzył je. Całą piątkę zalała fala dziwnych zapachów. Być może ci wieśniacy nie wiedzieli co to, jednak Archibald domyślił się od razu. Ciało zaczęło gnić. Przedwcześnie. Starszy kapłan jęknął i przyłożył rękę do ust. Podopieczny nie zwracał na smród uwagi i pierwszy wszedł do pokoju. Na łożu leżało ciało, które z daleka można by wziąć na zwłoki dziecka. Opat podszedł do niego i zobaczył odzianą w strój pogrzebowy, starą kobietę. Była skurczona i jakby zwiędła. Pomarszczoną skórę pokrywały różowe plamy wątrobowe, włosy niemal całkowicie wypadły. Ktoś zawiązał jej nad czołem czarną chustę. Najdziwniejsze były jednak oczy. Zasnute bielmem, ślepe od dawna, martwe, podobnie jak całe ciało.
- Co to jest? – wyszeptał Allensen, modląc się w duchu, by miał omamy. Zbliżył się do ciała i spojrzał dokładnie na oczy umarłej staruszki. Nie były całkiem białe… Przerażony opat jeszcze mocniej zbliżył się i zmrużył oczy, usiłując dojrzeć. Wtedy zauważył to też Goram, który miał naprawdę sokoli wzrok.
- Dobrzy Bogowie – powiedział zduszonym głosem i wypowiedział modlitwę tak szybko jak tylko mógł.
- O tak, Bogowie… - dodał Archibald i wstał. Szybko wyprowadził ludzi z pokoju i bez słowa wyjaśnienia wyszedł z domu. Tethyrczyk pobłogosławił gospodarzy i wyszeptał kilka słów wyjaśnienia. Nie zdradził jednak tego, co obaj ujrzeli na oczach Starej Ally. Wypalony znak, poczerniały symbol, przypominający zdeformowaną, ludzką twarz…

***

Evan van Borlona przed całym tym zamieszaniem był prostym rybakiem, jednym z wielu, którzy żyli w brudnych ulicach Rewestu, największego z imperialnych portów. Nie miał ojca ani matki – życie biedoty w wielkich miastach nie było długie. Noir już w dzieciństwie zaakceptował swą egzystencję, co nie udało się jego siostrze, Yeyi. Wszyscy teraz nie żyli, a sam Evan był pustą skorupą. Pewnego dnia prawie by się utopił – pracował w tym czasie jako parobek na galerze handlowej noszącej nazwę „Odblasku Zachodu”. Kapitan nie był dobrym człowiekiem, o nie… Tamtego właśnie, feralnego dnia, uderzył Evana nieco za mocno. Ten potknął się i wypadł za burtę, prosto do wody stoczni Rewestu. Wyłowiono go szybko, był jednak mocno osłabiony, przemoczony i półżywy. Zabrali go do miejskiego eperoru, gdzie kapłani zajęli się nim. Był im wdzięczny do czasu, gdy odkrył, iż wybuchł sztorm. Największy sztorm, jaki Rewest widziało od bardzo dawna. Miał wtedy… sny. Wizje. Gdy się obudził, był sam w świątyni, zaś wokół niego leżeli martwi kapłani. Krew była wszędzie, on miał na sobie strzępy ubrań. Tak znaleźli go opaci. Zamknęli go w izolatce i ogłosili, że jest opętany przez Noc. Może tak było, Evan van Borlona był jednak człowiekiem nieustępliwym. Uciekł z miejsca, które miało być jego ostatnim, z eperoru więziennego nad morzem. Uciekał na północ, do Tethyru, gdzie pogańscy kapłani mieli ponoć moc odganiania Nocy i Światła. Opaci Nu’Vaticcano tego nie umieli – umieli za to układać ładne, suche stosy w kształcie własnych krzyży. Gdy myślał, że jest tak blisko granicy, dopadł go pech… Najpierw ci nieszczęśni kapłani, potem wielki dom o trzech piętrach, pożar i śmierć tej starej kobiety… Umarła na jego widok. Na jego widok. Nie było dla niego ratunku. Nie dbał o to, czy jest ranny, czy je, czy śpi. Nie potrzebował tego. Z każdym dniem było coraz gorzej. Coraz lepiej czuł się w ciemnościach, nie tolerował słońca. Ukrywał się w lasach, nie bał się żadnego dzikiego zwierza. Wszystkie od niego uciekały. Jedyny, który był na tyle odważny, by go zaatakować, nie żył. Wielki, czarny niedźwiedź potknął się, gdy szarżował na opętanego i wyrżnął głową w drzewo, które złamało się i zabiło potwora na miejscu. Szczęśliwy traf, nic więcej, zapewne jednak zapewnił pożywienie żyjącym tu wilkom i innym niedźwiedziom. Teraz zaś opuszczał las. Był już daleko na północ od wioski z wielkim domem. Po swojej prawej stronie miał leżący na wzgórzu eperor, przedostatni na północy kraju. Tu, pomiędzy pasmami wzgórz i lasów, leżało tylko jedno miasto graniczne, w połowie należące do Imperium, w połowie do Tethyru. Ten eperor tutaj był ostatnim wolno stojącym po tej stronie Seleionu – Eperor Na Rozdrożach, w mieście granicznym Warystu, był tylko symboliczny. Tam nie dbali o Bogów na Ziemi. Nu’Vaticcano miało wielką władzę, ale tylko w Srebrnym Imperium. Opętany nie chciał umierać, nie w ten sposób – być może zgodziłby się na to, gdyby nie miał innego wyboru. Lecz perspektywa uleczenia była zbyt kusząca.
- Nareszcie… - sapnął Evan i przystanął. Oparł się o pobliskie drzewo i powoli osunął się na ziemię. Zaczął stękać i dyszeć, co było o tyle dziwne, że w czasie biegu w ogóle nie czuł zmęczenia. Opętany przeniósł wzrok na wolno stojącą chatę. Otaczała ją kilkunastometrowa, wolna o drzew polana. Samo domostwo zdawało się być porzucone, był jednak środek nocy, wszystko było możliwe. W oddali zawył wilk, potem kolejny, następnie do chóru przyłączyło się wiele innych bestii. Evan nie przestraszył się, wiedział, że zwierzęta nic mu nie zrobią. Bały się go. Po krótkiej chwili Noir uspokoił oddech i ruszył w kierunku chaty. Nie dbał o to, czy zachowuje się głośno. Nie było takiej potrzeby. W końcu zbliżył się do drzwi starej rudery, która teraz zdawała się być bardziej szopą czy magazynem, aniżeli domem. No cóż, nie mógł liczyć na wygody. Nawet nie zapukał, otworzył drzwi od razu. Jego wzrok był przyzwyczajony do ciemności.
- Rzeczywiście szopa… - mruknął mężczyzna i ogarnął hol wzrokiem. Stały tu dziesiątki, jeśli nie setki, beczek i pak. Kilkanaście skrzyń piętrzyło się pod ścianą, wysokie półki wypełnione były starymi, rozsypującymi się książkami. Miękkie, niebieskawe światło księżyca wpadało tu przez jedno, zakurzone i popękane okno. Evan podreptał do rogu magazynu i zgarnął stertę starych koców, odsłaniając… nie, nie łóżko, tylko dużą skrzynię. No cóż, trudno. Przebiegł krótki dystans, jaki dzielił go od pakunków i zaczął je odgarniać. Szybko, sprawnie i zamaszyście. Kilka rozpadło mu się w rękach, inne rozprysły się w drzazgi, gdy tylko uderzyły w ścianę. W końcu jednak znużony mężczyzna odnalazł przejście pomiędzy wysokimi ścianami skrzyń i odnalazł małe, wolne od pakunków miejsce. Podbiegł do starty koców i zaczął je przenosić do odnalezionej klitki. Po kilkunastu minutach udało mu się stworzyć tam grubą, miękką warstwę szmat. Westchnął i zaczął zastawiać się pakunkami. Układał coraz to większą ścianę. Na koniec przeszedł przez mur z beczek i dźwignął na ramiona skrzynię, która kryła się pod zwałami koców. Stęknął głośno i zwalił ją przed „wejściem” do jego kryjówki. Obejrzał swe dzieło, cmoknął z niezadowoleniem i zaczął tworzyć sztuczny bałagan. Wszystko wyglądało zbyt sterylnie. Pod koniec obszedł wszystko, wlazł na skrzynie i skoczył do swego leża.
- Argh… - jęknął, gdy usłyszał lekkie chrupnięcie w lewej nodze. Na szczęście, mógł chodzić bez zbędnych problemów. Zwinął się w kłębek, przytulił do ściany i zamknął oczy. Nim zasnął, zaczęły mu się przypominać dnie spędzone w ciemnicy w eperorze nad spienionymi wodami oceanu. Było tam tak zimno, a on miał na sobie tylko cienką koszulę. Wtedy jeszcze odczuwał ból spowodowany niedożywieniem i zimnem, teraz jednak nie czuł niczego poza znużeniem. Może wkrótce i tego przestanie potrzebować? Nie, nie wolno mi tak myśleć, postanowił van Borlona i aż potrząsnął głową. Muszę myśleć o tym, co zrobię, gdy już wydostanę się z Imperium, myślał żarliwie. Wyobraził sobie Tethyr, srogi, zimny kraj, który wziął swą nazwę od najwyższego pasma gór w Seleionie, który w najwęższym miejscu oddzielał południe od mroźnej, zdziczałej północy, z której pochodzili przodkowie Wanarów z Tethyru. Miał przed oczami monumentalne, białe kolosy i zimne, rwące rzeki. I lasy… I góry, tak, góry… I… Evan van Borlona zasnął spokojnym snem. To była jego ostatnia noc.

***

Opat nie był pewien, czy pomysł przeprawy przez puszczę był bezpieczny. Zwłaszcza ciemną nocą. Bardzo ciemną nocą. Gdzieś w tych puszczach krył się opętany przez Noc człowiek, straszliwa bestia, pozbawiona duszy i rozumu przez nadnaturalne moce plugawego mroku.
- Ojcze opacie, czy to rozsądna decyzja? – zapytał po raz setny Goram z Tethyru, gdy pokonali kolejny wybój na krętej, leśnej ścieżce. Ta droga nie była jednak drogą imperialną. Stary szlak drwali, których cech istniał ponoć na północ stąd, w pobliżu granicy z królestwem północy.
- Chłopcze, to konieczne, byśmy zrobili to teraz, kiedy mamy sposobność złapać tego plugawego opętańca – ta perspektywa wcale nie uśmiechała się pulchnemu kapłanowi, który był bardziej molem książkowym, niż mnichem wojennym, z których słynął Dekanat Wschodni. Archibald westchnął i ostatni raz obrócił głowę. Stąd widać było jeszcze dom Ilmerów. Archibald i Goram nie odważyli się prosić Garreta o nocleg – ten dom był skażony i mógł wpłynąć na szlachetne umysły duchownych Bogów. Nie można było ryzykować, nie, gdy demon był tak blisko. Kapłani wynajęli ciasny pokój w jedynej karczmie w okolicy, symbolicznie płacąc jedną sztukę srebra od osoby. Gdy tylko zapadła noc, wyruszyli na poszukiwania. Demony nie lubiła światła dnia, dlatego też to krwiożercze monstrum zapewne dopiero niedawno ruszyło dalej. Allensen czuł mroczny ślad opętanego Noira, prawie widział jego wypalone ogniem ślady na opadłych liściach…
- Nie sądzisz, że nie zdołamy go schwytać, ojcze? – zapytał chłopak i ruszył dalej, podobnie jak ojciec opat, który westchnął głęboko i też ściągnął wodze. – Zabił już jednego kapłana, a drugiego poparzył.
Tak, Archibald znał tę historię. Zasłyszał ją w twaernie, w wiosce. Trzech kapłanów wysłano z Rewestu, by złapali opętanego. Prawie dokonali rytuałów, gdy demon obnażył swą siłę i za pomocą plugawej, czarnej magii spalił twarz kapłana przewodnika, a drugiego poparzył, po czym zbiegł. W takim stanie dotarł do domu Ilmerów. Okropieństwo.
- My jesteśmy inni, chłopcze – zganił lekko podopiecznego Archibald, starając się zapanować nad wierzchowcem w dostatecznym stopniu, by uniknąć kraksy. – Nie zapominaj, że teraz demon jest osłabiony. Będzie podążał do miasta granicznego, zechce przekroczyć granicę i uciec z Seleionu, zapewne na wschód, do barbarzyńskiego Northean.
- Waryst to duże miasto – mruknął Goram i stłumił przekleństwo, gdy jego ogier prawie złamał nogę między korzeniami wysokiego dębu.
- Nie tak duże, by Noc mogła się ukryć przed Światłem duchownych Nu’Vaticcano.
- Jeśli tak twierdzisz, ojcze opacie…
Nie, nie twierdzę tak, chciał powiedzieć Archibald, ale nie mógł. Chciał teraz uciekać do swego eperoru, do biblioteki, chciał oddać się lekturze czwartego tomu Historii powszechnej autorstwa ojca przeora Tawerta z Dekanatu Południowego. Skończył na rozdziale Implikacje Wojny Tysiąca Lat, jej skutki w Imperium. Zawsze był dumny z tego, że nie żyje na pogańskim wschodzie, gdzie czcili trybiki, stal, zwierzęta i kasty. Jednak nie mógł oddać się rozmyślaniom o tamtych dziwnych krainach, musiał się skupić na misji. Misja była teraz najważniejsza. Tak podróż trwała i trwała, gdy wokół zapadały coraz głębsze ciemności. Jednocześnie Allensen miał świadomość, że zbliża się poranek, który był czasem kapłanów Bogów na Ziemi. Ich czas, ich reguły.
- Mistrzu, popatrz… - szepnął Goram i po sekundzie jego koń stanął jak wryty. Kapłan rozejrzał się i jego wzrok padł na powalone drzewo i coś pod nim.
- Niedźwiedź, chłopcze – stwierdził opat znudzonym tonem i miał ruszyć dalej, gdy zauważył coś jeszcze. Boki czarnego zwierza były całe poszarpane, jakby dziesiątkami kłów i paszczy. Głowa nikła pod drzewem, jednak coś tak mocno chciało się do niej dostać, że swymi szarpnięciami odsłoniło kręgosłup zwierzęcia. Przez dziurę w brzuchu dało się widzieć wnętrzności. To, co zabiło niedźwiedzia, chciało szybko dobrać się do mięsa. Archibald poczuł, że zbiera mu się na wymioty.
- Co za zezwierzęcenie… - powiedział Goram i spojrzał pytająco na swego mistrza, który krótko skinął głową i ruszył dalej, odwracając wzrok od masakry. Jeśli ten Noir był zdolny do takiego bestialstwa, czego mógł się dopuścić w mieście, gdzie żyły dziesiątki ludzi? Nie mógł się tam dostać, powziął decyzję opat i z determinacją zaczął przedzierać się dalej i dalej przez puszczę. Po kolejnych kilku godzinach niebo zaczęło szarzeć, zaś las począł rzednąć. Konie były nieporównywalnie szybsze od ludzkich nóg, zwłaszcza na coraz częstszych, prostych, w miarę równych odcinkach drogi.
- Ojcze… - zaczął podopieczny opata, który znał już chłopaka na tyle, że wiedział, co powinien dojrzeć. Szybko obrócił głowę i spojrzał dokładnie w to miejsce, które wskazywał Goram. Kilkanaście metrów w lewo, w małej kotlince, leżała samotna chata. Bystry chłopak, pochwalił go kapłan i cmoknął, gdy jego koń nierówno skręcał w podanym przez wychowanka kierunku. W końcu obaj kapłani stanęli koło chaty, a może szopy, i zsiedli ze swych rumaków, które natychmiast zabrały się za dziko rosnącą trawę, parskając na siebie od czasu do czasu.
- Może ja wejdę, ojcze opacie? Tam może ukrywać się demon… - prawie szepnął tethyrczyk. Było jeszcze wcześnie, jeśli demony potrzebowały snu, być może jeszcze go zażywały. Rzecz jasna, jeśli ktoś był w tej chacie.
- Nie, pójdziemy razem. Konie są zajęte trawą, więc nie musimy ich pętać ani pilnować. No i, śmiem twierdzić, że mam nieco lepszy wzrok od ciebie, chłopcze – mruknął kapłan, choć wiedział, że to nieprawda. Co mu tam, i tak nikt się nie dowie. Goram skłonił się tylko posłusznie, po czym przepuścił nieco zataczającego się kapłana. Mimo całodziennego wypoczynku i przygotować, Archibald był zmęczony. Usłyszał, jak chłopak za nim zapala pochodnię, po czym wkroczył do ciemnego pomieszczenia. Dziesiątki pakń piętrzyły się po lewej stronie sali, wiele beczek i skrzyń zasłaniało szczelnie ściany. Okno po prawej było stare, zakurzone i poobijane.
- Co za rudera – stwierdził nieco zbyt głośno opat, po czym kopnął leżący kubek w stronę stosu skrzyń. Rozległ się głuchy trzask, przypominający westchnienia.

***

Evan nie podejrzewał, że ktoś go tu znajdzie. Widocznie kapłani mieli metody, o których nawet on nie wiedział.
- Co za rudera.
Te słowa obudziły śpiącego smacznie Noira. Szybko omiótł wzrokiem swe ukryte posłanie. Nie był do końca obudzony, jednak znakomicie dopełniło tego spadające pudło, które z głośnym trzaskiem rozbiło się na jego głowie. Przy takim hałasie, mógł pozwolić sobie na cichy jęk. Potarł głowę i wstał. Skrzyń i beczek było wiele, doskonale ukrywały go przed resztą pomieszczenia. Właściwie, ukryłyby nawet dwóch stojących na sobie mężczyzn.
- Ojcze opacie, nie czujesz czegoś dziwnego?
Drugi głos, odmienny od tego, który obudził Evana, był młodszy i bardzo protekcjonalny. Przez szczeliny między pakunkami Evan dojrzał, iż ktoś trzyma tam pochodnię, bądź latarnię.
- Nie, chłopcze – znów ten pierwszy głos. Osoba, do której należał, nazywana była zapewne opatem. Noir zaklął cicho i położył się płasko na kocach. Słyszał, jak dwaj osobnicy chodzą po pomieszczeniu.
- Ja czuję czyjąś obecność… - mruknął chłopak, ledwie słyszalnie za tą ścianą ze skrzyń. Muszę coś zrobić, pomyślał van Borlona i rozejrzał się.
- Przeszukaj te skrzynie, chłopcze, ja zajmę się reszta holu.
- Dobrze, ojcze…
Ktoś podszedł do ściany ze skrzyń. Evan usiadł i zaczął gorączkowo myśleć. Nagle go olśniło. Odwrócił się do swej osłony i przez szczeliny patrzył, którędy idzie chłopak. Był wysoki i bardzo młody, mógł mieć najwyżej piętnaście lat. Jego twarz była jednak poważna, w dłoni dzierżył pochodnię. Podszedł do ustawionej w specjalnym miejscu skrzyni i obejrzał ją. Opętany uśmiechnął się, podniósł kilka szmat, najciszej jak mógł, i zwinął je w kulę. Gdy kapłan wdrapał się już na wieko i począł się wspinać, Evan rzucił. Kula wytrąciła z równowagi pakę tuż pod nogami młodzieńca.
- Goramie! – odgłos opata był przerażony. Skrzynie zachwiały się i runęły jak domek z kart. Noir szybko wdrapał się pod największy zwał i nasłuchiwał, samemu pozostając w absolutnej ciszy.
- Mistrzu… - ktoś podniósł się z ziemi, bardzo blisko. Rozległy się stłumione jęki. – Popatrz.
Nagle tuż przed nosem Evana pojawiła się para butów. Potem dołączyła do niej druga. Obie stały i patrzyły na jego tymczasowe łóżko.
- Demon tu był – stwierdził ten drugi kapłan, opat, i jęknął z przerażenia. Zaś sam mężczyzna, nazwany nie wiedzieć czemu demonem, leżał w absolutnym bezruchu.
- Co za bestia… - szepnął młodzieniec i nachylił się nad kocami. Sam Evan był przerażony, kapłani Nu’Vaticcano nie słynęli z wyrozumiałości. Układali piękne stosy, które tak ładnie płonęły…
- Ruszajmy dalej. Bestia zapewne wyprzedziła nas o dobre pół dnia drogi – orzekł opat i powoli wyszedł z pola widzenia opętanego. Chłopak, nazwany Goramem, spojrzał jeszcze przeciągle na jego kryjówkę, i też wyszedł. Mężczyzna odczekał jeszcze kilkanaście minut, po czym odrzucił skrzynie i wybiegł z rudery. Słońce wisiało nisko nad horyzontem. Evan zaklął cicho, gdy zaczęły go boleć oczy, po czym wbiegł w gęstwinę lasu.

***

Archibald nie był zaskoczony tym, że nie odnalazł w ruderze opętanego. Był on zbyt sprytny, by pozostawać tak długo w jednym miejscu. Gorama ciągle bolała głowa, ale to było bez znaczenia. Demon już tu był, nie powinni odpoczywać cały dzień w wiosce. Ta bestia nie potrzebowała widocznie snu.
- Już niedaleko, chłopcze – uspokoił nieco niecierpliwego, młodego kapłana Archibald i obaj przyspieszyli. Ścieżka wychodziła powoli z lasu i przemieniała się w szerszy trakt wiodący zygzakiem w dół. W końcu teren zaczął mocno opadać i obaj podróżnicy przystanęli. Strome wzgórze opadało w dół do nieco większej wioski, by potem znów wspiąć się nieco w górę. Waryst wydawało się być wręcz bramą w ścianie nieprzebytych gór. Tak blisko…
- Szybciej, chłopcze – mruknął opat i ściągnął wodzę, podobnie jego podopieczny. Obaj spadli w dół niczym wicher, tracąc rozpęd dopiero koło wejścia do wioski. Szyld wiszący pod wielkim, drewnianym łukiem, obwieszczał, iż znajdują się w wiosce Przesmyk.
- Nareszcie nieco cywilizacji – powiedział Goram i objął wzrokiem mieścinę. Trakt przechodził pod wielkim, drewnianym łukiem zawieszonym pomiędzy dwoma wieżami o spiczastych szczytach. Po łuku przechadzał się jeden strażnik, zaś w szerokich oknach wież widać było wielu innych. Starszy kapłan cmoknął cicho i popędził konia, wymijając wyjeżdżającą z wioski karawanę złożoną z kilku jeźdźców i chyba sześciu wozów pełnych drewna. Wszyscy uczestnicy krótko kłaniali mu się z siodeł, on uspokajał ich ręką. Prostaczkowie potrzebowali kontaktu z kimś wyżej postawionym, stwierdził gorzko i przejechał pod łukiem. Wioska nie była duża, lecz bez wątpienia bogata. Władze pobierały zapewne godziwą opłatę za przejazd przez swe włości. Dlatego też nie było tu typowych dla wiosek rozpadających się ruder – wszystko było zaplanowane, domy zaś zadbane i schludne, choć skromne. Na ulicach żebrało kilku ludzi, widać też było patrole regularnej straży miejskiej, zapewne z Warystu. Przy drugiej, leżącej trzydzieści metrów dalej bramie stała wielka, kamienna wieżą. Siedziba władzy, wywnioskował Archibald i rozejrzał się uważniej. Od zachodu wioskę otaczała potężne góry, opadające potem stromymi klifami ku morzu. Od południa i wschodu były wysokie wzgórza, porośnięte mroczną puszczą. Na północy zaś leżał Tethyr. Już stąd widać było wiele wież Eperoru Na Rozdrożach. Na stromej ścieżce w górę, do miasta, widniała ciemna plamka, zapewne zajazd bądź karczma. Takowej o dziwo nie było w samej wiosce.
- Zatrzymamy się tu i poczekamy na demona – stwierdził pewnym głosem Allensen, Goram zaś skinął głową. Zwykle coś mówił, uświadomił sobie opat i poczuł się nieswojo. – Proszę, wyraź swe zdanie, chłopcze.
- Według mnie, ojcze opacie, jeśli demon będzie sprytny, ominie wioskę – mruknął chłopak. Archibald uśmiechnął się.
- Nie wątpię, że jest sprytny, chłopcze. Demony są bardzo sprytne, potrafią też świetnie kłamać. Wie zapewne, że w lasach szybko odnajdą go myśliwi, zaś w górach zabiją barbarzyńcy. To nie demon z krwi i kości, chłopcze, choć tak o nim mówimy. To opętany człowiek, nie ma mocy Bogów.
- Tak orzekłeś, opacie… - szepnął młodzieniec i skinął krótko głową. Kapłan był zadowolony, a jednocześnie nieco przestraszony uległością Norta. To trzeba zmienić. Nagle na Archibalda wpadł jakiś żebrak w łachmanach. Przewrócił się i wyrżnął głową w kamień. Polała się krew.
- Bogowie! – zakrzyknął Allensen i zeskoczył z konia, podobnie Goram. Podbiegł na krótkich nogach do żebraka, który jęcząc, siadał. Jego oczy wirowały, ale nie wyglądał o dziwo na rannego. – Dobrzy Bogowie, nic ci się nie stało, człowieku?
- Nie… nie, panie… - wyjęczał mężczyzna, pomacał się w tył głowy i wstał, podpierając się na Tethyrczyku. Gdy zobaczył krew, mrugnął i rozejrzał się.
- Zabierzemy cię do Warystu, do eperoru – powiedział Wanar, a opat przytaknął. Żebrak jednak pokręcił głową, otrząsnął się i odszedł, po czym zataczając się, znikajął w zaułku.
- Myślałem, że się zabił – szepnął Archibald i podrapał się w głowę, myśląc. No cóż, chyba tu eperory i religia nie były tak popularne. Kapłan wzruszył ramionami i znów wdrapał się na konia, z lekką pomocą Gorama. Cmoknął i zawrócił wierzchowca. Tethyrczyk po chwili też odwrócił i podążył za swym mistrzem.
- Co zrobimy, opacie? – zapytał.
- Poczekamy na demona, ot co. Zapewne wybierze to wejście – orzekł Archibald i Goram znów skinął posłusznie głową. Nadchodził czas rozstrzygnięcia.

***

Nie miał czasu na spoczynek. Ci dwaj wścibscy kapłani, stary i młody, byli najlepszym dowodem na to, że religia wcale nie straciła go z oczu. Musiał się spieszyć, wiedział, że w Tethyrze będzie bezpieczny. Choć, jeśli ci dwaj byli tak blisko… Evan wbiegł do mroczniejszej części lasu. Słońce stało coraz wyżej nad linią horyzontu, a tacy jak on nie znosili słońca. Dzięki Bogom udało mu się wyspać, był więc pełen sił. Pobiegł dalej, omijając z daleka trakt, który już wcześniej wyszedł z lasu.
- Szybciej, chłopcze.
Noir przystanął i spojrzał w lewo. Trakt opadał teraz w dół, las jednak ciągnął się dalej, by po chwili skręcić i dalej urwać się jako stromy klif. Znał te rejony, gdyż udało mu się dostać do map, nim jeszcze zamknęli go w ciemnicy. Tak blisko granicy… Tak blisko kapłanów. Ci opadli niczym wiatr w dół, w kierunku małej kotliny, w której środku znajdowała się mała wioska o nazwie Przesmyk. Dalej teren znów wznosił się, by zakończyć się w Waryście, mieście granicznym. Tak blisko… Odczekał chwilę, a gdy kapłani znikli mu z oczu, wybiegł na trakt. Zauważył, że z wioski wyjeżdża karawana. Uśmiechnął się i zbiegł nieco w dół, podążając śladami jego prześladowców. Myśleli, że jest już Waryście, może nawet przekroczył granicę – to powinno dać mu nieco czasu. Widział, jak kapłani pozdrawiają ludzi z karawany, po czym znikają w mieście. Evan uśmiechnął się i skrył w cierniowych krzakach obok drogi. Odczekał, aż pojawią się wozy. Pierwsi przejechali zwiadowcy na koniach. Na szczęście, nie pomyśleli, by zwrócić na niego wzrok. Pozostał w ukryciu, a gdy przejeżdżał ostatni wóz, zakradł się i wskoczył na niego. Woźnica prawie spał, miał więc szczęście, znowu. Podkradł się do skrzyń kryjących się pośród zwałów drewna i otworzył pierwszą. Tylko broń. Zaklął i sprawdził drugą. To samo. Podobnie w trzeciej. W czwartej jednak znalazł zbroję i poszarpany strój, a raczej ścinki, służące do wymoszczenia ostrych zagięć. Wziął ile tylko mógł i z jękiem stoczył się z wozu. W krzakach ubrał to co mógł i obsypał się piachem. Wyglądał jak typowy, wiejski żebrak. Począł biec drogą w dół. Z rozpędu przebiegł przez bramę, zakręcił i… wpadł na kapłana zwanego opatem. Krzyknął ze strachu, starał się wyhamować, jednak walnął z impetem o tułów konia, okręcił się w powietrzu i wyrżnął głową w bruk. Usłyszał głuchy trzask, jednak niczego nie poczuł.
- Bogowie! – krzyknął grubas i zeskoczył niezgrabnie z konia. Noir nie czuł bólu, od kiedy opętał go demon, nigdy nie czuł bólu. Spróbował wstać, ale świat wirował mu przed oczami – Dobrzy Bogowie, nic ci się nie stało?
Nie obchodzi mnie twa wdzięczność, chciał powiedzieć. Gdyby wiedział, kim jest, spaliłby go na miejscu… Udawał jednak oszołomionego i rannego.
- Nie… nie, panie… - jęknął, pomacał się w tył głowy, udał zaskoczenie na widok krwi i złapał ramię wysokiego młodzieńca, nazywanego Goramem. Uwiesił się na nim, w ogóle nie starając się podnieść. Wypadło realnie. Na twarzy tego drugiego widniało przerażenie. Nie żałują sobie w tych eperorach, opasłe świnie, myślał z goryczą opętany, zauważając tuszę opata.
- Zabierzemy cię do Warystu, do eperoru – stwierdził żelaznym głosem kapłan i przeszył Evana spojrzeniem. Ten starając się je od siebie odgonić, potrząsnął głową, wyrwał się i uciekł, zataczając. Usłyszał jeszcze strzępy rozmowy, po czym wszystko ucichło. Mężczyzna odetchnął z ulgą i zaczął prześlizgiwać się między domami. Potrzebował ubrania. Rozejrzał się i dostrzegł siedzącego na ławce mężczyznę, z butelką w ręku. Uśmiechnął się i podszedł do niego. Szturchnął go w głowę. Nic się nie stało. Obdarty starzec rozchylił tylko bezzębne usta, butelka wypadła mu z ręki i rozbiła się o bruk. Trzask był okropny.
- Eric, słyszałeś to?
Cholera jasna, strażnicy, stwierdził przerażony Evan i jeszcze raz uderzył mężczyznę, lekko, w bok. Może się obudzi i wszystko wyjaśni, myślał gorączkowo opętany. Starzec jednak zwalił się na ziemię tuż obok potłuczonej butelki.
- Co to było?
Dwa cienie wyłoniły się zza budynku. No nie, pomyślał Noir i zaczął uciekać. Wiedział, że nie ma szans.
- Łapać go! – rozległy się krzyki i odgłosy rogu. Nie, nie, nie… Opętany z impetem wypadł zza budynku i nagle znalazł się przy bramie. Ryknął z przerażenia i zaczął biec najszybciej jak mógł. Tuż za nim ktoś prowadził pościg. Evan przebiegł pod drewnianym łukiem i znalazł się na ścieżce do miasta. Już zaczął wspinać się pod górę, gdy coś trafiło go w bark. Nie poczuł bólu, tylko tępe walnięcie. Upadł i w szoku zaczął pełzać. Gdy już prawie wstał, co uderzyło go w nogę. Odwrócił głowę i ujrzał wbite w siebie dwie strzały. Na łuku stało sześciu łuczników, za nim biegło chyba pięciu strażników.
- Nie! – ryknął, wstał i zaczął biec. Strzała wbiła się w ścięgno, więc kulał. Nie mógł uciec. Za sobą słyszał odgłosy pościgu. Odwrócił się i stanął twarzą do najbliższego strażnika. Ten zamachnął się ciężkim mieczem. Evan zwinne uniknął ciosy, po czym kopnął przeciwnika w brzuch. Ten jęknął i zwalił się na ziemię. Łucznicy znów wystrzelili, więc opętany chwycił ciało w dwie ręce i z nieludzką siłą zasłonił się nim.
- Bogowie… - szepnął strażnik, plując krwią. Trafiły go dwie strzały, jedna w serce, druga w brzuch.
- Wybacz mi… - powiedział Noir i rzucił truchłem na biegnących strażników. Niestety, nie spowolniło ich to – powalił trzech, jednak reszta szybko dopadła go i pochwyciła.
- Nie! Nie! Nieee! – krzyczał Noir i zaczął się rzucać. Miotał się we wszystkie strony, pięścią uderzył jednego strażnika w bark, drugiego głową w podbródek. Ten ostatni zwalił się z cichym jękiem na ziemię. Inny uderzył opętanego w twarz, potem w brzuch i poprawił kolanem. Choć nie czuł bólu, poczuł, że skręcają mu się wnętrzności. Klęknął i zwymiotował. Zaciągnęli go, zwiotczałego, umorusanego krwią opętanego, do wioski. Nie zabili go, choć tego by właśnie chciał. Rzucili go pod nogi stojącemu nad nim kapłanowi, temu opatowi. Jego zmorą.
- Ojcze… Ten mężczyzna zabił jednego z naszych, a drugiemu złamał szczękę – zrelacjonował kapitan i podszedł do bladego jak ściana kapłana. Wy zabiliście tego strażnika, nie ja, chciał powiedzieć. To wy, nie ja…
- Zabrać go stąd – usłyszał zimny głos opata i drgnął. Bogowie, ja nie chciałem.... – Na środku wioski. Chcę dużo drewna, pal i krzyż.
- Ojcze… - zaczął osłupiały kapitan, lecz przerwał mu ten Wanar, Goram.
- To demon. Opętany przez Noc – powiedział zimno. Evan zapłakałby, gdyby mógł. Życie było takie okrutne.

***

Czatowali tylko chwilę, gdy rozległo się zamieszanie. Na tyłach wioski ktoś krzyczał, rozległy się odgłosy pościgu, szczęk stali…
- Co to? – zapytał Goram i wstał. Archibald nadal siedział na ławce koło wejścia do wioski. Miał złe przeczucia. Konie, które tethyrczyk uwiązał koło bramy, rżały z niepokoju.
- Chodźmy sprawdzić – mruknął Allensen i wstał. Pozornie spokojny, w duchu bardzo się denerwował. Dochodziło południe, pora Bogów, czas Świtu – to był najlepszy moment na odegnanie Nocy. Jednak demon się nie pojawiał. Czy to możliwe, by naprawdę ich wyprzedził i przebył granicę? Opat nie chciał o tym myśleć. Przyspieszył kroku i znalazł się na dziedzińcu. Otoczony przez sklepy i domy bogatych, zwieńczony wielkim, bazaltowym krzyżem. Bez posągów. No cóż, to tylko wioska.
- Dobrzy Bogowie! – krzyknął Wanar. Archibald spojrzał na niego pytająco. Goram wskazał dłonią na północ, gdzie też opat zwrócił wzrok. Zbladł natychmiast. Kilku strażników ścigało wlokącego się po ziemi żebraka, tego samego, którego kapłani spotkali przy wejściu do wioski. Nagle z drewnianego łuku, drugiego wyjścia z wiochy, poleciała strzała. Wbiła się w nogę żebraka, który nawet nie krzyknął, tylko odwrócił głowę. Teraz opat zauważył, że drugą strzałę ma wbitą w plecy.
- Bogowie, nie! – krzyknął przerażony Archibald i zaczął biec w kierunku zamieszania. Na drodze do Warystu zakotłowało się, strażnicy wpadli na żebraka, rozległ się odgłos toczenia, szczęk broni i krzyki. Wszystko ustało po kilku chwilach. Łucznicy zbiegli z łuku i stanęli po obu stronach dziedzińca. Strażnicy kilka minut później przywlekli żebraka, który ze spuszczoną głową dał się wlec po ziemi. Nic sobie nie robił ze strzał. „To istota Nocy, nie człowiek…” przypomniał sobie majaki Fordela Ilmera. „Jest nienaturalny”. Nienaturalny. Nienaturalny…
- Ojcze… - Archibald był tak zamyślony, że nie zauważył, jak obok niego wyrósł kapitan. Miał na sobie dodatkowy płaszcza, oznakę statusu. Na swój sposób przypominał Gorama. Oni wszyscy, ludzie północy, są podobni. - Ten mężczyzna zabił jednego z naszych, a drugiemu złamał szczękę.
Bogowie, pomyślał Allensen i zacisnął pięści. Czyli jednak. Demon był tak blisko. Tak blisko… Zabił człowieka, ten potwór zabił człowieka, pomyślał Archibald z gniewem.
- Zabrać go stąd – demon drgnął. - Na środku wioski. Chcę dużo drewna, pal i krzyż.
Jego głos był zimny, lecz taki musiał być. Musiał być twardy, nieustępliwy. Wobec potworów ludzie nie mieli litości. Co teraz sobie myślisz, potworze? Czy podobało ci się, gdy zabijałeś tego niczego nieświadomego strażnika? Jak wypaliłeś swą gębę w oczach tej niewinnej staruszki? Czy aż tak kochasz ogień, że podpaliłeś dom Ilmerów i spaliłeś twarz kapłanowi?
- Ojcze… - kapitan był zszokowany, nic dziwnego.
- To demon. Opętany przez Noc.
Tym razem odezwał się Goram. Był stanowczy. Lepiej mu to wychodziło niż Allensenowi – w końcu był z północy. Strażnik też po chwili zmarszczył brwi i pstryknął palcami. Mężczyźni odciągnęli demona w kierunku kamiennej wieży, zaś obaj kapłani udali się na dziedziniec. Bogowie na Ziemi nie tolerowali demonów. Ten, podobnie jak reszta, musiał być zniszczony.

***

- Nadeszła twa pora, odmieńcze.
Brutalny głos opasłego, obleśnego strażnika wyrwał Evana z transu. Od chyba dwóch godzin siedział w ciemnicy, patrząc w słońce. Małe okienko znajdowało się tuż przy suficie.
- Odmieńcze.
Noir wstał i poddał się bezmyślnie operacji. „Demon”… On był demonem… Nie. Nie był demonem. Nie był. Wierzył w to. Strażnicy rozebrali go, umyli i odziali w czarne ubranie. Lepsze to, niż stare, brudne szmaty, które miał na sobie wcześniej. Po chwili byli już na zewnątrz. Światło zaświeciło opętanemu prosto w oczy. Syknął z bólu i odwrócił głowę. Za dużo ciemności, za dużo ciemności, myślał żarliwie. Usprawiedliwiał się. W końcu, gdy jego oczy przywykły do światła dnia, rozejrzał się. Na dziedzińcu nie było nikogo poza strażnikami i dwoma kapłanami. Pulchny opat stał z tyłu, Goram zaś miał w ręku pochodnię. W samym środku stał krzyż, kilka metrów od niego był zaś stos. Nienaostrzony pal obłożono wysokim stosem drewna, by nie upadł. Tyle dobrze. Podobno nabici na pal ludzie potrafili umierać kilka dni.
- Wejdź tu teraz. Szybciej.
Evan nie oponował. Wszedł na stos drewna i znów rozejrzał się. Bogowie, czemu ja… Nie czuł bólu ani znużenia. Część ciała była nieco sczerniała, to pozostałość po poprzedniej próbie. Wtedy mu się udało. Teraz nie było ratunku. Oparł się bezwolnie o pal, pozwolił, by związali mu ręce. Westchnął. Spojrzał w twarz stojącemu naprzeciw niego kapłanowi, temu grubemu. On był jego zgubą.

***

Archibald czekał w pokorze. Patrzył obojętnie, jak układali stos. Umieli to robić, byli doświadczeni. Opat zastanawiał się, ile rzekomych wiedź tu spalono… Układanie godziwego stosu trwało prawie trzy godziny – nie chcą szpecić bruku, strażnicy nie wbili palu w ziemię, trzeba go więc było unieruchomić. Jednak nareszcie udało się. Stos był gotowy.
- Przyprowadzić demona – Goram wydał krótki rozkaz. Allensen nie był w chwili obecnej zbyt rozmowny. Miał lekkie wyrzuty sumienia. Nie wiedział, czemu. Gdy wydawało się, że kilka minut stanie się wiecznością, wyprowadzili demona. Był czysty i ubrany w czarne, za małe ubranie. Syknął zwierzęco, gdy ujrzał słońce. Dobrze ci tak, potworze, myślał Archibald. Wyzbył się litości wobec tego monstrum. Teraz ujrzał je dokładnie. Był to niski, ciemnoskóry mężczyzna, Noir. Czarne włosy były rzadkie i krótkie, nosił bujną brodę, pod którą ukrywał usta i podbródek. Oczy miał niebieskie, lecz… brudne. Było w nich coś nieczystego. Poza tym, jedną połowę ciała miał sczerniałą. Próbowali już go spalić, lecz nie udało się. To było wtedy, tej nocy, gdy spalił się dom Ilmerów. Co za nieludzka bestia, pomyślał kapłan gdy przypomniał sobie Starą Allę.
- Zaczynamy – szepnął drżącym głosem do Gorama i wstał. Drżącymi nogami podszedł do stojącego już na stosie demona. Kiedy otyły strażnik skończył krępować mu ręce, demon spojrzał Archibaldowi w oczy. Dreszcz przebiegł całe ciało kapłana. Ten Noir, nie, demon, był straszny. On był jego koszmarem.

***

Wysoki młodzieniec skinął głową. Grubas spojrzał na niego i wykonał dłonią jakiś znak. Tethyrczyk rozpoczął.
- My, pokorni słudzy Bogów na Ziemi, pokorni słudzy Nu’Vaticcano, dziś zniszczymy kolejnego demona!
Mówili o nim demon. Demon…
- Dziś my zdejmiemy klątwę z tego człowieka, opętanego przez demony Nocy! – dodał grubas jękliwie i wyciągnął z kieszeni szaty. Mała fiolkę. Zaczął skraplać nią stos. – Mocą Mashaella, mocą Kir’Leva, mocą Amudoora, mocą Doona, mocą Hishny.
Fałszywe bożki, chciał krzyknąć, lecz zdławił w sobie instynkt. Patrzył ciągle na chodzącego w tą i z powrotem grubasa. Evan uśmiechnął się smutno. Ten człowiek służył okrutnym bogom.

***

Opat westchnął i spojrzał na Gorama, który na ten znak skinął głową. Sam Archibald uniósł rękę i opuścił ją powoli, każąc swemu podopiecznemu poczekać.
- My, pokorni słudzy Bogów na Ziemi, pokorni słudzy Nu’Vaticcano, dziś zniszczymy kolejnego demona!
Nadgorliwy chłopak, pomyślał z goryczą Allensen. No cóż, wiele osiągnie w hierarchii Nu’Vaticcano.
- Dziś my zdejmiemy klątwę z tego człowieka, opętanego przez demony Nocy! – chciał, by w jego głosie zabrzmiała stanowczość. Nie wyszło. Niech to Noc porwie… - Mocą Mashaella, mocą Kir’Leva, mocą Amudoora, mocą Doona, mocą Hishny – i wielu innych, których imion nie pamiętał. Cholerny stres. Szybko sięgnął do kieszeni i wymacał fiolkę z wodą. Demony nie cierpiały wody, podobnie jak zimna. Lubowały się w ogniu, lecz mogły w nim spłonąć, jak każda istota. Zafunduje ci piękne ognisko, demonie, pomyślał z satysfakcją kapłan i zaczął skraplać stos. Chodził tam i z powrotem. Spojrzał krótko na Noira, który uśmiechał się tylko. Bestia nie boi się śmierci… Lecz ten człowiek, uwięziony przez demona, dziś zostanie wyswobodzony przez Bogów Archibalda Allensena. Zaiste, służył litościwym bogom.

***

Grubas westchnął i dał znak ręką, jednocześnie wznosząc ręce ku niebu. Wzywał swoich Bogów po pomoc, pomyślał van Borlona. Ironia… Goram w tym czasie przytknął pochodnię do ognia. Wahał się chwilę, spojrzał na Evana, który znowu się uśmiechnął. Kończ to, chłopcze. Ten wysłuchał jego niemych próśb i wetknął pochodnię między sztaby drewna. Płomień szybko zaczął skakać między kolejnymi gałęziami. W końcu ogień płonął wokół Evana. Gdy zaczął się wspinać na jego nogi, opętany roześmiał się i uronił łzę, która wyparowała natychmiast. Było za gorąco. Lecz demon, jak zwali go kapłani, nie czuł bólu.

***

Kapłan wiedział, co musi teraz zrobić. Uniósł ręce do góry i zaczął się bezgłośnie modlić. Potrzebował pomocy mentalnej, lecz nie otrzymał jej. Był sam. Prawie sam. Spojrzał na tethyrczyka, który skinął głową. Podszedł do stosu i przyłożył do niego pochodnię. Spojrzał się ostatni raz na demona i podpalił suche drewno. Natychmiast zajęło się płomieniem. Bestia zaś, zamiast krzyczeć z bólu, roześmiała się. Śmiał się i śmiał. Naśmiewał się z kapłanów – Archibald wiedział, że okrutny, zwierzęcy demon nie bał się śmierci. Wygnali go jednak w ten sposób z tego świata. Dobrze robili.

***

Evan cały płonął już po kilku minutach. Ciągle śmiał się i płakał, jednak ogień zlizywał łzy z jego twarzy. Ubranie rozsypało się, skóra kurczyła i zwęglona opadała na ziemię. Słońce zaświeciło Noirowi prosto w oczy. Poczuł, że jest wolny.

***

Archibald Allensen niewzruszony patrzył, jak roześmiany demon płonie. Płonął długo. Przestał się śmiać dopiero, gdy opętany przez niego człowiek zmienił się w kawał zwęglonej skóry i kości. Ba! Opat stał przed trupem długo po tym, jak płomienie wygasły. Dzwony w Waryście wybiły godzinę czwartą po Świcie. Czas było wracać.
- Chłopcze… - szepnął kapłan zmęczonym głosem i skinął na Gorama, który natychmiast znalazł się przy nim. Obaj podążyli w kierunku wyjścia z wioski. – Czuję, że czeka cię awans.
- Dziękuję, mistrzu… - szepnął Wanar potulnie. Mądry chłopak, pomyślał Archibald i oddalił się.
Autor artykułu
Valinor's Avatar
Zarejestrowany: Jul 2008
Posty: 1
Reputacja: 1
Valinor nie jest za bardzo znany

Oceny użytkowników
 
Brak ocen. Dodaj komentarz aby ocenić.
 

Narzędzia artykułu

komentarz

« Reini | Akademik »


Zasady Pisania Postów
You may Nie post new articles
You may Nie post comments
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site
artykuły rpg

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172