Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > Zakątek LI-teracki > Artykuły, opowiadania, felietony > Opowiadania
Zarejestruj się Użytkownicy


komentarz
 
Narzędzia artykułu Wygląd
<!-- google_ad_section_start -->Zapomnienie<!-- google_ad_section_end -->
Zapomnienie
Autor artykułu: Milly
10-12-2010
Zapomnienie

ZAPOMNIENIE

Odgłosy bitwy wypełniały całą jego głowę, huczały pod czaszką. Szczęk oręża, przeraźliwy kwik okaleczonych koni i rzężenie rannych, okrzyki bojowe, wrzaski walczących i jęki umierających. Jego żołnierzy, jego wiernego wojska. Nie wiedział nawet w którym momencie ich szyk się załamał. Zmrok zapadał coraz szybciej, a on czekał wciąż na pomoc od strony wzgórz, ciął na oślep, nie tracąc ciemnych pagórków z oczu. Cios za ciosem, cios za ciosem i jeszcze raz, aby nie dać się zabić, utrzymać na polu póki nie pojawi się odsiecz. Ale minuty płynęły, cenne chwile ulatywały równie szybko, jak ostatnie tchnienia z ust jego przyjaciół. Zbyt późno dotarło do niego, że pomoc nie przybędzie, że tajny pakt, który miał przypieczętować jego zwycięstwo nad Victorem, zawiódł. Na wzgórzach pojawili się jeźdźcy, niczym marmurowe posągi przyglądające się masakrze połowę mniejszej armii. Jego armii. Co Victor im obiecał? Złoto, klejnoty, ziemię? Może wolność? Ślepa furia bezsilności targała jego ciałem, kierowała jego ruchami. Cios za ciosem, w ciemno i na oślep! Nie było już ratunku, za mało czasu na odwrót, nic nie potoczyło się tak jak planował. Łowił wzrokiem swoich ludzi, błyskawicznie szacował ich szanse, obmyślał nową taktykę. Kiedy wreszcie ostatni zamach mieczem natrafił na pustkę, a ciężki oręż pociągnął za sobą wyczerpanego wojownika tak, że ten upadł na kolana, zrozumiał, że nie ma już wyjścia.

- Odwrót! – wychrypiał przez zaciśnięte gardło. – Odwróóóóót!!!

Oparł się na mieczu i z trudnością wstał, choć przeszło mu przez myśl, że powinien tu zostać, wśród ciał swoich żołnierzy i krwi nieprzyjaciół. Zobaczył kompanów uciekających z pola bitwy, zbyt niewielu by po przegrupowaniu uderzyć w kolejnym natarciu. Wciąż nie chciał dopuścić do siebie myśli, że to już koniec. Nagle wśród zgiełku bitwy usłyszał wypowiadaną głośno komendę. Krew ścięła się w jego żyłach, odwrócił się jedynie na ułamek sekundy, aby zauważyć łuczników napinających swe cięciwy. Przyspieszył kroku i pomimo przenikliwego kłucia w klatce piersiowej zmusił się do biegu. Pierwsze strzały świsnęły tuż koło jego głowy. Następna przebiła jego udo. Zachwiał się i niemal upadł, lecz nadal trzymał się na nogach. Poczuł przeszywający ból w barku, potem w dłoni. Pociemniało mu przed oczami, a bolesna fala zalała całe jego ciało. Na polu bitwy zapadła przenikliwa cisza.

***

Ciemnogranatowe niebo przecinały błyskawice, oświetlając uciekinierom drogę. Chyba tylko dzięki nadciągającej burzy mogli wybierać trasę wśród gęsto rosnących drzew, bez obawy o to, że któryś z nich zakończy szalony bieg boleśnie obejmując pień. W lesie było tak ciemno, że tylko przyspieszone oddechy i wydawane od czasu do czasu jęki zdradzały im, że ci, którzy przeżyli, nadal trzymają się życia. Rany odniesione w bitwie bolały wręcz nie do zniesienia, jednak wola przeżycia, strach przed pościgiem i adrenalina we krwi nie pozwalały żadnemu z nich zwolnić. To jedno im jeszcze zostało, jedyny skarb, którego nie odebrała im tyrania – własne życie.

I wtedy spadł deszcz.

Nieprzenikniona ściana wody, strugi deszczu niczym morskie fale zalewające oczy, dławiące gardło, krępujące ruchy. Szum tak głośny, że tylko grzmoty zdołały go przekrzyczeć. Nie było już odgłosu kroków, nie było ani oddechów ani głosów towarzyszy. Był tylko deszcz, zalewający wszystko, zimny, przenikający do szpiku kości i rozmywający wszystkie myśli. On mimo to biegł przed siebie, wiedziony instynktem, pchany do przodu przez nieznaną siłę i wiedział tylko jedno – musi dotrzeć jak najdalej, musi biec tam dokąd go przyzywają. Stracił już rachubę czasu i orientację w terenie, siły odpływały z niego niczym woda z dziurawego wiadra. I choć dalej chciał biec, dotrzeć aż na koniec świata, tam gdzie pościg nie zdoła już za nimi podążyć, ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Upadł na kolana, złapał się za głowę i próbował odzyskać dech, poukładać wszystkie myśli, przestać dygotać i szlochać. Dopiero wtedy zauważył, że gwałtowna burza oddalała się już, a ulewa przestała przypominać sztorm. Drzewa majaczyły w półmroku i kołysały się hipnotycznie, delikatny deszcz szumiał w koronach. Zaczął nasłuchiwać odgłosu końskich kopy, nie słyszał jednak nic, nawet własnych myśli. Deszcz, drzewa, bitwa, ucieczka, strzały, konie, głosy, grzmoty... wszystko przelatywało przez jego umysł, a on na niczym nie mógł się skupić, nic wyłowić pośród plątaniny widziadeł, odgłosów, uczuć i... strachu. Strachu tak wielkiego, że nie czuł już nawet bicia własnego serca.

Nagle poczuł silny uścisk na ramieniu, przerażony odwrócił się gwałtownie, wciąż klęcząc próbował dobyć miecza, ale trafił w pustkę. Oręża nie było tam, gdzie jego miejsce.

- Mortiferze! – wykrzyknął ktoś jego imię, jednak on sam wciąż próbując złapać za rękojeść miecza, którego nie było, nie rozumiał, co dzieje się wokół niego. – Mortiferze, to ja. Słyszysz mnie, uspokój się już!

- Fimus... Fimus? – Znajomy głos przyjaciela nieco go otrzeźwił, ale dopiero, gdy przybliżył swoją twarz do jego twarzy, zrozumiał, że nic mu nie grozi. – Bracie... Co... Co z pościgiem? Ilu przeżyło?

Myśli powoli wracały na swoje miejsce. Zew, który kazał mu wciąż biec do przodu, nie pozwalał na chwilę zastanowienia, plątał wszystko w głowie, gdzieś nagle zniknął, ustąpił pola trzeźwemu spojrzeniu. Brodata twarz Fimusa działała jak lekarstwo. Mortifer doszedł do wniosku, że gdyby nie on, gdyby choć jeszcze chwilę pozostał sam wśród granatowego mroku lasu, z pewnością postradałby zmysły. Fimus miał rozcięty łuk brwiowy, zakrwawione policzki, śmierdział potem i posoką. Splunął na ziemię i zwlekał z odpowiedzią, marszczył brwi i wydawało się, że nie chce odpowiedzieć wprost.

- Nie wiem. Widziałem trzech, później... później rozpętał się koszmar. Biegłem przed siebie. Nie widziałem pościgu, nie wiem nawet ilu ruszyło za nami. Na pewno musimy iść dalej, jeśli ktoś jeszcze przeżył wykonają twój rozkaz.

- Mój rozkaz...?

- Będą uciekać do granicy, spotkamy się w ostatniej karczmie przed spływem. Potem przeprawimy się na drugą stronę.

Mortifer patrzył zdziwiony, nie pamiętał, aby wydał taki rozkaz. Nie wiedział nawet gdzie się znajduje, w którą stronę należy się udać, nie miał pojęcia, że jest tu jakaś karczma. Ostatnie co pamiętał to... głośna komenda, napięte łuki...

- Przecież nas dopadną, jeśli nie w lasach to w karczmie! – wrzasnął. – Nie wiesz jaki jest Victor?! Musimy zebrać kogo się da, walczyć z pościgiem. A potem ruszyć na Victora póki myśli, że uciekliśmy! Póki zbiera swoich rannych i opija zwycięstwo! Musimy go zaskoczyć, musimy działać szybko, musimy...

- Mortiferze! – Wielki Fimus złapał go za ramiona i potrząsnął mocno. – Przestań! Przestań na Boga! Rozgromili nas, starli na proch, rozumiesz?! Nie ma już twoich oddziałów, a Victor teraz dobija twoich rannych żołnierzy. Nie drasnęliśmy jego ogromnej armii, rozumiesz?! Jeśli ktokolwiek przeżył będą uciekać w stronę granicy! Tak jak im kazałeś! Tak jak mówi rozsądek!

Głos Fimusa był zimny i ciemnogranatowy, zupełnie tak, jak las dookoła. Mortifer zaniemówił, choć bardzo chciał coś powiedzieć, słowa uwięzły mu w gardle. Czuł się tak, jakby zapomniał o jakiejś części swojego życia. Bardzo ważnej części. Przyjaciel pomógł mu podnieść się z kolan i odwracając się do niego plecami ruszył przed siebie.

Kiedy wreszcie przestało padać, las pozostał cichy, spokojny i nieprzenikniony. Towarzysze szli w milczeniu, każdy z nich próbował uporać się ze swoimi myślami, zapanować nad bólem odniesionych w bitwie ran, a przede wszystkim zapomnieć choć na chwilę o przenikliwym zimnie, które - nie wiedzieć czemu - promieniowało aż od samych kości, przenikało do mięśni i skóry, barwiło ich usta fioletem, a skórę czyniło białą jak śnieg. Widać jesień zawitała w tych stronach znacznie wcześniej, tuż przed świtem pokrywając cały las w mlecznobiałej mgle. Przyjaciele co chwilę tracili się z oczu, szli coraz wolniej i ostrożniej, z wyciągniętymi przed siebie rękami, szukając po omacku drzew i osłaniając się na wypadek upadku. Podróż nie była łatwa, Mortifer już dawno stracił poczucie kierunku, jednak Fimus wciąż upierał się, że podążają we właściwą stronę. Brodaty wojownik, znacznie starszy i bardziej doświadczony, musiał już nie raz ratować się taką samą ucieczką, przeprawiać się na drugi brzeg, do królestwa Laacrinii, by uciec przed wrogiem, wyleczyć rany i nabrać sił przed kolejnym atakiem. Nie pozostawało nic innego, jak zaufać mu, podążać jego śladem, choć biel dookoła zdawała się tak gęsta, że niemal krępowała ruchy, a mroczne widma drzew przypominały upiory z dziecinnych baśni. Nim jednak złe wizje na dobre zalęgły się w jego umyśle, usłyszał przed sobą głos Fimusa, po chwili również w rzednącej mgle dostrzegł jego sylwetkę, oraz drugą, mniejszą postać.

- A’misso! A’misso, na wszystkie diabły świata, żyjesz stary draniu! – darł się Fimus, ściskając i niemal podnosząc w ramionach ocalałego towarzysza niedoli. – Mortiferze, patrz kogo tu przywiało. A nie mówiłem! Im bliżej tej przeklętej karczmy tym więcej naszych spotkamy.

- Nie bluźnij – powiedział niezwykle cicho i dobitnie A’misso, a Mortifer doznał niemiłego uczucia, jakby jego głos przesiąknięty był mgłą i lodowatym powietrzem. Trzeci z nich był poważnym, milczącym mężczyzną, o pustych oczach i sztywnych ruchach. W bitwie musiał doznać poważniejszych obrażeń, lecz podczas wspólnej ucieczki nie dawał tego po sobie poznać. Posuwali się więc do przodu nie zamieniając ze sobą jednego słowa, nie zatrzymując się ani na chwilę. Jakiś czas później, gdy mgła przemieniła się w rosę, a słońce raziło w oczy, ich pochód powiększył się o kolejne trzy osoby – równie milczące, równie ponure, zagłębione w świecie własnych myśli. Byli niemal niezauważalni, posuwali się cicho i spokojnie. Wyglądali jak pielgrzymi podążający mistyczną ścieżką ku swemu przeznaczeniu.

Wtedy też ich drogę przecięła rzeka.

Na powierzchni wody wciąż unosiła się kilkucentymetrowa mgła. Wartki nurt syczał i szemrał jedynie sobie znaną melodię. Drugi brzeg był tak odległy, że nie sposób było go dostrzec. Grupa zatrzymała się, przez chwilę wpatrując się w rzekę, kolejną przeszkodę na ich drodze. Mortifer znowu zagłębił się w swych myślach, obserwując wodę. Dokąd właściwie zmierzają? Do obcego królestwa, równie zimnego i wrogiego jak i ich ojczyzna, rządzona przez tyrana i mordercę. Nie znaleźli pomocy w Laacrinii wcześniej, nie znajdą jej i teraz. Gdzie więc zmierzają? Uciekają z pola walki, uciekają po przegranej bitwie, uciekają jak tchórze! Mortifer zacisnął pięści tak mocno, że ledwo zakrzepła rana na ramieniu otworzyła się ponownie. Wiedział, że nie zostało mu już nic. W kraju nikt mu nie pomoże, wieść o ich porażce na pewno odbiła się już echem wszędzie. Ten, który odważył się podnieść dłoń na władcę, na własnego krewnego, ten, który ośmielił się upomnieć o własny tron - przegrał. Nie było już nic... nic... Armii, wiernego wojska, zaufanych ludzi, spiskowców, popleczników. Postawił wszystko na jedną kartę i wszystko zarazem stracił.

- Mortiferze. - Szturchnął go Neko. - Tam!

Wskazał dłonią w kierunku górnego biegu rzeki. Słońce wychyliło się zza pagórków otaczających kotlinę, w której wartko płynęła Skyst. Mgła pierzchała, jak gdyby ktoś ją zaczarował, a powietrze zrobiło się cieplejsze. W oddali, tam gdzie wskazał Neko, unosił się siny dym. Jeśli ktoś zmrużył oczy i osłonił je przed słońcem, mógł dostrzec pobielony komin oraz dach domostwa.

- To musi być to, do czego zmierzamy - ożywił się nieco Fimus. - Ostatnia karczma na tych ziemiach, tam będą nasi.

- Ruszajmy zatem - rzucił bez entuzjazmu Ve-sanu.

Zmęczenie, głód i zimno dawały się wszystkim we znaki. Siwy dym dawał nadzieję na odpoczynek, ciepły posiłek i opatrzenie ran - jedyne, czego w tej chwili wszyscy wspólnie pragnęli. Wola walki, marzenie o wolności i zwycięstwie, wszystko, o czym marzyli i czego oczekiwali, zeszło na dalszy plan. Zupełnie tak, jakby zapomnieli, po co stawali do tej bitwy i co właśnie przegrali.

Nim słońce stanęło w zenicie ujrzeli piętrowy dom, o ścianach z grubo ciosanych bali, porośniętych mchem ze starości i niewielkim gankiem. Dalej szopa, która najwyraźniej niejedno już widziała i blisko jej było do rozlecenia się ze starości, kilka podupadłych pomieszczeń gospodarczych. Dokoła kury, kaczki i dwa brykające koziołki, które na widok nieznajomych czmychnęły w obawie przed niebezpieczeństwem. Stojąc już na ganku można było zauważyć bardzo stary szyld wiszący tuż nad wejściem, ogłaszający podróżnym, że wchodzą właśnie w progi "Ostatniej Karczmy"

- Nie wysilili się z tą nazwą - mruknął Neko otwierając wielkie, dwuskrzydłowe drzwi.

Spodziewali się przyjemnego ciepła, które otoczy ich, gdy tylko znajdą się w środku. Jednak wielka sala przywitała ich półmrokiem i chłodem kamiennej posadzki. Na murowanym kominku nie było ognia, gospoda była niemal pusta, alkowy odsłonięte, mroczne i ciche. Jedyny gość siedział samotnie w kącie, przy wielkim stole, podpierając głowę na opartych o blat rękach. Nie drgnął nawet, gdy drzwi się otworzyły, wydawało się, że jest pogrążony we śnie. Pierwszy do środka wszedł Fimus, za nim podążył Mortifer i reszta ich towarzyszy. Odgłos kroków wywołał z kuchni karczmarza, który stanął za barem i zaczął bacznie przyglądać się przybyszom. Był wychudzonym, nie najmłodszym już mężczyzną, o lekko wyłupiastych oczach i postępującej łysinie. Na czubku głowy świeciła goła skóra, a siwe włosy, posklejane w strąki i zaniedbane, wyrastały na wysokości uszu i sięgały mu aż do ramion. Nie powitał swych gości, mierząc ich jedynie stalowoniebieskim wzrokiem.

- Karczmarzu przygotuj pokoje dla wszystkich, jadło i balie z gorącą wodą. - Fimus odezwał się głosem wciąż twardym i silnym mimo skrajnego wyczerpania. - Potrzebny będzie ktoś, kto zna się na leczeniu.

- Panowie z bitwy, hę? - Zagadał karczmarz, a w potężnym Fimusie zawrzał gniew, lecz nim ten zdołał cokolwiek powiedzieć, karczmarz wszedł mu w słowo. - Ten panicz powiedział, że czeka na was.

Mortifer odwrócił się w stronę śpiącego przy stole mężczyzny, a stojący najbliżej Tonat próbował przyjrzeć się jego twarzy.

- Septem? Septem przeżyłeś! - Szturchnięty mężczyzna podniósł głowę, a sześciu przyjaciół wstrzymało oddech. Nienaturalnie blada twarz, czarne cienie pod oczami i szklisty wzrok Septema przeraziły ich, ale nie dali niczego po sobie poznać.

- A gdzie są inni? Gdzie reszta naszych? Jest tutaj ktoś z tobą? - Dopytywał go Tonat, Septem jednak patrzył na niego tak, jakby nie rozumiał, co się dookoła niego dzieje.

- Mówił, że czeka na was - wtrącił się karczmarz. - Nie miał przy sobie złota.

- Więc nie opatrzyłeś jego ran, nie pozwoliłeś mu odpocząć w pokoju, bo nie miał złota?! - wrzasnął Fimus, a oczy nabiegły mu krwią.

- Pozwoliłem mu odpocząć przy ławie.

- Ty...! - Dwa razy większy od karczmarza wojownik złapał go za poły ubrania i byłby przeciągnął go przez bar i rzucił na podłogę, jednak Neko i Ve-sanu powstrzymali Fimusa i zmusili go do puszczenia mężczyzny. Karczmarz zachował spokój, a podczas całego zamieszania jego twarz nie zmieniła wyrazu. Mortifer rozsupłał sakiewkę i położył na blacie siedem błyszczących, złotych monet z wizerunkiem Victora.

- Nazywam się Hanor - powiedział karczmarz wciąż z tym samym wyrazem twarzy. - Obiad podajemy w południe, za dwie godziny. Wasze pokoje będą zaraz gotowe, kąpiel przygotuję jeszcze przed posiłkiem. Zaraz zejdzie do was moja córka, Ethel. Jeśli będziecie czegoś potrzebować, powiedzcie jej.

Nim odszedł z powrotem do kuchni, odwrócił się jeszcze i dodał:

- Zajmie się również waszymi ranami. Zna się na tym.
Autor artykułu
Milly's Avatar
Zarejestrowany: Oct 2004
Miasto: Sosnowiec
Posty: 3 799
Reputacja: 1
Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację

References
Zauważyłam właśnie, że po krachu forum zniknęło to opowiadanie. Więc wrzucam raz jeszcze. Enjoy!

Oceny użytkowników
 
Brak ocen. Dodaj komentarz aby ocenić.
 

Narzędzia artykułu

  #1  
Milly on 10-12-2010, 23:51
Ethel okazała się wysoką, młodą dziewczyną. Na pierwszy rzut oka nie miała więcej niż dwadzieścia lat, jednak przyglądając jej się bliżej, studiując jej twarz, sposób poruszania się, jej zachowanie, można było dojść do wniosku, że jest już dojrzałą kobietą. Jej nos i policzki zdobiły nieliczne piegi, wargi koloru bladego różu były asymetryczne - górna była wąska, dolna zaś pełniejsza, co dodawało jej twarzy dziwnego uroku. Oczy zaś były wielką zagadką - trudno było określić ich kolor, należało studiować je dogłębnie i przyglądać im się godzinami, by odkryć, że dominującą w nich barwą jest zieleń - była to jednak zieleń ciężka, głęboka, zieleń iglastego lasu jesienną porą. Miodowe cętki i wpadające w brąz smużki pogłębiały jedynie wrażenie, że w oczach Ethel zamknięty jest niecodzienny, jesienny krajobraz. Długie, jasne włosy nosiła zawsze - wbrew zwyczajowi - luźno rozpuszczone, pozwalała im spływać złocistą kaskadą po plecach. Ich miodowy odcień sprawiał, że zmieniały się wraz z padającym na nie światłem, a czasem miało się wrażenie, że zmieniają się wraz z jej nastrojem. W pełnym słońcu potrafiły lśnić czystym złotem, czasem wydawały się rude, zaś w blasku zachodzącego słońca przybierały brązową barwę. Nic w wyglądzie Ethel nie było stałe, jednoznaczne, takie samo jak wcześniej. Aby to jednak stwierdzić, należało przebywać z nią dłużej, poznać ją, zbadać - zaś pierwsze wrażenie, jakie na każdym robiła, było zawsze takie samo. Młoda, niezbyt ładna, rozczochrana dziewczyna. I taka właśnie była dla nich - siedmiu gości Ostatniej Karczmy.

Ethel zaprowadziła ich na piętro, gdzie mieściły się gościnne pokoje. Każdy dostał osobną sypialnię, lecz wszystkie wyglądały tak samo - proste drewniane łóżko z twardym siennikiem, niewielki stół, krzesło i skrzynia. Zaraz też Hanor przyniósł na górę balie, jednak - ponieważ posiadał je tylko trzy - przyjaciele musieli kąpać się na zmianę. Minęło już południe, kiedy Mortifer zażywał swojej kąpieli, jako ostatni. Leżąc w gorącej wodzie nie potrafił poukładać wszystkich swoich myśli w logiczną całość. Drżał na całym ciele z zimna, zupełnie tak, jak gdyby leżał teraz w balii z lodem, a nie wrzątkiem. Bolały go wszystkie mięśnie, wszystkie kości, a rany, jakie odniósł podczas bitwy wciąż jeszcze się nie zasklepiły. Nie leżał w balii długo, tyle tylko, aby wystarczyło na zmycie z siebie krwi wroga, przyjaciół i swojej własnej oraz bitewnego brudu. Nie czuł się ani odrobinę lepiej niż wcześniej. Owinięty w płótno siedział na łóżku, wpatrując się w stygnącą, czerwoną wodę, gdy Ethel delikatnie zapukała do jego drzwi i weszła nie czekając na zaproszenie. Uśmiechnęła się przelotnie, gdy spojrzał na nią. Z kosza, który trzymała w dłoniach, wyjęła lnianą koszulę i spodnie, położyła je obok Mortifera. Bez słowa pozbierała jego brudne, zakrwawione, zniszczone ubranie i wsadziła je do kosza.

- Twoi przyjaciele jedzą na dole obiad - oznajmiła mu. - Jednak tobie najpierw przyda się dobry medyk.

- Masz na imię Ethel?

- Tak.

- Powiedz mi Ethel, gdzie tu można znaleźć przewoźnika, który zabierze nas na tamten brzeg?

- Niedaleko jest przystań. Ale łódź odpłynęła dzisiaj rano, wróci najwcześniej za kilka dni. Przewoźnik jest tylko jeden, a nim dotrze na tamten brzeg przypływa do kilku przystani.

Mortifer zmarszczył brwi, był niezadowolony

- Nie masz się czego bać. - Dotknęła jego ramienia przyglądając się ranie na nim.

- Ja się nie boję - oburzył się chyba zanadto gwałtownie. - Nie chcę ściągnąć na niewinnych ludzi kłopotów! Lepiej abyśmy odeszli stąd jak najszybciej.

- Nie masz się czego bać, bo oni nie będą was tutaj ścigać. – Wyjęła kawałek białego płótna i zamoczyła go w czystej, stygnącej wodzie z wiadra. - Nie jesteście pierwszymi, którzy tutaj trafiają. - Obmyła ranę na ramieniu i torsie, zadrapania na plecach, a potem poważną ranę na udzie Mortifera.

- Tutaj w okolicy toczono dziesiątki bitew i potyczek, gościło u nas wielu rebeliantów, powstańców, rabusiów okradających bogatych i rozdających biednym, a nawet chłopów buntujących się przeciwko okrucieństwu okolicznych panów. To mogę zabandażować, ale to trzeba będzie zeszyć. - Pokazała na udo. - Wygląda paskudnie.

- My nie jesteśmy buntującymi się chłopami... - Zacisnął zęby, gdy Ethel z gotową igłą, palcami zespalała brzegi jego rany. - Jesteśmy... Walczyliśmy z...

- Wiem, wiem - przerwała mu, aby oszczędzić mu wysiłku wkładanego w ukrywanie bólu podczas rozmowy. - Wieści szybko się rozchodzą. Za chwilę będziesz jak nowo narodzony. Założę jeszcze opatrunek, a wieczorem trzeba będzie go zmienić. No, już po kłopocie.

Ethel zebrała wszystkie swoje rzeczy i wyszła, pozwalając Mortiferowi się ubrać. Pomimo bólu zszedł na dół na pierwszy od kilkudziesięciu godzin posiłek. Przy długiej ławie siedzieli jedynie Fimus i A'misso, oboje zapatrzeni w kufle od piwa, ubrani bardzo podobnie jak on sam. Mortifer usiadł i już po chwili karczmarz postawił przed nim talerz z gorącą zupą cebulową, obok półmisek z kaszą okraszoną skwarkami, z grzybowym gęstym sosem oraz kufel i dzban wypełniony pienistym piwem. Choć posiłek wyglądał okazale i pachniał jeszcze lepiej, ze zdziwieniem zauważył, że w ogóle nie jest głodny. Zamieszał łyżką w talerzu wyławiając plastry cebuli, duże kawałki ziemniaków i coraz bardziej rozmiękłe grzanki. Spróbował, ale zupa miała dziwny smak, zupełnie tak, jakby Hanor zapomniał dodać przypraw, lub po prostu zagotował samą wodę, nie dodając niczego więcej.

- Łódź odpłynęła dzisiaj rano, spóźniliśmy się.

Fimus spojrzał na niego chmurnym wzrokiem. To musiał być już nie pierwszy jego kufel.

- Poczekamy na następny, dałeś temu draniowi siedem złotych monet, należy nam się!

- Następna łajba będzie dopiero za kilka dni. Powinniśmy wykorzystać ten czas i pomyśleć, co dalej robić.

A'misso wydał z siebie gardłowy pomruk i zaśmiał się skrzekliwie. Oczy miał jednak poważne, usta zacięte, gdzieś w jego duszy toczyła się bitwa pomiędzy furią a rozpaczą.

- Przeprawimy się przez rzekę, dotrzemy do Laacrinii, tam możemy przeczekać kilka dni, aż zasklepią się najcięższe rany - kontynuował niewzruszenie Mortifer. - Potem ruszymy do stolicy, do króla... jak mu tam było? Musi udzielić mi audiencji, jestem prawowitym następcą tronu, jestem królem.

- Mortiferze, ledwo przeżyliśmy. - Przekrwione oczy Fimusa szkliły się niebezpiecznie. - Daj temu pokój.

- Słuchajcie mnie! Nie wszystko jest stracone, Victor myśli, że starł nas na proch, że nas pokonał, a my wrócimy ze wsparciem Laacrinii, zbierzemy armię, zaatakujemy z zaskoczenia!

- Dość!!! - wrzasnął Fimus i huknął pięścią tak mocno w stół, że talerze podskoczyły, a piwo rozlało się po drewnianym blacie. - Dość Mortiferze, na wszystkie piekielne demony! Victor nas pokonał, starł nas na proch! Zostało nas siedmiu, jesteśmy ranni, ledwo żywi, bez grosza przy duszy! A król Laacrinii to ciura, bękart i idiota, jego kraj to zbieranina zawszonych bandytów, ladacznic i samej hołoty! Dość, już dość!!

Mortifer zacisnął usta i wbił wzrok w rozlane piwo. Fimus wypadł z karczmy na zewnątrz nawet nie trudząc się zamknięciem drzwi. Na dworze znowu zbierało się na burzę, a w głównej sali zrobiło się jeszcze ciemniej niż zwykle. Prawowity następca tronu nie tknął więcej jedzenia, a niemal niewidoczny Hanor dolewał do jego kufla piwa, póki ten siedział na dole trawiony własnym gniewem, rozpaczą i ciemnymi myślami.

Nocą szalała burza. Błyskawice rozcinały niebo niemal bez przerwy, a łoskot gromów nie ustawał. Kaskady wody lały się z nieba niczym z wodospadu. Mortifer niespokojnie rzucał się na łóżku, w sennym widziadle był chłopcem, podlotkiem jeszcze, jechał na koniu w towarzystwie ukochanego wuja. Victor zastępował mu ojca, był przez niego ubóstwiany, kochany bardziej niż jego brat, tragicznie zmarły, gdy chłopiec miał cztery lata. Każda cenna chwila, którą poświęcał bratankowi, była dla młodego księcia ogromnym skarbem. Wszak wuj miał tyle obowiązków piastując urząd króla, że Mortifer sam dziwił się, jak potrafił wykraść tyle czasu na polowania, zabawy i gry właśnie z nim. Marzył o tym, żeby być dokładnie takim samym człowiekiem, jak wuj, gdy po osiągnięciu wieku męskiego przejmie tron.

We śnie wiedział o tym, że Victor jest potworem w ludzkiej skórze, nie mógł jednak przetłumaczyć tego młodemu księciu, który z uwielbieniem patrzył na wuja. Tak jakby chłopiec był odrębną osobą, zupełnie inną niż on, dorosły Mortifer. A potem nagle błękitne niebo zakryły stalowe chmury, a zamiast deszczu popłynęły strugi krwi. Uśmiech uwielbianego wuja zamienił się w grymas pogardy i triumfu. Mały chłopiec stał na środku pola bitwy, próbował uciec, lecz nie mógł się ruszyć. Do jego uszu doleciała dobrze znana komenda. Odwrócił się tylko na chwilę, by zobaczyć jak w szeregach wroga żołnierze napinają swe łuki. W przenikliwej ciszy, która nagle nastała, usłyszał świst strzał. Tak rozpaczliwie pragnął się ruszyć, uciec, zasłonić się!

Obudził go jego własny wrzask. Ethel siedziała przy nim, w białej koszuli nocnej, ocierając mu twarz i przytrzymując go, by się nie wyrywał i nie spadł z łóżka.

- Już dobrze, ciiii... - uspokajała Mortifera jak małe dziecko. - Miałeś tylko zły sen, teraz wszystko już będzie dobrze.

- On jest potworem! - krzyknął nie rozumiejąc jeszcze do końca, co się stało. - Zamordował mojego ojca, zamordował własnego brata! Okłamywał mnie przez tyle lat, a ja go kochałem, oddałbym za niego życie!

- To był tylko sen Mortiferze, już go nie ma. Jesteś w Ostatniej Gospodzie, a ja jestem Ethel, pamiętasz?

Tak, pamiętał. Niezwykłe cienie igrały na twarzy córki karczmarza, a światło rzucane przez jedyną, małą świeczkę, przecinane raz po raz oślepiającym światłem błyskawicy nadawało całej scenie nierealności. Ethel wyglądała jak piękna zjawa, duch kochanki, który objawił się mężczyźnie w burzową, mroczną noc. Gdy powiedział jej o tym zaśmiała się tylko i przekrzywiła głowę na bok, dając Mortiferowi do zrozumienia, że plecie niepoważne rzeczy.

- Pocałuj mnie - poprosił ją.

Gdy nachyliła się nad nim jej włosy otuliły go niczym koc, załaskotały w policzek, a jego serce zabiło mocniej. Musnęła wargami jego czoło, a potem dłonią zmierzwiła włosy, wstała z jego łóżka i nim zdążył się zorientować, wyszła z pokoju zabierając świecę. Nie tego oczekiwał mówiąc jej, aby go pocałowała.

Poranek był chłodny, mglisty i dziwnie cichy. Mortifer schodząc na dół był przekonany, że jest pierwszym, który tam się pojawi. Nie krył zdziwienia, gdy zobaczył Fimusa, Ve-sana, Neko, A'missa i Tonata siedzących przy długiej ławie. W powietrzu unosił się zapach mleka, a na drewnianym blacie leżało siedem kubków i wielki dzban białego płynu. Przyjaciele powitali go skinieniem głowy lub uniesioną dłonią, żaden z nich nie wydawał się skory do rozmowy, więc i on usiadł między nimi w milczeniu. Po chwili Hanor podał śniadanie - jajecznicę z jeszcze skwierczącymi skwarkami. Karczmarz i jego córka usiedli przy ławie i razem z nimi jedli posiłek. Brakowało jedynie Septema.

Ostatni z nich nie wstał tego dnia z łóżka. Leżał blady, wyprostowany, z szeroko otwartymi oczami, wpatrywał się w sufit, choć zapewne zamiast stropu widział zupełnie inne obrazy. Ethel zapewniała, że jego rany nie są poważne, a stan, w jakim się znalazł, jest wynikiem szoku, jakiego doznał podczas bitwy. Przyjaciele nie dziwili się, rozumieli doskonale, co tak przeraziło Septema. Sami widzieli na własne oczy, co działo się na polu bitwy, ich również prześladowały te same sceny. Neko zarządził, że jeden z nich powinien zawsze być w pobliżu, by pomóc przyjacielowi w razie potrzeby i postarać się sprowadzić go z powrotem do tego świata, póki łódź nie dobiła do brzegu.

I tak właśnie zaczął się pierwszy dzień czekania na przewoźnika.

Okolica była cicha i spokojna, w pobliżu nie było żadnych gospodarstw, a przechodzący nieopodal trakt był rzadko uczęszczany. Wydawało się, że w tym zaciszu nic im grozić nie może, jednak większość gości karczmy wolała nie pokazywać się na zewnątrz. Ve-sanu został na górze razem z Septemem, jako pierwszy miał przy nim czuwać. Fimus kazał Hanorowi rozpalić w wielkim kominku w ogólnej sali i usiadł przy nim tak blisko, jak tylko mógł. Choć jesień jeszcze na dobre nie zagościła w dolinie, zimno dawało się wszystkim we znaki. Neko i A'misso siedzieli w odległym kącie i od czasu do czasu zamieniali ze sobą kilka zdań niemal szeptem. W karczmie panowała grobowa atmosfera.

Jedyną osobą, która tak jak Mortifer była zainteresowana ponownym ruszeniem na Victora, był Tonat. Obaj mężczyźni wybrali się na spacer wzdłuż rzeki, by w spokoju porozmawiać o tym, co powinni dalej zrobić, dokąd ruszyć i kogo prosić o wsparcie. Tonat był młodym wojownikiem, urodzonym w niewoli, przeznaczonym do wcielenia w szeregi armii Victora. Mortifer liczył się bardzo z jego zdaniem, zapominając o tym, że nie miał takiego doświadczenia jak Fimus lub Neko. Brak taktycznego wykształcenia nadrabiał zapałem i ogromną wiarą w zwycięstwo nad tyranią, czym imponował młodemu księciu. Odznaczył się już wcześniej udanym buntem w wojskowej szkole, podburzeniem niewolniczej młodzieży do walki z katującymi ich ludźmi Victora. Nikt poza nim nie chciał słuchać Mortifera, cała reszta ocalałych przyjaciół wolała rozpaczać, pogrążać się w żalu, smutku i przegranej. Młody książę chciał czegoś więcej! Nie chciał się poddawać, godzić z losem, chciał na przekór wszystkim pokazać, że póki żyje, póty jest nadzieja na to, że królestwo jego ojca zostanie oddane w ręce prawowitego władcy, a rządy mordercy i tyrana odejdą raz na zawsze starte z powierzchni ziemi przez jego armię. Nie chciał pamiętać tego, co działo się wczoraj, nie chciał wciąż wracać pamięcią do makabrycznych scen. Zapomnieć i myśleć tylko o tym, co jeszcze kiedyś osiągnie!

Gdy wracali z Tonatem do karczmy było już wczesne popołudnie. Nie jedli obiadu, a mimo to nie czuli głodu. Pokrzepiony rozmową Mortifer miał dużo lepszy nastrój, chciał od razu wtajemniczyć w ich nowe plany resztę przyjaciół, miał jednak świadomość tego, że Fimus się wścieknie, A'misso wyśmieje, a Neko nawet nie skomentuje uznając to za fanaberie młodzieńczych umysłów. Więc kiedy zobaczył Ethel krzątającą się wśród drobiu i kóz, kazał Tonatowi wracać, a sam skręcił w stronę zabudowań gospodarczych.

- Przepraszam za wczoraj - powiedział podchodząc, a córka karczmarza z zaskoczenia upuściła kosz z ziarnem dla kur.

- Mortifer! Nie słyszałam twoich kroków...

- Nie bój się, nie jestem duchem - zaśmiał się i pomógł pozbierać jej ziarno.
Ethel uśmiechnęła się do niego, po chwili jednak zmarszczyła brwi i pogroziła mu palcem.

- Gdzieś ty się podziewał? Powinnam już dawno zmienić ci opatrunki! Twoi przyjaciele martwili się.

- Oni nic innego nie robią, tylko się martwią – mruknął. - Wydaje mi się, że z moimi ranami coraz lepiej. Trochę boli to udo, ale ty masz talent w rękach, goi się szybko. Tylko strasznie mi zimno...

Mortifer pozwolił zaprowadzić się do karczmy. Ethel odgrzała mu w kuchni resztę obiadu, ale jadł bez apetytu, zupełnie jakby przeżuwał w ustach glinę. Przemyła raz jeszcze wszystkie jego rany, założyła opatrunki i ciaśniej owinęła kawałkami płótna. Nie wyglądało to dobrze, choć krew nie ciekła skaleczenia nie chciały się zasklepić. Dziewczyna zganiła go za lekkomyślne, niemal całodniowe wycieczki w takim stanie. Nie chciała słuchać tego, że wspólnie z Tonatem wymyślili znakomity plan, że w krótkim czasie będą mogli odbudować swoją armię i że nie wszystko jeszcze stracone. Mortifer nie rozumiał, dlaczego jest taka uparta i nie widzi, że on walczy także i o jej wolność!

- Tutaj to nie ma znaczenia - mówiła mu. - Tutaj jesteśmy odcięci od tamtego świata i jego zmartwień.

- Ale czy ty nie rozumiesz, że zamykając się w tej dziczy przed niczym nie uciekniesz? - starał się ją przekonać, niemal wpadł w gniew. - Najlepiej uciekać, tak?! Nie przejmować się, że Victor masowo morduje ludzi, hoduje niewolników jak zwierzęta, co dzień ucztuje obżerając się i chlając do upadłego, kiedy jego lud kona z głodu?!

- Ja przed niczym nie uciekam, tutaj po prostu nie sięga władza twojego wuja.

- Nie sięga?! Poczekaj, aż Victor wyciągnie swoją łapę po Laacrinię! Jak jego wojsko zacznie przekraczać granice! Jak zamorduje twojego ojca tak, jak zamordował mojego!

Chciał otworzyć tej dziewczynie oczy, chciał jej pokazać, jak wielki błąd popełnia nie angażując się w walkę, chociażby ideologiczną. Wtedy jednak do kuchni wszedł Hanor. Musiał słyszeć jego krzyki, bo minę miał niezadowoloną i ciskał wzrokiem to na Ethel, to na Mortifera, czekając zapewne na wyjaśnienie tej awantury. Książę bez słowa wyszedł z kuchni zostawiając ojca z córką. Był pewien, że jego poglądy nie odbiegają od jej poglądów, a nawet święcie był przekonany, że to on jej wpoił bzdury o nie angażowaniu się we wszystko, co nie dotyczy ich skrawka ziemi.

- Nie przyprowadziłaś kóz - powiedział Hanor, a gdy dziewczyna przechodziła obok niego złapał ją za ramię i przytrzymał. - Zostaw go w spokoju, Ethel. On nie jest z twojego świata!
Odpowiedź z Cytowaniem
  #2  
Milly on 10-12-2010, 23:55
Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Leżał w ciemności, przewracał się z boku na bok, słuchał wycia wiatru w konarach drzew. Po północy drzwi jego pokoju uchyliły się, wślizgnęła się do niego bezszelestnie - biała zjawa oświetlana jedynie promieniami księżyca. Mortifer uniósł się na łóżku, nie mógł uwierzyć własnym oczom.

- Nie śpisz. - Ethel raczej stwierdziła to niż zapytała i przysiadła na jego łóżku. - Przyszłam sprawdzić czy wszystko w porządku.

- Do innych też tak często zaglądasz? - zapytał z przekorą, a jej twierdząca odpowiedź nieco go rozczarowała. Siedzieli przez chwilę w ciszy, obserwując się nawzajem. - Nie mogę spać. Zamykam oczy i wszystko wraca... Ten okropny hałas, krzyki, ciosy, strzały... Po prostu nie mogę się tego pozbyć.

- Zapomnij o tym. - Pogładziła go po ramieniu i lekko ścisnęła.

- Ale jak? Tego nie da się tak po prostu zapomnieć.

- To przestań o tym myśleć. Myśl o czymś innym, przyjemniejszym. - Przysunęła się do niego jeszcze bliżej i objęła go ramieniem. Była ciepła i miękka, naprawdę ciepła, tak jak ogień ogrzewała jego ciało. - Licz owieczki. Mnie to zawsze pomaga.

- Ethel... - Chciał jej coś powiedzieć. Chciał żeby została już tak na zawsze, żeby podzieliła się z nim swoim ciepłem. Zanim jednak znalazł odpowiednie słowa jej oddech odbił się od jego policzka, a bladoróżowe wargi musnęły jego w połowie otwarte usta, zastygłe w geście zdziwienia. Próbowała wstać, ale przytrzymał ją i pocałował - łapczywie, mocno, niespokojnie. Syknął z bólu i puścił Ethel, gdy oparła się łokciem o jego zranione udo, a wtedy dziewczyna bez pożegnania, nie wydając najmniejszego dźwięku wymknęła się z pokoju.

Nazajutrz ciężkie, ciemnoszare chmury zawisły nad całą doliną. Woda była niespokojna, rwąca, padający deszcz wyraźnie podniósł poziom rzeki. Przygnębiająca atmosfera nikomu nie poprawiała nastroju, a konieczność czekania na przewoźnika pogarszała jeszcze sytuację. Septem wciąż leżał na łóżku i nie kontaktował się z nikim. Ethel próbowała go nakarmić i napoić, lecz nie przyniosło to rezultatów. Nikt nie wiedział jak mu pomóc i co zrobić, aby obudzić go z letargu, w jaki zapadł. Ve-sanu, najbliższy mu przyjaciel, wciąż nie opuszczał jego łóżka i nie dał się nawet namówić na odrobinę odpoczynku. Na dole karczmy, w głównej sali, zebrała się reszta przyjaciół. Nie wiedzieli do końca co ze sobą począć, o czym myśleć i o czym rozmawiać. Wszystko krążyło wokół jednego tematu, nikt jednak nie chciał podjąć go bezpośrednio. Można było odnieść wrażenie, że każdy z nich boi się rozmawiać o tym, co wydarzyło się dwa dni temu. Być może chcieli o tym zapomnieć, być może nie chcieli wywoływać demonów z przeszłości, a może po prostu uznali, że nie warto już o nic walczyć i sromotna porażka nie jest wdzięcznym tematem do rozmów.

Mortifer jednak tego dnia nie przejmował się naburmuszonym Fimusem i Tonatem próbującym przekazać im plan, jaki ułożyli na wczorajszym spacerze. Obserwował na każdym kroku Ethel, jego wzrok błądził za nią, gdy sprzątała, gdy krzątała się po kuchni, gotowała, nosiła wodę ze studni, zajmowała się zwierzętami. Starał się być zawsze blisko, udając, że przechodzi obok, że zamyślony chodzi w kółko, przypadkiem jest całkiem blisko. Wiedział, że ona zauważyła celowość jego kroków. Nie chciał jednak, by to samo rzuciło się w oczy jej ojcu, lub jego towarzyszom. Wreszcie nadarzyła się okazja by zostali sami w rozlatującej się szopie. Usiedli na słomie w jedynym suchym miejscu i długo w milczeniu przysłuchiwali się szumowi deszczu i patrzyli jak woda spływa strumieniami w miejscach, gdzie przeciekał dach. A potem Mortifer zaczął mówić - tak po prostu, od początku, o wszystkim. Sam nie wiedział dlaczego, po prostu nagle zrozumiał, że musi to zrobić, powiedzieć wszystko po kolei, przejść przez to jeszcze raz, tym razem z nią. Ethel słuchała cierpliwie, nie przerywała mu, czasem pytała, jeśli mówił zbyt niejasno lub czegoś nie mógł sobie dokładnie przypomnieć.

Mówił o swoim ojcu - o tym jak go zapamiętał, jak opisywali go ludzie, jak bardzo był przez wszystkich kochany i w jak tragiczny sposób zakończył swoje życie. O tym, że bardzo chciałby być dokładnie taki jak on, władać państwem równie mądrze i sprawiedliwie. Mówił o Victorze - jak bardzo niegdyś go kochał, jak wiele dla niego znaczył i jak okropną ranę w duszy pozostawił po sobie. O tym jak bardzo go teraz nienawidzi i jak nie może zrozumieć tego, co wuj właściwie zrobił. O życiu w iluzji, którą go otoczył i kłamstwach, którymi go karmił. Opowiadał o dniu, w którym dowiedział się prawdy, jak strasznie ciężko było mu przyjąć to wszystko do wiadomości, jak trudno było zacząć wszystko od nowa, z pełną świadomością jak jest naprawdę. Sam dopiero teraz zauważył, że nigdy nikomu nie mówił o tych wszystkich uczuciach, jakie nim targały w tamtym czasie. Wszyscy wiedzieli, że uciekł od wuja i zapragnął walczyć o wyzwolenie swojego kraju i odzyskanie tronu, ale tak naprawdę nikt nie wiedział, co dzieje się w jego wnętrzu, jak on radzi sobie z odbudowaniem całego świata, którzy legł w gruzach. Dalej opowiadał o tym, jak spotkał Fimusa, który stał się dla niego kolejnym autorytetem, nauczył wszystkiego, poprowadził do walki. O pierwszych buntach niewolników, o małych armiach i walkach partyzanckich, jakie prowadzili. O pierwszych zwycięstwach, intrygach i układach z wrogami Victora. O braterskiej miłości, przyjaciołach, którzy ginęli w bitwach, o swojej małej armii, którą kochał i pragnął poprowadzić ją do zwycięstwa.

Wreszcie doszedł do ostatniego etapu swojego życia. Wielkiej bitwy, której przegranie przekreśliło starania ostatnich kilku lat. Znowu został zdradzony. Nie wiedział jakimi słowami opisać to, co czuje na samo wspomnienie tej porażki. Na pewno tak samo czują się teraz jego przyjaciele. Nie chcą rozmawiać o tym, bo nie wiedzą, co tak naprawdę się stało, jak to wszystko się potoczyło, jak zakończyło. Mortifer również nie wiedział. Pamiętał strzępki wydarzeń, przed oczami miał niektóre sceny, we śnie wciąż wracały do niego makabryczne obrazy. Ale nie potrafił poskładać wszystkiego w całość.

Kiedy skończył mówić znowu zapadła cisza. W półmroku widział jej błyszczące oczy, czuł bijące od niej ciepło. Zawstydził się przez chwilę swojej szczerości, dokładnie opowiedzianej całej historii jego życia. Po co właściwie jej to powiedział? Dlaczego teraz czuje się tak, jakby cała przeszłość, wszystko to, czego do tej pory dokonał było już nieważne? Wyglądało to jak spowiedź z grzechów przeszłości, podsumowanie dawnego życia. Zupełnie tak, jakby miał nadzieję zacząć inne życie. Nowe życie. Życie z nią.

Ethel nie komentowała tego, co jej wyznał. Wysłuchała dokładnie wszystkiego, co chciał jej powiedzieć, nie oceniała go, nie doradzała, nie mówiła, co powinien teraz zrobić. Po wszystkim zabrała go z powrotem do karczmy, ciemnej, zimnej, pogrążonej we śnie, lub też bezsennych rozmyślaniach. Myśl o powrocie do pustego pokoju i sennych koszmarach sprawiała, że odwlekał chwilę rozstania tak długo, jak się dało. Nie mógł odgadnąć jej myśli, jej pragnień, nie wiedział, co oznaczają jej spojrzenia. Pod jej lekkimi krokami nie skrzypnęła ani jedna deska, drzwi do jej pokoju nie wydały najmniejszego odgłosu, gdy zamykała je za nim. Tej nocy żadne senne widziadło nie wydostało się z jego podświadomości. Gdy zasypiał tuż przed świtem zatopił twarz w burzy jej włosów, upajając się ciepłem jej miękkiego ciała.

Kolejne dni upłynęły Mortiferowi niczym niezwykły sen. Im więcej przebywał z Ethel, tym bardziej cała reszta świata przestawała się dla niego liczyć. Hanor nie komentował głośno ich wspólnych, niemal całodniowych zniknięć, jednak kilkakrotnie rozmawiał z córką, najwyraźniej dając jej do zrozumienia, że nie podoba mu się to, co robi. Fimus irytował się coraz bardziej siedzeniem w miejscu, był rozdrażniony i wybuchał z byle powodu. Podobnie Neko, z tym tylko wyjątkiem, że tłamsił wszystko w sobie i nie pozwalał sobie na wybuchy agresji. A'misso zmienił się strasznie przez te kilka dni. Niegdyś wesołek i żartowniś, niepoprawny kobieciarz, teraz popadł w nastrój przygnębienia i filozoficznych rozmyślań na temat utraty, przemijania i śmierci. Lodowaty ton jego wypowiedzi był dla wszystkich tak obcy i dziwny, że nie raz woleli zostawiać go samemu sobie, niż słuchać jego przemyśleń. Najgorzej było z Ve-sanu. Przebywał niemal cały czas wyłącznie w towarzystwie Septema i przyjaciele zaczęli podejrzewać, że i on popada powoli w obłęd. Niekiedy potrafił przesiedzieć cały dzień na stołku kiwając się w przód i w tył, to znowu zalewał się łzami i bełkotał, a raz śmiertelnie wszystkich przestraszył rzucając się na podłogę i wrzeszcząc. Nikt nie rozumiał, co się działo, wszyscy jednak wiedzieli, że ostatnia bitwa odcisnęła na nich swoje piętno już na zawsze.

Jedynym, który nie miał wisielczego nastroju, był Mortifer. Tonat obraził się na niego śmiertelnie, posunął się nawet do tego, że oskarżył go o zdradę ich ideałów. Mortifer natomiast dostrzegł, że w życiu chodzi o coś więcej, niż tylko o walkę. Ciepło, jakie dawała mu Ethel stało się sensem jego istnienia. Karmił się jej smakiem, zapachem, kształtem. Mógł obserwować ją godzinami, leżeć w jej ramionach, słuchać jej słodkich słów i po prostu trwać. A być może prościej byłoby powiedzieć, że Mortifer się zakochał. Dla Ethel zapomniał, kim był, dla niej gotów był stać się kimś innym. Nie rozumiał tego do końca i nie raz ukłucie żalu przeszywało jego serce, gdy podczas kłótni z Tonatem ten wypominał mu, że dla spódnicy zapomniał nawet o powinnościach wobec swojej ojczyzny. Był wszak księciem, płynęła w nim błękitna krew, jego przeznaczeniem było kierować losami świata, a nie leżeć na sianie z córką karczmarza!

Ethel na początku była bardziej zaskoczona i oszołomiona tym, co poczuła. Coś takiego nie miało prawa się zdarzyć, doskonale wiedziała o tym, kim był Mortifer. Ojciec nie pochwalał jej zachowania, wierzył jednak, że córka ma na tyle rozumu w głowie, że pozwoli mu spokojnie odpłynąć, gdy przyjdzie czas. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie ma prawa go zatrzymać, nie może też odejść razem z nim. Nie wiedziała, co robić, co myśleć, co dalej począć z tym, co zalęgło się w jej sercu. Była w rozpaczy, choć nie mogła dać tego po sobie poznać. Dni płynęły spokojnie i leniwie. Jesień powoli wkradała się w krajobraz, lecz pogoda pozostawała słoneczna i pełna uroku, tak jakby ciemne chmury i gwałtowne burze rozpierzchły się specjalnie dla pary zakochanych. Nic jednak nie trwa wiecznie.

Kolejnego mglistego poranka pojawiła się wieść, która jeszcze dziesięć dni temu była najbardziej oczekiwaną i pożądaną. Nocą do przystani przybił przewoźnik i oczekuje na pasażerów chcąc jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. Mortifer już od jakiegoś czasu przygotowywał się na ten moment, więc pojawienie się łodzi przyjął ze spokojem. Przyciągnął do siebie Ethel, której łzy błyszczały w oczach jak klejnoty.

- Popłyń ze mną – poprosił.

- Nie mogę...

- Dlaczego nie? - Podtrzymał dłonią jej podbródek zmuszając ją do spojrzenia sobie w oczy. - Zaopiekuję się tobą. Nic cię tutaj nie trzyma!

- Nie mogę Mortiferze, wiesz o tym.

- Chodzi ci o ojca? On nie ma prawa cię tutaj trzymać, możesz sama wybrać, z kim i gdzie będziesz żyć!

- My... - Głos uwiązł jej w gardle. - My jesteśmy z dwóch różnych światów... Ja nie pasuję do twojego świata.

- Ethel! Dobrze wiesz, że to nic nie znaczy, nie jestem już księciem! Nie rozumiesz?! Dla ciebie rzuciłem wszystko!

Uśmiechnęła się nerwowo, a łzy pociekły jej po policzkach. Nie wiedziała, co zrobić, co mu powiedzieć.

- Ty nie rozumiesz... - Dotknęła jego policzka rozgrzewając swoim ciepłem jego twarz.

- Więc mi wytłumacz!

Zamknęła oczy i wtuliła się w niego, przylgnęła mocno całym ciałem do jego ciała. Mogła mu złożyć tylko jedną obietnicę. Jedyną, jaką mogła spełnić.

- Ufasz mi Mortiferze? - zapytała, a on skinął głową. - Przypłynę do ciebie. Czekaj na mnie na drugim brzegu. Obiecuję ci, że przypłynę tak szybko, jak tylko będę mogła. Ale teraz musisz tam iść sam.

Nie rozumiał tego i nie chciał się z tym pogodzić. Cokolwiek się jednak miało stać wiedział jedno - Ethel jest dla niego całym światem i będzie stał na drugim brzegu tak długo, aż nie zobaczy jej łodzi.

Ich pożegnanie nie było długie i wylewne. Mortifer nosił w sercu nadzieję, że wkrótce ją ujrzy, nie żegnał się więc na zawsze. Ethel nie chciała nawet odprowadzać go do przystani. Nie przekroczyła progu karczmy pilnowana surowymi spojrzeniami ojca. Hanor był wyraźnie zadowolony, że goście żegnają się już z Ostatnią Karczmą. Nie przyjął nawet zapłaty za ich przedłużony pobyt pod jego dachem. Wolał, aby zachowali siedem złotych monet na zapłatę przewoźnikowi - inaczej nigdy nie opuściliby tego brzegu Skyst.

Milczący pochód siedmiorga przyjaciół dotarł wreszcie do przystani. Z mgły wyłoniła się prosta, długa łódź i jej właściciel - wysoki, wychudzony starzec w ciemnym kapoku. Nie padło między nimi żadne słowo. Każdy po kolei wsiadał na pokład, wrzucając jeden złoty pieniądz do starej, wysłużonej, skórzanej sakwy, którą trzymał przewoźnik. Odgłos kroków mieszał się z dźwiękiem upadających monet - Fimus, Neko, A'misso, Septem, Tonat, Vesanu. Nim Mortifer wrzucił swoją zapłatę spojrzał staruszkowi głęboko w oczy. Jeszcze zanim moneta zdążyła upaść na pozostałe - przypomniał sobie o tym, co wypchnął gdzieś bardzo, bardzo głęboko, na dno świadomości. I wreszcie zrozumiał.

***

Odgłosy bitwy wypełniały całą jego głowę, huczały pod czaszką. Szczęk oręża, przeraźliwy kwik okaleczonych koni i rzężenie rannych, okrzyki bojowe, wrzaski walczących i jęki umierających. Jego żołnierzy, jego wiernego wojska. Nie wiedział nawet w którym momencie ich szyk się załamał. Zmrok zapadał coraz szybciej, a on czekał wciąż na pomoc od strony wzgórz, ciął na oślep, nie tracąc ciemnych pagórków z oczu. Cios za ciosem, cios za ciosem i jeszcze raz, aby nie dać się zabić, utrzymać na polu póki nie pojawi się odsiecz. Ale minuty płynęły, cenne chwile ulatywały równie szybko, jak ostatnie tchnienia z ust jego przyjaciół. Zbyt późno dotarło do niego, że pomoc nie przybędzie, że tajny pakt, który miał przypieczętować jego zwycięstwo nad Victorem, zawiódł. Na wzgórzach pojawili się jeźdźcy, niczym marmurowe posągi przyglądające się masakrze połowę mniejszej armii. Jego armii. Co Victor im obiecał? Złoto, klejnoty, ziemię? Może wolność? Ślepa furia bezsilności targała jego ciałem, kierowała jego ruchami. Cios za ciosem, w ciemno i na oślep! Nie było już ratunku, za mało czasu na odwrót, nic nie potoczyło się tak jak planował. Łowił wzrokiem swoich ludzi, błyskawicznie szacował ich szanse, obmyślał nową taktykę. Kiedy wreszcie ostatni zamach mieczem natrafił na pustkę, a ciężki oręż pociągnął za sobą wyczerpanego wojownika tak, że ten upadł na kolana, zrozumiał, że nie ma już wyjścia.

- Odwrót! – wychrypiał przez zaciśnięte gardło. – Odwróóóóót!!!

Oparł się na mieczu i z trudnością wstał, choć przeszło mu przez myśl, że powinien tu zostać, wśród ciał swoich żołnierzy i krwi nieprzyjaciół. Zobaczył kompanów uciekających z pola bitwy, zbyt niewielu by po przegrupowaniu uderzyć w kolejnym natarciu. Wciąż nie chciał dopuścić do siebie myśli, że to już koniec. Nagle wśród zgiełku bitwy usłyszał wypowiadaną głośno komendę. Krew ścięła się w jego żyłach, odwrócił się jedynie na ułamek sekundy, aby zauważyć łuczników napinających swe cięciwy. Przyspieszył kroku i pomimo przenikliwego kłucia w klatce piersiowej zmusił się do biegu. Pierwsze strzały świsnęły tuż koło jego głowy. Następna przebiła jego udo. Zachwiał się i niemal upadł, lecz nadal trzymał się na nogach. Poczuł przeszywający ból w barku, potem w dłoni. Pociemniało mu przed oczami, a bolesna fala zalała całe jego ciało. Nie miał więcej siły, by biec dalej. Kolejna komenda, jego mózg pracował na najwyższych obrotach, adrenalina buzowała we krwi. Odwrócił się przodem do wroga, nie próbował już uciekać. Czystym i jasnym spojrzeniem przywitał kolejną salwę, która zmierzała już w jego kierunku. Strzały przebiły jego ręce, wbiły się w tors. Upadł dopiero, gdy ostatnia przebiła jego serce.
Odpowiedź z Cytowaniem
komentarz



Zasady Pisania Postów
You may Nie post new articles
You may Nie post comments
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site
artykuły rpg

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172