Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > O forum > Pomoc
Zarejestruj się Użytkownicy

Pomoc Jeżeli masz jakiekolwiek kłopoty z poruszaniem się po LastInn, nie wiesz jak założyć sesję lub dołączyć do istniejącej - zadaj pytanie na tym subforum. Upewnij się jednak najpierw, czy odpowiedź nie znajduje się w "Forumowym FAQ".


Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-03-2008, 07:43   #41
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Cóż K.D. i Kerm wymienili większość wad, tym niemniej dodam parę uwag od siebie.
1) Pomysł ze wstawką literacką jest dobry, ale lepiej byłoby gdyby opowiadanie dotyczyło jakiegoś ważnego momentu z życia postaci, a nie mało istotnego epizodu jakim jest któreś z kolei polowanie.
2) Zastanawiam się jaki poziom miała miec postać...Na 1 lvl historia ujdzie (ledwo, bo przydałoby się ją rozbudować), na wyższy lvl na pewno nie. Jest zdecydowanie za krótka.
3)To zdanie w ogóle nie pasuje do lansowanego w opowiadaniu szacunku do przyrody.
Cytat:
W przeddzień swoich 16 urodzin, Taijl poszedł samotnie do pobliskiej puszczy, żeby poćwiczyć strzelanie z łuku do ruchomych celów - królików, ptaków, wiewiórek..
4)
Cytat:
Z rzadka kradnie sakiewki kupcom, przejeżdzającym przez główne drogi - robi to tylko, gdy potrzebuje pieniędzy na strzały lub ubrania.
Kradzież jest Be, za kradzież ucinają dłonie..ergo albo kradnie się dobrze albo wcale...Jesli dobrze, to znaczy od kogoś tego trzeba nauczyć. Od ojca nie bardzo, wszak był myśliwym nie złodziejem...Więc od kogo?

5) Brak informacji o rodzicach (nie ma nawet imienia tatusia, a o matce nie wspominasz). A powinno tego być wiele, skoro jednym z celów twej postaci jest ich odnalezienie.

6) Ogólnie KP jest na tyle dobra (choć straszne stereotypowa jak już wspomnieli przedmówcy)...by potraktowac je jako szkielet do rozbudowy. Rozbudować wszystkie wątki, wprowadzić opisy innych postaci. (wszak wioska to kupa znajomych z dzieciństwa)...By dać MG to co lubi najbardziej, zahaczki do wplecenia w wątek przygody.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 13-03-2008, 17:51   #42
 
Howgh's Avatar
 
Reputacja: 1 Howgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetny
Nie mam pojęcia, niestety, co to znaczy, że postać ma lvl 1, albo siłe 4, a zręczność 6. Byłem dzisiaj w Emipku, przeglądałem poradników pare..
JESZCZE do tego nie doszedłem, ale dam sobie rade..

To było moje 1 kp, jakie kiedykolwiek napisałem, nie sądziłem, że jest "stereotypowe", starałem się pisać ciekawie..

Jeżeli znajdę (ciągle czekam) jakąś ciekawą sesję, które mnie zainteresuję, to postaram się (dzięki Waszym wskazówkom) napisać o wiele lepszą kartę.

Dziękuje Ci, Abishai, co komnetarz i konstruktywną krytykę..
Pozdrawiam.
 
__________________
Nigdy nie przestanę podkreślac pewnego drobnego, instotnego faktu, którego tak nie chcą uznać Ci przesądni ludzie - mianowicie, że myśl przychodzi z własnej, nie mojej woli...
Howgh jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 05-06-2008, 14:05   #43
Adr
RPG - Ogólnie
 
Adr's Avatar
 
Reputacja: 1 Adr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputację
Pozwolę sobie reaktywować ten ciekawy temat. Już dawno miałem coś wkleić.

Mój wpis będzie dotyczył historii rodziny mojej postaci. Sama postać to jedno, ale warto czasami zastanowić się nad powiązaniami rodzinnymi naszych postaci.

Historia rodziny Winshipów była częścią karty postaci do sesji Back to the Future!

-----------------------------------------
Historia rodziny Winshipów w latach od 1881 do czasów obecnych 2002. [stulecie miasta 1902-2002]




John Winship (1850-1923) i jego żona Anna Winship (1853-1915)

John i Anna Winshipowie byli jedną z pierwszych rodzin, które osiedliły się w Paradise Gate. W 1881 roku przybyli do miasteczka z siedmioletnią córeczką Mary. John był pastorem (podawał się za pastora), a nowo powstająca osada potrzebowała duchownego. W tym czasie w Paradise Gate nie było jeszcze kościoła, więc chętni do praktykowania zbierali się w domu Winshipa. Do czasu skandalu jaki wybuchł w jego rodzinie.

Mary Winship (1874- 1923) - córka pastora

W 1890 r. szesnastoletnia wówczas córka Winshipa Mary urodziła nieślubne dziecko. Pastor Winship uznał dziecko za członka rodziny - to był jego jedyny potomek - i zapewnił mu środki do życia. Tym postępkiem utracił resztki zaufania ludzi z Paradise Gate i przestał być samozwańczym pastorem miasteczka. Od tego momentu cały swój czas poświęcił na wychowanie i naukę wnuka - małego Franka Winshipa.


Frank Winship (1890-1945)

Frank nie znał swojego ojca, ale dzięki starannemu wychowaniu przez matkę i dziadka wyrósł na przyzwoitego człowieka i ambitnego człowieka. Przedsiębiorczość i powodzenie w gospodarowaniu pozwoliło mu poszerzyć gospodarstwo Winshipów. Szybko jednak zorientował się, że to nie rolnictwo zapewni mu pieniądze i karierę. Na początku lat 20-tych Frank podróżował do dużych miast i zafascynował go w nich szybko rozwijający się przemysł. Przede wszystkim elektryfikacja i fabryki wykorzystujące nowy wynalazek - taśmę produkcyjną. Frank zamierzał na stałe przeprowadzić się do miasta, ze względu nie tylko na swoje zainteresowania, ale także (zwłaszcza!) przez wzgląd na piękną Laurę, którą tam poznał.

Marzenia młodego Franka rozwiało nieszczęście jakie spotkało jego rodzinę. W 1923 w czasie jednego z jego wyjazdów do miasta, nieznani sprawcy napadli i splądrowali farmę Winshipów, mordując jego matkę Mary i starego Winshipa. Frank musiał zrezygnować ze swoich planów. Zniszczenie farmy stało się pretekstem do zmian. Frank sprzedał część ziemi, a pieniądze przeznaczył na remont generalny domu i założenie w nim elektryczności. Rok później (1924) Frank ożenił się z Laurą Queenhearts i zamieszkali wspólnie w odnowionym domu.

W 1945 w dosyć spokojne życie Winshipów wkroczyła historia. Frank Winship okazał się patriotą i wyruszył na wojnę, z której powrócił w drewnianym pudełku zwanym trumną.


Laura Queenhearts (1901 - 1953)

Młoda żona - jedenaście lat młodsza od Franka - pochodziła z zupełnie innego świata. Przez większość swego życia mieszkała w mieście. Prowadziła aktywne i eleganckie życie, wzorując się na postaciach wyzwolonych kobiet (tzw. flappers) podpatrzanych w filmach takich jak "Flaming Youth" i "Doskonały podlotek". Do dziś pozostaje tajemnicą jak ta elegantka dała namówić się na małżeństwo prowincjonalnemu farmerowi. Jedno jest pewne w gospodarstwie Winshipa radziła sobie tak samo dobrze jak na miejskich salonach.

Laura Queenhearts zmarła na chorobę nowotworową w wieku 52 lat.

Zanim Frank i Laura Winshipowie zmarli, zdołali spłodzić i wychować syna i córkę.


Rudolf Winship (1925-1987)

Laura uparła się żeby nadać mu na imię Rudolf, ze względu na gwiazdora kina Rudolfa Valentino (zmarłego w 1926 roku). Młody Rudolf Winship uczęszczał do przykościelnej szkoły w Paradise Gate. Dzięki systematycznej nauce zyskał posadę urzędnika w miejskim ratuszu. W 1951 Rudolf - porządny kawaler - ożenił się z miejscową równie porządną (ale niezbyt pożądaną przez innych kawalerów) panną Maud z rodziny Mazbath. Rudolf Winship prowadził spokojne i ustabilizowane życie jak przystało na prawego obywatela. Był zgorszony wybrykami młodzieży mieszkającej w hipisowskiej komunie i z ulgą przyjął wiadomość o upadku tego "gniazda występku i rozpusty" jak zwykł mawiać o komunie.

Ginny Winship (1932- )

Ginny Winship, młodsza siostra Rudolfa - bywa nazywana przez jego wnuków Burtonów i Patricka - babcią Ginny. Staruszka mieszka razem z Patrickiem i jego matką Emilly. Babcia Ginny zajmuje się tłumaczeniem i interpretacją snów i ogólnie rozumianą ezoterykom. W jej pokoiku można zobaczyć stosy horoskopów, senników i różnych dziwnych książek (ponoć posiadała słynny Necronomicon, ale skradł go jakiś akwizytor - na jego wizytówce widniało dziwne nazwisko Raaly Bibbit).
Ludzie z miasteczka mówią o niej "Last women Winship's lub Ginny".


Maud (Mazbath) Winship (1933-1987)

Żona Rudolfa Winshipa. Osóbka spokojna, raczej brzydka niż ładna doskonale rozumiała się z mężem i podzielała jego konserwatywne poglądy. Przez większość życia zajmowała się domem i małym gospodarstwem. Ulubionym zajęciem Maud było szydełkowanie, haftowanie i sporty ekstremalne [niepotrzebne skreślić].

Uwaga: Maud Mazbath ma błędne nazwisko na drzewku genealogicznym. Skreśl Maud Kramer - wpisz Maud Mazbath.

Rudolf i Maud Winshipowie zginęli w wypadku samochodowym w czasie pierwszej dalszej podróży do innego stanu (1987). Trzeba było trzymać się ustabilizowanego życia w Paradise Gate, jeden zakręt za daleko prowadzi w przepaść.

Rudolf i Maud Winshipowie mieli dwójkę dzieci Roberta i Annę.


Robert Winship (1956- )

Od dzieciństwa niesforny i zawadiacki chłopiec. W młodości niezależny i przystojny obiekt pożądania panien z dobrych domów i nie tylko. Zupełne przeciwieństwo rodziców, lekkoduch, próżniak i podróżnik. Ożenił się z Emilly z Madhatterów i po jakimś czasie zostawił ją z dzieckiem i zniknął bez śladu. Nieobecny ojciec Patricka Winshipa - czyli mojej postaci.

Anna Burton (1959- )

Młodsze i spokojniejsze dziecko Winshipów wyraźnie wrodziła się w rodziców. Wyszła za mąż za miejscowego piekarza Edwarda Burtona. Pracuje razem z mężem we własnej piekarni w Paradise Gate. Państwo Burton posiadają trójkę dzieci: Christina, Katrina i Ichabod.

------------------------------------
Historia rodziny Crane i Madhatter.


Johnny i Debby Crane

Johnny i Debby Crane sprowadzili się do Paradise Gate zaraz po II wojnie światowej w 1946. Zagadką jest pochodzenie rodziny Crane - nawet ja nie mam pojęcia skąd się wywodzili. Johnny z zawodu był lekarzem i pracował w szpitaliku w Paradise Gate. Jego żona Debby nauczała w miejscowej szkole biologii i higieny. Johnny i Debby mieli dziwne upodobanie, gdyż jako jedyni w miasteczku uwielbiali grać w krykieta.

Brat Johnny'ego Balthus Crane osiedlił się w Cheshire i był zwolennikiem Prohibition Party.

Johnny i Debby mieli jedyną córkę Alice.


Alice Crane-Madhatter (194 - ?)

Uwielbiała dwie rzeczy: lustra i psychodeliczną muzykę. Oryginalne dziecko lat 60-tych. Charakter Alicji ukształtował się pod wpływem książek i piosenek przywódców ruchu kontrkulturowego. Ma szczęście spotkać hipisa Marca Madhattera, jest nim zafascynowana i zakochuje się w nim niemal od razu (ma wtedy 17 lat). Marc mówi o niej "mała Lilly" - prawdopodobnie w tym zdrobnieniu kryje się przyszłe imię ich córki - Emilly.


Marc 'Hare' Madhatter (193? - ?)

Nikt nie wie jak naprawdę się nazywał, nazwisko Madhatter jest fałszywe, a może prawdziwe? Hipis, muzyk o zainteresowaniach artystycznych, postać barwna i szalona. Ma 10 pomysłów na sekundę, a jego licznych dziwactw jest tak wiele jak gwiazd na niebie. Zachowuje się nieobliczalnie, sieje zgorszenie wśród mieszkańców miasteczka i przysparza sobie tym sporych kłopotów w Paradise Gate. Patrick nie ma pojęcia jak zakończyły się losy szalonego dziadka, może będzie miał szansę się przekonać?

Ulubione powiedzenie Marca "I'm going down the rabbit hole" - [zmierzam w głąb króliczej nory], wiązało się z częstym zażywaniem przez niego narkotyków. To swoiste motto Marca zapisane na odwrocie zdjęcia dziadków Madhatterów odnajduje Patrick i zastanawia się co mogło oznaczać.


Bill Caterpillar - czerwonoskóry przyjaciel Marca, mieszkali razem w innej komunie. Kiedy Bill usłyszał o organizacji komuny w Paradise Gate zabrał ze sobą Marca i to dzięki niemu poznali się Marc i Alice. Przodkowie Billa pochodzili z indiańskigo szczepu mieszkającego w okolicach Paradise Gate.


Madhatterowie mieli dwoje dzieci córkę Emilly i syna Ronalda.

Ronald Madhatter (196? - ?)

Obecnie nie mieszka w Paradise Gate. Jednak w przeszłości można go spotkać jako młodego praktykanta w sklepie z zegarami pana Johna "Sleepy" Hollow'a - uznanego zegarmistrza.

Emilly Madhatter (196? - )

Matka Patricka i żona Robert Winshipa. W niewyjaśnionych okolicznościach opuszcza ją mąż. Dlaczego? To wie tylko ona. A może z winy Emilly? Jedno jest pewne Emilly miewa huśtawkę nastrojów, od depresji do wyraźnego ożywienia, jest uzależniona od leków uspokajających i pobudzających (uzależnienia to 'choroba dziedziczna' Madhatterów). Samotnie wychowuje (z pomocą babci Ginny) syna Patricka czyli moją postać.


Edit: Zapomniałem o ważnym dodatku do historii rodziny. Warto dodawać zdjęcia (coś na kształt albumu rodzinnego)to bardzo punktuje u MG i zdecydowanie podniesie wartość waszych kart postaci.



Alice i Marc 'Hare' Madhatter - dziadkowie Patricka



Laura Queenhearts - prababka Patricka




Robert Winship - ojciec Patricka (to zdjęcie to ewenement,
Robert nigdy nie był bardziej elegancki)




Młoda Emilly Madhatter - matka Patricka



Patrick Winship - moja postać

Pozdrawiam Adr
 

Ostatnio edytowane przez Adr : 06-06-2008 o 08:26.
Adr jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 14-09-2008, 14:25   #44
Adr
RPG - Ogólnie
 
Adr's Avatar
 
Reputacja: 1 Adr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputację
Jean Paul Brant - Postać do sesji Mulele maj operacja "River"

Brazzaville, październik 1964


Ciężkie kotary przysłaniały wszystkie okna w niewielkim pokoiku na drugim piętrze hotelu „Henrietta”. Hotel leżący w odległości niewiele większej niż rzut kamieniem od Poto-Poto (przedmieście Brazzaville zamieszkałe przez ludność murzyńską) zamieszkiwali w znacznej większości europejczycy i kilku przybyszy z ameryki środkowej.

Zaciemniony pokój, o którym mowa zajmował francuski dziennikarz – Jean Paul Brant. Francuz wylegiwał się właśnie na wygniecionym łóżku, a bose stopy opierał się o chłodną ścianę lodówki. Na jego owłosionej piersi stała butelka zimnego piwa „Polar”, która kojarzyła się mu natrętnie z twarzą Patrice Lumumby. Jean miał takie wrażenie od czasu kiedy jego znajomy profesor Alain Lecroux uświadomił mu, że Lumumba był kiedyś pracownikiem browaru produkującego tą markę.

Chłodna butelka co chwila wędrowała do spierzchniętych ust francuza. Po każdym łyku Jean przymykał oczy i delektował się delikatną goryczką sycącą pragnienie zmęczonego ciała. Brant snuł rozmyślania przeplatane gęsto wspomnieniami lektur, które czytał jeszcze przed wyjazdem z Paryża.

„Andre Gide chyba miał rację pisząc, że Brazzaville wygląda tak jakby spało. Gide relacjonując swój pobyt w Kongu w publikacji „Voyage au Congo” wydanej w 1927 przez NRF pisał tak:

„Ale zdaję sobie sprawę, że nie można tutaj nawiązać prawdziwego kontaktu z niczym; to nie znaczy bynajmniej, że wszystko jest sztuczne; nie, ale pomiędzy mną a wszystkim, na co patrzę, znajduje się jakby matowa szyba cywilizacji i każda rzecz wydaje mi się wyjałowiona.”

„Taka matowa szyba – myślał Jean - otacza większość europejczyków przybywających do Afryki i przysłania możliwość naturalnego widzenia rzeczywistości. Wszyscy nosimy w sobie tą barierę wiedzy, która narosła przez pokolenia kultywujące tradycyjne przesądy. Każdy z białych przybyszów patrzy na Afrykę, ale nie widzi Afryki taką jaka jest naprawdę. Do naszych twarzy przylgnęła jakaś niewidzialna bariera, która jak niedopasowane okulary zniekształca nasze możliwości widzenia. Zrozumienie czarnych wydaje się prawie niemożliwe. Jak zbliżyć się choć trochę do prawdziwego obrazu Afryki?” – dziennikarz postawił sobie pytanie.

Jednak znalezienie odpowiedzi musiało zaczekać, ponieważ właśnie nadchodziła pora na codzienne odwiedziny w „szpitalu”. Jean nazywał „szpitalem” pokój profesora Alaina Lecrouxa znajdujący się piętro niżej w tym samym hotelu. Profesor chorował odkąd wspólnie przybyli do Brazzaville, a Jean pełnił rolę jego opiekuna i dostawcy świeżych informacji.

Dziennikarz odstawił pustą butelkę w kąt pokoju. Po czym obrzucił wzrokiem cały pokój szukając wśród stosów gazet tych tytułów, które zwykle zanosił swemu przyjacielowi. Kilka minut zajęło mu zanim poskładał kilka najświeższych gazet w zgrabny stosik. Chwilę później trzasnęły drzwi. Jean opuścił pokój z naręczem gazet i innych zadrukowanych papierów.




Jean Paul Brant – francuz, 35 lat,

Urodził się w 1929 roku na przedmieściach Paryża. Ojciec Jeana był urzędnikiem, a matka była nauczycielką geografii. Jean właśnie po matce odziedziczył zamiłowanie do podróży. W dzieciństwie jego wyobraźnię rozbudzał olbrzymi globus, który służył jego matce jako pomoc dydaktyczna. W 1944 roku w wypadku samochodowym zginął jego ojciec (został potrącony przez samochód prowadzony przez pijanego niemieckiego oficera). Od tego czasu w głowie Jeana zakorzeniła się myśl o wyjeździe z Francji. Po ukończeniu szkoły Jean zaczął studiować antropologię kulturową, ale po roku studiów zrezygnował i przeniósł się na studia dziennikarskie.

Żonaty od 1949 roku z Anna Kalman. Anna pracuje również w dziennikarskim fachu, jest korektorem tekstów w jednej z paryskich gazet. Anna to osoba cierpiąca na depresję, często miewa huśtawkę nastroju. Państwo Brant mają dwójkę dzieci: Julia – 14 lat; Alan – 10 lat.

Jean po ukończeniu studiów Brant odbywał staż laboratorium fotograficznym świetnie rozwijającego się w początkach lat 60-tych dziennika France-Soir. Właśnie w czasie tej praktyki nabył umiejętność: profesjonalnego fotografowania. A szef redakcji France-Soir, Pierre Lazareff (postać autentyczna) zaoferował mu pracę w dziale fotograficznym. Jean przyjmuje posadę, ale pragnienie podróżowania sprawia, że po kilku miesiącach przenosi się do działu zagranicznego. Gdzie wreszcie ma możliwość wyjazdów zagranicznych. Jean był kilkakrotnie wysyłany przez redakcję do Algierii, Tunezji i Egiptu oraz do innych krajów północno-afrykańskich. Po roku pracy dostaje wyłączność na materiały dotyczące północnej Afryki.

Jean uwielbia te wyjazdy w delegacje i czuje się doskonale kiedy opuszcza Francję. Inne zdanie ma na ten temat jego żona Anna, która niepokoi się i denerwuje ciągłymi wyjazdami męża. W chwili rozpoczęcia sesji małżeństwo państwa Brant przeżywa kryzys. Jean wyjeżdża do Konga, aby oderwać się od konfliktu z żoną. Co wcale nie znaczy, że nie zatęskni za rodziną w chwilach zagrożenia.


Okoliczności wyjazdu do Konga.

We wrześniu 1964 roku Jean zaangażował się w nowe, znacznie poważniejsze przedsięwzięcie niż dotychczasowe podróże. Znajomy z czasów studenckich profesor Alain Lecroux zajmujący się etnografią zaprosił go do zrobienia reportażu o folklorze jednego z plemion badanych w Francuskim Kongo. W połowie października 1964 Jean wraz z trzyosobowym zespołem etnografów wylądował w Pointe Norie, skąd udali się koleją do Brazzaville. Po kilkudniowym pobycie w stolicy nadeszła depesza o wycofaniu się sponsora ekspedycji. Ta niepomyślna wiadomość zbiegła się z chorobą profesora Lecroux. Pozostała dwójka badaczy wróciła do Francji negocjować ze sponsorem i poszukiwać funduszy na sfinansowanie badań. Jean pozostał w Brazzaville opiekując się profesorem, który coraz bardziej podupadał na zdrowiu.

Jean odbywał codzienne rozmowy z profesorem, który żywo interesował się nowymi doniesieniami z Francji, ale również z całego świata. Lecroux szczególnie zainteresowany był sytuacją polityczną w Kongu Belgijskim. W latach 50-tych odbył długą podróż po tym ciekawym kraju jak zwykł go określać. Jak się okazało profesor był świetnie zorientowany w sytuacji politycznej tego państwa i śledził jego losy od uzyskania niepodległości w 1960. Profesor zaczął go namawiać do wyjazdu do Leopoldville i podrzucił mu pomysł zrobienia reportażu o aktualnych wydarzeniach w Kongu Belgijskim.

Jean waha się, ale nuda i bezczynność w jaką popadł w Brazzaville przekonuje go do podjęcia jakichś działań. W końcu przystaje na pomysł profesora i postanawia spróbować swych sił jako korespondent wojenny. Kontaktuje się z Martinem Contre znajomym redaktorem naczelnym tunezyjskiego tygodnika „Jeune Afrique”. Telefoniczniezawiera z nim umowę na materiał zdjęciowy z frontu w ogarniętym wojną Kongu Belgijskim.

Dwa tygodnie przygotowań do ekspedycji upływają Jeanowi na czytaniu i dokształcaniu się w sytuacji jak panuje w Kongu. Przy okazji Jean poznaj trochę historię tego państwa ze szczególnym uwzględnieniem okresu od uzyskania niepodległości (1960). Brant dobrze przygotował się do wyprawy. W jednej z lecznic w Brazzaville przeszedł badania lekarskie i zaszczepił się przeciw chorobom tropikalnym. Z Jeune Afrique Jean otrzymał zaliczkę (jaka to kwota pozostawiam decyzji MG), którą przeznaczył na zakup najpotrzebniejszych rzeczy (nowe filmy do aparatu i inne rzeczy przydatne w podróży).

Jean pożegnał się z profesorem Lecroux i obiecał mu słać listy z Konga oczywiście w miarę możliwości. 10 listopada 1964 wsiadł w samolot i po szybkim przelocie z Brazzaville wylądował w Leopoldville na podmiejskim lotnisku Njili.

Jean zatrzymał się w hotelu Memling (autentyczny hotel osnuty złą sławą, wg Pasierbińskiego ulubione miejsce spotkań i burd najemników). Jak okazało się w tym czasie hotelu przeżywał napływ nowych gości w większości podejrzanych typków ostentacyjnie obnoszących się z bronią. Hotel Memling usytuowany jest w najruchliwszej części miasta w pobliżu Bulwaru 30 czerwca i Avenue Stanley.

Cel podróży:

Pierwotnym celem podróży do Konga Belgijskiego jest zrobienie reportaż na temat konfliktu jaki tam wybuchł. Na miejscu okaże się jednak, że nie można tego dokonać bez pewnego zaangażowania emocjonalnego w rozgrywane wydarzenia. Jednak w trakcie sesji cel podróży zostanie przewartościowany i ulegnie przesunięciu na bardziej przyziemne marzenie o przeżyciu i powrocie do domu w jednym kawałku.

Charakter:

Archetyp, który narzuca mi się gdy myślę o tej postaci to dziennikarz-intelektualista. Jean to człowiek, który dużo myśli, rozważa. Charakterystyczna dla niego jest refleksyjna natura. Niby ma swoje ustabilizowane poglądy, ale do jego myślenia czasami wkrada się relatywizm. Jean potrafi dostrzegać piękno natury jak również piękno, które można odnaleźć w drugim człowieku. Ciekawi mnie jak taki intelektualista będzie zachowywał się na wojnie. Zastanawiam się jak jego psychika wyglądałaby w warunkach wojennych.. Kiedy nie ma czasu na myślenie i spokojne snucie rozważań. Ale musi przede wszystkim działać i przeżyć.

Wygląd i umiejętności:

Twarz widać na złączonym poniżej obrazku. Jean jest mężczyzną postawnym, ale daleko mu do atletycznej budowy ciała. Dosyć zwinny, ale czasami leniwy. W dżungli będzie musiał zmienić kilka swych przyzwyczajeń.
Ze zmysłów wyróżnić należy bardzo dobry wzrok, który wraz z instynktowną spostrzegawczością wydaje się dużym atutem fotoreportera. Natomiast pewnym ograniczeniom podlegają zmysł słuchu i węchu, które są cechami ujemnymi postaci najprawdopodobniej odziedziczonymi po rodzicach.



Umiejętności:

1. Znajomość historii Konga i miejscowych warunków politycznych oraz społecznych. Jean będzie wiedział kto jest kim w Kongu i jakie interesy tam reprezentuje. Nazwiska przewijające się w młodej historii Konga też nie są mu obce. Jako były student antropologii będzie mógł wiedzieć coś o obyczajach i wierzeniach plemion afrykańskich.

2. Umiejętność profesjonalnego fotografowania w terenie niezależnie od panujących warunków. Umiejętność zyskana dzięki praktyce w zawodzie fotoreportera.

3. Umiejętność obchodzenia się z bronią na poziomie podstawowym. Nabył ją dwu miesięcznym na przeszkoleniu wojskowym dla studentów. Strzelić potrafi, ale nie lubi militariów i nie zna się na broni. Dla Jean karabin maszynowy to karabin maszynowy, raczej nie rozróżni niuansów i modeli broni.

4. Znajomość języków (człowiek po studiach zna nie tylko swój ojczysty język)

Francuski – perfekcyjnie - język rodzimy (wykształcenie wyższe w dziedzinie związanej z językiem – dziennikarstwo - znacznie poszerza słownictwo postaci)

Angielski – podstawy umożliwiające porozumiewanie się; (dołożyłem ten język, bo trzeba będzie czasem otworzyć gębę do pani feministki i tego szlachcica angielskiego

Lingala i Suahili – zna kilka podstawowych zwrotów w tych językach;

Wyposażenie:

1. Teczka prof. Alaina Lecroux’a:

Jest to drewniane pudełko o wymiarach 25x20 cm wykonane z ciemnego hebanowego drewna. Ale ważniejsza od opakowania jest zawartość. W środku znajdują się dwa bruliony z zapisami prof. A. Lecroux’a opatrzonymi tytułem „Notatki z podróży po Kongu Belgijskim w latach 1952-53”. Korespondencja czylikilka listów od różnych osób adresowanych do profesora Lecroux. Wycinki z gazet dotyczące sytuacji w Kongu Belgijskim w ciągu 4 ostatnich lat (1960-64). Poza tym kilka ciekawych zdjęć, rachunków i innych luźnych notatek.

2. Sprzęt fotograficzny:

Wyprodukowana w 1956 roku Leica M3 z obiektywem 35 na 2,8mm. Jak na początek lat sześćdziesiątych jest to bardzo dobry sprzęt. Aparat znajduje się w specjalnym nieprzemakalnym etui zamocowanym na ramieniu Jean za pomocą dwu długich skórzanych pasków. Filmy do aparatu kilkanaście sztuk i zapasowy obiektyw. Ten aparat ma dla Jeana znaczenie sentymentalne. Ma nawet swoje imię: Sheila.



Drugi zapasowy aparat ten sam model Leica M3, aleten został zakupiony dopiero w Brazzaville i Jean dopiero oswaja się z nowym nabytkiem.

3. Dyktafon + 4 kasety magnetofonowe: jakiś stary model wyprodukowany w latach pięćdziesiątych.

4. Papierosy:

Trzy kartony papierosów Gauloises, typowo francuska marka. Dlaczego akurat ta marka papierosów i jaka jest związana z tym historia o tym dowiesz się z jednego z moich postów. O ile przyjmiesz mnie do sesji

5. Duży plecak +5 do nieprzemakalności oraz podręczna torba podróżna zwykle wisząca na ramieniu.

Pozdrawiam Adr

PS. Za kilka dni wrzucę literaturę dotyczącą sesji i uzupełnię materiały dotyczące postaci


Wybrana literatura:

1. Andrzej Zajączkowski, Niepodległość Konga a kolonializm belgijski: zarys historyczno-socjologiczny, Warszawa 1969. (ciężka typowo naukowa książka – z całym aparatem naukowym w postaci przypisów, ale zawiera sporo interesujących faktów. Dobra do korzystania wybiórczego)


2.Tadeusz Pasierbiński - Śmierć w technikolorze, 1969 (szczególnie interesująca książka dla najemników, pozycja bardziej popularna niż naukowa – polecam)


3. Tadeusz Pasierbiński - Kongo - nie tylko tam-tamy (porusza większość ważnych kwestii dotyczących Kongo w latach 60-tych)

4. Patrick, Chauvel, Reporter wojenny, 2005 (świetny zbiór reportaży wojennych, książka naprawdę godna polecenia)

Z powodzeniem można korzystać z książek Ryszarda Kapuścińskiego.
 

Ostatnio edytowane przez Adr : 16-09-2008 o 15:36.
Adr jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 17-09-2008, 10:20   #45
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Poniższa postać jest wyjątkowa ze względu na sposób opisania historii. To była pierwsza próba z tym podejściem. I szczerze mówiąc fajnie mi się pisało.
Polecam ten sposób tworzenia historii postaci.
Imię: Harpo Longwayfromhome
Rasa: czarci gnom - gnom z szablonem czarciego stworzenia
Klasa: łotrzyk2 /zaklinacz6
Historia:
Moje pierwsze wspomnienia?.. Hmmm.. Klatka. Moja matulka zmarła przy porodzie, a ojca nigdy nie spotkałem.. Z czego akurat się cieszę. Dorastałem w jako niewolnik u potężnego maga. Można powiedzieć, że stanowisko odziedziczyłem po matce. Bo ona służyła mu jako królik doświadczalny w magicznych eksperymentach. A ja byłem jednym z nieudanych efektów tych doświadczeń. Miała wyjść z tego potężna istota, żywa broń, a wyszedłem ja.
Przez pewien czas mój pan obserwował mnie licząc na to że okażę się jednak potężny.. A wykazałem jedynie drobne ciągotki do magii. Kiedy nauczyłem się mówić i chodzić, zostałem sługą i pomocnikiem mego pana potężnego arcymaga Caldonisa. Po prawdzie taki był z niego arcymag jak ze mnie archont, ale trzeba przyznać, że był potężnym czarodziejem.
W sumie go lubiłem, na tyle na ile można lubić apodyktycznego megalomana, marzącego władzy nad światem, cnocie pewnej księżniczki i zemście na kilkudziesięciu wrogach. Arcymaga łatwo było obrazić, a wtedy mogłeś albo płaszcząc błagać o przebaczenie i przypochlebiać mu się, albo dołączyć do listy osób na której zemści się w najbliższej przyszłości.
Ale Caldonis miał i swoje zalety. Był świetnym nauczycielem i dzięki niemu szybko zrozumiałem i pojąłem mój talent zaklinacza. O ile przypochlebiałeś i płaszczyłeś się przed nim, potrafił być wyrozumiały, a nawet łagodny.
Gdy osiągnąłem odpowiedni wiek, awansowałem z pomocnika na ochroniarza. Ładnie to brzmi, ale niezbyt ładnie wygląda. Trafiłem do lochów oddzielających jego siedzibę od świata zewnętrznego. Gdzie wraz z najemnymi potworami, nieumarłymi i podobnymi do mnie nieudanymi owocami jego eksperymentów, broniłem go przed poszukiwaczami przygód żądnymi skarbów, sławy i głowy mego pana. Nie mylisz się, pełniłem rolę potwora którego dzielni bohaterowie z legend zabijają po drodze do złego maga. Dlaczego nie uciekłem? Urodziłem się w klatce, nie znalem świata poza siedzibą mego pana. A współtowarzysze z lochów, mówili że świat jest zły, a takich odmieńców jak ja zabija się od razu. Życie w lochach miało swoje zalety, większe towarzystwo, lepsze posiłki, no i rozrywka w postaci pełnych brawury i głupich poszukiwaczy przygód, którzy zwabieni legendami o skarbach przybywali uwolnić świat od zła jakim był mój pan. Aż pewnego dnia zjawili się oni.. Nie wiem co takiego zrobił mój pan, że wkurzył zakon paladynów. Ale ci nie byli amatorami jak ich poprzednicy . Przybyli w dużej liczbie, z kapłanami i czarodziejami. I systematycznie oczyszczali loch z moich kumpli, komnata za komnatą. Po raz pierwszy złamałem rozkaz mego pana. Nie stanąłem do walki, tylko ukryłem się w wychodku licząc na to że nikt tam zaglądać nie będzie. Słyszałem krzyki zarzynanych przyjaciół.. eee ..to za duże słowo. Towarzyszy broni i kumpli. Bałem się jak nigdy dotąd i nigdy później. Wytrzymałem dwie doby. Potem wyszedłem, przez pewien czas przebywałem w najciemniejszej części lochów mego pana.. Ale potem głód i samotność wywabiły mnie na powierzchnię. Przez pewien czas trzymałem się lasów unikając innych osób, aż przypadkiem natknąłem się na grupę lokalnych bandytów.
Po nieudanym napadzie na karawanę potrzebowali świeżej krwi, a mój wygląd nie okazał się taki straszny jak sądziłem. Ich szef Vinnie Draco podszkolił mnie nieco w złodziejskim rzemiośle. Poczciwy Vinnie, szkoda że skończył na stryczku. Przez jakiś czas zbójowałem. Jako jedyny zaklinacz w bandzie byłem bardzo przydatny, choć nie lubiłem tej roboty. W lochach walczyłem , ale z przeciwnikiem który przeszedł przygotowany i chętny do walki. A ci tutaj bronili swojej własności, nie garnęli się do walki, a niektórzy błagali o litość. To nie było już to samo.. Nasze sukcesy w rabowaniu przełożyły się na popularność, w postaci listów gończych. Wkrótce urządzono nas obawę, szajkę rozbito , a biedny Vinnie skończył na szubienicy.. A chciał uzbierać jedynie dość gotówki by móc oświadczyć się dziewczynie i otworzyć warsztat krawiecki.. Szkoda chłopa. Spotkałem jego dziewczynę. Nie była mu zbyt wierna i niezbyt długo go opłakiwała. Może to i dobrze, że Vinnie skończył jak skończył. Lepsza szubienica czy złamane serce? Spotkanie z dziewczyną Vinniego, Malteą, nie było przypadkiem. Zanim nas przydybali ludzie barona, Vinnie dał mi list adresowany do niej, na wypadek gdyby mu się nie udało ujść żywym z obławy... Cóż, jemu się nie udało. A mnie tak.
Maltea mieszkała w Viselburgu. Całkiem sporej mieścinie na ruchliwym szlaku handlowym. I tam zatrzymałem się na dłużej, zajmując się głównie drobnymi kradzieżami. Potem pojawiły się bardziej skomplikowane skoki, aż tutejsza gildia złodziejska położyła na mnie łapę. Dali wybór, albo zacznę działać pod ich komendę, albo moja głowa znajdzie się pod bramą miejską, a reszta ciała w rzece...Zgadnij, co wybrałem?
Tak zostałem włamywaczem i kieszonkowcem, a czasem zabójcą, wypełniającym rozkazy Gildii Borsuka , bo Gildi przewodził Gnarr "Borsuk" Bonager. Twardy krasnolud i uczciwy krasnolud. Szkoda, że niezbyt spostrzegawczy. Inaczej zauważyłby pewnie konkurencję "młodych wilków" która mu rosła pod nosem. I tak kolejny etap mego życia się zakończył, gdy gildia uległa rozłamowi i rozpoczęły się brutalne i bezwzględne walki o władze w mieście. Ja stanąłem po stronie Borsuka.. Kiepski wybór.. Borsuk przegrał, a ja ulotniłem się z miasta.. Udałem się do.. Nie wiem, nie pamiętam...Opuszczenie miasta to ostatnie moje wspomnienie... Nie wiem co było potem.

Uzupełnienie Historii:

Rozdział 1- dzieciństwo
Pewnie myślisz, że miałem ciężkie życie u mego pana? Nie było tak źle. Owszem , byłem jego sługą, ale robota była lekka i łatwa. Caldonis był stosunkowo dobrym panem. Niech cię nie zwiodą legendy. Źli magowie nie knują przez cały dzień wielkich planów zniszczenia, nie słuchają jęków więźniów konających w lochy ..No , dobra. W każdym razie Caldonis tego nie robił. Znaczy, knuł plany zemsty na wrogach, a miał ich wielu. Ale rzadko kiedy je realizował. Poza tym porywał różne istoty w celu wyhodowania broni ostatecznej.. Dzięki czemu miałem w lochach sporo towarzyszy w niedoli. Ale o tym później...Poza tym malował. I to całkiem nieźle. W jego komnatach wisiały pejzaże i autoportrety (mnóstwo), a także inne portrety. Mój pan pokazał mi kiedyś portret pewnej gnomki. Rzekł że to był portret mej matki.
Była piękna, a najbardziej podobał mi się jej uśmiech. Ciekawe co by powiedziała na widok syna.. Czy odrzuciła by mnie, czy zaakceptowała ? Takie pytanie zadawałem sobie przesiadując przed portretem wiele nocy.
Mój pan nie urodził się zły.. Kiedyś, przy szklaneczce elfiej brandy opowiedział mi swoja historię. W młodości był bowiem nadwornym magiem na dworze królewskim. Był szanowany za talent i wiedzę którą służył swemu królowi. Ale ten miał piękną córkę, i ona stała źródłem kłopotów. Mój pan zakochał się w niej, i zażądał od króla jej ręki. Oczywiście został wyśmiany. A drwin z siebie mój pan nie znosił. Odszedł z królestwa, stworzył siedzibę i zaczął tworzyć potężną broń , narzędzie pomsty na królestwie. Od czasu robił sobie przerwy na przygotowanie jakiejś złośliwej klątwy, lub wycieczki z których wracał z nowymi wrogami na których miał się zemścić. Owej żywej ostatecznej broni nie zdążył zrobić, przyszli paladyni i zakończyli żywot mego pana.
Jednym z najbardziej przerażających rzeczy które musiałem robić, była opieka nad niewolnikami i asysta przy eksperymentach.. Te wrzaski bólu, te oczy puste.. martwe ,choć w nadal w żywym ciele. Stały się częścią mych dziecinnych koszmarów.

Rozdział 2 -lochy

Lochy można podzielić było na trzy części. Zasiedlane przez trzy grupy stworzeń. Jedna grupa to najemne potwory, głównie troglodyci, ogry i gobliny, pod wodzą ogrzego maga Xicloca, w tej grupie było też kilka minotaurów, pod wodza Swoopa łamacza czaszek. Niby podlegali Xiclocowi, ale często ostentacyjnie ignorowali jego rozkazy. Xicloc był ogrzym magiem i totalnym debilem. Nie potrafił rzucić nic poza zaklęciami wynikającymi z jego zdolności czaropodobnych. Co go bardzo wkurzało.
Kolejna grupę stanowili nieumarli, głównie szkielety i zombi, pozostałości po dzielnych poszukiwaczach przygód. Ożywiane były przez Irictosa... pierwszego ucznia Caldonisa.
Nieumarli raczej stanowili małe zagrożenie...Tępe martwiaki to nieduży problem, ale Irictos świetnie nimi komenderował.
Sam Irictus był duchem, którego Caldonis przywiązał do jego doczesnych szczątków. Była to kara za próbę przejęcia władzy. Tak wiec szkieletowy mag Irictus był marnym odbiciem siebie sprzed lat, przywiązanym do lochów i zmuszanym do komenderowania najsłabszą frakcją w lochach. Niemniej nikt nie wchodził na teren nieumarłych bez powodu. Krążyło po nim bowiem kilka duchów widm i upiorów, nad którymi Irictus nie miał władzy. A bardzo się starał zdobyć.
Ostatnia frakcja składała się z istot podobnych do mnie. Były tu wilkołaki, półwilkołaki, i inne łaki, półczarty, półniebianie, półgolemy , jeden niebieski slaad, dwa półslaady., a także półgargulce i niebieskie gobliny. Dowodziła nami Savra półelfka-pół czerwona smoczyca, która oprócz siły zdolności magicznych miała atuty w postaci pół czarnego smoka- pół dragonne słuchającej je rozkazów. Oczywiście ja trafiłem do tej frakcji.
Każda grupa nie cierpiała dwóch pozostałych ( pomijając szkielety Irictosa, bo te nie odczuwały niczego). Ale jednoczyliśmy siły, gdy do lochów wdarło się coś trudniejszego. Ale takie zdarzenia rzadko miały miejsce.
Kłótnie i bójki nawet wewnątrz poszczególnych frakcji nie należały do rzadkości. Żyliśmy razem ze względu na okoliczności, w ciasnocie i bez możliwości wyjścia. Zdrada oszustwo i nienawiść, były normalnością. Trudno w takich warunkach zawierać przyjaźnie.
A wiesz, że dwa razy ocaliliśmy okolicę?
Do lochu bowiem przebiły się z świata podziemnego drowy. To była krwawa bitwa , zginęło kilkunastu naszych, wiele szkieletów Irictusa, ale niedobitki wrogów uciekły z powrotem.
Straty byłyby mniejsze gdyby trójka dowódców potrafiła się dogadać w sprawie tego kto będzie głównodowodzącym.
A potem nastąpił drugi najazd, ale tym razem drowy dogadały się z Xiclociem który ich wsparł. Gdyby minotaury nie przestrzegły Savry, nie rozmawiałbyś dzisiaj ze mną.
Starliśmy się w kilkunastu komnatach. Walka była krwawa. Zginęło wielu po obu stronach, ale nas było mniej i zaczęliśmy przegrywać. Aż w samą walkę wplątał się Caldonis który za pomocą magii przywołał legion pomniejszych demonów. Drowy zostały wyniszczone. Frakcja Savry bardzo osłabiona, a Xicloc, pupilek półsmoczycy i minotaury martwe. Władze nad większą częścią lochów objął Irictos. To był początek końca.

Miesiąc potem do lochów wkroczyła krucjata jednego z zakonów. Nieumarli Irictosa stanowili mizerną obronę, a moja frakcja praktycznie nie była nieliczna. Widziałem że nie mamy szans, ale Savra była przekonana o swej niezwyciężoności.. Myliła się i przyszło jej srogo zapłacić za te pomyłkę.

Rozdział 3- bandycki szlak

Vinnie Draco, najsympatyczniejszy bandyta jakiego można było spotkać. Nauczył mnie swego fachu, pomógł uszyć pierwszą maskę. (Wspominałem, że zanim został łotrzykiem był krawcem?). Jego drużyna składała się z takich samych wykolejeńców jak on i ja. Bugger stchórzył na polu bitwy przynosząc hańbę swemu klanowi. Co prawda strach był wywołany magicznie. Ale to wystarczyło starszyźnie klanu. Krasnoludy są bardzo surową w osądach rasą. Urgo urodził się półorkiem, a to nie jest mile widziane we górskich wioskach. Ale czego się ci durni chłopi spodziewali po owocu gwałtu będącego dziełem orka? Aswill pobił się o kobietę, przez przypadek zabijając przeciwnika i za to wyleciał niziołczego taboru. Było jeszcze kilku innych, ale nie pamiętam ich tak dobrze. Nie mieli dokąd wracać, a chcieli wyrównać ze światem rachunki. Teraz byłem wśród nich i ja.
Byliśmy "Górskimi Smokami" i łupiliśmy kupców na traktach. Zazwyczaj obywało się bez walki, ale czasami kupcy stawiali opór. A wtedy ,cóż... wolałem, kiedy jednak nie walczyli.
Z moimi zdolnościami, potrafiliśmy coraz dokonywać bardziej zuchwałych napadów.
Możesz uznać to za przechwałki, ale to była w głównej mierze moja zasługa. Wkradałem się bowiem pod przebraniem magii do karczm i zdobywałem informacje. Mieszałem szyki przeciwnikowi za pomocą różnych sztuczek. Razem z Vinniem opracowaliśmy wiele różnych podstępów. Stawaliśmy się bogaci.. ale też i sławni.
A sławny bandyta to bandyta za którego głowę wyznaczono dużą nagrodę. Wkrótce więc na naszym terenie pojawiło się łowców nagród. Większość z nich to byli amatorzy.
Ale stanowili przestrogę na przyszłość.. Błagałem Vinniego, by dał sobie spokój. Proponowałem byśmy się przyczaili na rok, może dwa.
- Jak będziemy cicho to o nas zapomną,. Nie będzie łowców szwendających się po górach, a i kupcy powrócą na szlak w większej liczbie. -mówiłem, ale Vinnie nie chciał słuchać.. Niewiele brakowało mu do zebrania wymarzonej sumy.. I ten brak cierpliwości się na nim zemścił.
Kolejny napad był sukcesem, ale zdenerwował barona na którego terenie grasowaliśmy. Urządził on obławę , największą od wielu lat. Byliśmy jak zwierzęta, ścigani od kryjówki do kryjówki. Znów wróciły do mnie wspomnienia z lochów. Pierścień się zacieśniał i poszliśmy w rozsypkę, próbując na własna rękę wyrwać się z obławy. Mnie się udało, a co z innymi?
Znam tylko los Vinniego i Buggera.. Ciało krasnoluda złożono stóp szubienicy na której powieszono Vinniego. Było ono naszpikowane strzałami. Kiedyś Bugger wspomniał, że nigdy więcej nie ucieknie z pola walki. Dotrzymał danego słowa.

Rozdział 4- Viselburg

Viselburg był wspaniałym miastem.. Położony nad rzeką , rozbudowany zawsze gwarny. Pełne tawern i osobników wszelkich ras. Tu nikt nie pytał o pochodzenie, a jeśli pytał to nie specjalnie zagłębiał się w tym temacie. Mój brak obycia często dawał o sobie znać. Ale wtedy opowiadałem historyjkę, że przybywam z daleka. I to wystarczało. Byłem daleko od domu i takie przybrałem nazwisko.
W mieście żyłem z dnia na dzień nie wiedząc że przyciągam uwagę miejscowej gildii złodziei. To były przyjemne czasy.. Pełne wygód, ale i ucieczek przed strażą miejską.
Aż pewnego dnia do obudziłem się związany niczym baleron w jakimś baraku zamiast w łożu w pokoiku który wynajmowałem.
Dopiero po chwili zauważyłem, że nieco dalej siedział siwobrody krasnolud o pokrytych szramami muskularnych ramionach, i szpakowatych włosach. Dowiedziałem się, że zamierza mi złożyć propozycje nie do odrzucenia.
Gnarr trzymał gildię krótko, ale znał się na zarządzaniu. Ważną u niego sprawą był szacunek. Należało go okazywać starszym członkom gildii, jak i wymagać od młodszych. Trzeba też było mieć jakiś interes na pokaz, zwłaszcza gdy się było wyżej postawionym członkiem gildii. Gnarr był złotnikiem.. I to naprawdę dobrym. Przewodził też gildii jubilerów w mieście.
Ciekawe jak głupią minę zrobiliby, gdyby dowiedzieli się, że największymi napadami stoi przywódca cechu jubilerów ?
Ja sam terminowałem u jednego alchemika z rozkazu szefa. Nie przykładałem się do tej roboty, bo miałem więcej teoretycznej wiedzy niż on. I pewnie dlatego nigdy nie nauczyłem się przyrządzać mikstur. Zresztą mój "pracodawca" był strasznym bufonem i wymigiwałem się od tej roboty jak mogłem Gdyby nie protekcja Gnarra i mój talent do rozpoznawania mikstur i składników pewnie dawno by mnie wylał.
Praca dla gildii złodziei miała swoje plusy.. ale minusy. Żyłem na wyższej stopie, niż gdy byłem wolnym strzelcem. Ale i miałem mniej swobody.

Będąc członkiem gildii byłem przydzielony do komórki. Moja komórka składała się z pięciu członków, w tym mnie. Na jej czele stał Slick łotrzyk/skrytobójca. Paskudne diablę o złośliwym charakterze, ale na swój sposób dbający o podległych mu ludzi. Byli też bliźniacy Task i Tarm . Ludzcy wojownicy, ale o sile ogra w łapach. Nie należeli do bardzo rozgarniętych, ale byli za to sympatyczni. No i była ona.. Gnomka o włosach barwy miodu i fiołkowych oczach, oraz posągowej figurze. Na imię miała Lyiss i podobnie jak ja była łotrzykiem/iluzjonistką. Przy czym, gdy ja byłem przede wszystkim zaklinaczem, to ona była przede wszystkim łotrzycą. Przystąpiła do gildii by dawać biednym, a odbierać bogatym. A ja podkochiwałem się w niej. Nie myśl sobie, że była pierwszą.. Co to to nie...Miałem te doświadczenia z kobietami, gdyż domy uciech wolały płacić za zlecenia dla gildii w naturze. Niestety panie lekkich obyczajów nie wywodzą się z gnomów, a jedyna krasnoludka była wyłączną "własnością" Borsuka . I choć urody były wielkiej, to z racji wzrostu harce miłosne były nieco kłopotliwe ..choć muszę przyznać, że zabawne.

Pracowaliśmy pod komendą Slicka wielokrotnie i zdobywałem prestiż w gildii. Ale bardziej od prestiżu obchodziło mnie to, że spędzałem ten czas z Lyiss. Także czas pomiędzy misjami starałem się spędzić z nią. Wiele nocy spędziliśmy na rozmowach, w których opowiadała mi o swoim życiu i wyrównaniu szans między biednymi. Marzyła jej się powszechna równość.
A mnie marzyła się ona.. Ale wstydziłem się jej o tym rzec. Czułem się gorszy, przez te krople czarciej krwi które we mnie płynęły.. Nie byłem jej godny.

Nikt nie zauważył początków zagłady. A zaczęło się banalnie. Gnarr włączył do gildii złodziei Balneosa, utalentowanego barda i niezłego mówcę. Nie podobał mi się ten gościu, blondasek o buzi anioła. I niestety miałem rację. Balneos podkopywał reputację Gnarra, spiskował za jego plecami. Marzyła mu się władza, a co gorsze, wiedział jak zrealizować swoje marzenie. Miałem, mam duży szacunek do Gnarra ale powiem że zgnuśniał, osiadł na laurach.. Nie dostrzegł zbliżających się kłopotów, aż było za późno.
Gdy Balneos był gotowy, wypowiedział posłuszeństwo Gnarrowi i zażądał by krasnolud oddał mu pozycję szefa gildii . Ponad połowa gildii stanęła za Balneosem. Ale bard nie docenił krasnoluda. Borsuk może i rozleniwił się, ale nie był szefem gildii złodziei bez powodu. Rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Złodzieje walczyli w zaułkach, mnożyły się skrytobójcze zamachy, podpalenia. Bitwy zeszły na ulicę, straż miejska przestała panować nad sytuację. Baron, którego miasto było lennikiem, wysłał podległe mu wojska, ale dowódcy jego oddziałów zostali przekupieni zarówno przez Gnarra jak i Balneosa. I przybycie wojska tylko zwiększyło chaos, ulice spłynęły krwią. A mieszkańcy zamknęli się w domach modląc się o litość do bogów.
W owym czasie stanąłem po stronie Gnarra i razem ze Slickem dokonaliśmy wielu udanych akcji. Ale próbę zamordowania Balneosa zakończyliśmy fatalną porażką, zginęli wtedy bliźniacy. Oczywiście stanięcie po stronie Gnarra zaowocowało kilkoma starciami z nasłanymi na mnie zabójcami. Z których wyszedłem zwycięsko.
Nie wspomniałem o Lyiss?.. No, tak. To smutniejsza część mojej historii. Lyiss stanęła po stronie barda. Omotał ją swymi słowami niczym pająk muchę za pomocą sieci.
I tak doszło do pewnej nocy.. Na dachu ja i ona. W dole walczący ze sobą rzezimieszki, nastolatki ,które zamiast bawić się w chowanego, próbują zasztyletować się nawzajem. W górze księżyc.. Romantyczny widoczek, prawda?
Rozmawialiśmy, ona przekonywała mnie do tej gnidy, ja starałem się rozjaśnić jej sytuacje i wyjaśnić jej, że źle wybrała. Że Balneos ją oszuka. Aż obu stronom skończyły się słowa, prośby , błagania.
Lyiss sięgnęła po miecz i rzekła że przybyła mnie zabić, z rozkazu mistrza gildii Balneosa.
To był ciężki bój, nie tylko z tego powodu, że była doświadczonym przeciwnikiem. Ciężko było mi złożyć się do ciosu, ciężko mi było ją zranić .Ale gdy kolejny cios jej miecza ranił mój bok, przeklęta krew przebudziła się. Zebrałem wszystkie swoje siły, cały mój potencjał magiczny i spryt.. I zabiłem ją. Potem płacząc, trzymałem ja w rękach.. Przez łzy patrzyłem jak ulatnia się życie z jej ciała. ..
Parę dni później Gnarr przeprowadził atak na kryjówkę Balneosa, zabił wielu z jego przybocznych, ale co z tego?.. Balneos przeżył, a Gnarr skonał od odniesionych ran dwa dni po niefortunnym ataku. To był koniec.. Co prawda, następca Gnarra został wyznaczony, ale Balneos triumfował. Wtedy to opuściłem Viselburg.. Nic mnie tu już nie trzymało.
Czasami zastanawiam się, co by było gdybym przyjął propozycję Lyiss i stanął po stronie tego zdradzieckiego barda?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 05-11-2008, 19:22   #46
Adr
RPG - Ogólnie
 
Adr's Avatar
 
Reputacja: 1 Adr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputacjęAdr ma wspaniałą reputację
Wklejam kolejną postać z sesji na LI, w której już nie gram. Postać jest nieco inna niż poprzednie. W sesji długo nie pograłem i po miesiącu przerwy wybiłem się z klimatu. Ale samo tworze postaci było dla mnie bardzo przyjemne. Może to dosyć dziwna teza ale Czasami tak mam, że tworzenie karty jest przyjemniejsze niż sama gra. Miłego czytania Adr


Maestriel – postać upadłego anioła Autor: Adr

Imię Anioła:
Maestriel – (maestria wł. – mistrzostwo, artyzm; końcówka -el – oznacza boskie pochodzenie). Znaczenie imienia - artyzm Boga, mistrzostwo w dziedzinie sztuki, ma związek z szeroko rozumianą twórczością. Imię wiąże się z główną cechą postaci i zarazem specjalizacją. Maestriel jest przede wszystkim twórcą i artystą. (rozwinięcie patrz niżej)

Imię i nazwisko:

Aron
jest skrótową wersją imienia anielskiego Arondiel. Arondiel był towarzyszem i przyjacielem Maestriela w niebie. Maestriel przyjmie imię przyjaciela. Dlaczego? Jak przyjmiesz moją postać to się przekonasz.

Miano Aron jest pochodzenia biblijnego.Nie mogłem znaleźć informacji, która by dokładnie wyjaśniła znaczenia tego imienia.

???
- Celowo nie podaje nazwiska. Zamierzam wprowadzić je w trakcie sesji. W zależności od tego z czym zetknie się moja postać w czasie pobytu na ziemi. Może będzie to nazwisko jakiegoś gwiazdora pisarza, aktora lub sportowca.


Chór: Triada Chwały

Tu mam problem i proszę o jakieś ukierunkowanie. Po przeczytaniu całej karty wybierz chór, który będzie najlepiej pasował.


Wygląd (ciało):

Ciało Maestriela zostało ukształtowane przez niego samego. No z niewielką pomocą jakiejś istoty. Czy był to Jahwe? A może któryś z potężniejszych aniołów? (pozostawiam Ci wolną rękę, może wymyślisz coś ciekawego).

Maestriel
to człowiek charakteryzujący się imponującą postawą. Świadczą o tym wysoki - prawie dwumetrowy - wzrost, barczysta sylwetka i proporcjonalne umięśnienie ciała.

Twarz Gładka i delikatna nadająca się idealnie do uśmiechania, ale w początkowej fazie sesji przyjmować będzie najczęściej wyraz smutku i goryczy. Wymyśliłem nawet swoistą nazwę („antyuśmiech”) dla tego grymasu, który będzie często gościł na twarzy Maestriela.

Charakterystyczne, zielone oczy Maestriela mają w sobie osobliwą głębie i silnie przyciągają uwagę innych. Spojrzenie tych niezwykłych oczu jest zwykle przenikliwe, jednak od czasami łagodnieje szczególnie w chwilach zamyślenia.



Maestriel

Funkcja w niebie:

Maestriel
był jeden z aniołów pracujących podczas powstawania Rajskiego Ogrodu. Maestriel jest przede wszystkim artystą, jednak jego moce twórcze są wtóre wobec mocy Bożej. Bóg stwarza z nicości, a anioł miał jedynie moc przetwarzania materii i możliwość nadawania kształtu i formy. Moc Maestriela sięgała tylko powierzchni bytu, zaś moc Wszechmocnego Boga dotykała tajemniczego rdzenia i samej istoty bytu.

Maestriel
składał Bogu dziękczynienie za powołanie do życia i dar jakim jest moc twórcza:

- O Panie to Ty mnie stworzyłeś w początkach czasów, wyrwałeś mnie z niebytu i ocaliłeś od nicości. Tchnąłeś we mnie moce twórcze, abym służył Ci pomocą przy budowie Rajskiego Ogrodu. Twa twórcza wola jest wolą miłości. Namaściłeś mnie twórczą wolą i obdarzyłeś mnie nieugaszonym zapałem twórczym. Nauczyłeś mnie jak nadawać kształt materii. Twa dobroć kierowała mymi czynami. Sięgam pamięcią do mych pierwszych prób kształtowania rzeczy. Pamiętasz zapewne te efemeryczne twory i rachityczne drzewka, które naginałem siłą mej woli. Ty jednak nie zwątpiłeś we mnie. Wspomogłeś i wyzwoliłeś moje moce. Czuwałeś by ład i harmonia zwyciężyły nad chaotycznymi wibracjami pierwotnego stworzenia. Panie jesteś mym mistrzem, jam Twym sługą i wyrobnikiem. Składam Ci hołd i dziękczynienie za dar tworzenia jakim mnie obdarzyłeś. Amen.

Kiedy wielkie i dobre dzieło stworzenia zostało ukończone i nadeszły chwile błogiego odpoczynku. „Jahwe dał mi nagrodę według mej sprawiedliwości, odpłacił mi według czystości moich rąk (PS. 18.21).

Maestriel
został wynagrodzony. Od tego czasu doświadczał szczęśliwości i spoczywał zanurzony w bezgranicznej miłości Boga. Harmonia, miłość i moc boska otaczały go zewsząd. Lecz taka sytuacja go nie satysfakcjonowała. Zapał twórczy wlany przez Boga przy stworzeniu Maestriela rozpalał wnętrze anioła i nie pozwalał mu zaznać spokoju, ani trwać w bezczynności.

- O wszechmocny Jahwe opromieniłeś mnie monotonnym blaskiem Twej chwały i zanurzyłeś mego ducha w niezmierzonej i biernej szczęśliwości. Zapuszczam korzenie mego ducha w Twej miłości, która jest cennym nektarem i pokarmem mego bytu. Panie pozwoliłeś zatopić się w Twojej łasce i nakazałeś mi trwać w wiekuistym odpoczynku.

- Panie nagrodziłeś mnie, lecz cóż mi po takiej nagrodzie. Spójrz moc twórcza mnie rozpiera, a Ty nie wyznaczyłeś mi nowych zadań. Czemu każesz mi całą wieczność trwać w bezczynności? Czyż mam marnować potencjał twórczy, którym mnie obdarzyłeś przy stworzeniu? Skazujesz mnie na bierne oczekiwanie, kiedy na ziemi jest tyle wolnej przestrzeni. Ileż pięknych tworów można by tam namnożyć. Boże mój pozwól mi znowu tworzyć.


Grzechy:

Maestriel widział przez chwilę pierwszych ludzi przebywających w Rajskim Ogrodzie. Sam nie przyjrzał im się zbyt dobrze, ale wiele informacji o ludziach uzyskał (z drugiej ręki) od innych aniołów. Większość tych opowieści było niesprawdzonymi plotkami, ponieważ anioły nie mogły wiedzieć jak to jest być człowiekiem. Maestriela zafascynowały możliwości i przymioty tej nowej istoty – człowieka. Szczególnie interesujące wydały mu się aspekty emocjonalne, cielesne i możliwość kreacji nowego życia (potomstwo).


1. Emocje:

- Trwam w wiekuistym spokoju i szczęśliwej egzystencji. Otacza mnie bezgraniczna miłość, w której tkwię zanurzony po koniuszki skrzydeł. Czyż takie trwanie nie ogranicza mojego ducha. To płytkie i jednostajne zadowolenie nie pozwala rozwinąć się w żadnym kierunku. Mam tego dość. Nie zaznałem nic poza błogim stanem uniesienia jaki towarzyszy doświadczaniu miłości. Ciekawe jak to jest czuć? Podobno emocje są jak kolory: jedne ciemniejsze, inne jaśniejsze. A kolory są piękne. Uczucia pewnie też są piękne i takie różnorodne. Podobno emocje i pragnienia w niezwykły sposób łączą się i plotą ze sobą tworząc tęczę uczuć. To musi być wspaniałe przeżycie
… – rozmarzył się Maestriel.

2. Ciało:

- Widziałem człowieka! To tylko kilka chwil, ale widok tej niezwykłej istoty tak bardzo zapadł mi w pamięć. To wszystko przez tą jego materialną powłokę, którą nazywają ciałem. Ten człowiek był taki wyrazisty i uformowany. Tak łatwo skupiało się na nim moje spojrzenie. Panie dlaczego mnie stworzyłeś bezcielesnym duchem?

Pamiętam dobrze gdy kształtowałem materię ogrodu maleńki okruch mego ducha utknął na chwilę w materii. To było niezwykłe doświadczenie. Ludzie jako cielesne istoty pewnie czują to o wiele wyraźniej. Ciekawe jak czułbym się i jak wyglądałbym w cielesnej powłoce …
- rozmarzył się Maestriel.

3. Prokreacja (potomstwo):

Pewno razu wpatrywałem się w gwiazdy i kontemplowałem nad istotą materii. Nagle zjawił się przy mnie Arondiel, jeden z mych świetlistych braci i przyniósł rozżarzoną wieść.

„Macte!”– Arondiel pozdrowił mnie zwyczajową myślą. Szybko przedstawił mi wieść, która wzburzyła jego myśli tak bardzo, że odczuł potrzebę podzielnia się swoimi niepokojami.

„Ludzie mogą tworzyć nowe istoty żywe? Sami z siebie mają moc powoływania życia?” – zapytałem zdziwiony i zaciekawiony informacjami jakie mi przedstawił.

„Tak jest bracie. Ludzie posiadają taką moc. Ad oculos widziałem poczęcie małego człowieka. To wielki i bezcenny dar jaki Stwórca ofiarował ludziom.” -
dopowiedział Arondiel.

Kiedy Arondiel oddalił się nie mogłem zaprzestać myśleć o tej sprawie. Możliwość kreacji żywych i rozumnych bytów?! Zaiste Bóg bardzo umiłował człowieka dając mu taką wielką moc. Sam mógłbym wykreować taki twór rozumny. Czyż jestem gorszy od człowieka?

Fascynacja możliwościami i przymiotami człowieka szybko przerodziła się w zazdrość. Maestriel zapragnął posiadać ludzkie właściwości. Jego rozmyślania obracały się niemal wyłącznie wokół tych wymarzonych przymiotów niedostępnych dla aniołów. Frustrację potęgował dodatkowo brak wyzwań twórczych (patrz: funkcja w niebie).

Stosunek do Buntu:

Przyszła nowina: BUNT! Wieść niepokojąca i nęcąca zarazem. Bunt aniołów. Wielcy aniołowie upomnieli się o swoje prawa. „Czyż sam nie powinienem głośno wyrzec swych niepokojów i wątpliwości Nastała najdogodniejsza chwila, aby wyjawić stwórcy swe pragnienia i niepokoje. Cóż czynić? Któż rozwieje moje wahania?”

Wszystkie myśli anioła błądziły w niewymiernych przestrzeniach. Rozbłyski nagłych olśnień wypełniły ducha i wzbudziły odwagę w sercu Maestriela. Przezwyciężona bojaźń i trwoga uleciały jak spłoszone ptaki. Język Maestriela stał się narzędziem grzechu i zwrócił się przeciw Bogu.

„Serce rozgorzało w mej piersi, od myśli moich rozżarzył się ogień i język mój przemówił:” [Ps. 39, 4]

- WSZECHMOGĄCY USŁYSZ MNIE!!! DAJ MI POSŁUCHANIE. CHCĘ wyzwań twórczych!!! DAJ MI ludzkie atrybuty!!! CHCĘ CIAŁO!!! DAJ mi emocje. CHCĘ CZUĆ, SŁYSZYSZ?!? ŻĄDAM mocy… CHCĘ tworzyć byty! Twory rozumne!! Dałeś moc człowiekowi.. DAJ MI , ta Moc MI się należy. MUSISZ ziścić MOJE słowa… Chcę zaznać wszechogarniającego spełnienia na wszystkich płaszczyznach egzystencji.
NIECH STANIE SIĘ WOLA MOJA!!! - Maestriel krzyczał, złorzeczył, żądał.

-„Jak długo jeszcze Jahwe, wcale na mnie nie wspomnisz? Dokąd zakrywać będziesz przede mną swe oblicze? Jak długo mam znosić utrapienia mej duszy i codzienną udrękę serca? Wejrzyj i odpowiedz mi!”
[Ps. 13, 2-4]

Dziwny impuls pobudził mego ducha. Czuję jak napływają i przepełniają mnie ogromy energii. Tak! Czuję w sobie moc. Nigdy nie czułem tak pewny, silny i mocarny. Jam twórca. Jam mistrz. Dziś zenit osiągnę, dziś moc moja się przesili.

Sam utworzę i uformuje sobie ludzkie ciało. Cóż to dla mnie ukształtować własną cielesność. Muszę tylko przybrać odpowiednią formę i wypełnić materialną powłokę. Duch mój promienieje i wznosi się na wyżyny. Mam moc, mam dość sił by samemu uformować mieszkanie dla mego ducha.


Rozwinięcie postaci w sesji. Pomysły.

Zakładam, że Maestriel strącony na ziemię uzyska możliwości człowieka, których tak pragnął. Ale czy będą one tak wspaniałe jak anioł sobie wyobrażał. Konfrontacja tych wyobrażeń z rzeczywistością. (zagadnienia ułożyłem zaczynając od najistotniejszych)

1. Dramat i dylemat twórczej jednostki
(niemoc twórcza i poszukiwanie natchnienia).

2. Niezwykła wrażliwość uczuciowa
(odkrywanie uczuć, emocji, pragnień).

3. Zdobycie wiedzy
o świeci, ludziach i wydarzeniach w niebie – oczywiste skoro nasze postacie nic nie wiedzą.

4. Próba powrotu do Boga lub poszukiwanie sensu życia i własnego miejsca w świecie ziemskim.

*****
Ukształtowanie ciała i wprowadzenie:

Dziwny impuls pobudził mego ducha. Czuję jak napływają i przepełniają mnie ogromy energii. Tak! Czuję w sobie moc. Nigdy nie czułem tak pewny, silny i mocarny. Jam twórca. Jam mistrz. Dziś zenit osiągnę, dziś moc moja się przesili.

Sam utworzę i uformuje sobie ludzkie ciało. Cóż to dla mnie ukształtować własną cielesność. Muszę tylko przybrać odpowiednią formę i wypełnić materialną powłokę. Duch mój promienieje i wznosi się na wyżyny. Mam moc, mam dość sił by samemu uformować mieszkanie dla mego ducha.

Wybrałem pozbawiony konturów i kształtu strzęp materii. Wyrwałem z niego fragment materii. Siłą woli wprawiłem go w ruch wirowy, aby obracał się niczym na garncarskim kole. Czas drgnął, a bezkształtna, materialna masa rozpalona do białości wibrowała w zawrotnym tempie wokół własnej osi.

Mocą mego ducha zacząłem dotykać wirującej materii. Szybko pojawiły się pierwsze kontury. Wniknąłem głębiej i skupiłem się mocniej tworząc szkielet konstrukcji. Kości twardniały i zastygały jakby scementowane. Prężyła się linia kręgosłupa i skryty w niej rdzeń kręgowy. Ciało drżało. Mięśnie kurczyły się i rozkurczały. Zwiększyłem nacisk i krew zaczęła krążyć inicjując podskórne życie. Kształtując nerwy pierwszy raz poczułem, że zaciera się granica między twórcą a tworem. Przeniknąłem do materialnej powłoki. Jednak czułem jakieś niedociągnięcia. Nagle na ciało padł promień światła, który znikł równie niespodziewanie jak się pojawił. Zaciągnąłem się pierwszym nieśmiałym oddechem i uświadomiłem sobie, że na mojej twarzy wykwitł uśmiech.


Tak oto dokonało się moje zejście w materię.

****

Lecę bystro! Wznoszę się! Lecę! Tam na szczyt. Rozcinam przestrzeń moją źrenicą jak mieczem. Usmolone obłoki i płonące chmury rzygają ognistym deszczem. Światło więdnie i mętnieje, blask słabnie. Żywioły przestały milczeć. Huki i grzmoty rozrywają ciszę na strzępy. Widzę krawędź świata.

Ukłucie bólu szarpnęło ciałem Maestriela.

- AAAAAAAAAAAAAAaaaaaaa… – okrzyk był pierwszą reakcją na ból.

Zostałem ugodzony. Fala ognia ogarnia moje ciało. Płonę i spadam w nicość jak meteor. Nie czuję przestrzeni. Nie czuję kierunku. Próbowałem się skulić jednak bezwład ogarnął moje ciało. Moje skrzydła płoną. Trawi je żarłoczny ogień. Pęd ogłuszył mego ducha. Spadam. Uderzyłem w coś”

Spotkanie materialnego ciała Maestriela z inną materią wywołało odgłos, który utonął wśród innych obcych dźwięków. Na krótką chwilę zgasło światełko świadomości Maestriela. Nieświadomość otuliła go jak mrok. Kiedy ponownie roznieciła się świadomość okrutne okruchy ból wgryzły się w ciało anioła. Maestriel upadł na twarz. Lecz nie tak jak pada się przed majestatem stwórcy. Po kilku chwilach szoku wsparł się na łokciach i nieznacznie uniósł głowę.

W nos anioła wwiercił się odrażający odór. Skurcz żołądka targnął całym obolałym ciałem. Kolejny skurcz wyszarpnął z wnętrzności jakieś resztki, które wylały się przez otwarte usta Maestriela. Ból nie ustępował. Z ust anioła zwisały girlandy śliny oblepione wszechobecnym pyłem.

- Ej, Dominik, co mu się stało do kurwy nędzy?- jakiś szorstki i obcy głos wpadł do ucha anioła.

Maestriel poczuł dotyk ciepłych, spoconych dłoni. Ktoś podźwignął go na nogi. Co kilka chwil ciałem anioła wstrząsały dreszcze. Maestriel strwożony ogromem bólu dostrzegł, że jest nagi. Ktoś go prowadzi. Ale dokąd? W umyśle mętlik. Powoli świadomość odpływa jak mały okręt znikający na skraju horyzontu.

******

- Zdrowia, pieniędzy i pierwszy milion... – z odmętów nieświadomości zbudził anioła czyjś czysty głos.

Maestriel przebudził się. Kiedy otworzył oczy zorientował się, że leży w łóżku i znajduje się w pomieszczeniu szpitalnym. Świadczyły o tym ściany wymalowane w stonowanych kolorach, sterylnie czyste sprzęty starannie porozmieszczane w sali oraz ogólne wrażenia ładu i porządku. Brud zniknął. Jednak Maestriel nadal czuł w nozdrzach nieprzyjemny zapach, który wywoływał uczucie mdłości.

W nogach łóżka stał milczący człowiek w białym kitlu i przyglądał się aniołowi nieobecnym wzrokiem. Anioł wyciągnął ręce spod kołdry i zapytał człowieka:

- Gdzie jestem? – w tym pytaniu zawierało się wszystko na co w obecnej chwili mógł zdobyć się Maestriel. Dopiero gdy pytanie zawisło w sterylnie czystej, szpitalnej przestrzeni anioł dostrzegł dwie pozostałe osoby znajdujące się w sali. Teraz oczekiwał na wyjaśnienia nie tylko od człowieka w bieli, ale również od pozostałej dwójki.
 
Adr jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 05-11-2008, 21:11   #47
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Ja z racji tego, że proponuje raczej krótkie formy, więc moja postać: Oliver Aebly do sesji Bad Company! Kutaka.

Imię: Olivier (imię oznacza gałązkę oliwną)
Nazwisko: Aebly
Pseudonim: 'Disparu' (zaginiony)
Stopień: Szeregowy

Wiek: 23
Wzrost: 179
Waga: 77 kg
Specjalizacja: Sanitariusz
Wykształcenie: Podstawowe
Narodowość: Francja; Paryż
Uzależnienia: Papierosy, piwnice
Znaki szczególne: blizny na całym ciele, tatuaż na lewym boku

Rys psychologiczny:

Więzienie krajowe w Barlen.
Raport o stanie psychicznym kandydata na poborowego.
Podmiot: Więzień 9490247113

Jednostka nie przejawia objawów zdegenerowania. Cechuje się ponadprzeciętnym poziomem IQ.
Nie istnieje problem niekontrolowanej agresji wobec innych osadzonych. Więzień nie przejawia też popędu do autoagresji. Istnieją przejściowe problemy z dyscypliną. Nie stwierdzono żadnych chorób psychicznych.
Element jest człowiekiem upartym, wytrwałym, wykazującym dużą umiejętnością dowodzenia grupą.
Nie ma żadnych przeciwwskazań, by więzień nie mógł zostać wcielony do armii.

Doktor Pierre Schuck

Życiorys:

Przyszedłem na świat gdzieś około 1990, w zimę. Nie wiem, kiedy dokładnie. Okolicę stycznia. Tak przynajmniej twierdziły pingwiny z męskiego domu dziecka pod wezwaniem św. Brata Alberta, w którym spędziłem pierwsze lata mojego życia.
Tak, tak, jakiś sukinsyn stuknął jakąś babeczkę i kiedy okazałem się żyjącym wyrzutem sumienia, podrzucili mnie pod kościół. W sumie to nawet dobrze, że nie poleciałem na śmietnik. Kilka ciekawszych momentów życia bym stracił.
Ale wracając sierociniec, to była szkoła człowieku. Siostry się nie patyczkowały. Wbijały nam do głowy wiedzę i dyscyplinę. Dosłownie. Była tam taka jedna, coś jak skrzyżowanie matki Teresy, z Terminatorem... Nie oglądałeś Terminatora? Człowieku, klasyk.
Ale mniejsza. Miałem tam jednego kumpla, Xavier na niego wołaliśmy. Wiesz, jak to dziecięca przyjaźń od piaskownicy skumaliśmy się bardzo. Razem spędzaliśmy na zajęcia, mieliśmy łóżka obok siebie, w jednej ławce siedzieliśmy, razem nawet kradliśmy biblie zakonnicą, człowieku one wtedy wpadają w taki szał, że w ogóle nie bawią się w służenie Bogu w tym momencie.
Ale kiedyś, miałem wtedy ze 13 przyszli jacyś szczęśliwi ludzie, małżeństwo chyba. Pamiętam jak dziś, Xaviera ubrali w taki śmieszny garniturek i zaprowadzili do czegoś na kształt biura siostry przełożonej. Ostatni raz widziałem jak wsiadał do auta, razem z tymi ludźmi i wyjeżdżał za bramę. W sumie nie mam mu tego za złe, choć ja bym zrobił dla niego coś by zostać ze nim. Nie wiem, oplułbym tą rodzinkę, uderzył siostrę. Wtedy by mnie nie zabrali. Ale cóż wybrał nowe, lepsze życie.
Nie, nie, nie miałem z nim już żadnego kontaktu. Znaczy, ktoś mi kiedyś powiedział, że zginął w wypadku samochodowym. Ale, cholera wie, czy to ten. Może zbieżność nazwisk.
Jak miałem 17, to się sierociniec zrobił dla mnie za ciasny. Uciekłem, co w sumie nie było takie trudne. Po prostu wziąłem wszystko co miałem, zmieściło się w plecaku i jednej nocy przeskoczyłem przez parkan i zaszedłem do świateł miasta.
Jesteś z Paryża? Nie? No to nie wiesz. Z moim CV, jedyne miejsce, gdzie mogłem trafić to 13 dzielnica. Mówią o niej miasto w mieście, człowieku, nie przeżyłbyś tam jednego dnia.
Gangi, dziwki, trupy, zero policji, a i mnóstwo broni i dragów, tak bym opisał to miejsce. Bez pleców tam długo nie zasiedzisz. Ja? Miałem szczęście, nic więcej. Wynająłem pokój w jakimś obskurnym motelu, z kategorii tych, w których materace owinięte są takim foliowym pokrowcem, że jak się źle położysz to możesz spaść. Jak to, po co? Jak ci na nim odstrzelą łeb, to gospodarz zalewa wodą, a nie oddaje do pralni. Taniej wychodzi. Tak mi się przynajmniej zdaje.
Gdy kończyła mi się kasa postanowiłem iść do baru. Po prostu, opić się. Rozumiesz, faceci mojego pokroju tak czasami mają, jak już kompletnie nie wiedzą co robić. Więc trafiłem do jakiegoś zadymionego baru. Z tych ciekawszych, co może okazać się, że ci dwaj w rogu, piją, aż umrą, a ta piękna dama przy wyjściu jest kurwą.
Więc zasiedziałem tam trochę. I wtedy się zaczęło. Do środka wbiła zgraja osiłków i bez słowa przeszli na zaplecze. Byłem lekko pijany i słabo mi się myślało. Wstałem i poszedłem za nimi. Okazało się, że za drzwiami znajdują się schody do piwnicy. Oczywiście, że tam wlazłem.
W małym, obskurnym pomieszczeniu, oświetlonym tylko jedną żarówką, smętnie kołyszącą się na cienkim kablu, stał krąg mężczyzn. Otaczali oni dwóch walczących facetów. Jeden z nich, chudzielec ze wściekłością rzucał się na broczącego krwią grubasa. Prawdziwy Dawid i Goliat, człowieku. W końcu ten mały zrzucił na ziemie tego grubego i skoczył mu do oczu. To był widok. Tamten zaczął się drzeć, ale kiedy mały wsadził mu kilka butów na twarz to się uspokoił.
Na środek wyszedł gość, ubrany jak angielski chuligan i podniósł do góry rękę małego. Tłum ryczał z zadowolenia.
I wtedy, wiesz w tym moim przepitym umyśle zaczęła się kołatać myśl, że właściwie nigdy nie czułem smaku wygranej. Nic mi w życiu nie wyszło, że jestem równy temu gównu, które
leży na ulicy i człowiek jak już w nie łaskawie wdepnie, to mu się przygląda z obrzydzeniem. I właśnie z takimi popieprzonymi myślami, przecisnąłem się przez tłum i stanąłem w samym środku, ogłuszony przez krzyki, w lekkiej poświacie jarzeniówki. Właśnie ściągano grubasa, który zostawiał za sobą czerwoną smugę.
Podszedł do mnie ten, co obwieścił, że chudzielec zwyciężył i spytał się czy to mój pierwszy raz tutaj. Nie wiem czemu, ale nic mu nie odpowiedziałem. Kazał mi zdjąć bluzę i buty. Gdy to robiłem, z tłumu wyszedł, młody, wątły chłopak, blondyn o prawdziwie anielskiej twarzy.
Czy się bałem? Wiesz, za bardzo chyba byłem wypity na strach. Po prostu ruszyłem do walki. Jednak nie doceniłem gościa. Człowieku, jak mi zasadził w podbrzusze na wejście, to myślałem, że wątrobę wypluje. Efekt był tylko taki, że na miejscu wytrzeźwiałem.
Dał mi na szczęście moment, na dojście do siebie. Widocznie nie doceniał mnie, podobnie jak ja nie doceniłem jego.
W końcu podszedł do mnie by skończyć sprawę. U tu mi pomógł braciszek Albert i wszystkie bójki z chłopakami z sierocińca. Gwałtownie się wyprostowałem, gdy jego głowa znajdowała się nad moją potylicą. Efekt był taki, że gościu prawie by sobie odgryzł język. Mówię, ci człowieku z gęby mu się po prostu lało. Wtedy sobie uświadomiłem ile w człowieku jest krwi. Gdy on trzymając się za usta, powoli cofał się do tyłu. Ja doskoczyłem i gwałtownym butem w kolano powaliłem go na ziemie. Siadłem na nim i biłem, aż stracił przytomność. Gdy moja ręka powędrowała w górę, tłum dziko ryknął, a ja poczułem się innym człowiekiem. Dopiąłem swego, wygrałem, byłem coś wart.
Noc spędziłem upijając się wódką i szczęściem. Następnego dnia obudziło mnie walenie do drzwi mojego pokoju hotelowego. To był gospodarz. Jasne, że domagał się czynszu. Nie, nie, nie miałem ani grosza. Cóż wyniosłem się do "mojego pubu". W nocy, gdy pojawili się moi znajomi postanowiłem stanąć do kolejnej walki. No cóż, nie wyszło. Złamany nadgarstek, dziura na wylot w policzku, no bo walił moją głową podłogę, aż złamany ząb przedziurawił tkankę. Oko mi tak spuchło, że przez kilka dni na nie nie widziałem. Trafiłem do szpitala, później zaliczyłem komisariat i pytania "Kto cię tak urządził". Nie, nie wygadałem się. Za bardzo lubiłem to miejsce i za bardzo chciałem tam wrócić, by się wygadać.
No ja to gdzie? Oczywiście, że odwieźli mnie z powrotem do sierocińca. Wiesz, nawet trochę się dziwiłem, bo siostry, nie były w nastroju do dobicia mnie na miejscu. Może wziąłem je na litość opuchniętą, fioletową szparką, przez którą patrzyłem na świat?
Mój ostatni rok w sierocińcu, minął wręcz komfortowo. Nie próbowałem uciekać, żyłem na dobrej stopie z siostrami.
Gdy już legalnie wyszedłem na świat, oczywiście pierwsze kroki skierowałem do znanego i lubianego Pub. No, oczywiście, że ich tam nie znalazłem. Nie byli głupi, nie organizowali się długo w jednym miejscu, bali się glin.
Szukałem ich kilka tygodni i w końcu się udało. Dalej siedzieli w 13 dzielnicy ale w innym lokalu.
Znów było tak samo, mroczna piwnica, oświetlana tylko przez nikłe światło jednej żarówki, krąg mężczyzn i w środku, dwóch walczących. Te same sceny, nawet w snach je widzę.
Dawałem radę, choć czasami kończyło się na szwach, raz czy dwa na szpitalu. Nigdy nie byłem bliżej zagrożenia, ale mimo tego czułem się cholernie bezpieczny. Byłem pewny siebie, widać to było z daleka. Jeśli chodzi o przemoc to przywykłem, ale też nie wdawałem się w niepotrzebne szamotaniny. Całe zło zostawiałem, tam w piwnicach.
W krótkim czasie, zacząłem być rozpoznawany w klubach. A za sławą, człowieku idzie kasa. Miałem co jeść i gdzie żyć. W pewnym momencie pomyślałem sobie, że tak, właśnie to będzie moim sposobem na życie.
Za kasą i sławą idzie władza. Gdy zacząłem organizować walki i utworzyłem swój własny twór, coś na wzór ligi, byłem z siebie cholernie dumny. Coś pchało mnie do przodu i mówiło: idź, walcz. Tego się nie da wytłumaczyć osobie, która tego nie przeżyła. A dla pozostałych to oczywiste.
Miałem 19 lat i to był mój sposób na życie. W tym okresie zrobiłem sobie ten tatuaż. Niezły, nie?
A za władzą, kasą i sławą, idą kobiety. Wtedy też poznałem Jacqueline. Moja dziewczyna. Człowieku, piękna. Zresztą masz tu rysunek. Tak, to ona. Fajna, co? Sama narysowała. No, ty zbierasz kamienie, ona rysuje.
Jedna nieliczna w 13, która nie była kurwą. A kim? Właśnie... Powiedzmy, że nie miała stałego zajęcia. Nie pasowała do tego całego syfu dookoła. Dlatego właśnie ona.
Ale wracając, poznałem ją w dosyć dziwnych okolicznościach. To była znajoma mojego kumpla. Jednej nocy jak siedziałem sam i kurowałem się po ostatniej walce, facet złamał mi 3 palce u prawej ręki, czasami tak znikałem na kilka dni, by leczyć się po ostatnich przeżyciach. A i od tego czasu zaczęli na mnie wołać Disparu.
I wtedy, tamtego wieczora, zadzwonił telefon. Usłyszałem po raz pierwszy jej głos. Mówiła, że kończy z sobą, że wzięła garść tabletek i takie tam. Uznałem, że to chyba źle, że ktoś umiera, więc wydobyłem z niej jej adres, wskoczyłem w auto i pojechałem. Na szczęście całość skończyła się na zawrotach głowy. A z nią spędziłem resztę nocy i cały następny dzień. Ostra dziewczyna, mówię ci, człowieku. Kumpel? Nie wiem, pobili go za mocno tej nocy, by coś jeszcze jarzył.
Żyło mi się dobrze. Jednak los się o mnie upomniał. Jeden człowiek zginął podczas walki, którą organizowałem i poszło jak z górki. Zainteresowały się nami prasa i zaraz po tym psy. Mimo tego, że zawiesiliśmy walki jakoś mnie dopadli. Wbili mi w nocy na chatę, rozwalając po drodze drzwi i pół mieszkania. I tak postawiony w stan oskarżenia został Olivier Aebly.
Organizowanie nielegalnych walk, hazardu, ciężkie pobicie itd. zsumowało się okrągłą liczbą 6 lat. Dosyć mało, ale to dzięki temu, że bronił mnie znany prawnik, który czasami incognito schodził do piwnic. Odwdzięczył mi się za pewną przysługę.
Ale wracając, trafiłem do więzienia w Barlen. Powiem, ci, że widziałem trochę syfu, ale to co działo się tam to było lekkie przegięcie. Nie najlepiej wspominam pobyt. Na szczęście na samym początku dowaliłem takiemu jednemu i dalsze życie tam było raczej bez stresowe.
Cały czas pisałem z Jacqueline, więc jakoś leciało.
Gdy zaczęła się wojna, miałem wtedy 22 lata, od 3 lat w kiciu, ani przez chwilę nie pomyślałem, że trafię w miejsca, które oglądaliśmy tylko na ekranach telewizorów. Tak, był jeden w mesie.
Wtedy więzienie zelektryzowała wiadomość: każdy ze skazany, który pomyślnie przejdzie ostre testy, a jego wyrok nie przekroczył liczby lat 8, może ubiegać się o przyjęcie do tzw. kompanii karnej wojska NATO. Nie miałem nic do stracenia, a w więzieniu zaczynałem się dusić. Zresztą jeśli brali skazanych, to naprawdę musiało być źle, więc trzeba było posłużyć trochę dla ojczyzny.
Zgłosiłem się na ochotnika. Testy? No były dosyć trudne, ale się udało. Nic nad czym trzeba byłoby się rozwodzić. Gdy w opancerzonym autobusie wyjechałem za bramy więzienia... Człowieku, tego uczucia nie da się opisać. Coś jak wtedy, gdy wygrałem pierwszą walkę. Na prawdę. Niesamowite.
W końcu trafiłem na szkolenie, gdzieś na południu Francji. Dostawaliśmy na prawdę ostry wycisk. Ale mimo tego cieszyłem się, bo wróciłem do formy przed więziennej. Kilku od nas wróciło z powrotem, bo albo nie wytrzymali, albo złamali bardzo ostry regulamin.
Kiedyś, już pod sam koniec obozu przygotowawczego mieliśmy szkolenie z zakresu pierwszej pomocy. Miałem na ten temat dosyć dużą wiedzę, wyniesioną z czasów piwnic, gdzie nierzadko opatrywałem siebie samego lub jakiegoś pobitego przegranego, który ewidentnie nie nadawał się do szpitala. Więc zważając na mój niewyparzony pysk, cały czas dopowiadałem coś prowadzącemu albo odpowiadałem na jego głupie pytania. I tak przez moją własną głupotę, zostałem skierowany na kurs sanitariuszy, który przedłużył moje szkolenie o kolejne długie dwa miesiące.
Następnie trafiłem do kompanii. Mówię, ci totalny burdel. Nie, nie chce opowiadać co się tam działo. Wyobraź sobie skazańców w wojsku. Totalny burdel.
Pierwsze zadanie? Jak dla mnie i ostatnie.
Wiesz, moja teoria jest taka, że dowództwo dało nam takie zadanie, bo zdało sobie sprawę, że nic z nas nie będzie i tyle.
Na czym polegało? Już, ci mówię. Mieliśmy skakać w noc, no bo byliśmy przeszkoleni do desantu, nie mówiłem ci? Dalej, mieliśmy skakać za linią wrogą w noc i zająć jak to się mówi "strategicznie ważne" skrzyżowanie. Teraz słuchaj na czym polegał cały pic. Skrzyżowanie prowadziło, z jednej strony do linii frontu, a drugiej do miejsca, w którym znajdowały się obwody przeciwnika. Tak. A my w samym środku tego bagna. Ale słuchaj dalej, bo to nie wszystko. Wtedy, tej nocy miały zaatakować nasze wojska i przebić się przez ruski front, a następnie połączyć się z nami i iść dalej. A my w tym czasie, z jednej strony mieliśmy blokować nadciągające dla czerwonych posiłki, a z drugiej wykańczać tych, którzy uciekali z frontu. Pieprzone samobójstwo, co? Tym bardziej, że od nas miały lecieć 3 plutony, całkowicie zielone i jeden, który kiedyś tam widział wymianę ognia.
Jak było? Człowieku, dałem trochę ognia. Tak. Nie, nie ruszyło mnie to. Widziałem za dużo brudnego umierania w klubach, by czysta śmierć jaką tam zadawałem, była dla mnie czymś szokującym. Zresztą była noc, duży dystans. Chuj wie, czy kogoś trafiłem.
Raczej nie bawiłem się w sanitariusza. Nie, po prostu było tam takich dwóch, co sobie doskonale radzili. Jednemu odstrzelili łeb. Tak, wtedy opatrzyłem kilku chłopaków. Załapałem trochę praktyki.
No ale dalej. Posiłki miały być za 2 godziny. My wylądowaliśmy około 1 w nocy. Do świtu nie było nikogo. Wtedy jakiś kapral, który przejął dowodzenie.. No normalnie, oficerowie, byli albo bez nóg, albo gryźli ziemie. No i ten kapral, kazał nam się wycofać, każdy na własną rękę.
Tak, tak właśnie znalazłem się tutaj.. Ciii.. Ktoś idzie, pewnie zmiana wart.

Od siebie chciałbym tylko, żebyś zauważył, że Olivier, mimo tego, że to facet niekoniecznie wykształcony ale jest człowiekiem bardzo inteligentnym i sprytnym, doskonale radzący sobie z wieloma sytuacjami i mającym nieraz bardzo ciekawe przemyślenia na temat tego co go otacza.

Przeżycia:
- Rozstanie z Xavierem. To przeżycie, ukształtowało w nim nieufność do innych. Nigdy więcej nie nawiązał z nikim bliższych kontaktów. Wyjątkiem jest Jacqueline, którą, choć nigdy tego nie powiedział wprost dalej kocha.
- Pierwsza walka w klubie. Umocniła jego wiarę w siebie.
- Związek i rozstanie z Jacqueline.
- Jedyna misja kompanii karnej. Od tego czasu czuje dużą niechęć do wszelkiego ustabilizowanego wojska.

Cele:
- Pierwszy i nadrzędny. Wrócić do Jacqueline. Odzyskać Ją.
- Chce też stanąć ponownie do walki w klubie. Jest wręcz uzależniony od piwnic.
- Nie interesuje go wojna. Nie miałby nic przeciwko jej zakończeniu i powrotowi do Paryża.

List:

Olivier,
Piszę, bo nie potrafię, nie mogę dłużej tak już żyć. Z Tobą, a jakby bez Ciebie. W dwóch światach. To takie cholernie trudne, wiesz?
codziennie spotyka mnie, widzę, czuje coś nowego, coś o czym chciałabym ci opowiedzieć, żebyś ty tez to poczuł, był chwile jakby bliżej, tak obok, w moim świecie.
Oddalamy się od siebie. Widzę to przy każdym kolejnym widzeniu. Ostatnio przeraziła mnie myśl, ze może gdy już wyjdziesz na dobre, w ogóle nie znajdziemy tematów do wspólnych rozmów. Rozmów które zawsze były tylko nasze, które tak kochaliśmy.
jest mi źle, Oliver. źle ze światem, źle z sama sobą, z życiem. nie ma wokół tego parasola, który roztaczałeś wokoło swoimi ramionami nade mną. nie radze sobie już bez nich, jestem samotna, tak zwyczajnie.
to nie możne dłużej tak trwać. wybacz.


Ps. Zdradziłam cie. Jestem teraz z nim. Nie szukaj mnie nigdy.
Uznałam ze powinieneś wiedzieć. Przepraszam.

Jacqueline
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 07-11-2008, 09:02   #48
 
Gadzik's Avatar
 
Reputacja: 1 Gadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodze
Poniżej chciałbym zaprezentować kartę postaci stworzoną w duchu jednego z moich ulubionych motywów - dialogu postaci z własną (indywidualnie i subiektywnie pojmowaną) historią, osobowością i sumieniem. W sumie taki kształt karcie postaci nadałem tylko raz, gdyż jak wiadomo nawet najbardziej uwielbiana potrawa jadana codziennie straci swój wyjątkowy smak . Borys Iwanowicz Błochin był jednym z głównych bohaterów świetnie zapowiadającej się (acz niestety już od dawna padniętej) sesji "Babuszki"... Byłbym nawet skłonny stwierdzić, że wyimaginowana osoba kierowcy kandydata na prezydenta należy do jednej z moich ulubionych postaci, jednak z racji niezwykle krótkiego obcowania z nią na gruncie właściwej fabuły, wolę stwierdzić, że zajmuje szczególne miejsce w moim gadzim sercu .

~*~

Borys Iwanowicz Błochin



Duchota ciasnego mieszkania powstałego za minionej ery Gorbaczowa. Odgłos kapiącego kranu, którego nie idzie naprawić. Gwar moskiewskiej ulicy, która na przestrzeni tylko jednego wieku doświadczyła przemarszu wojsk cara, czerwonoarmistów Stalina i sił republikańskich z okazji sześćdziesiątej rocznicy zakończenia Wielkiej Wojny Ojczyźnianej … A ty stajesz przed lustrem, nie zważając na odbijającą się w zimnej materii odrapaną ścianę wąskiego przedpokoju. Stajesz jako dojrzały mężczyzna, jako jeden z tych, którzy mogą zacząć podsumowywać pierwsze (ostatnie) pełne pół wieku swojego życia. Dziś dwudziesty pierwszy października, dzień twych czterdziestych dziewiątych urodzin, więc spoglądasz we własne oczy dogłębniej niż podczas powszedniej lustracji własnej wartości… Patrzysz ty – patrzy twoje lustrzane alter ego. Mrużysz w zamyśleniu bladoniebieskie oczy, mierzysz w myślach metr osiemdziesiąt swego wzrostu, ważysz siedemdziesiąt pięć kilo swej wagi, oceniasz ilość poziomych zmarszczek na wysokim czole, bierzesz głębszy oddech przez lekko kluskowaty nos aby poczuć agresywny zapach wody kolońskiej. Nie odczuwasz konsternacji gdy przypominasz sobie o łysiejącym czubku głowy i niezdrowej cerze mieszkańca miasta. Mechanicznie poprawiasz krawat adorujący śnieżnobiały kołnierzyk koszuli. Mógłbyś zagwizdać w manifestacji wesołego postrzegania rzeczywistości lecz takie działania wydają ci się nad wyraz sztuczne. Miast tego splatasz ramiona na piersi w wygodnym, odżegnującym geście Piłata. Jak to było ? „W białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika…”

Borys Iwanowicz Błochin: ur. 21 X 1962 r. w Moskwie; Rosjanin; zamieszkały w Moskwie razem z matką; Rozwodnik; pełnoletnia córka; Syn Iwana Błochina i Nadieżdy Kolubkin, członków KC KPZR w latach 1959 - 1987 (śmierć) i 1959-1991 (rozwiązanie partii); nie stwierdzono pokrewieństwa z Wasilijem Błochinem; przeniesiony do rezerwy po odbyciu zasadniczej służby wojskowej w Leningradzie/Petersburgu: uzyskano tam kurs prawa jazdy; kierowca pojazdów mechanicznych, 1980-1983; Wykształcenie: wyższe, magister historii (1983-1987, Uniwersytet Moskiewski im. Łomonosowa); członek KC KPZR w latach 1984-1991; (…)

Oświadczam pod groźbą konsekwencji karnych, iż przedstawione informacje są prawdziwe i poparte stosownymi dokumentami.


W końcu przerywasz pozbawioną wyrazu matematyczną wyliczankę aby przywołać w pamięci tych wszystkich, którzy przewinęli się na poszarpanej koleinami trasie życia. Przywołać ludzi i wydarzenia… Koleżanki i kolegów ze szkoły podstawowej, przyjaciół z czasów studiów, grubego oficera o fizjonomii dzika spod Leningradzkiej jednostki, rozwód z Blanką, rozpad partii, dwuletnie bezrobocie zakończone najpierw pracą przy rozwożeniu paczek a później całkowicie niespodziewaną posadą kierowcy „politycznego”… Chciałeś być historykiem. Poważnym uczonym przedstawiającym w poważnych książkach despotyzm carów i wypaczenia Stalina. Bo ty byłeś wychowankiem Gorbaczowa, bo ty chciałeś mówić czarną prawdę o stalinizmie i białą o leninizmie… W Rosji jednak nie potrzebują prawdy, bo po co męczyć się faktami skoro lepiej zatkać uszy aby pomyśleć jak zdobyć chleb ? Bo Rosja to dziwny kraj… Moskwa to dziwne miasto… Miejsce, w którym zarówno w komunizmie jak i kapitalizmie ludzie po studiach stają się recepcjonistami a wrzaskliwy prostacy dorabiają się fortun, pięknych żon, eleganckich samochodów… i tracą wszystko w ciągu ułamków sekund. Traf chciał, że trafiłeś na taką osobę, zbitą do jednostkowej postaci kolegi z czasów szkoły podstawowej. Siedzieliście w jednej ławce ponad dwadzieścia lat temu – nic nie umiał, nic nie rozumiał. Wszystkie mankamenty własnej inteligencji masował zadziornością i brzydkim śmiechem… A mimo to pamiętał twoje nazwisko przez te dwadzieścia lat z hakiem aby rozpoznać cię i w końcu, po wymianie kilku wspomnień z czasów młodości, obezwładnić równie nagłą co rubaszną propozycją przyznaniem stanowiska kierowcy. I wciskał do ręki kartonową wizytówkę, ni to symbol szyderstwa ni realnej pracy. I włożyłeś ją sucho do kieszeni aby przypomnieć sobie o jej ciężarze późnym wieczorem. Wieczorem, gdy Blanka płakała nad niespłaconymi kredytami, córka Olga prosiła o zakup nowego mundurku do szkoły, matka narzekała na postępujący artretyzm a zimno wpełzające przez nieuszczelnione okna stawało się coraz dokuczliwsze. Ty zaś leżałeś do góry brzuchem na łóżku i tępo wpatrywałeś raz na kalendarz roku 1995 raz kartonową wizytówkę ozdobioną w pompatycznym burżujskim stylu. Rok 1995. Rok zaplanowanej redukcji etatów. Wizytówka. Wiktor Papuszkin, dyrektor III filii ministerstwa spraw wewnętrznych…

Szesnaście lat za kierownicą.

Ilu ich łącznie było ? Jedenastu, nie licząc ich żon, psów, przyjaciół, „przyjaciół”, dzieci i kochanek. Szesnaście lat ze kierownicą BMW i Mercedesów, szesnaście lat ciężkiej pracy na marnych zarobkach. Szesnaście lat w dziewiątym rzędzie teatru polityki… Szesnaście lat upadających rządów, zdymisjonowanych polityków, usuniętych fizycznie dygnitarzy i wsadzanych do więzienia oligarchów. Szesnaście lat wożenia rozmaitych frakcji i grup partyjnych… Szesnaście. Prawie tyle samo co dwie pierwsze prezydentury Rosji razem wzięte. Szesnaście długich lat krążenia w orbicie polityki i masz nie więcej wrogów niż przeciętny urzędnik z Sankt Petersburga: młodszych kolegów z pracy, dla których jesteś podstarzałym śmieciem, bomb zamontowanych w podwoziu i kul snajpera wyborowego. Nieprzypadkowo pierwsze strzały są kierowane na lewą część przedniej szyby auta…

Wróg twojego szefa jest siłą rzeczy również twoim wrogiem. Przy czym nie przeszkadzałoby ci aby po dymisji przeciwnika „twojego” wroga pracować jako kierowca wroga dawniejszego.

I najważniejszy wróg, stwierdzasz nie odrywając wzroku od powierzchni lustra. Czas.

Wreszcie na twej twarzy pojawia się spokojny uśmiech wytrawnego gracza stoicyzmu. Czujesz, że jesteś twardy psychicznie i znasz swoją wartość na politycznym rynku pracy. Umiesz być cierpliwy, dyskretny, w razie niebezpieczeństwa zachować trzeźwość umysłu i orientować się w nieznanym terenie – a to podstawy pracy w tym fachu. Ba, bycie kierowcą (w żadnym razie szoferem – to słowo uwłacza twojej dumie) to wręcz powołanie, które nie pozwalało ci rzucić roboty w trzy diabły. Zawód kierowcy to mieszanina kilku innych profesji: popa, błazna i anioła stróża. Jesteś jak pop, gdyż na podstawie obserwacji wiesz więcej o grzechach znamienitych mężów niż ich własne żony. Jesteś jak nadworny błazen, mający za zadanie miło konwersować ze swoim pasażerem (o ile wyrazi na to chęci). Wreszcie jesteś aniołem stróżem, gdyż nikt nie wie kiedy i czy wysoki dygnitarz powierzy życie w twoje ręce… Przeżyłeś już dwa zamachy, w tym i twój pracodawca… Mimo to wiesz, że brawura jest ci całkowicie obca. Nigdy nie posiadałeś ambicji aby wychylać się zza okien wagonu „bezpieczeństwo”, lecz jako realista rozumiesz, że pasywność prowadzi do odstawienia na boczny tor życia. Jeden mały ruch, najbardziej znikomy gest tchórzostwa a sfora młodych wilków gotów roznieść cię na strzępy… Byle więcej ochłapów, byle spijać śmietankę krwi ofiary. A ty gardzisz w milczeniu tą nędzną taktyką rozzuchwalonych szczeniaków. Bo choć nauka na studiach, miniona młodość, praca obserwatora polityki KC KPZR w monumentalnej recepcji, kapitalizm i wreszcie przeobrażenia republikańsko-nacjonalistyczne zastane za kółkiem musiały w gruncie rzeczy zmienić twoje postrzeganie umarłego komunizmu, to nic nie mogło wykształcić w tobie zachłanności na maksymalne czerpanie korzyści z życia. Sam do końca nie zdajesz sobie sprawy gdzie się tym zaraziłeś i jakie to ma podłoże psychiczne: poczucie, że gdy bierzesz coś ponad własne indywidualne potrzeby ktoś inny dostaje coś poniżej podstawowego minimum ? Zniechęcenie do konsumpcyjnej rzeczywistości ? Wiekowy minimalizm rosyjskiej własności ? Gromili cię za to koledzy, gromił ojciec przed śmiercią, gromiła żona gdy stres i mizerność dochodowa nowej pracy stały ponad jej siły, gromiła córka nad trumną zmarłej na raka matki, gromiła pijana konkubina, gromiła chora na artretyzm matka dopóki nie wyprowadziła się do siostry mieszkającej koło Władywostoku. Oni zarzucali tobie brak męskiej odpowiedzialności, ty odpowiadałeś im wzruszeniem ramion… I wierzyli, że gromienie do serca przyjmujesz, bo zawsze umiałeś okazać zainteresowanie drugiej osobie. Choćby udane.

W oddali zabiły dzwony cerkiewne…

Nie jesteś religijny. Właściwie wisi w saloniku jarmarczna ikona, lecz ty w duchu czujesz się wyprany z buńczucznej metafizyki. Partia tego nauczyła i rozum poniekąd, bo w życiu ani razu łaski bożej nie widziałeś. Prędzej jesteś w stanie zaakceptować działanie przeznaczenia. W cuda nie wierzysz, bo ich właśnie nigdy nie widziałeś a złoto kapiące z zakonnych szmat wzbudza wewnętrzny sprzeciw z „mądrościami” głoszonymi przez tak wystrojonych klechów. Mimo to ojciec pogrzeb chrześcijański zażądał, tak samo jak i matka takowy planuje w obawie przed piekielnymi mękami… Smutne to, lecz każda religia opiera się nie na pokoju i miłości lecz strachu przed karą za grzechy.

Pod wpływem impulsu wyjmujesz z kieszeni elegancki portfel. Z odpowiedniej przegródki wysuwasz złożone na czworo zdjęcie… Panta rei !, krzyczy cytat zapisany na odwrocie artystycznej fotografii córki podczas gdy ty nadal płyniesz pod prąd…


Olga Andriejewa. Twoja dwudziestojednoletnia córka, studentka drugiego roku politologii na Uniwersytecie Petersburskim. Nazwisko przejęła po matce. Ona i jej chłopak-fotograf należą do grupy nazistowskiej. Chociaż gardzisz tą ideologią, nigdy nie robiłeś z tego powodu wyrzutów – sam w końcu byłeś częścią władzy, która została okrzyknięta najbardziej krwawą w historii. Ba, nosisz takie same nazwisko jak stalinowski morderca kilkudziesięciu tysięcy ludzi… Oraz wiesz, że poglądy Olgi stanowią niemą konfrontację z dokonaniami twojego życia. Kontaktujecie się więc z rzadka, bez wyciągania na światło dzienne zastrzeżeń wobec swoich stylów życia, pogard i buntów.

Chowasz portfel z powrotem do wewnętrznej kieszeni marynarki i spoglądasz w głąb obskurnego przedpokoju. Nie, nikogo tam nie ujrzysz. Nie zobaczysz zmarłego ojca, którego surowość uniemożliwiała zawarcie przyjacielskich stosunków między wami. Nie dostrzeżesz zgarbionej matki, która obwinia cię o zmarnowane małżeństwo. Nie wypatrzysz Blanki, dla której odkrycie powołania w kręceniu kierownicą było mimo wszystko zabawą idioty. Nie wypatrzysz jej tak samo, jak ona nieraz wypatrywała do pierwszej w nocy powrotu Borysa. Nie wypatrzysz jej, bo odeszła z dzieckiem i dla aktu własnego usamodzielnienia podjęła pracę w szwalni. Nie była inteligentna, nie była także dobrą towarzyszką życia. Denerwowała cię. Było dziecko, więc wypadało się ożenić dla aktu własnej odpowiedzialności. I tyle. I była, i odeszła, i nie żałowałeś tego, i pracowała, i zachorowała na raka, i umarła i już jej nie wypatrzysz, tak samo jak nie dostrzeżesz Poliny. Konkubiny-dziwki. Dzisiaj byłaby o rok młodsza od Olgi… Tej jednak nie żałujesz. Tym razem ty okazywałeś współczucie i zaangażowanie, a ona pochłaniała na spirytus i amfetaminę tą część pieniędzy, które zwykle słałeś matce… I oto czasem przychodzi ten moment w życiu nawet najbardziej zakochanego mężczyzny, kiedy to honor, kariera i święty spokój stają się ważniejsze od półgodzinnego seksu co dwa dni. I była, i ćpała, i została wyrzucona, i piła, i stała pod latarnią, i zakaziła się NKWD dwudziestego pierwszego wieku, i zmarła pod przysłowiowym płotem. AIDS…

Podnosisz rękę aby zorientować się w położeniu wskazówek na cyferblacie. Czas do pracy. Obracasz się na pięcie plecami do swej rodziny i mijasz kundla rozłożonego na stercie czerstwych gazet. Potiomkin. Flegmatyczny pies z tendencją do izolowania się od świata poprzez częsty sen. Wpatrujesz się w ową kłębiastą postać przez kilka sekund z trudnym pytaniem zawisłym na wąskich ustach: a jeśli ten śpiący na wczorajszej „Wriemia Nowostiej” to tak naprawdę ja ? Bo kim właściwie jesteś w tej całej grze rzeczywistości ? Bynajmniej nie komunistą, bo komunista nie wysługuje się republice. Nie nacjonalistą, bo zbyt wiele widziałeś aby czuć dumę podczas grania hymnu. Nie neonazistą, bo byłeś na pogrzebie zamordowanego Gruzina spod piątki. Nie liberałem, bo brzydzisz się kapitalizmem. Nie prawosławnym, bo nikt cię nie ochrzcił. Nie ateistą, bo wierzysz w Przeznaczenie. Nie nihilistą, bo wierzysz w porządek dziejów. Nie dobrym człowiekiem, bo kilka osób przez ciebie płakało. Nie łotrem, bo nie pozwalasz matce umrzeć o głodzie i chłodzie. Nie jesteś bezideowcem, bo w bezideowości również kryje się idea…

Potiomkin nawet nie drgnął na skrzypienie zamykanych drzwi.

W czarnym garniturze energicznym krokiem gorliwego pracownika wczesnym jesiennym rankiem dwudziestego pierwszego października na klatkę schodową moskiewskiej kamienicy Wiktora Komarenki wyszedł kierowca kandydata na prezydenta Borys Iwanowicz Błochin.

Niemożliwy do naprawienia kran wydzielał z siebie małe krople chlorowanej wody.

Panta rei…

~*~
 
Gadzik jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz



Zasady Pisania Postów
Możesz wysyłać nowe wątki
Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 00:09.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172