Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 15-08-2007, 16:27   #1
 
Toho's Avatar
 
Reputacja: 1 Toho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znany
Dziady Żuliborskie

Żoliborz, 23 kwietnia 2007, Wtorek, 19:50, za rogiem sklepu „Welmax”, niedaleko parku "Kępa Potocka"

Dzień był dość chłodny, mimo, że dawno przeminęła połowa kwietnia. Wiosna zadawała się ignorować kalendarz. Na dworze nadal niepodzielnie rządził chłód i deszcz. Nie ubliżając Poltiemu, to psa szkoda wyrzucić.

Lutek, Wania i Polti stali pod sklepem „Welmax” tuż na obrzeżach wielkiego parku za sklepem. Lutek wysoki, szczupły o jasnej skórze, czarnych włosach w ubraniu, które jest reminiscencją wielu lat bezdomności. Na głowę ubrał swoją nieśmiertelną, kiedyś zielonkawą, obecnie brudno-szaro-zieloną czapkę z wełny. Wania średniego wzrostu, z długimi do ramion włosami i obfitym zarostem, ubrany w stary brązowy kożuch, jeansy które znajdują się w zastanawiająco dobrym stanie. Tuż obok niego mieszaniec wilczura i średniego sznaucera - Polti - pies o czarnej jak smoła sierści.

Lutek i Wania Pociągali z butelki „Pomorską czystą”, tuż obok stał drugi flakon „Pomoskiej”. Pies Polti leżał obok i leniwie ogryzał wielką kość.

Lutek i Wania popijając zastanawiali się nad złożonością tego świata. Przedwczoraj i wczoraj nie mieli szczęścia, a wręcz prześladował ich pech. Zostali wylegitymowani przez patrol, tylko dobra tyrada Wani uratowała im tyłki, a Poltiego mało, co nie przejechał jakiś cham na motorze. Dopiero dzisiaj odwrócił się los. Gdy jak zwykle kręcili się po osiedlu wielkich bloków w poszukiwaniu złomu, szmat oraz papieru, napatoczył się starszy gość, który zaproponował im, że potrzebuje dwóch osób do sprzątania w piwnicy. Zaproponował im 40zł na dwóch. Po krótkich negocjacjach dorzucił do tego dwie połówki „Pomorskiej” oraz kość dla psa. Przy okazji ich pracodawca pozwolił pozabierać sporo złomu.

Wania wybrał dla siebie z tych pozornie nieużytecznych rzeczy dwa prawie nowe tranzystory i układ scalony – chyba z radia. Reszta złomu poszła na skup – zyskali dodatkowe 17,25 zł.
Wódka „Pomorska czysta” nie była może ósmym cudem produkcji szczecińskiego „Polmosu”, ale była uczciwie zarobiona i to zupełnie Lutkowi i Wani wystarczało do pełni szczęścia.
Dawno minęła już połowa flaszki, Lutek i Wania dyskutowali o rządzie – utrzyma się, nie utrzyma, co wytrzyma Andrzej Lepper? Za chwilkę mieli otwierać kolejną butelkę. Dyskusja nabierała już niezłych kolorów, Lutek obstawał za tym, że w końcu coś się tu w Polsce zmieni, a Wania upierał się, że każdy polityk jest taki sam chce się tylko „nachapać”.

W pewnej chwili Lutek i Wania zostali zaskoczeni pojawieniem się niskiej persony orientalnego typu. Ów Wietnamczyk wpadł na nich w stroju wielce nietypowym, mianowicie owinięty był w jakieś zdobyczne prześcieradło, odzienia innego nie posiadał. Widok sobą przedstawiał taki, że koledzy zdębieli na widok głębokich szram na całym ciele młodego azjaty oraz przekrwionych, szalonych oczu i potarganych włosów. Ten przewrócił gałkami ocznymi jak szaleniec, wykrzyczał coś na kształt „Viet gua no huam do i !” i rzucił się szaleńczym pędem przez skwer w stronę Parku.

Wymachiwał rękami w szaleńczy sposób i dopiero po chwili przyjaciele zorientowali się, że w posiadanie Wietnamczyka weszła flaszka 0,5 którą właśnie mieli rozpocząć. Zanim ktokolwiek zareagował z piskiem opon na chodnik wjechał czarny Mercedes o zamalowanych sprayem tablicach i tocząc się za uciekającym wjechał na zielone tereny. Polti podniósł się pierwszy z głośnym szczekaniem, jednakże nie ruszył za Wietnamczykiem, patrzył na niedokończoną kość, Wanię, Lutka i na uciekającego Wietnamczyka pełen sprzecznych uczuć. Potem oprzytomniał Lutek.

- Wania! Bambus zapierdzielił nam flakona!
 
__________________
In vino veritas, in aqua vitae - sanitas
Toho jest offline  
Stary 20-08-2007, 11:53   #2
 
Gabiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Gabiel ma wspaniałą reputacjęGabiel ma wspaniałą reputacjęGabiel ma wspaniałą reputacjęGabiel ma wspaniałą reputacjęGabiel ma wspaniałą reputacjęGabiel ma wspaniałą reputacjęGabiel ma wspaniałą reputacjęGabiel ma wspaniałą reputacjęGabiel ma wspaniałą reputacjęGabiel ma wspaniałą reputacjęGabiel ma wspaniałą reputację
-No! Ty weź chodź gonimy za nim! - Normalnie zareagowałby pewnie znacznie mniej porywczo, ale wściekł się gdy ktoś odebrał mu owoce ciężkiej pracy. I to najlepsze owoce z calusieńkiego sadu! I już miał pobiec za vietnamem z wyraźną żądzą mordu, lecz opamiętał się na czas i zabrał pustą już butelkę. Poklepał się jeszcze po kieszeniach aby z zadowoleniem stwierdzić że wszystko znajduje się we właściwym miejscu. - Ty też psie! Bierz kość i biegniemy! No chodź, naprawdę nie mamy czasu! - Po chwili jednak Polti posłusznie dołączył do nich i razem ruszyli za złodziejem.
 
__________________
I like rusty spooonsss... I like to touch them... I like it when the red water comes out...
Gabiel jest offline  
Stary 23-08-2007, 07:36   #3
 
Toho's Avatar
 
Reputacja: 1 Toho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znany
Żoliborz, 23 kwietnia 2007, Wtorek, 22:10, w parku "Kępa Potocka"


Wania krzyknął gromkim głosem -No! Ty weź chodź gonimy za nim! Lutek poznał po głosie Wani, że ten jest nieźle wkurzony. Ponieważ Lutek był w gorącej wodzie kąpany to niewiele myśląc pozostawił Wanię i Poltiego i pognał za Wietnamczykiem i goniącym go Mercedesem.

Wania już miał ruszyć wraz z Lukiem za uciekającym Wietnamczykiem, ale po chwili wrócił na miejsce libacji i zabrał pusta flaszkę. Z zadowoleniem stwierdził, że leży w kieszeni jak ulał i raczej nie wypadnie. Ruszając w pościg rzucił do Poltiego: - Ty też psie! Bierz kość i biegniemy! No chodź, naprawdę nie mamy czasu! Po chwili wahania Polti posłusznie wziął kość w zęby i pobiegł za oddalającym się Wanią.

Park „Kępa Potocka” to wręcz urocze miejsce na początku wiosny. Pięknie utrzymane żwirowe alejki, czyste ławki, trawa ładnie przystrzyżona. Mimo opóźniającej się wiosny w parku było zielono, ale pusto. Liczne latarnie dobrze oświetlały żwirowe alejki.
Nie wiadomo, gdzie wymiotło wszystkich spacerowiczów i jakże częste w tym miejscu patrole Straży Miejskiej miasta warszawy, którzy przeganiali zwykle pijanych czy hałasujących.

Wania biegł szybko, mimo swoich 34 lat, być może to ta flaszka „Pomorskiej” dawała o sobie znać? Przez moment w głowie mignęła mu myśl wypowiedziana obcym głosem: - Nie dogonisz go, to wszystko skończy się źle. Wania znał ten głos, po wypiciu całego flakona czystej mógł się tego spodziewać – intuicja, czarnowidzenie i złowróżbne krakanie – włączały się w jego głowie.

Pościg trwał nadal, Lutek minął po drodze Mietka, z racji doświadczenia życiowego zwanego profesorem, który smacznie spał na ławce w parku. Obok Mietka czuwał biały pies, nieodłączny towarzysz Mietka, suczka Celina. Chwilę później obok Mietka przebiegł Wania, rzucił na niego okiem – Mietek nie nadawał się do jakiejkolwiek pomocy, był zbyt pijaby. Tuż obok Mietka, na trawce, leżał pusty flakon po winku o wdzięcznej nazwie „Dana”. Wania nie mógł się opanować, zwolnił tempa i zwinął pusta flaszkę do drugiej kieszeni. Wania pomyślał, że tym razem to całe czarnowidzenie, które przewinęło mu się głowie nie miało racji. Wania odbiegając od ławki Mietka zauważył że Polti poniechał pościgu … pozostał przy Celinie i przyjacielsko merdał do niej ogonem. Wania wiedział, że wołanie go to tylko strata czasu, a serce, nawet psie, to nie sługa.

Mimo iż Lutek był szybki, nawet bardzo szybki, to nie mimo całego wysiłku włożonego w pościg nie mógł dogonić Wietnamczyka. Lutek był tak skoncentrowany na szybkim dopędzeniu przeciwnika, że nie zauważył korzenia wystającego tuż nad żwir parkowej drogi. Potknął się i z łomotem nie gorszym od walącego się dębu wywalił się na trawę. Chwilę później dobiegł do niego Wania. Chwilkę się zawahał czy pomóc Lutkowi czy gonić Wietnamczyka. Lutek rozwiał jego wątpliwości:
- Goń gnoja! Zaraz do Ciebie dołączę!

Wania pędem ruszył dalej. Pościg za Wietnamczykiem i goniącym go mesiem zbliżał się do parkanu koło budowy. Jak na złość w okolicy nie widać było ani jednego strażnika miejskiego czy policjanta. Wania kątem oka zobaczył, że z Mercedesa wychyla się jakiś kolorowo ubrany Azjata i do jego uszu dotarła melodyjnie wyśpiewana inwokacja:
- Sors immanis; et inanis; rota tu volubilis; status malus; vana salus; semper dissolubilis; obumbrata; et velata; michi quoque niteris; nunc per ludum; dorsum nudom; fero tui sceleris.

Reszta inwokacji była już całkiem pokręcona i nie do powtórzenia. Wania za cholerę nie mógł skojarzyć jaki to język, ale same słowa powodowały niemiłą gęsią skórkę na całym ciele. Nie wiedzieć czemu zadał sobie sprawę, że światła w Parku nie docierają już na alejkę, z białych lub żółtych stały się szare, jakby brudne. Wania mimo, ze niezbyt strachliwy poczuł jak nogi się pod nim ugięły. Z przerażeniem zobaczył gęstniejący mrok, cienie wypełzające z jeziorka, zza drzew. Mrok gęstniał i gęstniał aż objął uciekiniera. Wtedy w powietrzu rozległ się krzyk, którego nie powstydziłoby się konające zwierzę. Mrok zmienił barwę na purpurową. Pół parku zdawało się płonąć tym kolorem. Po chwili mrok się rozpierał, jakby nigdy go nie było. Wania ujrzał leżące i zapewne martwe ciało Azjaty na ziemi. Biedak leżał w powiększającej się kałuży krwi w dziwnej pozycji z rozrzuconymi ramionami. Skóra Azjaty wyglądała jakby została poparzona – była pełna bąbli i głębokich, wściekle czerwonych ran.

Takie widoki zupełnie Wani wystarczały. Cała złość i nienawiść do Wietnamczyka za kradzież flakona „Pomorskiej” ustąpiły miejsca przerażeniu. Wania odwrócił się na pięcie i ruszył biegiem w stronę „Welmaxu” do Lutka, do Poltiego. Wracając odwrócił się raz, ale to wystarczyło, aby zobaczyć, że martwego Wietnamczyka wciągają do Mercedesa, który po chwili włącza się do ruchu i skręca w stronę Ursynowa.

Po chwili, w połowie drogi od miejsca z którego Wania zawrócił, spotkał Lutka z Poltim i Celiną. Wania opowiedział Lutkowi całą historię. Teraz przyjaciele mieli niełatwy orzech do zgryzienia: Iść na policję? Dobudzić pijanego Mietka i zapytać o radę? Dać sobie spokój?

Wania i Lutek zdawali sobie sprawę, że policja, straż miejska, a tym bardziej ABW czy CBA potraktują ich co najmniej jak wariatów, co grozi zamknięciem na dłuższy okres czasu w miłym miejscu bez klamek. Ci, którzy stamtąd wracają są zmienieni. Mówią iż częstowano ich herbatą i spali w ciepłych łóżkach, że zaserwowano im też kąpiel. Pragną tam wrócić. Prawda jest taka iż dokonuje się tam tajnych eksperymentów na mózgu pacjenta. Natomiast niektórzy nigdy stamtąd nie wracają.
 
__________________
In vino veritas, in aqua vitae - sanitas
Toho jest offline  
Stary 10-09-2007, 23:27   #4
 
Toho's Avatar
 
Reputacja: 1 Toho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znany
Magister Alojzy Chemik


24 kwietnia 2007, Wtorek, 4:10, chałupa w Lasku Brzozowym


Magister Alojzy Chemik obudził się w środku nocy na wielkim kacu. Ba! Samo słowo kac wydało mu się tu zbyt nieodpowiednie. W głowie huczało mu jakby ruska artyleria grzmiała, świat wirował tysiącem barw. Żołądek Magistra podjechał niebezpiecznie wysoko…
- In vino veritas, in aqua vitae sanitas!
Zagrzmiał gromko mimo kaca-giganta Magister. Stara maksyma alchemiczna pochodziła nie wiedzieć skąd i zawsze pomagała na kacu. Magister zwlókł ociężałe członki z łóżka i powlókł się w stronę starej, lekko nadjedzonej przez korniki, komody na której powinien stać w blaszanej kance efekt ostatnich dwóch dni destylacji i filtracji – przedniego wręcz gatunku bimberek ze śliwek. Śliwki rzecz jasna dostarczył Magistrowi kolega od flakona – Dionizy. Dotarcie do komody wedle Alojzego Chemika zajęło mu co najmniej 20 lat, tak naprawdę minęło niecałe 7 minut …

Alojzy chciwie przyssał się do kanki pochłonął kilka łyczków, które jako-tako przywróciły go światu. Magister podrapał się po głowie. Myślał intensywnie czym to on, znawca wielu trunków, smakosz i kiper, tak się urządził … myślenie u Magistra objawiało się głównie intensywnym drapaniem rozczochranych włosów oraz powolnym spacerowaniem po chałupie, przeliczaniem flaszek, oraz z nieodłącznym pomrukiwaniem do siebie:
- wódka nie, przecież tylko cztery literki poszły,
- winko też nie, komu by mogło zaszkodzić te sześć flaszek winka domowej robótki,
- bimberek ze śliweczek własnoręcznie przyrządzony, przepędzony i przefiltrowany, też nie – ledwie jedną kankę opróżnili,
- piołunówka na czystym spirycie na bank nie, toż to ledwie kapka była, te cztery litry nikomu nie mogły szkody uczynić...

Osoba przypadkiem przechodząca pod chałupą Alojzego pomyślałaby że to wariat i pewnie uciekła. Ale koło tej chaty nie przechodziło się przypadkiem.

Magister kontynuował poszukiwania sprawcy obecnego stanu rzeczy, po chwili doszedł do prostego, aczkolwiek błyskotliwego wniosku – marynata od grzybków! To pewnie ona jest wszystkiemu winna. Następne piętnaście minut czasu środkowoeuropejskiego, a godzinkę z okładem czasu w świecie doń równoległym, Alojzy spędził na wylewaniu wszelkiej marynaty z całych zapasów marynowanych grzybków jakie miał. Co prawdaż owe „całe zapasy” to ledwie jedenaście słoików. W czasie poszukiwań grzybków Alojzy doznał ciężkiego szoku – ktoś, chyba jakiś terrorysta – podłożył mu do kanciapy z różnymi specyfikami słoik ogórków! I to otwarty!

Alojzem wymownie wstrząsnęło. Tu gwoli ścisłości należy dodać, że Magister od feralnego piątku 13 maja żywi niechęć do ogórków. Można powiedzieć, że ma ogórkowstręt (ogórkosis vulgaris). Nos Alozja został automatycznie zatkany klamerką dobytą ze spodni, a ogórki zostały szczelnie zamknięte, zwinięte w dziesięć torebek ze sklepu „Biedronka”, zakopane z dala od chatki. Przez chwilkę Alojz zastanawiał się nad osinowym kołkiem, ale doszedł do wniosku, że spod ziemi te ogóry nie wyjdą.

Alojz wrócił do chatki. Kolejne dobre 20 minut popijał bimberek małymi łyczkami i zagryzał chlebem, starał się wypłukać z siebie zapach ogórkowej zarazy. W tak zwanym między czasie myślał o tym, co za zaraza jedna podrzuciła mu chyłkiem tą bombę biologiczną… na pierwszy ogień poszła lista gości:
–Alojz sztuk raz, Dionizy „Roch” Kiwajło sztuk raz, Angela „Anioł” Dionizego „Rocha” chyba sztuk raz, babcia Hela sztuk nie wiem ile, widziałem trzy …, Wania Iwanowicz Dawidowicz i Fiedia Iwanowicz Dawidowicz sztuk dwa, kurde, kto tu jeszcze był…

Spis gości wyraźnie odmawiał współpracy. Być może dlatego, że Alojzy odpadł w połowie balangi, gdzieś około 2:13 i nie bardzo wiedział, ilu gości miał dokładnie. Znaczy do północy jeszcze liczył, ale po tym, jak przyszła babcia Hela w trzech osobach, przestał. Kac wybitnie nie pomagał w tym zadaniu.

Alojzy po dłuższej chwili stwierdził, że zapach ogórków przeszedł całe ubranie i całą chatkę. Postanowił wziąć nieco wody źródlanej, nieco mleka oraz sól i wyjść przed chatę i poczekać. Wieczorne spacery, samotnie po lesie pełnym dziwnych stworzeń nie ciągnęły go zbytnio. Wolał posiedzieć przed chatą na starej ławie i poczekać na świt, zapalić jednego „Mocnego”, a nuż coś przyjdzie mu do głowy. Musiał zresztą poczekać, aż zapach ogórków zniknie z jego chaty.

Furda czekanie!, pomyślał Alojz. Nie na darmo tyle lat zgłębiał nauki tajemne, by dać się pognębić ogórkami. Wpierw pozbędę się zapachu z chaty, później dowiem się, kto mnie tak urządził i „pięknym za nadobne mu odpłacę” pomyślał wesoło. Alojzy napił się mleka i nieco osolonej wody i wymamrotał starożytną formułę:
- Chec, aqua, vivae, ulf

w powietrzu nakreślił spiralę w kierunku odwrotnym do ruchu Słońca. Kac wyraźnie zmalał. Teraz czas na ten smród ogórów, pomyślał Alojzy. Na ziemi dębowym patykiem nakreślił dekagon i wpisał w jego wierzchołki dziwne runy. Po chwili linie poprawił solą. Całość rysunku skropił mlekiem i wodą. Pochylił się i z ziemi podniósł liść Salix alba. Roślina ta jest dość pospolita i rośnie nawet w lasku brzozowym. Alojzy wymamrotał formułę:
- Per apalix et cathalix, zaklinam Cię Eolu, Boreaszu – Pole, las, woda, wieś, nadszedł czas – wietrze smród z ogórów – wynieś !!!

Ostatnim słowem huknął jak z armaty. Po chwili poczuł lekki wiaterek. Alojzy usiadł na ławce i podjął próbę myślenia. Starał się dowiedzieć kto z biesiadników jest tą szują, zgnilcem, bydlakiem, … epitety w myślach Alozja słały się gęsto …, która podłożyła mu słój z ogórami, mało tego otwarty słój. Krew powoli wrzała, żelazisty posmak zagościł w ustach Alojzego. Tak, tak powinna smakować zemsta…
 
__________________
In vino veritas, in aqua vitae - sanitas
Toho jest offline  
Stary 11-09-2007, 10:59   #5
 
Mordragon's Avatar
 
Reputacja: 1 Mordragon ma wspaniałą reputacjęMordragon ma wspaniałą reputacjęMordragon ma wspaniałą reputacjęMordragon ma wspaniałą reputacjęMordragon ma wspaniałą reputacjęMordragon ma wspaniałą reputacjęMordragon ma wspaniałą reputacjęMordragon ma wspaniałą reputacjęMordragon ma wspaniałą reputacjęMordragon ma wspaniałą reputacjęMordragon ma wspaniałą reputację
Alojz siedział zamyślony, jednakże wzrok jego badawczo badał okolicę - był bardzo podejrzliwy i wyjątkowo ostrożny... a może to poprostu obsesja.
"Może to Juefoł, znowu te bydlaki kalwaryjskie, pieprzeni krolowie kazachstańskich ogórków." - myśląc drapał się po głowie.
- To nie jest dobry dzień dla naukowca... - powiedział do siebie bardzo powoli, a potem znowu pogrążył się w czysto metafizyczną, umysłową dysputę. - "Są tylko dwie opcje: Juefoł albo ktoś sobie robił kawał. Ale, ale.. non omnis moria... te pieprzone karakany nie zostawiły by ogórów, wręcz przeciwnie - dlatego opcja Juefoł..." - przerwał tok myśleniowy na chwile; wstał i dokładnie rozjerzał się do okoła, a potem wpatrując się uważnie w niebo rozmyślał dalej, już siedząc. - "Dlatego opcja Juefoł odpada.. z drugiej strony kabalistycznie na to patrząć godzina 2:13 to jedyna jaką pamiętam, jednakże bać być się mógł jeśli była by to 5:13!" - Chemik wstał, zrobił pare kroków w koło ławki drapiąc się po głowie. - "Zatem.. klne się na wszelkie Alkoholix Demonix.. że pro publico bono znajdę winowajce. Udam się najpierw na miasto, wypytam co nie co o dzień wczorajszy, a przy okazji poszukam potrzebnych składników, jeśli miałbym się nie dowiedzieć. Tak.. tak... to dobry plan." - Twarz magistra rozchmurzyła się. Powoli wyciągnął z kieszeni papierosa, trochę pomiętego, z deka nadpalonego, i zapalił go. Ciągnął dalej już na głos, co w rzeczy samej często mu się zdarzało:
- Będe potrzebował puszkę po coli, co tu jeszcze co jeszcze na Agryppę, trochę chomiczej krwi - przerwał na chwilę.



- Skąd ja do diaska wezmę chomika!!, nie zapowiada się dobry dzień dla naukowca. Może mysz wystarczy, potem trochę kukurydzy, spirytus, sól i co najważniejsze!, żeby wykryć ofiarę będe potrzebował ptasich oczu... psia mać. No nic. - Alojz skończył dopalać fajka i ruszył powoli w kierunku miasta, dobrze oglądając znaną mu okolicę.
 
__________________
Gdybym nie odpisywał przez 2 dni.. plsss PW:)
-"Na horyzoncie widzisz szyb kopalni"
-"Co to za rasa szybko-palni?"
Czego pragnie eMdżej?!
Mordragon jest offline  
Stary 17-09-2007, 16:28   #6
 
Syl Daar's Avatar
 
Reputacja: 1 Syl Daar jest na bardzo dobrej drodzeSyl Daar jest na bardzo dobrej drodzeSyl Daar jest na bardzo dobrej drodzeSyl Daar jest na bardzo dobrej drodzeSyl Daar jest na bardzo dobrej drodzeSyl Daar jest na bardzo dobrej drodzeSyl Daar jest na bardzo dobrej drodzeSyl Daar jest na bardzo dobrej drodzeSyl Daar jest na bardzo dobrej drodzeSyl Daar jest na bardzo dobrej drodzeSyl Daar jest na bardzo dobrej drodze
-Wania chodzmy do miecia on zawsze ma dobre rady.
Po czym wyjal z kieszeni wielkiego czarnego szczura i dal mu wylizac do konca butelke mowiac
- bierz to maly.
 

Ostatnio edytowane przez Syl Daar : 19-09-2007 o 16:28. Powód: Temat
Syl Daar jest offline  
Stary 29-09-2007, 18:37   #7
 
Toho's Avatar
 
Reputacja: 1 Toho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znany
Lutek, Jan „Wania” Kozłowski

Żoliborz, 23 kwietnia 2007, Wtorek, ok. 24, w parku "Kępa Potocka"
Pierwszy z całego zdarzenia ocknął się Lutek, być może dlatego, że był od miejsca zdarzenia dość daleko i nie widział całości tak dokładnie jak Wania.
-Wania chodźmy do Miecia on zawsze ma dobre rady.
Później Lutek wyjął z kieszeni wielkiego czarnego szczura i dal mu wylizać do końca butelkę mówiąc - Bierz to mały. Szczur Lutka chciwie wylizał reszki z flaszki. Oczka zrobiły mu się małe i maślane. Pisnął cichutko i powędrował do kieszeni w kurtce Lutka. Wania przez chwilę patrzył na przyjaciela jakby go całkiem nie rozumiał. Po chwili odezwał się:
– Jasne Lutek. Do Miecia, chyba tylko on wie na tyle dużo by nam cokolwiek pomóc.

Przyjaciele zebrali się z miejsca zdarzenia dość szybko. Wiedzieli z doświadczenia jak to bywa, jak się coś złego i dziwnego dzieje to nigdy nie ma ani policji, ani straży miejskiej ani świadków. Po wszystkim zawsze pojawiali się znikąd policjanci, strażnicy i świadkowie. Każda rozróba kończyła się zawsze tak samo – aresztowania, przesłuchania, odsiadka i zwolnienie z powodu „znikomej szkodliwości społecznej czynu”. W tym przypadku Lutek i Wania byli pewni, że na odsiadce paru dni by się nie skończyło.

Przyjaciele dotarli do mietkowej ławeczki dość szybko. Polti leżał grzecznie obok Celiny i merdał ogonem. Wania spojrzał z wyrzutem na psa. Ten spuścił wzrok, zaskamlał cicho. Po chwili przekrzywił głowę i wyszczerzył zęby w parodii łobuzerskiego uśmiechu. Widok ten zawsze rozbrajał zarówno Lutka jak i Wanię – nigdy nie mogli długo gniewać się na Poltiego, gdy tak patrzył łobuzersko. Wania powiedział:
- Och Polti, Polti, pożytek z Ciebie żaden, ale błazen przedni. Chodź no tu bliżej. Wania pogłaskał Poltiego. Ten zamerdał wesoło ogonem i szczeknął.

Przyjaciele myśleli, że Mietek jeszcze śpi. Tym czasem on już się obudził i patrzył ciekawym wzrokiem na Lutka i Wanię. Po chwili odezwał się:
– Lutek! Wania! Срдечно рривествую, другн мой!
Tu należy dodać, że Miecio w niektórych momentach życia miał zwyczaj wtrącać rusycyzmy w swoje zdania, czasem mówił całkowicie w języku Puszkina. Mimo wielu lat, które upłynęły odkąd Miecio się uczył tego języka, jego rosyjski można było uznać za całkiem poprawny gramatycznie i stylistycznie. W pewnym okresie swojego życia Miecio wraz z kilkoma kumplami nagrali nawet „hiciora” po kilku głębszych. Kasetę wysłali do znanej stacji radiowej. Niestety żaden z nich nie pomyślał o adresie zwrotnym (tym bardziej o telefonie). I tak oto złośliwym chichotem historii i przypadku wielka kasa przeszła Mieciowi koło nosa. Ale wróćmy z tej anegdotki do parku. Przyjaciele wyglądali cokolwiek mało ciekawie po historii w paku więc Miecio zaprzestał prób rosyjskiego – Chopaki! Co jest grane? Umarł kto czy jak? Mietek jak zwykle popisał się szóstym zmysłem. Pierwszy ocknął się Wania:
– Mietek, kumplu kochany! Potrzebna nam pomoc, stało się coś dziwnego. Ale to nie miejsce na długie rozmowy. Zaraz będzie tu pełno glin i innych…

Mietek jak zwykle stanął na wysokości zadania. Powiedział – Nie ma sprawy! Spadamy do mnie. Teraz siedzę na ogródkach działkowych niedaleko granic Żoliborza, niecałe 15 minut drogi stąd. Piątka przyjaciół (troje ludzi i dwa psy) oddaliła się pospiesznie z miejsca zdarzenia. Gdzieś daleko za nimi, w tle, słuchać było syreny policji i pogotowia. Wynieśli się z parku w samą porę.
Droga do obecnego lokum Miecia nie była niczym ciekawym. Po drodze Miecio powiedział Lutkowi i Wani, że jeżeli ich opowieść jest ciężka i straszna to potrzeba będzie „jagodzianka na kościach” żeby pomóc rozgryźć problem oraz dwa ziemniaki celem odfiltrowania fioletu. Mietek był wyznawcą rosyjskiej zasady „bez pałlitra nie rozbierjosz”, która odnosiła się zarówno do dam lekkich obyczajów, jak i do problemów natury egzystencjalnej, filozoficznej i wszelkiej innej równie problematycznej.

Lutek i Wania zakupili w pobliskim kiosku dwie butelki „jagodzianki na kościach” oraz cztery ziemniaki oraz paczkę „Mocnych”. Obaj wiedzieli, że fajurki również zaliczały się do mietkowego sprzętu pomocniczego. Gdy dotarli na miejsce w ustronną i cichą altankę Miecio zalecił otwarcie „jagodzianki” oraz filtrację. Przyjaciele już mieli rozlewać gdy Miecio dał im po łapach mówiąc:
– Widzę, że zwyczaje oraz tradycyję macie w życi i nie dbacie o porządek. Tedy słuchacie huncwoty co wam rzeknę … Przyjaciele byli lekko zszokowani. Nie wiedzieli o co Mieciowi może chodzić. Nigdy nie pili z nim i nie wiedzieli co się stało. Czekali cierpliwie. Miecio kontynuował wykład:
– Wojski natenczas zadął w róg i do uczty zasiedli wszyscy. Zgodnie z obyczajem Pan i najtęższa głowa w okolicy po jego prawej stronie, dalej pomniejsze łazęgi i hultaje… Kolejka ustalona przy otwarciu i piciu truneczków nie może być przypadkowa ! ! ! Pierwej pija ten kto najwięcej do flakona dołożył, luboż ten kto najstarszy między młodzianami honory czynić może. Tedy zważajcie kto ma zacząć…

Przyjaciele zgodnie pierw nalali Mieciowi, żeby honor gospodarza podnieść i głównym sprawcą go uczynić. Później nalano Wani i Lutkowi. Piętnaście minut później przyjaciele opowiadali mu całą sytuację z parku. Początkowo Miecio odnosił się sceptycznie do ich opowiadania, sugerował delirium tremens, pomroczność jasną … Przyjaciele zaklęli się jednak na swoje życie i ogon Poltiego, że to prawda. Miecio kazał trzy razy powtarzać, niewiele mówił. Po tym wszystkim odezwał się:
– Aleście wdepnęli! Zaiste jako śliwka w kompot lub wieprzek między rzeźników. Ale nie zwieszajcie nosa na kwintę. Strata flakona jest ciężka, ale pomyśli się i o tym. Najpierw trzba ustalić kto to był i co zrobiono temu biedakowi. Mietek zrobił niewielką pauzę w wywodzie.
– Znam dwie osoby, które mogą wam pomóc. Jedna to niejaki Magister Alojzy Chemik, wiem gdzie mieszka jakby coś. Druga to Misza Michałowich Tatianow, Rosjanin, mieszka na nieczynnych basenach Legii. Wybór należy do was.

Przyjaciele chcieli wiedzieć, kto z tej dwójki jest lepszy oraz tańszy. Ale Mietek nie bardzo umiał im odpowiedzieć, nigdy nie korzystał z ich pomocy. Mietek powiedział, że wypiją troszkę, pogadają, a rano postanowią co dalej.
 
__________________
In vino veritas, in aqua vitae - sanitas
Toho jest offline  
Stary 29-09-2007, 20:02   #8
 
Toho's Avatar
 
Reputacja: 1 Toho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znany
Magister Alojzy Chemik


24 kwietnia 2007, Wtorek, ok. 7:10, pomiędzy laskiem brzozowym, a wielkim miastem – niedaleko ogródków działkowych

- To nie jest dobry dzień dla naukowca... Pomyślał i powiedział pod nosem Alojz. Przez całą drogę zastanawiał się, kto jest odpowiedzialny. Czy juefoł, czy pieprzeni krolowie kazachstańskich ogórków, czy wreszcie ktoś ze znajomych? W międzyczasie zastanawiał się skąd weźmie składniki. Po drodze przypomniało mu się, że na obrzeżach wielkiego miasta – Warszawy – kiedyś znajdował się młyn zbożowy. Od wielu lat był nieczynny, ale myszy powinny tam chyba zostać, zwłaszcza, że niedaleko są ogródki działkowe, a tam zawsze coś mysz znajdzie. Jeżeli uda się złapać mysz to jeden składnik z głowy, puszka po coli nie problem w mieście kupa się tego wala. Zresztą jakby co ma kilku znajomych zbieraczy – Dionizy, Miecio, może Jaśka z ogródków działkowych mu pomoże?

Alojz szedł powoli w stronę miasta. Mijał właśnie ogródki działkowe na obrzeżach Warszawy, kiedy drogę przebiegł mu kot. Ręce Alojza złożyły się do magicznego charakteru przeciw urokom czarnego kota. Jednakże samego znaku nie wykonał – zauważył że kot jest koloru szaro-niebieskiego i ma dziwne zielone oczy. Alojz pierwszy raz widział takie zwierzę. Przez chwile minęła mu myśl – To sprawka juefoł!!. Kot był jednakże szybszy od myśli i zniknął w krzakach. Alojz stwierdził, że nie ma co ryzykować i dokończył magiczny charakter przeciw pechowi. Alojz wiedział, że szukanie zwierzaka to szukanie igły w głębokim stogu siana i dał spokój. Alojz mijał już zabudowania ogródkowe w oddali po prawej stronie zauważył stary młyn. Zastanawiał się czy są w nim jeszcze myszy.

Tok jego myśli został przerwany brutalnie przez echo jakiegoś czaru. Alojzem wymownie wstrząsnęło. Przez chwilę zastanawiał się czy to nie przywidzenie, ale nie to było dalekie i dziwne echo czaru lub uroku. Alojz odruchowo rzucił wzrokiem na pobliskie budynki, zlustrował także niebo. Niestety nie znalazł nic podejrzanego. Szybkim krokiem wszedł w ostatnią aleję ogródków działkowych. Tutaj miał nadzieję znaleźć na prędce potrzebne składniki.
– Liść dębowy jest. Powiedział do siebie Alojzy podnosząc liść tuż za bramą ogródków. – Kawałek pędu róży – mam – Alojzy oberwał kawałek źle okrytej dzikiej róży. Dalej, kawałek drutu żelaznego… Tutaj pojawił się niewielki problem ponieważ żaden z płotów nie chciał dobrowolnie oddać swojego kawałka. Dopiero w samym środku ogródków Alojz znalazł zardzewiały kawałek siatki. Przy okazji znalazł również kolejny składnik Woda, czysta, studzienna . Alojzy spacerował dalej ścieżkami, szukał samosiejek lipy. Musiał wyjść aż za ogródki z drugiej strony, ale w końcu znalazł młodą lipę, pewnie miała niecały rok. Magister podrapał się po głowie, w myślach zrobił rachunek składników:
– liść dębu mam, pęd róży jest, pręt żelazny także, woda czysta jest, samosiejka lipy mam … Alojzy wyjął z kieszeni kawałek gumowej łatki – chyba od dętki rowerowej – – Guma jest! Dodał z satysfakcją.

Po chwili przypominania sobie właściwego zaklęcia i niezbędnych przygotowań Alojz narysował ułamanym kawałkiem lipowej gałązki pentagram z górnym końcem skierowanym na wschód, następnie niedaleko pozostałych końców wyrysował sześciany. Ostatni coś mu się nie udał. Alozj skupił się i poprawił figurę. W każdy sześcian wpisał inną literę alfabetu greckiego – alfa, gamma, omikron, delta. Później w wierzchołki pentagramu wpisał znaki kabalistyczne. Popatrzył krytycznie na swoje dzieło – bez lustra, bez ksiąg, które zostały w chacie i tak nie byłoby lepiej. Pomyślał Alojz.

Następnie pomieszał pozostałe składniki drucianym prętem mamrocząc pod nosem – Z jednego one, z wielu powstałe, wiele imion, wiele ciał, jedna siła, energia czysta, synergis, al. Ahraim, bel ferudż, na imię tego co ukryte, na imię tego, który został zapomniany, zaklinam, pokaż się .... Po chwili Alojz ujrzał dziwny, lekko zamazany i monochromatyczny obraz wydarzeń w parku – zobaczył biegnącego Wietnamczyka, dwóch osobników za nim, po chwili uciekającego otoczyła kula ciemności. Czaru nie rzucali osobnicy z pościgu lecz ktoś inny – Alojz nie mógł się skoncentrować na tyle mocno by zobaczyć kto to. Po chwili wizja prysła. Zrobiło się okropnie chłodno. Alojz wiedział, że ktoś w wielkim mieście zabawiał się mroczną i potężną magią. Na tyle potężną, że przebiła się przez tętno miasta – pełne żądz, krwi, pośpiechu, potu i czego tylko można zapragnąć.

- To nie jest dobry dzień dla naukowca... Powiedział głośno po raz koleiny tego dnia Alojzy.Chwilę się wahał co ma zrobić – wrócić do chaty i przejrzeć księgi? Pewnie tam by znalazł lepszy czar i być może odpowiedź co tu się dzieje. Szukać myszy i puszki po coli? Niecałe dziesięć minut później decyzja została podjęta. – Wpierw mysz i puszka po coli. Zemsta nie może czekać za długo. Później wrócę do chaty i popracuję . Powiedziawszy to ruszył w stronę młyna, gdzie powinny siedzieć jakieś myszy. Dobrze że zawsze miał łapkę przy sobie, w ostateczności zostanie urok przywołania… Ostrożnie szedł w stronę młyna, wręcz skradał się. Po drodze znalazł lekko zardzewiałą puszkę po coli. Z listy składników pozostały mu spirytus, sól, kukurydza i ptasie oczy. Spiryt nie problem, kupi trochę owoców, albo znajdzie kilka pozostałych po zimie jabłek?, i przepędzi na szybko kilka razy i prawie spiryt będzie. Sól w chacie jest i to w sporych ilościach. Zostają ptasie oczy. Może rozsypać okruszki i gołębia znienacka żyłką załatwić? A kukurydza! Do dziaska skąd wiosną kukurydzę znaleźć? W mieście pewnie się znajdzie w śmietniku. Ha! Eureka Zakrzyknął gromko i ruszył w stronę młyna. Po drodze rozglądał się za owocami, które przetrwały zimę, martwymi i żywymi ptakami.
 
__________________
In vino veritas, in aqua vitae - sanitas
Toho jest offline  
Stary 29-09-2007, 21:37   #9
 
Toho's Avatar
 
Reputacja: 1 Toho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znanyToho wkrótce będzie znany
Janina „Jaśka” Gąbczewska




24 kwietnia 2007, Wtorek, ok. 3, ogródki działkowe na obrzeżach Warszawy
Jaśkę tej nocy wybitnie męczyły jakieś dziwne koszmary. Sny o dziwnych kolorach i kształtach bez ładu i składu. Nie bardzo wiedziała co może być powodem takich sensacji. Po części winiła grochówkę rozdawaną przez PCK o 16 dnia poprzedniego. – Pewnikiem to do niej dodali coś mało świeżego i teraz mnie to coś ją męczy pomyślała Jaśka. Zawsze najlepszym lekarstwem na wszelkie dolegliwości żołądkowe i sercowe był jej własnoręcznie pędzony i trzykrotnie destylowany bimberek. Niestety teraz nawet bimber się nie sprawdził. Jaśkę męczyły dawne wspomnienia, nieżyjący mąż Henio, rozjechany przez TIR-a kot, itp. Prawie pół nocy walczyła. Dopiero grubo po północy usnęła, snem kamiennym, godnym sprawiedliwej osoby.

Nagle na jej gruby koc z wełny, kiedyś w kolorze ceglastym, obecnie w wielu kolorach, głównie szarym i czarnym coś wskoczyło. Jaśce przez sen wydawało się, że to jej kot Mruczysław albo kotka Anna. Później do jej nozdrzy doszedł zapach mokrej sierści obcego kota. Poza tym kot, pewnikiem kocur, był słusznej wagi. Jaśka czuła jego ciężar mimo ubrania i grubego koca. Przez chwilkę zastanawiała się w półśnie co ma zrobić – wstać? Nie wstać? W tym czasie kot zaczął mruczeć i „pracować łapkami” – bez przerwy wbijał pazurki i mruczał, jakby chciał powiedzieć – Wstawaj! Pobudka!.

Jaśka od dawna potrafiła odczytywać emocje i uczucia wysyłane przez koty różnych barw i ras. Zwykle przekazy te były mało czytelne i nieostre, ten kot był inny, zdawał się wręcz krzyczeć. Jaśka podniosła się, popatrzyła w dół koca w kierunku z którego dochodziło mruczenie i praca pazurów – jej oczom ukazał się dziwny kot. Kot był koloru szaro-niebieskiego i miał piękne zielone oczy. Janina nie mogła przez chwilkę oderwać od niego oczu. Przez myśli Joanny przetoczyła się dziwna fala obrazów – posąg kota?; wielka, tłusta mysz polna, polowanie na nią i obiad złożony z myszy; piękna trikolorowa kotka i kilka niebiesko-szarych kociaków, na końcu pojawił się obraz młodej jasnowłosej dziewczynki oraz „wiadomość”, że potrzebna jej pomoc. Wszystkie obrazy były z lekka nieostre, za to pełne dziwnych i nieznanych dźwięków. Oprócz tego wszystkiego Jaśka wyraźnie czuła zapachy, obecność innych kotów.

Jaśką lekko wstrząsnęło. Nigdy do tej pory nie czuła tak wyraźnie „kociego przekazu”. Nigdy też nie spotkała takiego kota. Czuła podświadomie, że kot przesłał jej te wiadomości. Kot jakby na potwierdzenie zeskoczył z łóżka i zaczął drapać głośno w drzwi. Janina zastanawiała się którędy on wlazł, ale uchylone okno powiedziało jej dostatecznie wiele. Janina powiedziała”
– Zaraz. Nie widzisz, że idę? Ty masz futro na każdą okazję, a ja muszę się nieco odziać, bo na dworze pewnikiem ziąb jak w zimie.
Kot jakby rozumiejąc co się do niego mówi siadł i czekał spokojnie. Jaśka prawie odruchowo podała mu miski z jedzeniem i wodą. Kot popatrzył jakby zdziwiony, zdawał się mówić – To dla mnie? Nie trzeba było … Ale skoro jest to zjem i wypiję . Kocur zjadł nieco i wypił sporo wody.

Jaśka ubrała się swoim zwyczajem na cebulkę. Uznała, że gruby sweter, ciepły polar oraz nieprzemakalna ortalionowa kurtka wystarczą. Po drodze wzięła nieco bimberku, wszak nigdy nic nie wiadomo co i jak. Przed wyjściem zawahała się chwilkę i wzięła pustą flaszkę po winku i napełniła wodą. Przecież nie da dziecku czystego bimbru. Swoją drogą była bardzo ciekawa co to za dziecko i skąd się wzięło i gdzie dokładnie jest. Zapytała wprost kota:
– Daleko to jest ?
Kot nie odpowiedział, starał się tylko popędzić Jaśkę. Po chwili oboje wyszli na dwór. Na dworze było jeszcze ciemnawo. Na szczęście nie padało. Czuć za to było zapach rosy. Pachniało wiosną. Jaśka pomyślała, że wreszcie trochę ciepła, będzie mogła posadzić czosnek i inne warzywa. Kot ruszył na północ, nie przez płot czy krzaki, ruszył grzecznie ścieżką. Szedł dość szybko. Jaśka musiała nieźle wyciągać nogi, prawie biec, aby za nim nadążyć.
– Wolniej nieco. Nie mam czterech nóg jak Ty!
Kot zwolnił tylko trochę. Dzięki temu Jaśka nie musiała biec za nim. Nie zanosiło się na to, aby dziecko znajdowało się w terenie ogródków działkowych. Na północ znajdowały się lasy i pola. Pewnie tam było to dziecko. Jaśka miała dość czasu na przemyślenia.
 
__________________
In vino veritas, in aqua vitae - sanitas
Toho jest offline  
Stary 29-09-2007, 22:59   #10
 
Geisha's Avatar
 
Reputacja: 1 Geisha ma z czego być dumnyGeisha ma z czego być dumnyGeisha ma z czego być dumnyGeisha ma z czego być dumnyGeisha ma z czego być dumnyGeisha ma z czego być dumnyGeisha ma z czego być dumnyGeisha ma z czego być dumnyGeisha ma z czego być dumnyGeisha ma z czego być dumnyGeisha ma z czego być dumny
Jaśka szła w milczeniu, przeżuwając mocno już zużytą gumę miętową. W głowie miała pustkę, wczesna pora nie robiła zbyt dobrze na procesy myślowe. Nawet, jeśli to była wiosna i gdy zaczęło sie dzień w tak zaskakujący sposób. Kot oglądał się co chwila za siebie wyraźnie ją popędzając, i gdy tak patrzył na nią niecierpliwie swoimi zielonymi ślepiami, Jaśka czuła się winna, że tak wolno toczy sie na swoich krótkich nóżkach. Na szczęście poheniowe buty spisywały sie jak zwykle nad wyraz dobrze. Wczoraj nasmarowała je malcem, który został jej z kolacji i teraz, mimo że wilgotna od porannej rosy trawa zmoczyła jej ciepłe spodnie od dresów koloru głębokiego granatu, jej trepy pozostały suchuteńkie. Jaśka wyciągnęła z czarnej, mocno już zużytej saszetki na pasku szklaną piersióweczkę po wyborowej i pociągnęła solidnego łyka. Kojący smak jej własnoręcznie destylowanego (trzykrotnie!) bimberku miłym ciepłem rozlał się po gardle i przebudził osowiałe komórki nerwowe. Jaśka wypluła całkiem już zużytą gumę, schowała starannie piersióweczkę i ruszyła za kotem, który właśnie wpatrywał się w nią spojrzeniem pełnym dezaprobaty.
- Chciałbyś, co? – zapytała Jaśka. Kot prychnął z niesmakiem, i odwrócił się ostentacyjnie. A Jaśka zaczęła myśleć.

Po pierwsze, co to za kot? Rasowy jakiś… Żaden z jej podopiecznych nie miał takiego futra, ani takich oczu. Znaczy się, nowy tutaj, bo jeszcze nie zdążył narobić kociaków po całej okolicy, jak ten pers kilka lat temu. Potem przez całą wiosnę rodziły się koty, które trzeba było myć, bo w kłakach miały tyle pcheł i błota, że ledwo chodziły. Na szczęście Jaśce udało się je sprzedać jako „w większości rasowe” za dziesięć zeta od łebka przed Stadionem. Poza tym, niepokoiła ją jego siła przekazu. Zwykłe koty tak nie mają. Zwykłe koty pokazują, kiedy je coś boli, kiedy są głodne albo je ktoś wkurzy. Ale nie potrafią tego przekazać tak… obrazowo. Nie potrafią przesłać tak bezczelnie do podświadomości. I ten posąg kota. Nie pasował jakoś do historyjki o zjedzeniu myszy. To wszystko miało jakieś… metafizyczne podłoże. Przy słowie „metafizyczne” przypomniała sobie Alojzego Chemika. W sumie on właśnie posługiwał się tym udziwnionym słownictwem. Jaśka postanowiła, że zajrzy do niego, jak tylko wróci. Tak właśnie zrobi – weźmie bimberku i pójdzie do Alojza. Opowie mu o kocie i o tej dziewczynce…

I tutaj właśnie na rozchmurzonym przez chwilę obliczu Jaśki znów pojawił się wyraz niepokoju. Dziewczynka. Jeśli to prawda, to co ona zrobi z dziewczynką? Na Policję? A może mała jest chora? W tym majaku nie wyglądała najlepiej. Czego się z resztą można spodziewać po dziecku, które jest chyba w lesie i potrzebuje pomocy. Jaśka żałowała, ze jej specyfik z czosnku skończył się już dawno. Pomógłby Małej na pewno. Ale z drugiej strony, dzieciakowi nalewki też przecież nie da. Może mała się zgubiła? Wtedy najprościej będzie odprowadzić ją do domu. A jak nie będzie wiedziała gdzie mieszka? Przecież jest zgubiona. To co, na Policję? Wszystko rozbijało się o gliny, a tych Jaśka nie kochała. Ale przecież nie odmówi pomocy dziecku. Absolutnie nie odmówi, nawet za cenę kłopotów…

Przyśpieszyła kroku, rozglądając się niespokojnie. „Heniuś, Heniuś, cholero… ty byś wiedział, co zrobić. Jak ten twój łeb by mi się przydał teraz. Kurde, Heniuś, co cię na ten drugi świat poniosło? Źle ci tutaj było…?” – Jaśka poczuła, ze się rozkleja. Pociągnęła znów łyka bimberku, otarła chyłkiem kręcącą się w oku łezkę (tak, żeby kot nie zauważył) i rozejrzała się wokół. Pola były przepiękne, gdy poranna mgła unosiła się nad trawami. Blade słońce obmywało wszystko ciepłym, radosnym blaskiem, odbijając się w tysiącach kropelek rosy. A w dali las, teraz jeszcze uśpiony po zimie, ale już wkrótce zachwyci wszystkimi odcieniami zieleni. Widok i świeże powietrze nastawiły Jaśkę nieco radośniej, czego nie można było powiedzieć o kocie, który z niechęcią próbował otrząsnąć z rosy swoje przemoczone futerko. Spojrzał na Jaśkę swoimi pięknymi oczyma, jakby chciał powiedzieć, że to już niedaleko. Więc tym razem to Jaśka pogoniła kota i potruchtała za nim najszybciej jak mogła.
 
__________________
Oto tańczę na Twoim grobie;
Ty, który wyzwałeś mnie od Aniołów...

Ostatnio edytowane przez Geisha : 29-09-2007 o 23:08.
Geisha jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172