lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Opowiadania (http://lastinn.info/opowiadania/)
-   -   SuperQuest! (http://lastinn.info/opowiadania/6634-superquest.html)

Terrapodian 24-12-2008 03:08

SuperQuest!
 
Początkowo miało być to opowiadanie parodiujące RPGi, lecz z czasem zdecydowałem się na śmiech z fantasy ogólnie rozumianego. Co z tego wyszło... oddaję wam pod ocenę. Brak logiki, chaotyczność, czasami specyficzny (choć w granicach) humor - to cechy mojego pisarstwa.


==Prolog==

Ulice Dragonmanii były jak zwykle pełne ludzi. Zapach potu i tanich kosmetyków mieszał się, tworząc niesamowity zapach. Żar lał się z nieba, robiąc w mieście coś w rodzaju zupy z kawałkami mięsa. Brukowaną drogą tego miasta miał nieszczęście wędrować Sancturus – pół-elf paladyn z wybitego już doszczętnie zakonu Wielkiego Topora Na Którego Ostrzu Żywota Dokonały Demony. Swoją zbroję zastawił w zamian za wierzchowca, który i tak padł przed miastem. Zresztą w tej płytówce rozpłynąłby się, albo ugotował, jednocześnie ułatwiając orkom ucztę.
Wzrok paladyna płynął od straganu do straganu, między gromadami przedziwnych osobników, a wreszcie zatrzymał na szyldzie tawerny. „Pod Zmasakrowaną Małpą” głosiła tablica. Rysunek na niej był również bardzo sugestywny. Sancturus już wszedłby do środka, gdyby nie wiadomość przybita do drzwi.

„Wszyscy bohaterowie, którzy poszukują tu informacji o zadania (pot. Kłestach) lub towarzyszach podróży, zmuszeni są do uiszczenia opłaty 1 dukata dla właściciela tawerny. Prosi się również o nie wszczynanie burd z innymi ludźmi/humanoidami/istotami (pot. NPC-ami i BN-ami). Wszelkie zachowania łamiące regulamin zostaną nagrodzone, karą pieniężną, banem, lub śmiercią.”

Paladyn podrapał się po głowie i wygrzebał z sakiewki dukaty. Wchodząc do środka uderzyło go lepkie powietrze, bogate prawdopodobnie we wszystkie możliwe pierwiastki. Wnętrze knajpy przystrojone było małpimi czaszkami, a z żyrandola zwisał cały szkielet małpki, która Sancturusowi kojarzyła się z niewidomymi kataryniarzami. Na szczęście było tu chłodniej niźli na zewnątrz, jednakże smród był odpowiednio większy. Nieszczęśliwie (znów) Sancturus trafił na przerwę obiadową uczestników tutejszego turnieju gladiatorów. Było więc dużo różnych barbarzyńców i wojowników z krain zarówno południa czy północy, o różnych cechach fizycznych. Wejście nieco chudego, długowłosego pół-elfa wywołało wśród obecnych gwizdy i napinanie mięśni. Ktoś podszczypnął go w udo. Po chwili "ursusy" wróciły do swoich zajęć, czyli żłopania piwska i obżerania się golonką, ale biedny paladyn zdążył pozwolić wyjść najpoważniejszemu ze swoich kompleksów. Dla niektórych granica między płciami zacierała się niezwykle szybko, co często stawiało Sancturusa w bardzo niemiłym położeniu. Na drżących nogach doszedł do lady i poprosił o karczmarza. Właściciel tawerny miał tęgi wyraz twarzy, typowy dla kogoś, kto nie był w szkole orłem, ale za to potrafił od młodszych zaciągać haracz. Paladyn bez słowa położył na ladzie dukata. Barman skinął głową w kąt karczmy;
- Tamta panienka też szuka zlecenia – rzekł chrapliwie. - Zaraz coś znajdę i do was podejdę.
Paladyn zamówił jeszcze piwo i ruszył w stronę potencjalnej towarzyszki. Była elfką o blond włosach i krągłych kształtach – ewidentnie miała wysoki współczynnik charyzmy. Ręce złożyła i wpatrywała się w pół-elfa z wyczekiwaniem. Przed nią leżała bułka z dżemem, co narzucało paladynowi mnóstwo świńskich skojarzeń. Przysiadł się i zaczął mówić;
- Ehm... eee... erm... uch... mm... tak – rzekł w porywie retoryki.
Elfka poklepała go po głowie;
- To dobrze, że się rozumiemy.
- Mam coś dla was – rozległ się gruby głos karczmarza.
Zbliżył się z głupim wyrazem twarzy.
- Lord „Tajny” Molti poszukuje grupy poszukiwaczy przygód – rzekł oficjalnie. - Mieszka za miastem w zamku na górze.
- I ja mam iść z tym zgredem? – spytała elfka.
- NIKT CI NIE KAŻE! - wrzasnął barman, opluwając śliną stół i interesantów.
Elfka wstała, strzeliła focha i wyszła głośno tupiąc. Barman uspokoił się nieco i rzekł na ucho do pół-elfa;
- Ma ognisty i wk[...]jący charakter, ale to dobre dziewczę. Ma na imię Flerr... Feyre... Fyare... a do diabła!!!
Właściciel tawerny odszedł z wściekłą, poczerwieniałą miną. Ktoś krzyknął za nim „małpa” i barman jął kląć. Gdy Sancturus wychodził, mógł przysiąc, że słyszał odgłos tłuczonych talerzy.
Elfka była przed tawerną i naciągała cięciwę na łuk. To ponownie wzbudziło w paladynie tony emocji. Był erotomanem i to stanowiło poważną barierę, gdy wstępował do zakonu. Ale skoro zakon już nie istniał... Niby kończył się tutaj jeden z tych problemów i zaczynał drugi – Sancturus miał albo pech do kobiet, albo kompletnie się ich bał.
- Pomóc ci? - spytał tonem jak najzwyklejszym.
- Nie trza! - odezwał się gruby kobiecy głos.
Wówczas paladyn zdał sobie sprawę, że patrzy na grubą babę z taczką gnoju. Elfka mruknęła coś o „imbecylach” i zarzuciła plecak na plecy. Sancturus podbiegł do niej, dotrzymać jej kroku.
- Cześć, jestem Sancturus Omnideus, paladyn nieistniejącego już zakonu Wielkiego Topora Na Którego Ostrzu Żywota Dokonały Demony.
- Feyerlöëthiliæn – powiedziała ponuro elfka.
Paladyn przystanął, całą energię wysyłając do mózgu, aby ten przetrawił to imię. Nigdy go nie zapamięta. Swoją drogą – co za poryta musi być kultura, która wytwarza podobne imiona. Jest do tego skrót?
We dwójkę ruszyli w stronę wzgórza, na którym znajdował się zamek. Po drodze paladyn zaczepił jakiegoś przechodnia i spytał o tożsamość Moltiego. Odpowiedź zaczepionego była krótka;
- Czy przydomek „Tajny”, czegoś tobie nie mówi? - rzekł i odszedł w dal.
Kontynuowali wędrówkę, która zdawała się być bezsensowna. Wówczas spotkali bladego mężczyznę z długimi czarnymi włosami w równie ciemnych szatach urozmaiconej symbolami okultystycznymi. Usiłował ciągnąć szarego kozła za rogi. Sancturus stanął jak wryty. Był to jego ulubiony bard - Darkmoerte, a jego kapela zwała się Cieniste Krzewy Krain Veruv-Orh. Pamiętał jak z kilkoma kumplami słuchali tego potajemnie w klasztorze paladynów. Osobiście uwielbiał kawałek pod tytułem; „Nikt z Wrogów Nie Ujdzie Płonącemu Kopytu”. Niestety był nekromantą. Sancturus miał zamiar minąć go, jakby nigdy nic. Jednak elfka już do niego zagadała.
- Pomóc panu? - spytała się niewinnie.
- Obejdzie się – odrzekł nekromanta zimnym głosem rodem z północy.
Odgarnął ręką włosy, przeklął kozła i spojrzał na Sancturusa. Jego twarz wykrzywił grymas, przypominający szyderczy uśmiech. Taki sam towarzyszył zwykle szalonym mordercom.
- No proszę, świętoszek!
Paladyn nic nie odpowiedział. Jedynie z tobołków wyciągnął koszulę z logiem zespołu barda. Twarz Darkmoerte zmieniła się na nieco pobłażliwą.
- Miałem z ciebie zacząć szydzić, ale widzę, że nieco zbyt pochopnie cię oceniłem... - odrzekł zimno. - Paladusiu...
- To, że lubię twoją twórczość, nie oznacza, że ci popuszczę - miało to zabrzmieć groźnie, ale z gardła paladyna wyszedł jęk chłopa, który poznał z bliska krowie kopyto.
Nekromanta zaśmiał się i zwrócił w stronę elfki;
- Zgaduję, że idziecie po zadanie do Moltiego – rzekł Darkmoerte ukazując zaostrzone zęby. - Niestety będziemy drużyną.
- Nie odzywaj się do nas tym tonem, świrze – odpowiedziała elfka, patrząc na niego z pogardą, po czym ruszyła z werwą do przodu.
Paladyn podszedł do człowieka i wyjaśnił mu, o co mniej więcej z nią chodzi (cytował karczmarza). Nekromanta dzięki temu schował nóż, ale od tego czasu trzymał go pod ręką.
Daleko tak sami nie zaszli. Sancturus w pewnym momencie poczuł na swoim zadku dłoń. Spojrzał z przerażeniem na nekromantę i elfkę, ale oni ręce trzymali przy sobie. Odwrócił się, po czym zobaczył krasnoluda. Miał szarą brodę i przeszywające spojrzenie. Ubrany był w skórzany strój, a na plecach powiesił topór tak duży, że samo patrzenie nań męczyło.
- Wybacz... chłopcze, ale czy nie widziałeś gdzieś mojego Mikołajka?
Paladyn delikatnie zdjął rękę krasnoluda ze swojego ciała.
- A kto to jest Mikołajek? - spytał się Sancturus najgrzeczniej jak potrafił.
- Mój miś – odrzekł barbarzyńca, po czym widząc wzrok trójki, dodał. - Bez niego moje współczynniki padają na pysk.
Następną godzinę spędzili na poszukiwaniu pluszaka na stoku góry. Oczywiście nikt nie oparł się słodkiemu wzroku krasnala. W końcu odnalazł go paladyn za jakimś kamieniem. Był to miniaturowy minotaur. Krasnolud zobaczył to, podskoczył i objął Sancturusa, po czym pocałował w policzek.
- Dzięki stary! Jednak to nie prawda, co mówią o was paladach, że jesteście kompletnymi ciotami i dupkami.
Paladyn ukradkiem otarł usta ręką i spojrzał na towarzyszy. Nekromanta wymiotował na trawę, a elfka wyglądała na zszokowaną. Krasnolud objął ich wzrokiem i rzekł;
- Patrzacie na mnie, jakobym był... gejem! - zaśmiał się wojownik. - Jestem Carnibalus z dzikich krain południa i dążę do niejakiego Moltiego po zadanie.
- My też – powiedział nekromanta. - Dołącz do nas teraz i w przyszłych misjach.
Mówiąc to patrzył się na paladyna ze złośliwym uśmieszkiem. Sancturus przez następne piętnaście minut zastanawiał się, czy od razu tego nie rzucić i nie wrócić się, aby pomagać dziewicom w łapach smoka. Ech, stare, dobre czasy z legend i baśni. Rozmyślania przerwały mu wrota zamku. Po chwili w drzwiach pojawił się wysoki, łysy osiłek. Jego wzrok padał gdzieś daleko. Wiadomym było, że mają do czynienia z przedstawicielem tzw. "bezkarkowców".
- Ja klucznik! – oznajmił.
- Witaj, czy możesz nas zaprowadzić do swego pana? - spytał paladyn.
- Ja klucznik! – rzekł po dłuższej chwili skupienia osiłek.
- Dajcie, ja to zrobię – powiedział krasnolud. - Prowadź do pan!
- Za mną iść - mruknął klucznik.
Wędrowali korytarzami, aż dotarli do sali tronowej. Było to pomieszczenie powalające swym przepychem. Czysty marmur, kolumny ozdabiane złotem. Na samym końcu sali siedział mężczyzna. Niestety jego twarz zasłaniał tajemniczy cień. Kazał im usiąść przy okrągłym stole, a klucznikowi rzucił kiść bananów. Poprosił ich o imiona, zatrzymawszy się przy imieniu elfki (''Jak k[...]a?'' - krasnolud). Wreszcie zaczął;
- Jest was za mało, więc sądzę, że jeszcze kogoś znajdziecie, ale do rzeczy. Złodzieje wykradli z mojego zamku Wazę Nieśmiertelnej Mgły. Skończyli marnie, gdyż zostali porwani przez smoka. Zadanie pozornie jest proste. Musicie wkraść się do jego jamy i wykraść wazę. Niestety, aby to zrobić musicie pierwej zdobyć pozwolenie na wstęp do świętej ziemi u pewnego wkurzającego klechy. Po drugie musicie zdobyć klucz do jamy smoka. Jedyny egzemplarz znajduje się u... hmm... dość nietypowego wampira. Po trzecie musicie przejść przez labirynt. Zrozumiane?
- Przepraszam, co ma znaczyć słowo „nietypowy” w określeniu wampira? – spytała się elfka.
Molti zaśmiał się cicho;
- Zobaczycie... A teraz odejdźcie, bo czeka mnie jeszcze kąpiel.
Z różnych zakamarków sali poczęły wychodzić skąpo ubrane kobiety, powodując u Sacturusa palpitacje.

==Kompletowanie drużyny==

Zejście ze wzgórza okazało się trudniejsze niż przypuszczali. Na początku krasnolud uznał za dobry pomysł zbieganie po ścieżce, co nie wyszło mu na zdrowie. Gdy go pozbierali, stwierdził, ze jest niższy niż przedtem, choć wizualnie dla reszty nie stanowiło to różnicy. Potem nekromanta pochylił się nad broszką leżącą na ziemi. Nie zauważył więc kozła, który postanowił odpłacić się człowiekowi za wcześniejsze krzywdy. Sancturus do końca życia twierdził, że nie widział nigdy tak daleko lecącego humanoida. Po tej drodze zdrowia, bohaterowie ponownie znaleźli się w punkcie startu przed oberżą „Pod Zmasakrowaną Małpą”. Ponieważ zbliżał się wieczór zamówili cztery pokoje. Sancturus odetchnął z ulgą, gdy ujrzał pustki w środku. Przy barku siedział tylko niziołek i machał nogami. Popijał sok pomarańczowy. Karczmarz nic nie skomentował, a jedynie dał im klucze do pokojów.
Sancturus odetchnął otworzywszy drzwi do pokoju. Rzucił toboły i miecz na podłogę, po czym legł na łóżku, aby dać się pochłonąć lubieżnym snom. Nie spał jednak długo, gdyż w środku nocy obudziło go mruczenie. Otarł oczy i podszedł do okna. Lekko otrzeźwiał, gdy zobaczył nekromantę na podwórzu za tawerną. Stał z księgą nad czerwonym pentagramem i mruczał jakąś mantrę. Paladyn uspokojony wrócił na swoje łóżko. Po drodze potknął się jednak, po czym upadł. Usłyszał jęk, który nie należał do niego. Natychmiast złapał to, co uważał za tobołek, a okazało się niziołkiem z baru.
- Co tu robisz, szczurku?! - powiedział głośno paladyn.
- Ja... ja... szukam... eee... mojego misia... tak misia! - jęczał niziołek trzymając się za uszy.
- A jak się nazywa ten miś? - syknął paladyn. - Pewnie MIKOŁAJEK!
Niziołek spojrzał na Sancturusa przerażonym spojrzeniem;
- Skąd wiesz?
- O nie! Nie uwierzę ci! - krzyknął pół-elf i wrzucił niziołka do lnianego worka.
Spojrzał znów przez okno, ale nekromanty już nie było. Walało się za to trochę kurzego pierza. Z wijącym się w worku niziołkiem, paladyn wyszedł na korytarz, a następnie skierował w stronę pokoju krasnoluda. Barbarzyńca nie spał jeszcze. Siedział w łóżku i czytał gazetkę pod tytułem ''Postępowy krasnolud''. Jego Mikołajek leżał na poduszce i wpatrywał się swoimi ślepiami w sufit. Mała, pluszowa podobizna minotaura z toporem dodawała tej groteskowej scenie grozy. Gdy Carnibalis ujrzał Sancturusa, uśmiechnął się szeroko i odłożył gazetę na stolik. Odsunął się także trochę, robiąc na łóżku wolne miejsce.
- Widzę, że ty także nie możesz spędzić nocy samotnie – rzekł. - Nie obrażę się, jeśli zechcesz spać obok mnie. - po czym zachichotał.
- Nie... ja tylko...
- Ależ nie obawiaj się – powiedział barbarzyńca z irytującym, pobłażliwym uśmiechem. - Kierujesz się zapewne złym stereotypem, o krasnoludach, albo co gorsze o... hehe dwóch mężczyznach w jednym łóżku.
- Nie naprawdę Carnibalus, dziękuję z propozycję, ale nie skorzystam – mówił Sancturus, ukradkiem kierując się do drzwi.
Starał się, aby krasnolud nie zauważył worka, ale niziołek wewnątrz, zapewne słysząc krasnoluda, począł jeszcze bardziej się szamotać. Było jednak za późno.
- A co to tam masz? - spytał się, wyglądając za paladyna. Z worka wyszła głowa niziołka; - O przyprowadziłeś kolegę!
Zatarł ręce i powiedział raźno;
- No to mamy... trójkącik! Gramy w państwa i miasta!
- Dziękuję za poświęconą chwilę... - powiedział szybko paladyn.
Wepchnął głowę niziołka do worka i szybko wyszedł zatrzaskując drzwi. Pełen obaw ruszył do pokoju elfki. Gdy tylko otworzył, uderzył go w nozdrza ostry zapach perfum. Feyer-coś-tam siedziała przed lustrem - czesała się. Miała na sobie różowy szlafrok i równie różowe pantofle. Odwróciła się nostalgicznie i rzekła;
- Czego chciałeś, pajacu?
Paladyn zirytował się.
- A do cholery! - warknął i zatrzasnął drzwi.
„Mam nadzieję, że z nekromantą pójdzie mi lepiej” pomyślał paladyn, bijąc pięścią szamoczącego się niziołka. Otworzył drzwi i zdziwił się. Nekromanta spał w najlepsze. Nie przykrył się kołdrą, a na sobie miał jedynie górną część piżamy (oczywiście czarnej). Sancturus miał okazję podziwiać blade nogi czarnoksiężnika, pokryte w nieznacznym stopniu jakimiś runami i przybrudzone ziemią. Paladyn miał go już budzić, ale pociągnęły go jego mamrotania;
- ...uwaga, to Tolkien!... tak mamo, Diablo powrócił... och, znowu zginąłem... na Soggotha, Kel'Thuzzad ma różdżkę!... Nie, doprawdy, nie znam nikogo o nazwisku Gygax...
Wówczas nekromanta złapał paladyna za szyję i zaczął zbliżać do swojej twarzy. Wciąż mówił we śnie.
- A teraz zrobię coś, co ci się nie spodoba. Przegryzę ci tętnicę...
Paladyn wrzasnął, po czym uciekł z włamywaczem do swojego pokoju. Wszedł z powrotem do łóżka i litościwie wypuścił z worka złodziejaszka, trzymając go jednak u swego boku.
Następnego dnia niziołek stał, otoczony przez pół-elfa, elfkę, człowieka i krasnoluda. Łotrzyk miał krótkie, słomiane włosy, niebieskie oczy i zadarty nos. Na sobie nosił klasyczne ubranie i dodatkowo zielony kubraczek z symbolem narodowym kraju niziołków.
- Proponuje uciąć mu głowę, a zwłoki rozwałkować – zaproponował nekromanta.
- Nie! Panie błagam! - krzyknął niziołek czołgając się w stronę paladyna. - Mogę pomóc w waszej misji, jakakolwiek by nie była.
Sancturus pokiwał głową;
- W czym się specjalizujesz, niziołku?

Niziołek podskoczył i powiedział dumnie;
- Jestem łotrzykiem, najlepszym w swoim rodzaju. Zwą mnie Leovic Profesjonalny!
Paladyn wyciągnął rękę;
- A więc Leovicu witaj w drużynie.
Wtem zza drzwi wybiegł kolejny niziołek. Miał kasztanowe włosy i wyglądał podobnie do Leovica, choć był nieco tłustszy.
- Pan Leovic nie wybiera się nigdzie beze mnie – oznajmił.
Nekromanta splunął i wykopał niziołka przez okno. Potłuczone szkło posypało się po pokoju.
- No to idziemy zbierać zapasy i wyruszamy - zaproponował.

Po zebraniu jedzenia i wszelkich niezbędnych rzeczy do podróży, bohaterowie ruszyli ścieżką handlową na południe. Uczęszczana była często, o czym świadczy wydeptanie drogi. Dragonmania miała specyficzną władzę, która pojawiała się tylko wtedy, gdy trzeba było kogoś powiesić. Twierdzili oni, że inwestycje w drogi handlowe są niepotrzebne, ponieważ i tak kiedyś kupcy będą musieli jakąś udeptać. Wyjątkiem był wiceburmistrz, który twierdził, że i tak wszyscy kiedyś umrą. Wracając do naszej gromadki, to na rozstaju dróg skierowali się w stronę miasta Dragonspring, Dragonforest, a następnie do miasta granicznego państwa Dragonlied, czyli Dragonlast. Czytając nazwy tych miejscowości, zapewne doszliście do wniosku, że w tymże kraju żyje dużo smoków. Nic bardziej mylnego. Jedyny smok jakim może poszczycić się Dragonlied, to ten w ZOO, a i tak większość zoologów twierdzi, że to po prostu duża jaszczurka.
Gdy bohaterowie znaleźli się w Dragonforest, ich uwagę przykuł pół-ork niedaleko rynku. Mówił płynnie, grubym głosem, co przyciągało pobliskich mieszkańców.

Irtiri kitiri irtikiri
bezmiary wżmiary co bez wiary
prysły niczym piski ciri
na meblu co drewniany stary
leży czepiec doskonały mały
co na strzały wylały
gorące mleko i skwary
Bolały
Liniały
Kwili
Lilii
Mieli
Li oni
Krwawiły
Kwaśnicę
I bez zamysłu kocicę
Co burzę na stanicę
sprowadził z deszczem i gradem
I krwią i morem i z chłodem.
Mały chłopiec płacze.
Do drzwi kołacze...
Lecz nikt nie otwiera.
Irtiri kitiri irtikiri

Pół-ork ukłonił się, czemu towarzyszyły oklaski. Kilka młodych dziewoi zemdlało z zachwytu, a kilka innych wystawiło tabliczki z napisem „Wyjdź za mnie”.
- To musi być jakaś miejscowa atrakcja – stwierdził krasnolud. - I bardzo mi się podoba! - Dodał, gdyż od dawna był miłośnikiem nowoczesnej poezji.
- A mi się nie podoba – rzekł Leovic, który był pod tym względem konserwatystą.
Jedynie elfka nic nie powiedziała. Jej dziwne zachowanie przykuło uwagę Sancturusa, a po chwili i pół-orka.
- Pani Feyerlöëthiliæn! - krzyknął przez cały dziedziniec swoim tubalnym głosem, nawet się przy tym nie krztusząc, co wywołało zrozumiały podziw. - Co panienka tu robi?!
Przybiegł zaskakująco szybko, roztrącając ludzi i popychając nekromantę wprost na kręcącego się w pobliżu kapłana. Darkmoerte zaczął krzyczeć, że płonie, po czym rzucił się na ziemię i począł turlać w piachu. Tymczasem bard schwycił elfkę w pasie i podniósł do góry.
- Córko mej pani! Ty wciąż żyjesz! - krzyczał.
- Miron! Miron! Błagam puść mnie i przestań krzyczeć.
Pół-ork odłożył swoją panią. Wciąż uśmiechał się szeroko, przez co wyglądał komicznie. Wyglądem Miron nie odstawał specjalnie od innych przedstawicieli swojej rasy, choć nieco wyższy i jakby jaśniejszy. Jedynym wyjątkiem były trzy dredy długości prawie metra. Oprócz tego nosił na sobie skórzane ubranko, charakterystyczne dla elfich bardów. Gdyby była jeszcze czapeczka a'la Robin Hood, mógłby śmiało wziąć etat w cyrku.
- Eee, Miron... nasz lokaj – wyjaśniła towarzyszom elfka. - Co u rodziców?
Bard wzruszył ramionami;
- Nie żyją. Chyba.
- Nie... żyją...? - wyszeptała elfka ze łzami w oczach. - Chy-chyba?
Miron ponownie wzruszył ramionami i ze stoickim spokojem rzekł;
- Tak, zaraz po tym jak uciekłaś, nasz dom zaatakował rozwścieczony troll. Na nieszczęście, panienki ojciec był wtedy w domu. He he, zbieraliśmy go z podłogi przez następny tydzień. Aczkolwiek na lodówce znaleźliśmy kartkę z napisem „wracam za tydzień”. Cóż... minęło już ponad dwadzieścia tygodni.
Elfka nie odpowiedziała i stała wciąż zaskoczona. Dwie łzy pociekły jej z oczu, po czym wyszeptała;
- A moja matka...?
- A panny matka? - powtórzył pół-ork i zaśmiał się. – A to w sumie śmieszna historia była. Pamięta panienka, jak jej matka przyzywała różne świństwa, do pomocy, z pluszowymi zwierzątkami włącznie? No więc pewnego dnia pomyliła jedną literę. Zwłok nigdy nie znaleźliśmy, więc do końca nie wiadomo... Jednakże rozmazana wątroba na posadzce może wskazywać jednoznacznie. Tylko czyja ta wątroba była...
Łzy elfce poczęły płynąć ciurkiem, jednak zadała jeszcze jedno pytanie;
- A mój brat?
- Wstąpił do klasztoru.
Feyerlöëthiliæn zaczęła głośno płakać. Sancturus nigdy nie widział płaczącej i zasmarkanej elfki, ale przyznał że tak niebiańskie widoki mają prawo nie zdarzać się często. Miron zwrócił się w stronę męskiej strony drużyny;
- Chyba należą się wam wyjaśnienia – rzekł, ale po chwili dodał. - Powiem wam kim jestem, ale pierwej wy mi się przedstawcie.
- Dobrze – powiedział krasnolud szybciej niż inni. – Ja jestem Carnibalis Twardoręki, obrońca praw robotników i barbarzyńca – wskazał w stronę nekromanty i niziołka. - To Darkmoerte, nekromanta i okultysta, a to Leovic Profesjonalny łotrzyk z przeznaczenia – teraz wskazał na paladyna. - A to Sancturus paladyn, wciąż prawiczek z ogromną liczbą buzujących hormonów i pociągiem seksualnym do elfek, co jest marzeniem ściętej głowy, ponieważ Sancturus nie ma ikry, aby powiedzieć prawd...
Sancturus zatkał krasnoludowi usta dłonią i zaśmiał się nerwowo;
- To może, teraz ty bardzie opowiesz o sobie?
Pół-ork odchrząknął i zaczął opowiadać.

Jestem Miron Pobej, pół-ork z dalekich krain wschodu zwanych Dalekimi Krainami Wschodu. Ściślej mówiąc z miasta Tr'htyk, ongiś niezwykle potężne, dzisiaj już nie istniejące. Rodzina ma była rozbita, ojciec orkiem będąc, wdał się w walkę z jakimś możnym panem (dupek, swoją drogą). W każdym razie umówili się na honorowy pojedynek jeden na jeden, na który to panicz przybył z 40-osobową gwardią. To co z nim zrobili wspominamy zawsze z braćmi, gdy masakrujemy jakiś zabłąkany patrol tego człowieka (Miron otarł dłonią łezkę kręcącą się w oku). Mateczka ma (zacna kobieta) była elfką (Co, k[...]a??! - Carnibalus) i jednocześnie siostrą rodzicielki panienki Feyerlöëthiliæn, stąd nasze pokrewieństwo. Do rzeczy. Gdy tylko ukończyłem szkołę średnią z wynikiem dość wysokim, postanowiłem wyruszyć w poszukiwaniu dobrej i ciekawej pracy. Nie chciałem iść w ślady starszych braci, którzy byli siepaczami. Zresztą skończyli marnie, gdzieś daleko na zachodzie. Te krainy zwały się Lordaeron, albo jakoś tak... Nieważne. No więc udałem się do stolicy Nh'Krytt. Niestety bariery rasowe i uprzedzenia, którymi mię darzono, nie pozwoliły mi odnaleźć zawodowego spełnienia. Początkowo chwyciłem się malarstwa, ale boom na impresjonizm już minął. Zapisałem się do teatru, ale po jakimś czasie znudziło mi się odgrywanie tępego i krzyczącego barbarzyńcę, rzucającego się z wzniesionym toporem na bohaterów (A co w tym złego? - Carnibalus). Pewnego dnia, gdy siedziałem w rynsztoku, odrzucony przez społeczeństwo, znalazłem kartkę czystego papieru, a że pióro gęsie pod ręką miałem, zacząłem pisać poezję. Deklamowałem ją na ulicach, aż wreszcie zyskałem popularność. Oto więc jestem.

Miron ukłonił się nisko, a bohaterowie wpatrywali się w niego z dziwnym wyrazem w twarzy. Milczenie przerwał niziołek;
- Chodź z nami – zatarł ręce Leovic. - Przydasz się do szerzenia propagandy!
Tym razem to na niego spojrzeli z zaskoczeniem. Niziołek zaśmiał się;
- Eee... no wiecie... propozycje poddania się, okrzyki „Nie macie żadnych szans” i tym podobne.
Tak więc drużyna zyskała nowego członka.

W mieście Dragonlast zebrali zapasy i niezwłocznie (tj. po dwóch dniach, gdy monety zaczęły się kończyć) ruszyli na wschód do mistycznych krain Imperium Draagflin. Tak swoją drogą, to one takie mistyczne znowu nie były. No dobrze, wskaźnik wypadków powiązanych z magią był o 230% wyższy niż w krajach sąsiednich, ale to wiele nie świadczy. W każdym razie podczas przekraczania jakiejś wioski, uwagę bohaterów przykuła drowka, która stała na skraju drogi z tabliczką. Miał na sobie skórzane ubranie i ciasno spiętą kolczugę, która uwydatniała jej kształty, zza pleców wystawała metrowa różdżka, a u pasa zwisała księga z czerwonym pentagramem na okładce – czarowniczka (jakkolwiek się to wymawia). Istotną rzeczą, która szczególnie rzuciła się w oczy paladynowi (właściwie była to trzecia rzecz, ale zwracam uwagę na cenzurę obyczajową), była owa tabliczka. Napisane na niej było; ''Oddam się w zamian za dołączenie do drużyny. Mogę nawet gotować''. Czynnik ten spowodował przystanięcie drużyny, choć z pewnym oporem ze strony co poniektórych jej członków. Drowka zauważyła przybyszów, a jej przerażony wzrok zasygnalizował, że obecność pięciu samców, może oznaczać ciężkie godziny, oraz głębokie żołądki do nażarcia. Na głupi pomysł wpadła. Dodatkowo ten dwuznaczny napis... A jej psiapsiółka mówiła, że na pewno poskutkuje. Owszem, ale jakim kosztem? Paladyn przygładził włosy, wyciągnął lekko dolną szczękę, oblizał usta i z wypiętą piersią ruszył w stronę szarej elfki. Ubiegł go jednak krasnolud;
- Witaj moja droga – rzekł wesoło. - Ponoć chcesz dołączyć do drużyny?
Drowce zaczęło zbierać się do płaczu. „Cholerne samce, zależy im tylko na jednym...” ale zdołała wymamrotać;
- To może chodźmy w jakieś mniej uczęszczane miejsce...
Sancturus już chciał podrzucić dobry pomysł, jednak przez zamroczenie, został ponownie uprzedzony przez krasnoluda.
- Ależ kochana, nie musisz nam za nic płacić – ponownie zaśmiał się Carnibalis. - To będzie dla nas prawdziwa przyjemność i zaszczyt.
Sancturus stał z głupim wyrazem twarzy i wpatrywał się w dal. Jego mózg zasygnalizował, że znów będzie musiał obejść się smakiem. Kolejne myśli były jeszcze bardziej gorzkie; dwudziestoletni prawiczek, było tak blisko, jeszcze nigdy nie byłem tak blisko, j[...]ne krasnoludy, lewactwo (Sancturus nie wiedział co to znaczy, ale usłyszał kilka razy jak Leovic używał tego słowa przy opisie krasnoluda)... Drowka odetchnęła głęboko, otarła łzy (rozmazując czarny tusz) i ukłoniła się lekko. ''Dramatusya jestem'' – wyrzekła przez nerwowo zaciśnięte wargi. Pół-ork pocałował jej dłoń z entuzjazmem, a elfka spostrzegła nagle coś interesującego na swojej szacie. Nekromanta również nie strzelał radością, wprost przeciwnie, zaczął mamrotać coś o ''pozerach'' i ''emo''. W ten sposób drużyna liczyła już siedem osób.
- Z tego co wiem, to drowy są bandą morderców – szepnął krasnolud do pół-orka. - Ta wygląda raczej jakby jej jedynym wrogiem była ona sama.
Bard wzruszył jedynie ramionami. Nie takie rzeczy widział.

==Na szlaku!==

Kroki po posadzce odbijały się od kamiennych ścian klasztoru, niwelując ciszę. Po chwili z pokoju, do którego zmierzała tajemnicza postać, padło głośne przekleństwo. Drzwi otworzyły się i zza nich wychyliła się głowa w kapłańskiej tiarze.
- Do cholery, możesz przestać stukać tymi cholernymi obcasami?! - wrzasnął, a każde jego słowo odbijało się dalekim echem.
Postać przystanęła, po czym usiadła i ściągnęła wysokie buty. Do pokoju kapłana weszła w samych skarpetkach. Ów klecha zwał się Arzam XIX Ecru i był Wielkim Arcykapłanem Ziem Nordolu.
- Ach, to ty Lug... - powiedział Arzam do przybysza.
Surowa twarz kapłana przestała być już czerwona, choć zły wzrok pozostał. Spojrzał na swojego pomocnika – kleryka Luga, który był krępym, tłustawym człowieczkiem z fryzurą „od garnka”. Pomocnik ściągnął wędrowny płaszcz i powiedział;
- Molti zwerbował drużynę, która ma odwalić za niego brudną robotę.
Arzam zaśmiał się demonicznie, po czym odrzekł;
- Biedni głupcy – podrapał się po dwudniowym zaroście. - Nie znają natury Moltiego, więc zupełnie nie mają pojęcia w co się pakują.
Po chwili ciszy dodał jeszcze;
- Prawdę mówiąc, ja też nie znam natury Moltiego...
- W końcu ma przydomek „Tajny” - rzekł Lug.
Arzam przeszedł się kilkakrotnie po komnacie i stanął przed stolikiem, który znajdował się w centrum pokoju. Przykryty był czarnym materiałem. Arcykapłan zdjął płachtę teatralnym ruchem, i światu ukazała się duża, szklana kula. Kaznodzieja stanął nad nią, wypowiedział kilka niezrozumiałych słów, po czym zwrócił się do Luga;
- Patrz jaką mam zajefajną tapetkę na ekranie.
Pomocnik kapłana pokiwał gorliwie głową. Tapeta przedstawiała płonące oko z wąską źrenicą.
Ta kula to Palantheriteritheremert, nazywana w skrócie „PR” - wyjaśnił Arzam. - Użyję jej teraz, aby skontaktować się z Crionicorusem. Razem podejmiemy kroki, żeby jak najbardziej zaszkodzić Tajnemu Moltiemu.
Oczywiście nie zapomniałeś o mnie? - rozległ się tubalny głos zza jego pleców.
Lug skulił się, a Arzam odwrócił raptownie. Zza pasa wyciągnął krótki sztylet. W głębokim fotelu siedział mężczyzna ogromnej postury, łysy, z przenikliwym spojrzeniem. Na sobie miał pełną zbroję płytową, a u nogi stał wsparty srebrny młot.
- Signal! - krzyknął arcykapłan, mierząc intruza morderczym spojrzeniem. - Myślałem, że zostałeś zabity podczas Wielkiej Bitwy O Karmazynowy Most! Nie masz tu czego szukać, znikaj!
Signal zaśmiał się złowrogo, wstał i chwycił za młot.
- Ty zamierzasz mi się sprzeciwić? - syknął. - Jestem bratem bliźniakiem Sigmara Młotodzierżcy i byle chłystek mi nie podskoczy! Przybywam po to, co jest mi należne!
Arzam skulił się, ale pod nosem wymawiał magiczne inkantacje. Nagle kula rozbłysła, a Lug uciekając wydał mimowolny pisk. Rozległ się z niej sykliwy głos.
- Ależ po co te swary moi przyjaciele...
- Crionicorus! - krzyknęli razem Signal i Arzam.
W kuli ukazała się chuda, owalna twarz, z zapadniętymi policzkami, podkrążonymi oczami, oraz bardzo bladej skórze. Naciągnięty kaptur nadawał postaci więcej demonizmu. Zza niego dochodziły jakieś jęki, krzyki i prośby o litość. Crionicorus nie potrzebował nikogo od public relations, gdyż sam potrafił wytworzyć odpowiedni klimat. Mało kto wiedział, że krzyki z oddali są w rzeczywistości nagrane przy pomocy magii przez niego samego, gdy pewnego dnia odwiedził jedną ze szkół podczas trudnego egzaminu.
- Musimy działać i będę do tego potrzebował was obu...


- Trzech goblińskich siepaczy i czterech łuczników – wyszeptała elfka, gdy tylko wróciła ze zwiadu.
Paladyn pokiwał głową w zamyśleniu i bez słowa wyciągnął miecz.
- A więc będziemy musieli walczyć.
- Racja – rzekł szybko niziołek. - Miałem właśnie to zaproponować!
Bohaterowie zaczaili się za skałą, a następnie skoczyli na przeciwników. W pierwszym rzędzie Sancturus wymachujący mieczem, Miron Pobej dzierżył w dłoni obuch wielkości źrebięcia, a Carnibalus uzbrojony był w topór. Z tyłu stanęła elfka - łuczniczka, aby zdjąć goblinów z odległości. Drowka oraz nekromanta zatarli ręce, gotowi do rzucania czaru. Niziołek schował się w krzakach, gotów (jak mówił) rzucić się na nich z zaskoczenia.
- No to towarzysze, obyśmy mieli szczęście w kościach – rzekł poważnie paladyn Omnideus.
Ruszyli na gobliny. Elfka rozpoczęła ostrzał znienacka, strącając jednego łucznika. Trzej pozostali nałożyli strzały i namierzyli bohaterów. W tym momencie ognista kula trafiła w kolejnego z łuczników, a wojownicy uderzyli na siepaczy. Strzała przeszyła na wylot ramię paladyna, ale nie przejął się tym. Resztę goblinów otoczyła gromadka zombie, których zdołał przyzwać nekromanta – rytuał, który trwał dwie godziny ukończył w piętnaście minut. Teraz leżał ciężko dysząc obabrany pierzem i świeżą krwią. Walka była zakończona po chwili. Z krzaków wybiegł głośno krzycząc Leovic, po czym zamachał w powietrzu sztyletami. Też dostanie swoją część punktów doświadczenia. Drużyna zebrała się w kręgu, aby opatrzyć rany. Nie było tego wiele – paladyn miał strzałę w ramieniu, którą wyjął, a Pobej oglądał przebitą mieczem rękę. Do jutra powinno się zagoić. Gorzej z krasnoludem...
- Może mi to ktoś wyjąć? - powiedział.
Z głowy wystawał mu toporek. Wszedł prawie do nosa przecinając czaszkę na pół, ale Carnibalis zachował swoją świadomość. Dramatusya wyciągnęła z podręcznej torby flaszkę z miksturą.
- To mikstura leczenia średnich ran, powinna wystarczyć – szepnęła. Potem odeszła w stronę zagajnika, skuliła się i zaczęła płakać, mamrocząc, że „to jej wina i jest beznadziejną czarodziejką”.
Krasnolud wyciągnął topór i wypił miksturę. Rana magicznie się zrosła, a barbarzyńca odetchnął z ulgą.
- Twoja magia się zawsze przydaje, elfko – rzekł z wdzięcznością.
Dramatusya zaczęła głośniej płakać. Nekromanta wstał i prychnął w stronę wszystkich. Tak zakończyła się ich pierwsza potyczka z siłami wroga.

Ścieżki krainy Draagflin były charakterystyczne. Prawie wszystkie prowadziły przez mistyczne lasy, które dysponowały roślinami niewystępującymi nigdzie indziej. W nocy, a o tej porze przyszło bohaterom przechodzić przez jeden z gajów, drzewa wydawały się iskrzyć. Może był to efekt pokrycia liści, które odbijały światło księżyca. Coś czaiło się w tym wszystkim magicznego. Drużyna zaczęła czuć się inaczej, weselej, luźniej. Rozbili mały obóz na polanie pośrodku lasu i gotowali się do spędzenia nocy w magicznym lesie. Nizołek uraczył ich żartami, bard zadeklamował wiersz, nekromanta powiedział kilka słów więcej niż zawsze („Gdzie pakujesz ten miecz, idioto!”), paladyn rozkoszował się obserwacjami drowki, która właśnie przy pomocy lusterka i kawałka kredki poprawiała mroczny makijaż. Krasnolud po rozpaleniu ogniska, zagłębił się w lekturze księgi Hamesa Jaysa „Allisess”. Elfka tymczasem odnalazła źródełko z małym wodospadem, obnażyła się i wskoczyła do wody. Księżyc oświetlił jej nagie cia... *EKHEM!!!* *GDZIEŚ MI SIĘ ZGUBIŁ TEN FRAGMENT TEKSTU* *CHYBA GO NIE ZNAJDĘ PRZEZ NAJBLIŻSZE DWANAŚCIE LAT, A I TAK BĘDZIE TRUDNY DO ODCZYTANIA, PONIEWAŻ CZAS ZAZNACZY NA NIM SWE PIĘTNO*
Gdy drużyna znalazła się przy ognisku, nikt nie miał ochoty zasnąć. Nawet nekromanta wrócił z pomiędzy drzew oblizując pokrwawione usta. Zapewne polował.
- Przyszło mi do głowy, że tak naprawdę nie znam was tak dobrze, jakbym chciał – rzekł Sancturus. - Podróżujemy w jednym wozie, więc może coś o sobie opowiemy?
- Pan psycholog? - rzuciła niechętnie łowczyni.
Paladyn pokręcił głową z dezaprobatą.
- Widzę, że nie chcecie współpracować, dlatego ja zacznę...
- Może... nie? - odrzekł nekromanta. - I tak zostaną po tobie prochy... świętoszku...
Zapanowała ponownie cisza. Paladyn wpatrywał się ponuro w płomień ogniska. Po chwili coś zaświtało mu w głowie.
- Zaraz, a skąd my wiemy, dokąd iść? - zadał jątrzące go pytanie w stronę reszty.
Bohaterowie spojrzeli po sobie z zakłopotaniem.
- Ja mam teorię... - zaczął pół-ork i wskazał palcem w gwiaździste niebo. - Prowadzi nas siła, której potęgi zgłębić nie mogę... Myślę, że możemy w tym przypadku mówić o Bogu-Stwórcy...
- Bzdury gadasz wierszokleto – warknął nekromanta. - Jedynym prawdziwym bogiem jest Athanaeuries, pan zgnilizny i jego pomocnicy Urgnl, Tzincz i...
Niziołek podskoczył i krzyknął piskliwym głosem;
- Zupełnie się z tobą nie zgadzam. Jedyne bóstwa kryją się w starożytnych, rozłożystych dębach od prawieków! Tak jak mawiał kapłan Zakonu Łez Zeschniętej Róży...
Krasnolud odłożył książkę by spokojnie odpowiedzieć;
- Bogowie nie istnieją... To tylko środek odurzający dla mas...
- I tak wszyscy pomrzemy... - szepnęła drowka, skuliła się i zaczęła szlochać.
Paladyn westchnął, położył się na kocu, odwrócił od ognia i zamknął oczy. Miał dość tej drużyny, która właśnie zaczęła się spierać o istnienie sił mistycznych. Był to zresztą kolejny temat dyskusji, jakie odbywały się każdego wieczoru. Tematy były różne; polityka, sens życia, książki... Czasami grali w gry wyobraźni, kiedy wcielali się w różne postacie. Najpopularniejsze realia to świat przyszłości zniszczony przez broń masowej zagłady, albo alternatywny świat w którym muszą stawiać czoła siłom Chaosu. Na tym paladyn skończył swoje rozmyślania, gdyż zasnął.
Po kilku godzinach drużynę obudziło niepokojące światło, które przybywało zza lasu. Zbliżało się coraz szybciej. W końcu znalazło się nad polaną i krążyło, aby zniżyć lot tuż w ich pobliżu. Wtem zaczęło zyskiwać humanoidalne kształty, choć nie do końca. Po chwili stała przed nimi ogromna postać. Ciało pokryte miała łuskami, stała na trzech mackach, para rąk zakończona była metrowymi szponami. Nie można było odróżnić głowy od szyi – przypominała ślimaka połączonego z krabem. Z tego czegoś wyrastały jeszcze dwa rogi.
- Nie... tylko nie to... - jęknął zaspany pół-ork.
- Cóż robicie śmiertelni na tej świętej ziemi? - zapytał głosem, który zabrzmiał z wielu stron.
Bestia rozwinęła trzy skrzydła niczym u ważki i zawarczała. Niziołek pisnął i uciekł w las.
- Wypraszam sobie, nie jestem śmiertelna – wzburzyła się Feyerlöëthiliæn.
- To... to... Wielki Przedwieczny! - krzyknął paladyn.
Sancturus usiłował odnaleźć miecz między swoimi rzeczami, ale jakoś go tam nie było.
- Tak... byłem kiedyś Wielkim Przedwiecznym, jam jest Fohhoth! GNGRGN... - jego słowa bardziej wzmocniły pioruny, które przeszły przez niebo w tle. - Teraz zginiecie za splugawienie tego świętego miejsca! GNGRGHHH...
- No wreszcie – szepnął nekromanta.
Tymczasem pół-ork chwycił za topór i z krzykiem runął na Przedwiecznego. Ten powstrzymał go magiczną barierą. Zaczął się śmiać, o ile tą sekwencję niskich dźwięków można było nazwać śmiechem.
- Żartowałem, tak naprawdę nie chcę was zabić. GNUGRWHH... – rzekł z lekkim chichotem. - Wyrzucili mnie z kręgu Wielkich Przedwiecznych, więc przestałem przerabiać istoty z tej planety na pastę do butów, choć jestem świadom, iż banda długowłosych szaleńców z innego wymiaru wciąż używa mojej postaci w grze...
- A więc po co przybyłeś? - krzyknął w jego stronę paladyn.
- Muszę was ostrzec, znam wasze serca i widzę, że są czyste... za wyjątkiem serca nekromanty. Otóż złowrogi Crionicorus, człowiek do szpiku kości zły, depcze wam po piętach. Nie wiem jaki jest jego cel w tym co robi, ale ważne iż usiłuje przeszkodzić wam w misji. Do tego celu sięga po kreatury tak plugawe...
- I kto to mówi... - rzuciła elfka.
Fohhoth obejrzał ją od góry do dołu, z jego „oczu” pociekły łzy. Wydał dźwięk przypominający prychnięcie i ponownie zaczął zmieniać się w lśniącą kulę, po czym rozpłynął się w powietrzu.
- Powiedziałam coś źle? - rzuciła niewinnie łuczniczka.
Niziołek wychynął z krzaków po dłuższej chwili.

Następnego dnia natrafili na miasteczko. Postanowili zrobić krótki postój w przydrożnej tawernie. Była to niewielka karczma, taka w której spotykają się wędrowcy z odległych krain. W środku wszystkie stoły były zajęte. Goście stanowili mieszankę ras i profesji - byli elficcy magowie, jakiś trójoki wampir, cyniczni poszukiwacze artefaktów, rubaszny krasnolud ze swoim ludzkim towarzyszem, który karmił chowańca – tchórzofretkę. Był też pewien starszy mężczyzna, noszący na sobie ślady wielu przygód, z nim siedział młody, tęgi chłopak, ze słomianymi włosami i lekko spiczastymi uszami. Wyróżniali się z towarzystwa głośną kłótnią.
- Że co zrobiłeś ze smoczycą?!! - wrzeszczał starszy. - Sprzedałeś?!! Erogonie...
- Potasie i tak jej nie lubiłem – ripostował młodzik z głupim uśmieszkiem na twarzy. - Ale za pieniądze kupiłem to...
Wskazał na worek w którym znajdowała się blisko setka srebrzystych bełtów.
- Ty kretynie, nieskończony imbecylu! - wrzeszczał Potas. - Na cholerę nam Mrożące Bełty Lodu, my nawet nie mamy kuszy!
Wstali od stołu, zwalniając miejsce. Stary non stop łajał młodzika. Za nimi wyszedł tajemniczy jegomość, który siedział tuż obok. Miał na sobie długą czarną pelerynę, tak że nie można było ujrzeć jego twarzy. W dłoni dzierżył pordzewiały, półmetrowy nóż. Z każdym krokiem spod ubrania wypadało kilka robali.
- Przepraszam, ale coś pan gubi... - zaczepiła go elfka.
Coś odmruknął w odpowiedzi, odwrócił się i niewinnie odrzucił robale butem. Wyszedł z tawerny zostawiając kolejny wolny stół.
Gdy tak siedzieli posilając się, paladyn zauważył, że Leovic bawi się czymś pod stołem. Przyłapał go jak oglądał jeden z lodowych bełtów. Odpowiedział na to z chytrym uśmieszkiem;
- A ja mam kuszę.

==Księżycowy kapłan i mechaniczny dyktator==

Sancturus Omnideus obudził się w łóżku zlany potem. Śniło mu się, że wracał z dziewczyną do domu, aby przejść do drugiej fazy randki, gdy znalazł się nagle w jakimś wąwozie. Ogromny księżyc oświetlał teren, a na jego tle paladyn dostrzegł wysoką postać, która wskazała go palcem. Po chwili zza jej pleców wyłoniła się inna osoba. Zbiegła ze stoku prosto w jego stronę. Sancturus chwycił za miecz, lecz broń rozpadła się na proch. Napastnik nagle skoczył do przodu i paladyn spadł w ciemność...
Nie mógł już zasnąć, dlatego wstał z łóżka, ubrał się i wyszedł z pensjonatu. Przechadzał się chwilę za budynkiem, potem przeszedł dróżką w dół stoku, gdzie teren był obniżony i pokryty trawą. Wtem usłyszał dziwny odgłos, jakby coś się przegotowywało. Dobył miecza, lecz stracił pewność siebie, gdy zauważył brak swojej zbroi. Spodziewał się wszystkiego, lecz nie tego co wyszło na przeciwko. Początkowo był to odgłos deptanej przez zwierzę trawy, potem Sancturus dojrzał sylwetkę przypominającą masywnego psa. Potwór był jednak większy od jakiegokolwiek znanego mu zwierzęcia. Wyszedł w zasięg widzenia paladyn i okazało się, że tułów ma lwa. Zamiast ogona posiadał żądło skorpiona, a znad przednich łap wystawała para nietoperzowych skrzydeł. Najprawdziwsza mantykora.
Paladyn stwierdził, że jest martwy. Jednak uniósł miecz i przyszykował zaklęcie odpychające. Przed śmiercią postara się przynajmniej zranić bestię. Nim pojawiła się myśl; „zaraz, przecież ja nie chcę umierać jak bohater”, coś wystrzeliło z pobliskich krzaków. Mantykora nagle stała się lodową rzeźbą. Podszedł do niej Leovic, który oglądał z podziwem swoją kuszę.
- Niech mnie... dobre są te bełty – powiedział.
- Uratowałeś mi życie! - krzyknął z ulgą paladyn.
Niziołek wzruszył ramionami.
- Zdarza się... a co ty robiłeś w tym miejscu? - zapytał podejrzliwie.
- Musiałem się przejść – odrzekł Sancturus. - Miałem zły sen...
Leovic pokiwał głową i dodał;
- My, niziołki, mamy pewną piosenkę na takie okazje.
Sancturus wiedział co się zaraz zacznie. Rozejrzał się dookoła, lecz nikogo w pobliżu nie było. Leovic zrobił w powietrzu piruet, nabrał powietrza w płuca, a następnie zaczął się śpiewać;
- HAKUNA MATATA! Jak cudownie to brzmi...
Paladyn ze średnim zaciekawieniem obserwował jak niziołek kieruje się w pobliże kłody przerzuconej nad rzeką. Obserwował jak zamiatał grzywą w obie strony na tle księżyca w pełni. Chwilę potem poślizgnął się i cudem złapał krawędzi urwiska. Pół-elf westchnął i powiedział do siebie;
- No dobrze, powinienem mu pomóc...

- Jak to nie możesz go trafić?! - krzyknęła elfka w stronę krasnoluda, który usiłował uderzyć orka toporem.
To była ich siódma walka od rozpoczęcia wędrówki i nie zapowiadała się zbyt dobrze. Krasnolud po raz jedenasty chybił wroga, którego normalnie trafiłby z kuszy pijany rybak. Dodatkowo przeciwnik wykonał dwa razy cios krytyczny wbijając krasnoludowi nóż głęboko w czaszkę i ucinając lewą dłoń. Mimo to barbarzyńca wciąż walczył.
Nekromanta użył ostatków swojej magii, aby wskrzesić trzech martwych orków przeciągając na ich stronę. Potem chwycił za swój ulubiony sztylet z malutką czaszką na rękojeści (prezent od kumpli z zespołu), aby w razie potrzeby odeprzeć bliski atak orków. Dzięki łańcuchowi piorunów Dramatusy'i walka zbliżyła się do końca. Paladyn porzucił spopielone szczątki i pozbawił obu rąk siepacza gnębiącego krasnoluda. Leovic i Miron dokańczali kilka pomniejszych goblinów.
Po wszystkim Dramatusya, Miron i Darkmoerte obserwowali jak nad ich głowami unosi się złotawy napis „Awans”. Odeszli na bok, aby rozdać zdobyte punkty. Sancturus tymczasem podszedł do krasnoluda, który ledwo trzymał się na nogach.
- No nieźle cię załatwili – powiedział z uśmiechem. - Trzeba będzie zużyć chyba dwie mikstury leczące.
Sięgnął do pasa, aby wziąć buteleczkę i ze zdziwieniem zauważył, że ich nie ma.
- Nie macie czasami mikstur leczących?! - krzyknął w stronę reszty drużyny.
- Wszystkie skończyły się po walce z Helmaniońskimi Kokatrikami – odrzekła Feyerlöëthiliæn.
Paladyn pokręcił głową. Przypomniał sobie o naukach jakie wpoili mu w szkole.
- Będziesz musiał zaufać mojej magii – rzekł.
Krasnolud jęknął i chwycił za sztylet.
- Dobra, nie trzeba, ja sobie poradzę.
Wyciągnąwszy sztylet krew z rany zalała mu twarz. Sancturus wykorzystał to, aby chwycić dłońmi czoło krasnoluda i rozpocząć modlitwę do bogini Gultymii Dobrotliwej. Zamiast jednak zasklepić się, z rany buchnęła para, podobnie jak z oczu i ust barbarzyńcy. Następnie ofiara leczenia Omnideusa wyzionęła ducha. Sancturus zaklął głośno. Podeszła do nich drowka;
- Znalazłam w zapasie jedną miksturę, powinna wysta... - zaczęła i skończyła widząc zwłoki towarzysza przygody.
- O nie! Chyba przez przypadek rzuciłeś zaklęcie wewnętrznego wypalenia – szepnęła cicho. - To moja wina...
Uciekła zalewając się łzami. Reszta drużyny nie była tak wspaniałomyślna. Lekkimi sugestiami (i kopniakiem od elfki) dali mu znać, aby nie brał się za leczenie czy magię w ogóle. Potem wzrok utkwili w nekromancie;
- Na mnie się nie patrzcie – odrzekł ponuro. - Skończyła mi się mana, a awans jej nie regeneruje.
- Słuchajcie, według mapy w pobliżu znajduje się świątynia – rzekł Miron wpatrując się w mapkę, odwracając ją co chwilę w różne strony. - Może tam będzie można go wskrzesić?

Wkrótce znaleźli się przed świątynią. Sancturus ledwo przeżył, gdyż musiał nieść ze sobą krasnoluda, oraz cały jego ekwipunek, podczas gdy Mikołajka z powodu braku wolnych rąk trzymał w zębach. Budynek górował nad okolicą. Połyskiwał srebrzyście, posiadał strzeliste okna i wrota, a wieża zdawała się sięgać wysoko w niebo. Przed wejściem znajdował się posąg Lunakojella, boga księżyca. Wiadomo było więc komu poświęcono świątynię. W środku przywitała ich surowa sala modlitewna i panująca pustka. Kapłanom udało się stworzyć klimat księżycowej nocy, więc wszystko skąpane było w srebrzystej poświacie. Ołtarz składał się z kamiennego stołu oraz obrazu przedstawiającego kruka.
W bocznej sali odnaleźli głównego kapłana, który z obłudnym uśmieszkiem zaprosił ich do ołtarza. Był bardzo stary, całkowicie wyłysiał, choć zęby wciąż miał na swoim miejscu. Nie stracił też swojego cynicznego wyrazu twarzy. Nie zażądał opłaty za wskrzeszenie. Drużyna usiadła na ławach, a kapłan rozpoczął wskrzeszanie. Położył krasnoluda na stole i wyciągnął nad niego dłonie. Zacisnął usta, zamknął oczy, a następnie mamrotał coś w zapomnianym języku. Paladynowi wydawało się, że powtarza sobie receptę na gulasz bodiański. Carnibalis podniósł się na rękach i na ustach kapłana wykwitł uśmiech.
- No, to było niesamowite przeżycie – wyrzekł krasnolud.
Kapłan powoli oddalał się w stronę bocznej sali. Niziołek pociągnął Sacturusa za rękawicę.
- Ten kapłan niesie u boku srebrny klucz – szepnął.
Paladyn spojrzał na odchodzącego szybko kapłana i zrozumiał o co Leovicowi chodziło.
- Myślisz, że chodzi o... - dodał pospiesznie. - Dasz radę ukraść mu ten klucz?
- No ba! Jestem Profesjonalistą, czyż nie?
Niziołek zakradł się cicho za kapłanem i sięgnął po klucz zawieszony u boku. Kapłan jednak w ostatniej chwili chwycił Leovica za nadgarstek. Złodziejaszek pisnął, co zwróciło uwagę drużyny na ich pierwszym celu. Paladyn tymczasem szybko myślał nad ich celem; wziąć klucz od kapłana, pozwolenie od wampira, potem smok... Zaraz, to szło inaczej!
- Wybacz nam wielebny, pomyliliśmy cele! - powiedział szybko paladyn przybierając postawę ułagadzającą.
Kapłan zaśmiał się.
- Ależ nie! Mieliście racje – rzekł kapłan. - Z tym, że to wampir Azarath ma klucz, a ja mam wam udzielić pozwolenia na przejście przez starożytny cmentarz i splugawioną ziemię Perdemarionu. Tak, tak, wielu już próbowało.
Perdemarion. Teraz paladyn wiedział, dlaczego potrzebne było pozwolenie. Kilkaset lat temu rozegrała się tam wielka bitwa między czarnoksiężnikami, w których obie armie poniosły olbrzymie straty. Dzisiaj to miejsce jest szczególnie wielbione przez różnej maści mrocznych magów. Stąd silne straże Inkwizycji patrolujące teren. Oraz ten szeroki uśmiech nekromanty, który o mało nie rozdarł skóry na twarzy.
- Nim dam wam pozwolenie musicie odpowiedzieć na pięć moich pytań – rzekł z lekkim uśmiechem. - Jeśli wam się nie uda, staniecie naprzeciw maszyny, której marzy się dyktatura i niechybnie uczyni z was swoich podwładnych.
Bohaterowie otoczyli kapłana oczekując na zagadkę. Starzec zaczął;
- Cóż to jest; skrywa swe oblicze zasłoną cienia, lecz czasami spogląda na ziemię dobrotliwą twarzą?
Członkowie drużyny spojrzeli po sobie. Najinteligentniejszy z nich, bard, odrzekł;
- Księżyc.
Kapłan przytaknął i zadał drugie pytanie.
- Ma wielu przyjaciół, choć ciągle sam. Posłusznie i nieulegle spełnia rozkazy od wieków.
- Księżyc – odrzekł pół-ork.
- Trzecie pytanie; światłości unika...
- Księżyc – przerwał ze znużeniem Miron.
Starzec uśmiechnął się;
- Oto czwarte pytanie; pielgrzym, choć nie ma nóg...
- Księżyc – odpowiedział Sancturus.
- I oto ostatnie pytanie... - zaczął kapłan.
- Daj sobie spokój, to będzie księżyc – przerwał pół-elf.
- Chodziło mi o miecz – rzekł kapłan. - Wybaczcie, ale nie udało wam się!
Nagle wokół nich wzniosła się błękitna chmura, a gdy upadła ukazała się im ogromna, kamienna sala. Na podłodze poniewierało się kilka szkieletów, kilkoro z nich miało na sobie niebieskie koszulki z wypisaną na żółto liczbą „13”. Sklepienie opierało się na filarach, a przed nimi stał...
Nie wiadomo do końca co to było. Składało się częściowo z żelaznej maszyny, a po części z żywej tkanki oplatającej metalowe elementy. Nie miało określonego kształtu, lecz trzymało się bocznych ścian i zajmowało ponad połowę powierzchni tylnej. Na górze potwór miał humanoidalną głowę tuż nad dziwnym, prostokątnym, szklanym ekranem pokazującym zielone fale zmieniające się w przypadku mówienia. Stwór odezwał się;
- Witajcie śmiertelnicy, jam jest mistrz mistrz mistrz! - maszyna mówiła trzema głosami, z których jeden należał do kobiety. - Zwę się Hcolom.
- Czego od nas żądasz?! - krzyknął Sancturus.
- Od was... niczego... Nim was wszystkich zmienię w armię podległych mi mutantów, wyjaśnię wam zabiję, zabiję, co zamierzam zrobić – wyrzekła maszyna. - Oto bowiem usiłuję stworzyć jedną rasę, rasę, rasę. Mamy jeden cel cel cel, aby dokonać przeznaczenia. My dokonamy... Ja dokonam! Milczeć! Ja poprowadzę ofensywę... Dlaczego mamy być cicho? Właśnie! Dość twojej dyktatury! O, nowy głos...
Drużyna obserwowała, jak maszyna o zwielokrotnionej jaźni kłóci się sama ze sobą. W końcu milczenie przerwał krasnolud;
- Ej, słuchaj!
- Czego żądasz, niziutki, barbarzyńco? - spytała maszyna.
- Możesz nam podarować przepustkę do ziem Perdemarionu?
Mistrz Hcolom zamyślił się i odrzekł;
- Chodziło wam tylko o tą... przepustkę? - zapytał.
- No... tak – odrzekł prosto krasnolud.
Maszyna drgnęła swoimi odgałęzieniami i utkwiła twarz w barbarzyńcy.
- Są tam, po lewej! - wskazał zieloną strzałką na ekranie. - Na tym stole jest ich dużo.
Rzeczywiście, na drewnianym stole stojącym w rogu pomieszczenia znajdywały się stosy przepustek. Wszyscy wzięli po jednym egzemplarzu. Następnie krasnolud raz jeszcze spytał Hcoloma.
- Gdzie znajduje się wyjście?
- Za mną – odrzekła maszyna.
Drużyna wyszła drewnianymi drzwiami. Mechaniczny dyktator jeszcze chwilę wpatrywał się w przestrzeń. Nagle westchnął i włączył system autodestrukcji.

==Dylematy wampira==

Pola Perdemarionu ukazały im się po wyjściu na pobliskie wzgórze. Rozciągały się, aż po horyzont przytłaczając bohaterów swoim mrocznym klimatem. Słońce w tym miejscu nie świeciło, zakryte przez szare, ciężkie chmury. Sama polana zdawała się być wypalona, trawa była uschnięta, ziemia w niektórych miejscach wyjałowiona, a w niektórych miejscach wystrzelały w górę samotne skały. Widać było pozostałości po bitwie. Gdzieniegdzie leżały szkielety, niekoniecznie ludzkie. Oręż, zarówno w całości jak i w częściach, walał się po polu bitwy. Drużyna sięgnęła po broń, a następnie powoli ruszyła za stoku.
Po godzinie wędrówki przez pola zauważyli brak nekromanty. Mężczyzna wrócił po chwili. Wydawał się zachowywać normalnie, lecz poruszał się podejrzanie.
- Nekromanto, wiesz, że nie możemy brać czegokolwiek z tego terenu, bo Inkwizycja nie będzie litościwa – rzekł paladyn. - Nekromanto?
Darkmoerte pokiwał z milczeniem głową. Wówczas Sancturus dojrzał lekkie, nienaturalne wybrzuszenie pod szatą mrocznego maga. Chwycił za górną część ubrania i raptownie uniósł w górę. Na ziemię spadł zwinięty płaszcz z wyraźnie widocznym pentagramem. W środku nekromanta usiłował przeszmuglować kilka pierścieni, naszyjników i nawet jedną różdżkę. Darkmoerte wydał z siebie złowrogi okrzyk, lecz niewzruszony paladyn przypadł do nóg mężczyzny, a następnie równie szybko uniósł w górę nogawki. Zza wysokich, skórzanych butów wystawały rękojeści sztyletów, z których część zrobiona była z ludzkich kości. Omnideus wstał na nogi i pokiwał głową, jak zwykli robić opiekunowie niesfornych dzieci.
- To jeszcze nie wszystko – rzekł. - Otwórz usta.
Nie czekając na wykonanie polecenia, Sancturus chwycił obiema dłońmi za szczękę nekromanty i rozchylił. Wyciągnął stamtąd dwa medaliony jednoznacznie wskazujące na swą przeszłość.
Prowadząc na przedzie nekromantę, starali się przejść przez Perdemarion bez żadnych potyczek. Czego zrobić się nie udało, gdyż samotni wędrowcy na niezmierzonych polach stanowili łatwy cel dla band krwiożerczych nieumarłych. Dwukrotnie zaatakowały ich oddziały szkieletów z przeróżnymi typami broni, oraz w pewnym momencie duży okaz nieumarłej jaszczuromałpy (skąd się wzięła, nie wiadomo).
- Brakuje tu jeszcze Ceriańskiej Inkwizycji – stwierdził w pewnym momencie Miron.
- Nie spodziewałbym się tutaj Ceriańskiej Inkwizycji – odrzekł spokojnie paladyn.
Zza pobliskiej skały wyskoczyło trzech mężczyzn. Mieli na sobie jadowicie zielone szaty, ogromne emblematy boga Hoxykfe (okrąg przecięty trzema równoległymi prostymi, o różnej długości) powieszone na szyi. Jeden z nich nosił na głowie wełnianą czapkę z pomponem, dwaj pozostali zwykłe kapelusze o szerokim rondzie oraz z zawadiackim, szkarłatnym piórkiem.
- Nikt nie spodziewa się Ceriańskiej Inkwizycji! - krzyknęli jednocześnie.
Drużyna wydała jednoczesny jęk. Owszem, wyrwą im się, ale wcześniej będą musieli odpowiadać na ich durne pytania.
- Jose, akt oskarżenia proszę – rzekł poważnie najwyższy rangą.
- Wasza wielebność, oni nie są oskarżeni – dodał Jose.
- Czy wiecie, że w tej drużynie najwyższy współczynnik szczęścia ma drowka? - rzekł inkwizytor z pomponem.
- Jak to nie są oskarżeni?! - krzyknął kapłan, po czym zaczął szarpać za kołnierz paladyna. - Coście robili w mieście Hisdy cztery dni temu?!!
- Wcale nas tam nie było – odrzekł zaskoczony Sancturus.
- Ha! Na pewno kłamią! - krzyknął w stronę inkwizytorów. - Na kratę z nimi.
- Ależ oni mają rację, kardynale – rzekł drugi. - Poza tym miasto Hisdy nie istnieje już od trzystu lat.
- Jak to nie istnieje?!! - zirytował się kardynał, a następnie znów zaczął potrząsać paladynem. - Coście zrobili z miastem Hisdy?!!
- Czy wiecie, że jesteśmy tylko aktorami w teatrze świata? - zapytał trzeci.
- Możemy już iść? - spytała zniecierpliwiona elfka.
- Oczywiście – odpowiedział Jose.
- Nie mogą odejść, niech oddadzą Hisdę! - krzyczał za nimi kardynał.
Oni jednak ruszyli w drogę pustkowiami Perdemarionu.
Po kilkunastu minutach wokół zaczęło się ściemniać. Nie był to efekt pory dnia. Ta ciemność zdawała się zbliżać i porywać ich w siebie. Szybko stracili poczucie przytomności.

Miron Pobej obudził się przywiązany do krzesła. Wokół panował półmrok. Znajdował się w małym pokoiku, schludnym i wyglądającym przytulnie. Po prawej stronie barda stała dość obszerna biblioteczka. Nazwy książek natychmiast przykuły uwagę pół-orka – prawdziwego miłośnika literatury. Wówczas drzwi naprzeciwko otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Ktoś stanął w środku. Po kilku minutach rozległ się męski głos.
- Zagramy w małą... grę? - zapytał.
Przybysz, który z pewnością był właścicielem tego domu, klasnął kilkakrotnie w dłonie. Pomieszczenie natychmiast rozjarzyło się światłem, które dochodziło z zawieszonego wyżej żyrandola. Przed uwięzionym pół-orkiem stał najprawdziwszy wampir. Białe włosy związane w kucyk, blada cera, dwa kły, czerwone oczy i arystokratyczne ubranie. Do tego aura zimna i mroku, wysysająca z otoczenia optymizm. Warknął, aby dodać grozy scenie, po czym rzekł;
- Zaszliście w moje tereny – zaczął. - Jam jest Azarath. Wzbudziliście w wampirze głód krwi. Żądzę, która niczym szkarłatna mgła zasnuwa mu oczy...
- Przepraszam, ale lubi pan filozofię? - przerwał mu pół-ork. - Widzę tutaj liczne egzemplarze dzieł świetnych filozofów – Kent, Itzsche, Rastre, Koruskrates, Reprecjusz, Mierkevaard i mój ulubiony, Tannenhauer.
Wampir przystanął zaskoczony. Niby jego twarz nie zdradzała emocji, lecz w oczach zaświeciły się świeczki.
- Czytałeś Tannenhauera? - spytał cicho.
- Oczywiście – odrzekł spokojnie Miron. - Wszystkie jego traktaty.
- Doprawdy! - krzyknął entuzjastycznie. - Pozwól, że cię uwolnię.
Rozwiązał spętanego barda i zaprowadził do małego stolika w pobliżu. Usiedli na przeciwko.
- Jesteś egzystencjalistą, czyż nie? - zapytał Miron, biorąc do ręki jedną z książek.
- Owszem – westchnął wampir. - Nie wyobrażasz sobie, jakie to wampirze życie jest męczące. Czasami ma się ochotę rzucić to wszystko w diabły i móc spokojnie cieszyć się normalnością, lecz jednocześnie wiem, że przez to stracę swój niewątpliwy indywidualizm. A tak... przychodzę do ludzi, by starać się z nimi egzystować, a oni od razu... - tutaj Azarath zaczął parodiować kobiecy głos. - „O nie! Uciekajcie, to wampir!”... Pospólstwo zawsze patrzy na takie trywialne rzeczy, jak sposób pożywiania się...
- Wiem coś o tym – odrzekł pół-ork. - Ja jestem poetą, a ludzie zawsze przyszywają mi łatkę bezmyślnej maszyny do zabijania. Wystarczy spojrzeć na moją drużynę...
Wampir wstał, podszedł do barku, z którego wyciągnął butelkę z zielonym płynem i dwie czarki. Absynt. Polał alkohol i podał swojemu gościowi. Upili trochę, po czym Azarath kontynuował.
- Ja również pisuję wiersze – wyciągnął spod pazuchy pergamin z ładnie wykaligrafowanym tekstem. - Poproszę o opinię jako przyjaciela w profesji.
Miron przeczytał wszystko i odłożył na bok.
- Przyznam, że to nie mój klimat, ale wiersze są naprawdę ponure i gotyckie – odrzekł, na co wampir odetchnął. - Masz w sobie naprawdę uczuciową i poetycką duszę.
- Dzięki stokrotne – odpowiedział zawstydzony wampir. - Co do filozofów, co sądzisz o dziele Itzschego pod tytułem „Antyhoxyfianin”...

Reszta drużyny znajdowała się w mniej komfortowych warunkach. Były to ciemne, mokre lochy. Pełno było w nich szczurów, oraz szczątków innych ofiar. Co do tych ostatnich, paladyn zauważył, że są sztuczne, więc miały jedynie charakter wystroju wnętrz. Najgorsze było to, że w celi na przeciwko siedziała trójka ceriańskich inkwizytorów, których oczywiście nikt się nie spodziewał. Kardynał krzyczał coś o prawdziwej drodze, podczas gdy pozostała dwójka toczyła żywe dysputy o sensie życia. Strażnikiem przy celi był gnijący zombi. Jedno oko obrzydliwie wisiało mu na mięśniu. Stał nagi, co nie robiło różnicy, gdyż to co miało odpaść, już odpadło.
- Musimy coś zrobić – paladyn przechadzał się nerwowo po celi. - Nie możemy siedzieć tu i biernie czekać na dalszy bieg zdarzeń.
- Dobra, ale niech oni się uciszą – odpowiedziała elfka.
Otworzyła kratę do celi, stanęła przed zombi-strażnikiem i powiedziała;
- Mógłby pan powiedzieć tym inkwizytorom, aby nie zachowywali się tak głośno. Dziękuję.
Zombi podrapał się po głowie, lecz podszedł do inkwizytorów. Elfka wróciła do celi, zamknęła kratę i od razu była pod ostrzałem pięciu par oczu.
- No to wymyśliliście coś? - zapytała Feyerlöëthiliæn nie rozumiejąc aluzji.
Wciąż pięć par bardzo wymownych oczu wpatrywało się w łuczniczkę. W końcu odezwał się paladyn.
- Mogłabyś... zbadać te kraty? - spytał elfki.
- A co, chcecie przewietrzyć pomieszczenie? – spojrzała na kraty. - Aaa... już rozumie.
W zamku tkwił klucz, który elfka przekręciła zamykając celę. Nim to jednak nastąpiło ciemny pocisk ugodził ją w dłoń, tak że cofnęła rękę z okrzykiem zaskoczenia. W kącie lochu stała drowka – nie była to ta sama Dramatusya, jaką znali. Teraz była wściekła, z wykrzywioną okrutnie twarzą.
- Ty głupia! - krzyknęła w stronę Feyerlöëthiliæn, zbliżając się ze wściekłością. - Próbowałaś otworzyć swój mózg?!
Zrobiła jedną z najdziwniejszych rzeczy w swoim dotychczasowym życiu. Ugryzła elfkę w ramię dogryzając się do krwi. Sacturus zszokowany, spojrzał na Leovica, Carnibalusa i Darkmoerte, ci jednak obserwowali scenę z fascynacją. Łuczniczka krzyknęła jeszcze głośniej, po czym zaczęła okładać drowkę pięścią po głowie. Ta oderwała się od ofiary z zamglonymi oczami i pokrwawionymi zębami.
- Rozlew krwi! - krzyknęła. - Zemsta krwi! Dążenie do destrukcji! Zgnilizna. Śmierć.
- Chyba obudziły się w niej zmysły prawdziwego drowa – stwierdził krasnolud spokojnie.
Jednak już po chwili Dramatusya jakby ochłonęła. Spojrzała na wszystkich wokoło z przerażeniem w swoich dużych oczach. Leovic gwizdnął z podziwem, a Darkmoerte zaczął klaskać.
- O nie, znów straciłam nad sobą panowanie – rzekła delikatnie.
Pobiegła do kąta, skuliła się i zaczęła płakać.

Wyszli z celi ignorując zombi, który właśnie wdał się w dysputę z inkwizytorami, czego nikt się nie spodziewał. W pomieszczeniu obok znaleźli zbrojownię, gdzie znajdował się ich ekwipunek. Zebrali swoje przedmioty, oraz zapasy pół-orka, a następnie skierowali się schodami w górę. Lochy były we wieży. Krętymi schodami znaleźli się na rozwidleniu korytarzy i zaczęli kluczyć. Po chwili dosłyszeli głosy dochodzące z bocznej sali. Przygotowawszy broń, stanęli w pobliżu wejścia. Krasnolud silnym kopniakiem wyważył drzwi z zawiasów.
Spodziewali się każdego widoku, lecz nie tego jaki zastali. Bard i wampir siedzieli razem i dyskutowali. Po ich twarzach ściekały kropelki potu, a zachowanie zdradzało głębokie upicie.
- Nie mogę się z tobą zgodzić – zaczął Azarath, lecz dojrzał ekipę. - O! Jak się uwolniliście?
- To moi przyjaciele – rzekł Miron bełkotliwie do wampira, a następnie zwrócił się do drużyny. - Dołączycie do nasss... prawimy właśnie o retoryce Tannenhauera...
- Niestety przyszliśmy tutaj dokończyć zadanie – powiedział stanowczo paladyn, wymierzył miecz w wampira. - Gdzie jest klucz do jaskini smoka.
Azarath zaśmiał się.
- Spokojnie... ze względu na tego pana... nie tylko dam wam klucz zapasowy, ale również wskażę wejście... - wysyczał. - Tylko jutro, muszę się przespać...
Tak oto zostali gośćmi w zamku wampira. Pozwolił im się wyspać i najeść. Na potrzeby tego specjalnie otworzył chłodnię, by wydobyć kawałki dziczyzny. Następnego dnia w południe, stanęli przed zamkiem.
- Chodźcie za mną – powiedział cicho, bolała go głowa. - Pokażę wam wejście.
Obeszli zamek, aby po kilku minutach stanąć przed drewnianą szopą. Rozklekotana, ledwo trzymała się gwoździ. Wyglądała, jakby porządne uderzenie rozwaliło ją na pojedyncze deski. Wampir podszedł i otworzył zamek. Drzwiczki otworzyły się ze skrzypnięciem.
- To jest to wejście? – zapytał niepewny sytuacji paladyn. - Po to całe zamieszanie?
- Oczywiście, wielu się na tym łapie – stwierdził z uśmiechem wampir.
Podeszli do wejścia. Kamienne schody prowadziły głęboko w dół. W dole majaczyły światła pochodni.
- Nie pozostaje mi nic innego niż życzyć wam szczęścia w podróży – powiedział wampir. - Tymczasem znikam, odwiedźcie mnie jeszcze kiedyś...

==Wejście smoka (?), waza i kryjący się w cieniach aka najkrótszy rozdział w opowiadaniu, o najdłuższym podtytule==

Kolejny szkielet rozsypał się w popiół po czarze „Odstraszenie nieumarłych” paladyna. Za każdym razem, gdy Sancturus rzucał ten czar, nekromanta krzywił się boleśnie. Omnideus nie chciał słuchać Darkmoerte, który domagał się robienia ze szkieletów swych pomniejszych sług. Za bardzo obawiał się o swoje życie, by pozwalać nekromancie na zabawę swoimi czarami. Było w tym trochę racji, gdyż Darkmoerte oczekiwał na potknięcie lidera grupy, aby móc uwolnić swe mroczne ambicje.
Z każdym krokiem poziom potworów się zwiększał. Walczyli teraz z mumiami i zombiakami. W pewnym momencie cudem uniknęli pułapki – nie uruchomiła się. Wahadłowe ostrza wciąż tkwiły w ścianie. Posiekane kości leżące w pobliżu świadczyły, że nie wszyscy mieli takie szczęście.
Zapach siarki doleciał do ich nozdrzy szybciej, niż zauważyli, że są przed wejściem do jaskini smoka. Uzbrojeni po zęby, ulepszeni przez magię drowki i paladyna wpadli do jaskini.
- Jestem Rerop Diamentowy Ząb, zły smok – wyrzekł beznamiętny głos.
Pomiędzy skarbami, stosami monet i przeróżnym orężem stał malutki, jasnoniebieski smok. Wciąż uzbrojeni i oczekujący na zasadzkę zbliżali się do maleńkiego smoka. Otoczyli go. Podejście przerwał nekromanta, który z irytacją stwierdził;
- Dajcie spokój! To pluszak!
Na dowód tego złapał go w ręce. Rzeczywiście, był to uroczy pluszak smoka, o wielkich, czarnych oczach. Z tyłu zwisał sznurek, za który koniec pociągnął Darkmoerte.
- Zjem was. Roargh. - wyrzekł smok mechanicznym głosem, a po chwili dodał. - All your base are belong to us...
Na ziemi leżała karteczka z napisem; „Udałem się na wakacje. Rerop Diamentowy Ząb.”
- Ktoś nas wykiwał – stwierdził niziołek.
- Ja! - doniosły, tubalny głos ozwał się gdzieś z ciemności.
Z ciemności wyszedł Signal Młotodzierżca. Kroczył dumnie, jak na półboga przystało. Nie zauważył jednak leżących kości. Potknął się o nie swymi wielkimi buciorami, zamachał rękami. Młotem, który dzierżył w prawej dłoni, uderzył się w czoło. Stracił przytomność i poleciał prosto między zestaw mieczy. Rozległo się chrupnięcie. Signal już nie wstał. Rozległo się syknięcie i z tej samej ciemności wyłoniła się wysoka na ponad dwa metry postać. Twarz miała jaszczurczą, w chudej dłoniach trzymała długie sztylety. Długi, czarny płaszcz, spięty na przedzie zdawał się należeć do cienia, z którego się wyłonił.
- Dokończę to, co miało zostać zrobione – syknęła. - Jam jest H'Strak, uczeń Crionicorusa, mistrz...
Nie zdążył dokończyć, gdyż lodowy bełt trafił go dokładnie między oczy. Z jękiem, zmrożony, padł w tył i rozbił się na kawałeczki.
- Dość tego pipczenia – szepnął niziołek trzymając wciąż wyprostowaną kuszę.
- Dobra, teraz szukamy tej wazy – powiedział szybko paladyn.
Oprócz artefaktu napełnili kieszenie różnymi magicznymi przedmiotami oraz monetami. W końcu znaleźli Wazę Nieśmiertelnej Mgły, jak niby śmieć leżała zapomniana w kącie, tuż obok takich przedmiotów jak Miecz Tysiąca Ogni czy Jedyny Pierścień Niewidzialności. Wyglądała normalnie – była zrobiona z białej porcelany z malowanymi, fioletowymi wzorkami. W sali pojawiła się jeszcze jedna postać. Tajny Molti.
- Dobrze, rzuć mi wazę, paladynie – rzekł.
Wciąż nie było go widać. Światło dochodzące z korytarza dodawało mu świetlistej aureoli, lecz twarz wciąż zakryta była ciemnością. Sancturus rzucił mu wazę, którą złapał w obie dłonie.
- A nagroda? - krzyknął paladyn.
- To jest wasza nagroda – Molti wskazał skarby w jaskini. - Weźcie tyle, ile możecie unieść.
Po czym schował Wazę Nieśmiertelnej Mgły pod płaszcz, odwrócił się i uciekł w korytarz. Tymczasem z ciemności wyłoniła się kolejna postać. Crionicorus.
- Głupcy! - krzyknął. - Od początku wybieraliście między złem, a gorszym złem. Rozpracowałem Tajnego Moltiego... - zastanowił się chwilę, po czym dodał ciszej. - Właściwie nie rozpracowałem... Co nie zmienia faktu, że ta waza da mu nieograniczoną moc!
- A co właściwie robi Waza Nieśmiertelnej Mgły? - spytał paladyn.
Crionicorus podrapał się z zakłopotaniem po brodzie.
- Nie wiem – po czym znów krzyknął. - Co nie zmienia faktu, że to potężny artefakt zdolny zniszczyć świat! Ale to już nie moje zmartwienie, idę zbierać moc na obronę przed tym.
Cofnął się w cień jaskini i zniknął. Drużyna spojrzała po sobie, potem w stronę korytarza i znów po sobie.
- No to klops... - stwierdził niziołek.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:48.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
artykuły rpg


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172