Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > Zakątek LI-teracki > Artykuły, opowiadania, felietony > Opowiadania
Zarejestruj się Użytkownicy


komentarz
 
Narzędzia artykułu Wygląd
<!-- google_ad_section_start -->Z pożółkłych skrawków pirackiego pamiętnika<!-- google_ad_section_end -->
Z pożółkłych skrawków pirackiego pamiętnika
Autor artykułu: Sulfur
28-06-2009
Z pożółkłych skrawków pirackiego pamiętnika

Odgrzebany z bałaganu plików tekst, który pierwotnie uchodził za kartę postaci do jednej z forumowych sesji. Uznałem, że jakoś tam pokrętnie raczkuje też jako samodzielne pseudo opowiadanie.

Jego sama treść... No cóż, wybaczcie mi arogancki stosunek do historii. (czyt. kompletny brak wiedzy na jej temat i huczne się z tym obnoszenie).

Ponadto mam nadzieję, że ten, kto odważy się spojrzeć poniżej, na tę gmatwaninę literek, nie zmarnuje czasu, a przede wszystkim nie poczuje się gorzej niżby tego chciał.

(Może kiedyś coś do tego dopiszę? - kto wie...)








Z pożółkłych skrawków pirackiego pamiętnika




Słońce zachodziło ścieląc nad powierzchnią morza czerwoną, rozdygotaną płachtę. Rozgrzane powietrze stygło powoli. Zanosiło się na zimną noc i deszczowy poranek. Z gęstej dziczy porastającej niemal całą wyspę dobiegały ostre krzyki ptaków i ogrom innych najróżniejszych dźwięków.

Stał nieruchomo zapatrzony w malutki punkcik powoli zbliżający się do linii horyzontu. Statek. Jego statek. Był wściekły. Czuł jak po rozoranym głęboko policzku ściekają gorące strumienie krwi. Wyrzucili go psie synu. Jego, Rafarda Mocną Głowę, znanego na cały piracki świat (jak mu się przynajmniej wydawało). Bijąc się z myślami obserwował powoli rozmywający się kontur czarnych jak noc żagli, pamiętał rozkoszny zapach drzewa i rumu unoszący się nad wiecznie brudnym okrętem. Ale był tu. Porzucony przez tych, których uważał za kompanów i to z tak błahego powodu jak „pożyczenia sobie” odrobiny tego boskiego, białego proszku od kapitana Grega.

Zostawili go na jednej z nienazwanych wysp pośrodku Pacyfiku. Bez jedzenia, wody, z jednym tylko malutkim prezentem wyrażającym dokładnie wszystko co chcieli powiedzieć. Masywnym pistoletem zatkniętym za pas i dokładnie jedną jedyną kulą. Łaskawość piratów nie zna granic...

Wiedział, że nie ma wielkich szans na przeżycie. Tu, w dziczy, stykając się z samą matka naturą, on, prawie bezbronny człowiek. No to trzeba się jakoś zadomowić na tym przybytku żalu i rozpaczy – pomyślał odwracając się na pięcie.

W promieniach zasypiającego słońca zalśniły długie, ciemne włosy bezładem spadające na szerokie ramiona. Mężczyzna ubrany był w wysokie, skórzane buty z obszernymi cholewami gęsto spinane sprzączkami, wykonane z podobnego materiału, ładnie komponujące się z nimi spodnie i pamiętającą niejedną przygodę luźną, białą koszulę. Stał pewnie, widać było, że nieobcy jest mu wysiłek fizyczny. Ręce zatknął za gruby nabijany metalem pas pełen, pustych, nieobciążonych rzemyczków, pochew, kieszonek. Z wyrazem niemej nienawiści i wściekłości na wyraźnie zmęczonej, dumnej twarzy postąpił kilka kroków po białym piasku plaży i po chwili zniknął za zieloną ścianą tropikalnego lasu.

***

Padało bezustannie od tygodnia. Ciężkie krople spadały z szarego nieba z szumem rozbijając się o zielony dach naprędce zbudowanego szałasu wciśniętego między dwa pnie drzew. Temperatura diametralnie się zmieniła. Z kilkudziesięciu stopni spadła do zaledwie kilku, a odczucie jej niskiego poziomu potęgował zimny wiatr, nieugięcie tańczący w koronach drzew. Zwierzęta ucichły, pochowały się w swoich ciepłych i suchych kryjówkach. Tylko jeden jedyny mężczyzna dygotał tego wieczoru skulony przy dogasającym powoli ogniskiem, dym którego, unosząc się tuz przy samej ziemi odpływał z wyciem i świstem wichru.

Wpół przytomny Rafard był pewny swego końca. Dogorywał w sercu dzikiej puszczy. Zgodziłby się na wszystko, oddałby wszystko co miał do oddania za odrobinę boskiego, białego proszku. Jego niespokojne myśli wciąż krążyły wokół tego cudownego specyfiku. Ręce pomimo tego iż trzymane tuż nad ogniem trzęsły się jak w febrze, w ustach zrobiło się sucho. Nie rozumiał tego. Nie bał się przecież śmierci, do zimna przyzwyczaić zdążył się przez okres dziesięcioletniego pobytu na pokładzie „Księżycowej Zmory”, a nie tak znowu dawno napił się do syta z pobliskiego czystego strumyczka. Mimo chłodu czuł gorące strugi cieczy gęsto zraszające plecy.

Przebywał tu do tygodnia, od dnia wyrzucenia go ze statku. Tamtego to właśnie wieczora zdjęty jakimś przeczuciem zgromadził owoce, korzonki i zbudował lichy, mały szałas. Rano spadł deszcz. Potem długo zastanawiał się nad celem tego całego przedsięwzięcia. Znalazł się na jednej z zupełnie bezludnych wysp, pośrodku omijanej szerokim łukiem części oceanu rojącej się od morskich potworów, takich jak przeklęci Anglicy i innych piekielnych zgryzot. Został sam. Nie wiedział po co broni się przed tym co i tak nieuniknione. Nie mógł zdecydować się na jednoznaczne przystawienie sobie lufy do skroni i pociągnięcia za spust. Jeszcze nie. Gdzieś głęboko, na samym dnie serca miał nadzieję.

***


26 czerwca 1676 roku
Nie zważając na poszanowanie mojej niechęci do życia i odmowy pójścia za nędzarzami, odejmując broń moją ode głowy, zabrali mnie za sobą na tę ich, chyba tylko przy pomocy Boga samego pływającą łajbę angielską i zamknęli w ładowni. Zapominając o godnościach mych i przywilejach zakuli w łańcuchy, ku uciesze swej niemej zostawiając przy mnie pamiętnik czysty i pióro wyświechtane, by się móc naśmiewać z rzekomej mojej pisania i czytania nieumiejętności. Ja jednak uczony byłem przez niejednych przewyższających tę tałatajstwa bandę mistrzów. Sposobność wykorzystałem i podsycany wizją śmierci niechybnej na jednej z bezimiennych szubienic wolę swoją spisać postanowiłem i zarys życia mego nikły tu uczynić.



Urodziłem się, jak na prawdziwego pirata, bo nie boję się tego stwierdzenia w stosunku do osoby własnej używać, przystało w Tortudze w roku anno domini 1646. Matka moja nieznana jest mi do tej pory. Z nielicznych poburkiwań ojca, imieniem Clif, domyślać się mogę iż była jedną z tych wielu, które po portach się włóczą roznosząc kiłę i syf wszelki inny. Wychowałem się na morzu, na pokładzie statku mojego ojca, pirata niesławnego i bezlitosnego tak w stosunku do wrogów, jak i swego syna. Uczony tam byłem sztuki pisania znaków i liter, a także późniejszego ich odtwarzania. Wpajano mi jakże zawiłą jak dla mnie i zupełnie niezrozumiałą naukę o gwiazdach i orientacji na morzu. Te wszystkie wyliczenia, skomplikowane narzędzia kartograficzne i zasady nie mówiły mi zupełnie nic. W stopniu zadawalającym nie pojąłem tego aż do dnia dzisiejszego, z czego poniekąd się smucę i czasami nawet żałuję decyzji niedojrzałego wieku.

Nasz statek miesiącami pływał po bezkresie wód łupiąc i grabiąc. Pamiętam, że zawsze podczas licznych abordaży, mnie kazano zostawać pod pokładem, w bezpiecznym schronieniu.

Jest pewne takie wspomnienie w mojej głowie, które powraca w sennych koszmarach... Kiedy miałem pięć lat, chcąc przepłoszyć kołujące nad wydętymi żaglami mewy, które od zawsze mnie irytowały, wypadłem za burtę. Strach objął mnie momentalnie. Powoli zapadając się pod wodę widziałem oddalający się statek. Krzyczałem. Zaćmiło mnie. Obudziłem się kilkanaście minut potem, wyciągnięty przez mojego ojca. Czasami myślę sobie, że chyba jednak nie był taki zły jakim zawsze go postrzegałem, jestem mu wdzięczny. Szkoda, że musiał zginąć w taki sposób... Ale nie wybiegajmy z faktami. Płynęliśmy.

Jednym z najstraszniejszym momentów był pewny wrześniowy dzień, w którym nieszczęśliwym trafem zostałem postrzelony. Jak zwykle stałem za drzwiami prowadzącymi do ładowni i podekscytowany patrzyłem przez jedną ze szpar co dzieje się na okręcie. Całym ciałem przylgnięty do drewnianych desek pochłaniałem obrazy okrucieństwa. Rzeź, z powodu znanemu tylko mojemu ojcu, odbywała się na pokładzie naszego statku. Było ich bardzo wielu, ale byli tez skrajnie niedoświadczeni. Patrzyłem właśnie na pozbawianego ręki, opasłego marynarza, zawadiacko wywijającego krótką szabelka, kiedy gardło me rozerwał krzyk okropnego bólu. Lewe ramię rwało spazmatycznie nowymi falami bólu, który wyduszało z mych oczy łzy. Wiem, że ocknąłem się trzy dni później w kajucie kapitana, z ojcem przy boku. Cudem tylko odstępująca od swej niewinnej ofiary śmierć pozostawiła na niej jedynie głęboką bliznę. Mówili, że ocaliły mnie grube deski drzwi, które spowolniły bieg śmiercionośnej kuli. Życie wróciło do normy. Dalej grabiliśmy łupiliśmy, niszczyliśmy i płynęliśmy. Na spotkanie nieznanemu...

Wszystko zmieniło się gdy skończyłem dziesięć lat, podczas których załoga nieustannie, w brutalny nieco sposób uczyła mnie walki tak bronią białą, jak i strzelania z muszkietów, pistoletów; jednym słowem oswajała mnie z pirackim rzemiosłem. W dzień moich urodzin, 7 maja, oświadczono mi, że teraz będzie inaczej, że podczas kolejnej „zabawy” nie będę bezczynnie czekał i przyglądał się rzezi. Miałem walczyć. I stało się. Późnym wieczorem, w świetle pochodni, z rubasznym śmiechem na ustach oddaliśmy cztery salwy, niemal doszczętnie niszcząc wrogi statek handlowy. Wdarliśmy się na ich pokład. Po prawej miałem ojca, oczy którego miotały gromy, a ramie świszcząc tnąc okrutnie raz po raz. Tej też nocy zamordowałem pierwszego człowieka. Nic nie znaczącego, prawie bezbronnego majtka od mokrej roboty, ale człowieka. Płakałem całymi godzinami, budziłem się zlany potem widząc przed oczyma jego twarz, bojąc się, że po mnie przyjdzie, ukarze mnie. Bardzo to przeżyłem... Ale potem było już z górki. Napaści powtarzały się regularnie, z łupienia i mordów odnosiłem coraz większą przyjemność. Przestawałem zastanawiać się nad tym co słuszne i prawowite. Żyłem życiem szczęśliwym i bezproblemowym lubując się w coraz to mocniejszych trunkach.

Zbliżam się powoli do zakończenia mojej pirackiej kariery na statku ojca, „Karmazynowym Degeneracie”. Warto więc wspomnieć o mojej skrajnej nietolerancji i nienawiści do mew. Tak, do tych białych, skrzeczących ptaszków właśnie. Nie mogłem znieść przeklętych, srających, łupiących wszystko co tylko się da pierzastych zmor. Wstawałem każdego ranka i dobywając zza pasa pięknego, zdobionego pistoletu, który samodzielnie zdobyłem, wpakowywałem w te pokraki kilkanaście do kilkudziesięciu kul. Jedno z ciał wieszałem na maszcie. Działało. Trzymały się od nas z daleka. Ten swoisty rasizm został mi do dzisiaj. Nie śmiejecie się, każdy z nas jest w jakiś, mniejszy lub większy sposób wypaczony. Dokończmy historię...

Cztery lata potem, dobrobyt i spokój skończył się zadziwiająco szybko i niespodziewanie. Ojciec, podczas jednej z łupieży został śmiertelnie postrzelony diabelskim garłaczem. Nie było co zbierać. Niesiona dziką, szaleńczą rozpaczą załoga wybiła „morderców” do nogi w zastraszającym tempie i zanosząc się żałością urządziła ukochanemu kapitanowi iście królewski pogrzeb. Pamiętam ten cichy, przepełniony smutkiem śpiew niosący się nad oceanem i płonące ciało Clifa odpływające ku horyzontowi, w ciemniejący wieczór. Z początku cieszyłem się wolnością, żałość dopiero z czasem. Poprzedził ją jednak niecodzienny, tragiczny splot wydarzeń. Kłótnia... O władzę mianowicie. Oczywistym było, że to ja jako syn kapitana objąć powinienem zwierzchnictwo nad załogą. Pojawiły się jednak głosy sprzeciwu. Byłem przecież bardzo młody. Nie mogli dojść do porozumienia, mojego zdania pod uwagę oczywiście nie biorąc. Pewnej nocy podsłuchałem pewną rozmowę. Wynikało z niej, że z pośród załogi wyodrębniła się wreszcie pewna swego grupa, która... planowała moje zabójstwo. Zdjęty strachem naprędce poleciałem do jednego z najlepszych przyjaciół mego świętej pamięci ojca – Śmierdzącego Billa. Powiedziałem mu o wszystkim. Ten, nie dziwiąc się specjalnie poradził mi przejawienie przed załogą chęci spróbowania nowego życia, prośby dania mi swojej własnej szansy dojścia do czegoś. Tak tez zrobiłem. Dziesięć dni później, ku niemej, ale jakże ogromnej radości załogi, stałem w porcie Torutgi, miasta piratów. Ja, silny piętnastolatek, z kosztowną szablą przy boku, ze swym ukochanym pistoletem za pasem, z sakwą pełną zasłużonego złota, na pożegnanie naznaczony przez Billa tatuażem, rzucony zostałem wprost ku najgorszym mętom i rozbójnikom.

Tak właśnie zakończył się pierwszy etap mojego życia. Beztroskiego życia na „Karmazynowym Degeneracie”.



Przez pierwszy miesiąc oswajałem się z nowym miejscem, trwoniłem majątek, pierwszy raz obcowałem z kobietą, pobiłem kilku zapitych typów próbujących mnie okraść, żyłem nowym życiem.

Problemy zaczęły się wtedy, gdy nad mą głową zawisł ostry, trzymany niepewną ręką topór. Otóż chodziło o to, że zapuszczeni osobnicy spod najciemniejszej gwiazdy, zdjęci pragnieniem zemsty po przegraniu nielichej sumki poczęli mnie ścigać. Bardzo denerwować musiał ich mój młody wiek – 16 lat. Zmuszony byłem uciekać. Zabierając cały swój dobytek, powołując się na mego ojca dostałem się na odpływający następnego ranka statek. Udało się. Zamazałem za sobą wszelki ślad.


Na morzu byłem krótko, niecałe... Do diabła... Idą....


Do ciemnej, rozświetlanej światłem jednej tylko świecy ładowni weszło dwóch, uzbrojonych w niewątpliwie nabite muszkiety Anglików. Uśmiechając się nikczemnie podeszli do skulonego błyskawicznie na ziemi mężczyzny, spojrzeli na otwarty dziennik, kikut wyrwanej strony i kilka szybko nabazgranych kresek.

- No wiesz, psubrawcze, jeść ci dajemy, nie musisz żreć papieru... – zakpił jeden z nich nachylając się nad leżącą postacią.
- Daruj sobie, Jamy, on i tak pewnie nie rozumie co do niego mówisz. Toż to pirackie nasienie! – zarechotał w odpowiedzi drugi o wyjątkowo nieprzyjemnej facjacie.
- My zostawiać ci papu, panie barbarzyńca! Ty rozumieć? - wolno i wyraźnie, z trudem dusząc w sobie śmiech zapytał pierwszy.

Cisza.

- Zostaw go, Jamy, mówiłem przecież. Chodź, czekają na nas...

Wyszli. Został sam. Ciesząc się z tego, że zdążył ukryć wyrwane kartki chwycił za niewielką miseczkę zostawioną mu przez te dwa angielskie psy. Był głodny. Marnie go karmili. Podniósł do ust zimną papkę i nie zastawiając się długo wpakował ją sobie do ust. Smakowało jak piach przyprawiany solą, ale przynajmniej można było coś przerzuć.

I nagle seria głośnych, trzęsących całym pokładem huków. Wrzawa, nieartykułowane krzyki dobiegające z góry. Ten sam głuchy odgłos toczący się niczym grom. To armaty! – przeleciało mu przez głowę chwilę przed tym jak gruba, twarda bela zwaliła mu się na głowę pozbawiając przytomności.

***

- Obudź się. Już czas. Musisz się obudzić, słyszysz? – dobiegł go dziwnie cienki glos.
- T... tak – wyszeptał powoli otwierając oczy; wszystko go bolało. – Co się stało?
- Zapadła się na ciebie połowa okrętu, mój drogi. Gdyby nie mój ojciec, lepiej nie myśleć co by z ciebie zostało...

Widział kolorowe plamy, niewyraźną postać pochylającą się nad nim, jasne światło wpadające do oczu.

- Gdzie jestem? – próbując się opanować zapytał.
- Na pokładzie „La Muerta”, płyniemy w kierunku Tortugi. Jesteś spragniony?

Nazwa docelowego miejsca, ku któremu zmierzali wyraźnie go uspokoiła. Mimo nie najlepszego samopoczucia jedna myśl nie dawała mu spokoju. Ten mężczyzna... jego głos.... A, do czarta, chciało mu się pić, cholernie.

- Tak, daj mi rumu.
- Nie, nie możesz pić alkoholu, jedynie woda.
I nagle, w jednej chwili, zrozumiał co było nie tak.
- O szlag! Kobieta! Na pokładzie! Co do diaska?! – ryknął wściekle widząc przed sobą niebieskie oczy kryjące się za długimi blond włosami.
- Jakbyś kobiety nie widział! – oburzyła się wstając, najwyraźniej w celu przyniesienia wody. – Pływam tu od pięciu lat i żadnego, ale to żadnego nieszczęśliwego wypadku nie mieliśmy – pochwaliła się podając mu kubek przeźroczystej cieczy.
- Grog! – mężczyzna czując specyficzny zapach marynarskiego trunku rzucił się na naczynie. – Tfu! – zawył wściekle wypluwając płyn. - Do kroć set! Coż to za pieroństwo?
- Woda, szanowny panie rozbójniku, woda.... – ocierając zachlapaną nieprzyjętym trunkiem twarz odpowiedziała uśmiechając się. – Po prostu nie mogłam znaleźć czystego naczynia. Ale widzę, że dobrze się czujesz. Zadziwiająco dobrze jak na kogoś kto dostał belką w głowę.
- Bo widzisz, ślicznotko – odparł przyglądając się jej kształtnemu ciału skrywanemu pod połami zwiewnej sukni i obcisłym gorsetem – między nami jest pewna różnica – utkwił wzrok w jej dużych, podkreślonych węgielkiem oczach – ja jestem mężczyzną – dokończył rechocząc jak opętany.
- Cham! – rzuciła krótko dziewczyna i trzaskając drzwiami wyszła z jasnej kajuty.

***

22 Marca 1678 roku
Wiele zmieniło się od czasu kiedy ostatni raz przystawiłem pióro do tych kilku, pożółkłych już, kartek papieru. Tak się dziwnie złożyło, że właśnie dzisiaj wyciągnąłem ze starych papierzysk właśnie te. Postanowiłem dokończyć moją historię.

Na morzu byłem krótko, niecałe...(skreślenie) Do diabła... Idą... (/skreślenie) dwa miesiące. Obyło się bez szczególnych przygód, czy jakiś tam bliższych więzi z kompanami. Po prostu byłem i robiłem to do czego zostałem wychowany i wytrenowany. No może warto wspomnieć o jednej nietypowej dość rzeczy.

Podczas biesiad na wyspie bez nazwy kierowany niewytłumaczalnym impulsem, odliczyłem trzecią część swego złota i pakując je w skórzaną sakwę oddaliłem się od grupy. Tworząc swego rodzaju mapę zakopałem je opodal charakterystycznego kamienia. Potem, z pergaminem pokrytym strzałkami, opisami i hasłami, w kieszeni jak gdyby nigdy nic wróciłem na pokład. Dziwne, prawda? Do tej pory nie mogę pogodzić się z myślą tak idiotycznej straty całkiem sporej sumy pieniędzy. Zwierzęcy odruch, głupota, symbolika? Nie wiem...

Powróciłem do Tortugi, gdzie nie wychylając się spędziłem dwa spokojne, piękne lata. Szlajałem się po spelunach i karczmach pijąc bardzo dużo, aż do upadłego. To właśnie wtedy, gdy pewnego pięknego kwietniowego wieczoru wlałem w siebie zawartość kilku butli rumu okrzyknięty zostałem mianem „Rafarda Mocnej Głowy”.

Był rok anno domini 1666. Zanosił się na wielkie zmiany. Agresja Anglików wciąż niepomiernie rosła, po karczmach słyszało się coraz więcej opowieści o atakach tych psów na pirackie okręty, ba niewielkie osady nawet. Ale było coś jeszcze. Zasłyszałem gdzieś o morskich potworach wzmagających swą działalność na morskich wodach. Od zawsze wiedziałem, że gdzieś, na krańcu świata, gdzie wody oceanów wodospadami spadają w nicość gromadzą się monstra, ale w pobliżu Karaibów? Nie dowierzałem...Aż do chwili dostania się na pokład „Guespelli” osławionego kapitana Grega. Wypłynęliśmy
w pierwszym tygodniu marca, z 39 osobami na pokładzie. W tym jednym z najdoskonalszych sterników jakich w życiu dane było mi poznać, starym Eduardo. Wyruszyliśmy z zamiarem zaatakowania jednego z anigeilskich portów, małego węzła handlowego. Obładowani prochem, kulami, siekańcami, muszkietami i wszelkim innym ciężkim asortymentem płynęliśmy wolno, nie spiesząc się. Chcieliśmy przypuścić atak w momencie kiedy statek handlowy będzie w stanie wyładunku, korzystając ze zdezorientowania. Jednak trzy dni przed osiągnięciem celu stało się coś zupełnie nieoczekiwanego.

Powoli poczynało się ściemniać, spokojne morze falowało majestatycznie niosąc ze sobą zapach soli i rześkiej bryzy. Dął lekki, sprzyjający żeglowaniu wicherek. Było ciepło. Nie przesłaniane chmurami, czyste niebo skrzyło się mrowiem gwiazd. I wtedy, zupełnie znikąd, zadął wiatr tak silny, że solidne maszty poczęły jęczeć i giąć się ku dołowi. Opuściliśmy żagle i z niepokojem obserwowaliśmy wzburzające się błyskawicznie, pryskające pianą bałwany. Rozpętało się prawdziwe piekło. Podczas nagłego sztormu straciliśmy czwartą część załogi i ponieśliśmy straty w postaci strzaskanego w drzazgi jednego z masztów. Musieliśmy zawrócić. Niektórzy mówili później, że pośród morskich fal widzieli wielkie, mięsiste macki i błyskające w czarnej toni ślepia.

Zaokrętowaliśmy w jednym z pobliskich portów zaniechując zamiar ataku Anglików. Przez tydzień załoga chodziła rozwścieczona do granic możliwości klnąc, pijąc na potęgę, gwałcąc i niszcząc co się da. W morze wypłynęliśmy dwa miesiące później.

Teraz, z biegiem lat, powiedzieć mogę, że Greg, kapitan „Guespelli” był najgorszą osobą jaką mogłem na swej drodze spotkać. Ale trzeba zacząć od samego początku. Od opuszczenia Tortugi minął jakiś miesiąc. Greg, słysząc moje wywody o morskich stworach zaprosił mnie do swojej kajuty. Wyszedłem z niej dopiero nad ranem.

Bardzo go polubiłem. To właśnie z nim snułem wieczorami barwne opowieści z przeszłości, mu zwierzałem się z najskrytszych tajemnic, traktowałem go jak... ojca? Nie, po prostu był mi bardzo bliski. On mi. Jak się później okazało działało to tylko w jedną stronę. On po prostu szukał sobie towarzystwa ,z braku lepszego zajęcia dokształcał w tak nielubianej dziedzinie nawigacji, ba czasem nawet, trochę już wstawieni, dla rozrywki pojedynkowaliśmy się, urządzaliśmy turnieje strzelania do mew, których Greg nie cierpiał na równi ze mną. Było mi dobrze.

Na okręcie kapitana Grega spędziłem ogrom czasu. Całe, długie dziesięć lat. Zaciągając się na pokład „Guespella” myślałem o kilku miesięcznej, maksymalnie dwuletniej „wycieczce” przez ocean, a tu proszę.... Okres ten minął zadziwiająco szybko. Jak to piraci łupiliśmy, kradliśmy, paliliśmy, tępiliśmy angielskie psy, żyliśmy w dostatku. Członkowie załogi przewijali się w nieskończoność, coraz to nowi i inni. Odchodzili, umierali, rodzili się nawet. Z tych którzy najbardziej zapadli mi w pamięć byli: Marduk Szaleniec, z niewiadomego powodu niszczący cały zapas koszul na rabowanym statku, Gary Niemowa, który mimo iż w czasie naszej pięcioletniej znajomości nie odezwał się ni słowem stał się jednym z najlepszych kompanów i Franko Alkoholik (nie wiem czy dobrze zapisałem jego ksywę, strasznie dziwny wyraz), z którym lubiłem wypić sobie kilka głębszych. Ponosząc znikomą liczbę porażek, odnosząc niezliczoną liczbę zwycięstw pływaliśmy po całych Karaibach. Tak pewnie byłoby do dziś, gdyby nie dwa pamiętne miesiące roku anno domini 1676...

Jak niemal każdego wieczoru siedziałem z Gregiem w jego kapitańskiej kajucie i popijałem rum. Studiowaliśmy jakąś postarzałą mapę rozprawiając o nierealnych, cudownych skarbach mogących czekać na nas w niemal każdej jaskini, na każdej plaży. Śmialiśmy się, gdy nagle kapitan nachylił się i zapytał, czy mam ochotę na boski, biały proszek dodający sił. Bez wahania, bezgranicznie mu ufając, nie myśląc nawet o konsekwencjach, czy szczegółach, zgodziłem się.. Pokazał jak natrzeć dziąsła, pociągnąć. Rzeczywiście był boski. Dał mi jeszcze odrobinę i wróciliśmy do naszej rozmowy.

Kłopoty zaczęły się, gdy po kilku takich spotkaniach coraz bardziej pragnąć zacząłem specyfiku. Coraz częściej chodziłem za Gregiem prosząc go o nową, odżywczą porcję. Ten w końcu zdenerwował się i zaprzestał obdarzania mnie nim i przy każdym spotkaniu umiejętnie zmieniał temat.

Kierowany niekrytą rządzą zdecydowałem się w końcu na desperacki krok. Późną nocą włamałem się do kajuty Grega i z jego biurka ukradłem cały zapas białego proszku. Głupota moja zagrzmiała głosem tysięcy rogów nad ranem, gdy kapitan zorientował się w całej sytuacji. Bez namysłu kazał płynąć ku najbliższemu lądowi. Nie pomogły przeprosiny, próba przekupienia, groźby. Osoba, którą uważałem niemal za ojca, tak naprawdę okazała się zwykłą świnią.

Wyrzucili mnie na jednej z wysp pośrodku oceanu, staropirackim, zamierzchłym obyczajem zostawiając mi pistolet i jeden, jedyny nabój. Zabrali całe złoto, szablę, wszystko... Oprócz tego pistoletu, zdobytego w latach dzieciństwa.... Ot tak, po prostu..

Słońce zachodziło ścieląc powierzchnię morza czerwoną, rozdygotaną płachtą. Rozgrzane powietrze stygło powoli. Zanosiło się na zimną noc i deszczowy poranek. Z gęstej dziczy porastającej niemal całą wyspę dobiegały ostre krzyki ptaków i ogrom innych najróżniejszych odgłosów. Byłem tam zupełnie sam. Z wściekłością na twarzy patrzyłem na oddalający się, stopniowo niknący statek Grega, wiedziałem, że to już koniec. Nie wiem co podkusiło mnie do udania się w stronę lasu, znalezienia strumyka, pożywienia, zbudowania szałasu. Nadzieja? Nie, chyba nie...

Rankiem spadł deszcz, który nieprzerwanie trwał przez tydzień. Siedziałem skulony nad malutkim ogniskiem, myśląc tylko o tym cholernym, boskim proszku. Postanowiłem sobie, że jeżeli przeżyję zawszę będę miał przy sobie zapas tego gówna. Siedem długich dni wewnętrznej męki spędziłem walcząc o chęć przeżycia. W końcu, wraz z ogniem zgasło to wszystko, co kazało mi jeszcze oddychać. Zdeterminowany już w zupełności nabiłem ukochany pistolet, który jako jedyny wierny od zawsze był przy mnie i przystawiłem go sobie do skroni. „Koniec - pomyślałem – żegnaj świecie.” Padłem na twarz krwawiąc obficie. Ale z tyłu głowy, nie boku.

Potem była kilkumiesięczna angielska niewola, podczas której traktowano mnie gorzej od psa nawet. Ubliżano, karmiono odpadami, bito, lżono. Nie mogłem pogodzić się z myślą, że powstrzymany zostałem od pociągnięcia za spust przez Anglików, których głównym priorytet było uwieszenie mnie na pętli do takiej fajnej drewnianej belki i pokazanie światu jakimi to potworami są piraci.

Właśnie wtedy tknięty chęcią spisania swej ostatniej woli, począłem uwiecznić swoje dzieje na papierze.

Po jakimś czasie, który zlał się potem w jedną niespójną całość stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Angielscy szubrawcy zaatakowani zostali przez piratów, a ja szczęśliwym trafem znowu znalazłem się u swoich. Lecz na tym statku, nazywali go „La Muerta”, nie wszystko było normalne. Ocknąłem się po kilku dniach i nad swym łóżkiem zobaczyłem... kobietę. Ładną, niebieskooką blondynkę o zgrabnej figurze, jak później się okazało Muertę właśnie. „Kobieta na pokładzie, gorszego licha już być nie mogło” – myślałem na początku. Z czasem jednak, gdy mimo moich bezczelnych, obraźliwych uwag nadal przychodziła do mnie i opiekowała się mną, zwracać począłem na nią większą uwagę. Była naprawdę śliczna. Ta jej gładka, pachnąca cera, sposób w jaki się wysławiała... Zaintrygowała mnie. Trudno mi o tym pisać. Ja, jako ten rozbójnik bez litości, morderca i Rafard Mocna Głowa... Ja... zakochałem się.

Przeżyliśmy ze sobą trzy miesiące, chyba najwspanialszy czas w moim życiu, a potem... Zostawili mnie w Tortudze. Co prawda ku rozpaczy Muerty, ale jednak. Tak jak niegdyś na okręt kapitana Grega wpatrywałem się w piękną sylwetkę dziewczyny płaczącej rzewnie, oddalającej się razem z „La Muertą”. Znowu zostałem sam.



Jest rok anno domini 1778. Siedzę w jednej ze spokojniejszych karczem Tortugi. Kwietniowe popołudnie. Mam 32 lata. Na tych oto kartach spisałem historię mojego życia. Testamentu pisać jeszcze nie zamierzam, na tamten świat się nie wybieram. Przy pasie mym stary druh, pistolet skałkowy z lat dziecięcych, u pasa szabla zdobna, lekko zakrzywiona, o ostrzu dość szerokim i krótki sztylet marynarski, w sakwie złota trochę, gdzieś w kieszeni mieszek z białym boskim proszkiem, a za pazuchą... za pazuchą stary, zesztywniały już pergamin z wyrysowaną nań grubą, czarną linią, droga do skarbu sprzed lat...




Mężczyzna ubrany w zużytą, białą, marynarską koszulę, skórzane spodnie i wysokie buty z cholewami, odgarniając z twarzy długie włosy, wychylił łyk z brudnego kufla i rzucając pióro obok stosu pożółkłych kartek wygodnie rozłożył się na rozklekotanym krześle.


Autor artykułu
Sulfur's Avatar
Zarejestrowany: Dec 2008
Posty: 160
Reputacja: 1
Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny

Oceny użytkowników
 
Brak ocen. Dodaj komentarz aby ocenić.
 

Narzędzia artykułu

komentarz



Zasady Pisania Postów
You may Nie post new articles
You may Nie post comments
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site
artykuły rpg

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172