Uwaga! Czytać tylko w skrajnych przypadkach znudzenia!
***
Bo to miejsce jest pustynne
Odludne i spopielałe
Gdzie na suchej ziemi zielonego źdźbła nie zoczysz
Gdzie wiatr ciszą dudni i potępieńczo wyje
Tchnieniem pustki odbiera resztki człowieczeństwa.
Nad rozległą kupą gruzów zadął lodowaty, świszczący wiatr. Czując się panem przestworzy wygiął w pałąk uschły kikut, pozostałość rozłożystego niegdyś drzewa, i pędząc na złamanie karku podniósł szarą zasłonę prochu grubo zaściełającego ziemię. Ciągnący się aż po horyzont monotonny widok, przygnębiająca, uderzająca jednolitość barw i... smród. Odór zgnilizny unosił się w promieniu kilku kilometrów i z biegiem czasu wcale nie zamierzał ustępować. Krajobraz chaosu.
Jednak nie zawsze tak było. Kiedyś, jeszcze przed upadkiem porządku, ze skąpanych w zieleni pól i łąk wyrastało tu spokojne, całkiem ładne miasto. Tętniące życiem, co najważniejsze. Gdzie niebo malowane najszlachetniejszym błękitem odbijało swoją barwę królewską w czystych wodach jeziora, gdzie las soczysty i pachnący rozrastał się hen daleko, aż pod same wierzchołki skąpanych w białych chmurkach gór. Bajania staruchów i niedołęg – pomyślałoby się stojąc u progu krainy zniszczenia. Nie dopuszczając do siebie nawet możliwości istnienia w zamierzchłej przeszłości czegoś żywego, naturalnego i nieskalanego.
Spowite szarzyzną niebo ciemniało, powoli przygotowując świat na nadejście nocy. Pora harców drapieżników i innych lich, które zalęgły się głęboko pod piwnicznymi przepaściami zrujnowanych budynków. Nadchodził czas krwi i pazura, bezwzględnej walki o przetrwanie. W sumie to nic szczególnego, po prostu kolejna oczywista część zwykłego dnia.
Cisza. Od czasu do czasu przerywana jedynie zdławionym pohukiwaniem zagubionego na skalnym pustkowiu puszczyka, czy wichru, ot tak dla zabawy świszczącego w pustych, powybijanych oknach kamiennych pozostałości.
Pośrodku oceanu nicości od niepamiętnych czasów stał kilkumetrowy obelisk. Nikt nigdy nie wiedział kiedy go postawiono, nit nie widział kto i po co to zrobił. On po prostu był i niewielu interesowało się jego zimną, kamienną historią. Czarny, o gładkiej powierzchni bez najmniejszej ryski, czy szczeliny błyszczał nie odbijając praktycznie żadnego światła. Ostrym, cienkim wierzchołkiem wzbijał się dumnie ku sklepieniu i trwał w bezgłośnej zadumie. Po Zrównaniu, jakie miejsce miało dokładnie wiek temu, nie zmieniło się zupełnie nic. Był od zawsze i na zawsze.
- Omnis ihtis moria! – zabrzmiał gdzieś z oddali niewyraźny szept. -
Omnis thrith memorial! Adsumus!
Żadnego ruchu, rozbłysku, zupełnie niczego. Pomruk zdawał się brzmieć tylko i wyłącznie wewnątrz czaszki, być wytworem chorej wyobraźnie, owocem przytłaczającej samotności i szarości.
- Omnis moria! – coraz głośniej. –
My, zapomniani, my odrzuceni, w mrok zepchnięci, przybywamy! Przez odmęty nicości i pustki pędzimy na spotkanie Was. Pędzimy po zbawienie!
I nagle, gdzieś daleko na horyzoncie pojawił się cień z każdą sekundą rosnący i czerniejący.
- Non omnis moria! Żyjemy! Jesteśmy! Nadchodzimy! Bez litości!
Tuż przy podstawie masywu zbudowanego z czarnego, dziwnego minerału, nerwowo ryjąc kopytami, z głuchym plaskiem wylądował czarny, olbrzymi uskrzydlony koń. Czerwone, jakby gorejące oczy, błoniaste skrzydła, długie umięśnione, pokryte lśniącą, kruczoczarną sierścią nogi – to wszystko idealnie pasowało do zrujnowanego otoczenia.
- Adsumus! Jesteśmy! My, skazani na wieczne wygnanie, my Czarni Jeźdźcy Czasu – przemówił owiewany ciemnym niczym sama noc płaszczem jeździec z przytroczonym do grubo nabijanego metalem pasa długim mieczem. –
Przybądź! Przybądź Jedyny godny, jedyny wierny! Przybądź jak obiecałeś przed wiekami! W miejsce spotkania, w miejsce pamiętne, aby zawrzeć porozumienie i pokój. Petite, et dabitur vobis quaerite, et invenietis, pulsate, et aperietur vobis. Gdzie jesteś Ty, które te słowa wymówiłeś przed wiekami? Gdzieżeś się podział?
Zawodzenie niosło się po pustkowiach skrywanych powoli nocną ciemnością. Jeździec obracając się niespokojnie na cztery strony świata nadal krzyczał, a odpowiedzi nie było.
- Adsumus, jesteśmy! Omnis victum! Czekamy! Przybywaj, o Ty, który masz władzę, Ty, który jak my zawsze byłeś, jesteś i będziesz. Czekamy!
Jakiś zagubiony, kolorowy ptaszek przefrunął koło ucha jeźdźca wznoszącego teraz twarz ku górze i wciąż nieprzerwanie wołającemu.
- Nie ma Cię... Nie ma tego, który przyrzekał być zawsze wiernym i obecnym. Jak potestas vitaenecisque, tak jak wszyscy inni... Zawiodłeś, zostawiłeś, opuściłeś, byłeś, ale już Cię nie ma, nie ma nas... Odchodzimy w mrok, na zawsze, my Czarni Jeźdźcy Czasu, będąc tu jutro i dziś. Nie ma już ucieczki... Wygnani na zawsze, pozbawieni życia, w odmętach ciemności... Odchodzimy.
W ciszy, oszczędnym ruchem spiął konia i odleciał dokładnie tak samo jak się pojawił – niespodziewanie.
Wicher wiał, a noc ścieliła swą czarna dłonią płachtę nad zrujnowanym, niegdyś pięknym miastem. Nad grobowcem wieczności.
***
Z braku jakiegokolwiek zajęcia skrobnąłem sobie cóś takiego.
Nie jest to piękne, ni poetyckie, ale jest i domaga się zaistnienia.
Przepraszam też za moją "z deczka dziwną" łacinę.
Użyłem po prostu "fajnych", ładnie brzmiących wyrazów.
Pozdrawiam