Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > Zakątek LI-teracki > Artykuły, opowiadania, felietony > Opowiadania
Zarejestruj się Użytkownicy


komentarz
 
Narzędzia artykułu Wygląd
<!-- google_ad_section_start -->Bezimienne opowiadanie<!-- google_ad_section_end -->
Bezimienne opowiadanie
Autor artykułu: Sulfur
03-06-2009
Bezimienne opowiadanie

Przepraszam za chaotyczną formę. Zamieszczam to, by dowiedzieć się, jakie wrażenie robi itp, itd (czytaj dowartościowanie się).
Właśnie - opowiadanie brało udział w jakimś tam konkursie, nie zajęło żadnego znacznego miejsca, ważny jednak jest temat przewodni - "Ja i mój świat".
A! Wybaczcie, ale jest jeszcze coś... Tekst jest tak krótki z powodu obowiązującego w pracach konkursowych limitu (max 5 stron). Chyba wszystko...




Od zawsze lubiłem deszcz. Zimne strugi wody tnące twarz, kiedy jesiennym popołudniem biegłem za odjeżdżającym w dal autobusem i te ciepłe, latem. Pamiętam, że marzyłem o srogich gromach rozdzierających ciemne od chmur niebo i o tym cudownym szepcie tysięcy kropel, przezroczystą zasłonką okalających twardy bruk ulic. Wtedy wszystko wydawało się inne. Takie odległe, magiczne... po prostu mokre. Był też krajobraz. Sprowadzone do szarzyzny kolory, rozbłyskające niekiedy jaskrawą łuną ulicznych neonów, zamazane kontury tworzące nową, ulotną rzeczywistość. Deszcz przynosił mi szczęście.


* * *



Słońce nieprzerwaną falą gorąca zalewało tętniące odgłosami porannego życia miasto. W swym złocistym blasku kąpało strzeliste dachy wieżowców i samochodów, mieniło się w stekach okien, zachęcało nieliczne, brudne kałuże wody do nieprzerwanej wędrówki ku górze. Od czasu do czasu przez splątany korytarz ulic przetaczał się lekki podmuch wiatru, który z lubością wpadał przez bramy nielicznych zielonych parków i niknął w koronach drzew. Ludzie kryli się pod parasolami restauracyjnych ogródków i ciesząc się piękną pogodą rozmawiali.

Pióro czarnym śladem zaznaczyło nerwową, pochyłą drogę. W powietrzu uniósł się ledwo rozpoznawalny zapach mokrego tuszu. Kolejna zapisana kartka wylądowała na niewielkim stosiku w rogu biurka. Młody chłopak odetchnął głęboko i spojrzał na owoc swojej pracy. Tak, na pewno się uda... – pomyślał szeroko się uśmiechając. Rzucił przelotne spojrzenie na zatłoczony chodnik dziesięć pięter poniżej okna swojego pokoju, wstał i rozprostował znieruchomiałe kilkugodzinnym bezruchem kości. Znowu pochłonęło go coś tak prymitywnego jak papier i zawiły ciąg liter układających się w kolejne zdania. Dopiero teraz tłumiony doznaniami ulotnego świata żołądek upomniał się o należną sobie porcje żywieniową.
Stopy bez trudu odnalazły drogę. Dłonie poddały się swojej powinności. Usta też wiedziały co robić. Zaskoczone zostały tylko uszy. Wysokim, wibrującym w zastygłym do tej pory powietrzu, krzykiem.

- Wróciłeś już?
Co? O nie... Mięśnie szczęki zastygły w bezruchu, sparaliżowane nagłą myślą. Na śmierć zapomniał o zakupach!
- Nie, jeszcze nie! – odkrzyknął i porywając ze stołu niedokończoną kanapkę, błyskawicznie znalazł się przy drzwiach wyjściowych.
Wieloletnie doświadczenie podpowiadało mu, że lepiej nie sprzeciwiać się prośbom matki. W sumie miał jeszcze jakąś minimalną szansę na uniknięcie konsekwencji. Wybiegł na korytarz cicho zamykając za sobą drzwi. Świeże powietrze z półotwartego okna uderzyło do głowy. Naprawdę się zagalopował. Kolejny raz odcięty od rzeczywistości zaniedbał swoje obowiązki. Ale dlaczego nie? Może warto wiązać życie ze słowem pisanym? Zresztą nieważne, są wakacje!

Drzwi windy zgrzytnęły lekko. Czerwienią rozbłysnął przycisk oznaczony cyfrą 0. Zero... To przywiało na myśl szkołę i marne wyniki jakie w niej ostatnio osiągał. Tak niskie, tak bliskie niczemu, ale jednak niezwykłe, tak jak zero – zawieszone pomiędzy plusem i minusem współczesnej oceny. Świadom był, że może i robi głupio, nie myśli o przyszłości, że, jak mówią wszyscy wkoło, decyzje chwili zaważą na jego dorosłym życiu. Ucz się! Tylko po co? Z tego co zaobserwował wszyscy ci ważni i pyszni dorośli nie pamiętali nawet połowy przyswajanych w szczenięcych latach wiadomości. Do tego prawie nigdy z nich nie korzystali. Rozumiał troskę państwa o wykształcenie młodego społeczeństwa, które dałoby początek nowemu i nie ograniczyło go, ale wręcz przeciwnie, popchnęło ku przodowi. Nie znosił jednak faktu, że on też był tą małą jednostką odpowiedzialną za nadchodzącą historię. Kto myśli o takich rzeczach?! Był dziwny. Tak. I to nie tylko w swoim mniemaniu.
Rozgrzane powietrze wdzierało się do nosa bukietem różnorodnych, niekoniecznie przyjemnych zapachów. Dominowała woń asfaltu.

Kluczył między zbitym tłumem z niemałym trudem. To było centrum kilkusettysięcznego miasta. Nietrudno było się dziwić. Pobliska plaża, centrum handlu i rozrywki, reprezentacyjna część miasta – to zdecydowanie przyciągało ludzi. I pomyśleć, że był to dopiero początek sezonu turystycznego.

Skręcił. Od sklepu ze zdrową żywnością, ku któremu zmierzał, dzielił go ponad kilometr. Może i nie do wyobrażenia, ale prawdziwe. Ludzi woleli fast-foody, małe prywatne firmy, udostępniające jedzenie nieskażone chemią prosperowały wyjątkowo marnie. On sam nie preferował sztucznych przekąsek. Ta opinia była jednak tylko maleńkim ziarenkiem zwieńczającym olbrzymią górę zażaleń do obecnego świata i sposobu w jakim, nie zwalniając na zakrętach, pędzi naprzód.

Ulica zakręcała i delikatnym półkolem prowadziła ku rondu i parkowi pośrodku niego. W uszach huczał warkot silników i zwielokrotniona liczbą katatonia ożywionych rozmów. Szedł wolno, nie zważając na wściekłe uwagi osób, które potrącał. Paradoksalnie zdawali się gdzieś gnać i spieszyć, tak, jakby od tego zależało całe ich życie. Gonią za nierealnym ideałem Nie potrafią cieszyć się tym, co mają. – myślał patrząc na wyklinającego za odjeżdżającą taksówką mężczyznę w drogim garniturze. A ja... Ja jestem szczęśliwy...
Po obu stronach zamigotała czarna bryła masywnej, ozdabianej żelaznymi liśćmi, dwuskrzydłowej bramy. Koliste, wysokie ogrodzenie, odgradzające żwirowane alejki od rozgrzanej nawierzchni ulic, wydawało się oddzielać dwa zupełnie niezwiązane ze sobą światy. Tylko, że dnia dzisiejszego coś zdecydowanie tu nie pasowało.

- Dawaj torebkę! – wrzeszczał zamaskowany mężczyzna w oddali.
- Pomocy! – wtórowała mu splątana z nim w boju drobna blondynka.
Najdziwniejszym było jednak to, że choć koło pary przechodziło całe mnóstwo mniej lub bardziej zajętych ludzi, nikt nie kwapił się pospieszyć ofierze napadu z odsieczą. Zupełnie.

- Aaa! – zatętnił pisk. – Łapcie go!
Napastnik w końcu poradził sobie z nader silną kobieta i znikał właśnie między pniami drzew. Powalona na ziemię jasnowłosa zaniosła się cichym płaczem. Podbiegł do niej. Stanął za plecami.
- Niech pani wstanie. Zaraz zadzwonimy na policję – kładąc dłoń na jej ramieniu szepnął nie do końca wiedząc, co należałoby w takiej sytuacji powiedzieć.
Szloch, pociągnięcie nosem, lodowate spojrzenie niebieskich oczu i... silny policzek... Zachwiał się ze zdumieniem czując jak twarz pulsuje bólem. Nie bardzo mógł uwierzyć w to co się dzieje.
- Precz zboczeńcu jeden! Łapy przy sobie! – kolejne uderzenie, szybkie stukanie wysokich obcasów i jeszcze ciche krzyki. – Chorzy ludzi!
Często zastanawiał się nad kwestią swojej ewentualnej choroby psychicznej. Czasami nie był pewien, czy to co widzi naprawdę istnieje. Po dłuższym zastanowieniu dochodził do dziwnych wniosków. Na przykład takich jak: „Oni wszyscy potrzebują natychmiastowej pomocy psychiatry!”.
Starając się zamienić ostatnie kilkanaście sekund w dobry żart, szybkim krokiem ruszył ku przeciwległej bramie. Gdzieś powyżej rozległ się śpiewny trel ptasiej mamy, karmiącej swoje puchate dzieci jakimś tłustym, wijącym się robakiem.

Przypomniał mu się pewien chłopak, jakiego przed laty dane było mu poznać. W młodym wieku stracił on rodziców, dorastał pod opieką konserwatywnych dziadków. Mimo wielu przeżyć nie poddawał się jednak i nie zważał na poziom z jakiego startuje do dorosłego życia. Zwykł mówić, że nie ważne jest to, czego oczekują od nas inni, ale to, co na przekór przeciwnościom osiągniemy. Wkrótce potem zmarł na guz mózgu. Cieszył się jednak do końca. Chociaż inni płakali i zawodzili nad jego za krótkim życiem, on dziękował za każdą chwilę szczęścia i powtarzał, że w porównaniu do tego co mają inni, to naprawdę dużo. Ci wszyscy ludzie owiani czarnymi jak noc płachtami żałobnymi mylili się mówiąc, że przegrał. Osiągnął więcej, niż byliby w stanie zrozumieć.

- Uczyń kraj lepszym! Powiedz stop toczącej państwo korupcji! Pozwól zaistnieć dobrobytowi! Zagłosuj na Radosława Mandalana! – z megafonów przymocowanych do dachu wolno jadącego samochodu popłynął krzykliwy komunikat.

Zbliżały się wybory. Czas przereklamowanych idei i partii politycznych prześcigających się w serwowaniu coraz to wymyślniejszych reklam i, inaczej nie można tego nazwać, kłamstw. Szczerze powiedziawszy, na liście kandydatów, nie było chyba ani jednego polityka nie kierującego się własnymi korzyściami płynącymi ze sprawowania władzy.
Czysto niebieskie niebo przesłoniła szara chmurka. Zmierzała najwyraźniej w stronę słońca. Najwyraźniej chciała zasłonić jego tarczę swoją nikłą poszarpaną postacią. Nie zdawała sobie sprawy, że byle silniejszy podmuch wiatru może zmienić jej kierunek i odesłać tam, skąd przybyła.

- Przepraszam cię chłopczyku – z zamyślenia wyrwał go cichy glos – która jest godzina?
Przed nim stała bardzo wiekowa pani, obwiązana szczelnie grubym szalem. Wpatrywała się w zaczepionego przechodnia kilkakrotnie powiększonymi przez grube okulary oczyma. Na jej zmarszczonej czasem twarzy, pod maską starczego, dobrotliwego uśmiechu, malowało się zniecierpliwienie.
- Hę? Byłbyś tak łaskaw i powiedział mi która jest godzina? – ponowiła prośbę.
- Tak, oczywiście – odpowiedział wreszcie zdziwiony faktem, że ktoś pyta go o coś, czego dowiedzieć można się spoglądając ku górze, w stronę elektronicznego zegara na szczycie pobliskiego wieżowca. – Mamy 10:29 rano, proszę pani.
- Dziękuję, kochany.

Odeszła. Ruszył. Sklep był już niedaleko. Gdzieś w tyle usłyszał ponowne zapytanie o godzinę dobiegające z ust zaniepokojonej starszej pani. Ale przecież... Nie, to tylko moja wyobraźnia.
Po 10 minutach niezakłóconego niczym, szybkiego marszu przez nasłonecznione kręte ulice, przekroczył wreszcie drzwi „Zdrowej Żywności”.
Małe, zagracone wnętrze, w żadnym względzie nie przypominało sklepu. Najprędzej magazyn. Ciągnące się ku sufitowi, zakurzone, kartonowe pudła opisane słowami takimi jak: „makaron”, „mleko”, czy „jaja” stanowiły tylko niewielką cześć panującego tu bałaganu. Mimo to przy zastawionej słojami ladzie ustawiła się niemała kolejka, w rytm niespokojnych, przyspieszonych oddechów, przestępująca z nogi na nogę.

- Poproszę jeszcze dwa piwa – najwyżej dziesięcioletni chłopak spojrzał w rozbiegane oczy tęgiego sprzedawcy.
Przy zerowej reakcji tłumu padła szybka odpowiedź.
- Oczywiście, oczywiście, proszę pana. Gdzieś tu miałem ekstra dostawę – mężczyzna zniknął na chwilę za drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Wrócił po chwili, niosąc w rękach dwie jasnozielone puszki. – To będzie... Dwadzieścia sześć złotych i osiemdziesiąt trzy grosze.
Drobne monety brzęknęły zderzając się z plastykową tacą. Szybko zostały przeliczone, zabrane. Chłopak wyszedł wtapiając się w barwny tum rozpędzonych twarzy i niespokojnych rąk.

- Co podać?...
To było okropne. Wyjść poza bezpieczne mury domu i od razu spotykać się z bezmyślnością i egoizmem świata. Tak jakby to wszystko było tylko nieprawdziwym biegiem zdarzeń, swoistym filmem zapisanym na kruchej kliszy, włączanym tylko wtedy, gdy było to konieczne. Wydawało się, że każdy dążył w zupełnie innym kierunku, tak niepodobnym i odrębnym. Zapatrzony we własny cel, odurzony zapachem niemożliwego zwycięstwa na wszystkich frontach. Z założenia bezbronny i nieporadny, w rzeczywistości bezsensownie agresywny, broniący swojej życiowej, kłamliwej utopii. Zdający się zapłacić każdą cenę oby tylko prawda nie zajrzała do jego oczu, oby tylko, niczym rozszalały huragan, nie zdołała przebić się przez cienkie zapory nieświadomości. Jak można tak żyć? A może...

- Co podać?! – nachylona nad nim spocona twarz sprzedawcy emanowała złem. – Słyszysz mnie?
Zorientował się, że nieprzytomnym wzrokiem wpatruje się w puszkę zielonego groszku na jednej z półek.
- Przepraszam... Poproszę chleb żytni, masło i trzydzieści deko polędwicy. No i może zielonego ogórka – dodał po chwili.
Mężczyzna zakręcił się, potupał, posapał i po chwili wrócił do kasy z wymienionymi produktami.
- Osiemnaście złotych, dwadzieścia siedem groszy – zgrzytnął niemiło, stawiając przed klientem szarą, papierową torbę.
Chłopak sięgnął do kieszeni i zamarł. Po plecach, w towarzystwie dreszczy, spłynęła kropla potu. Oczy nerwowo przetoczyły się po pomieszczeniu szukając najwyraźniej pomocy.
- Płacisz, czy nie?
- Ja... – stęknął niepewnie. – Ja zapomniałem pieniędzy! Niech pan poczeka – dodał widząc nienawiść zalewającą twarz sprzedawcy. – Przecież mnie pan zna. Codziennie robię tu zakupy. Za chwilę doniosę pieniądze.
- Nie ma mowy – stwierdził zimno i zabrał sprzed zeszklonych oczu chłopaka torbę. – Co podać? – zwrócił się z zapytaniem do następnej osoby w kolejce.
- Ale proszę pana! – przerwał niewypowiedziany jeszcze potok słów mający dobyć się z ust stojącej za nim pani. – Ja potrzebuję tych rzeczy. Zapłacę. Przecież nie kłamię!
- Zjeżdżaj stąd, smarku! Bo zadzwonię po policję! Co podać, pytam? – zawył w kierunku zdezorientowanej całą sytuacją kobiety.
- Niech pan posłucha. Ja...
- Miałeś swoją szansę, bachorze – czerwony na twarzy mężczyzna wystąpił zza lady i szybkim ruchem złapał chłopaka za kołnierz. – Teraz...
- Koniec! – zaprotestowała wtopiona do tej pory w tło, młoda dziewczyna o złocistej burzy loków na głowie i życzliwym spojrzeniu dużych, głębokich oczu. – Niech pan go puści. Jak można? Zapłacę za niego.
Chwyt ustąpił momentalnie. Dwa zdziwione spojrzenia, podejrzliwe i dziękczynne, padły na wyłamującą się od powszechnej znieczulicy osobę.
- Jak sobie pani życzy – zupełnie odmiennym, miłym wręcz głosem zaświergotał sprzedawca.

Po dłuższej chwili drzwi sklepowe otworzyły się w asyście cichego pobrzękiwania dzwonka. Próg przekroczyła pogrążona w rozmowie para. Niski chłopiec i roześmiana dziewczyna.
- Dlaczego pani to zrobiła?
- Nie lubię patrzeć kiedy tłuste świnie kryją za agresją wachlarz niepowodzeń – zatrzymała się i dodała. – Jestem Silvia.
Wyciągnęła w jego stronę rękę. Uścisnął ją.
- Ja nazywam się... – chciał odwzajemnić się i zdradzić swoje imię.
- Nie – przerwała. - Nie nauczono cię, że nie powinno spoufalać się z nieznajomymi?
- Ale przecież pani się przedstawiła, a poza tym pomogła mi pani. Dlaczego miałaby pani mieć w stosunku do mnie złe zamiary?
- Nigdy nic nie wiadomo – jakoś tak dziwnie stwierdziła. – Wiesz, że nie cierpię kiedy ludzie mówią do mnie per pani?
- Ale... – nie bardzo nadążał za tokiem myślenia swojej wybawicielki.
- Jesteś głodny? – zapytała nagle. – Idziemy na lody?
Zupełnie go zaskoczyła. Może właśnie dlatego o tym, że ciągnięty jest w dół ulicy, zorientował się dopiero po dłuższej chwili. Zdecydowanie nie pasująca do siebie para znikła po chwili za załomem ulicy.

Silvia była niesamowitą kobitą. Ledwo otworzyłeś usta by powiedzieć jej „cześć”, a już zwierzałeś się z najskrytszych pragnień i problemów. Roztaczała wokół siebie aurę szczęścia i błogiego zapomnienia. Szczególnie o czasie, który w jej obecności stawał się rzeczą drugoplanową. Gdyby nie czarne, burzowe chmury nad głowami gości kawiarni, które najprawdopodobniej przybyły z odsieczą małej chmurce i bez większego wysiłku przesłoniły słońce, chłopiec bez wahania spędziłby resztę życia na zwykłej rozmowie ze złotowłosą Silvią. Zrobiło się jednak naprawdę ponuro, z cichnącego stopniowo ruchu ulicznego wychwycić dało się głuche odgłosy gromów. Chłopiec, niemal ze łzami w oczach, odebrał od dziewczyny karteczkę z numerem telefonu i adresem. Pożegnał się. Dopiero gdy przechodził przez niską furtkę ogródka zdał sobie sprawę, co musi przeżywać jego mama. W jej mniemaniu miał zniknąć na niecałe pół godziny. Nie przejmował się jednak długo. Wiedział, że zrozumie.
Biegł wśród niespokojnego tłumu próbującego ukryć się gdzieś przed nadchodzącym oberwaniem chmury. Myślał gorączkowo o wydarzeniach ostatnich godzin. Niewiarygodne jak diametralnie zmienia się spojrzenie człowieka na świat, gdy dotknie go choć odrobina prawdziwego szczęścia. Ludzie nie byli już tacy straszni i posępni, ustrój polityczny nie przytłaczał, a stres związany z opinią ludzką po prostu prysł.

W pierwszych, ciężkich kroplach deszczu dobiegł do skrzyżowania, które zwykł oglądać z okna swojego pokoju. W podskokach, przymykając lekko oczy, nucąc pod nosem piosenkę o malutkiej tancereczce, wpadł do klatki schodowej wieżowca. Potem prosto do windy. Chwila spokoju. Ostatnia prosta i...

Zamek w drzwiach był wyłamany. Futryna obdarta z farby, naznaczona silnymi uderzeniami twardego narzędzia. Żart, czy...
Pchnął drzwi i niepewnym głosem zawołał.
- Wróciłem!
Autor artykułu
Sulfur's Avatar
Zarejestrowany: Dec 2008
Posty: 160
Reputacja: 1
Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny

Oceny użytkowników
Język
90%90%90%
4.5
Spójność
90%90%90%
4.5
Kreatywność
75%75%75%
3.75
Przekaz
80%80%80%
4
Wrażenie Ogólne
90%90%90%
4.5
Głosów: 4, średnia: 85%

Narzędzia artykułu

komentarz



Zasady Pisania Postów
You may Nie post new articles
You may Nie post comments
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:37.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site
artykuły rpg

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172