lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu DnD (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/)
-   -   [D&D/FR 3.5] "Smoczy pazur, Elfie oko" (+18) (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-dnd/18622-d-and-d-fr-3-5-smoczy-pazur-elfie-oko-18-a.html)

Buka 03-11-2019 16:36

[D&D/FR 3.5] "Smoczy pazur, Elfie oko" (+18)
 
Rozdział I

“Smok”





Karawana kupiecka wyruszyła z Wrót Zachodu, na Smoczym Wybrzeżu, a jej celem było Waterdeep. Droga, jaką miała pokonać była olbrzymia. Coś około 2000 kilometrów, które w optymistycznym założeniu, powinni pokonać w około… dwa miesiące. Dwa miesiące nieustannej podróży, dzień w dzień na szlaku, kilometr za kilometrem, od sioła do sioła, miasta do miasteczka, do znudzenia, do porzygania.


W skład karawany wchodziły dwa tuziny wozów, wypełniony wszelkimi towarami. Była tam wełna, były wyroby garncarskie, jedwab, zioła… skrzypiące wozy były obładowane po brzegi, a ich podopiecznych była naprawdę imponująca liczba. Ludzie, Gnomy, Niziołki, Elfy, Półelfy, nawet kilka Półorków, do tego masa strażników i zwiadowców, przez co całość zamykała się w setce osób. Dzieciaki, młodziki, dojrzali, starcy. Mężczyźni i kobiety, różnych ras i różnych narodów. Było głośno, było gwarno, było swojsko.

Wśród tej całej ciżby, było i kilka osób jadących z całym tym cyrkiem niemalże przypadkowo. Tak zwani “poszukiwacze przygód” czy też i “śmiałkowie”, którzy najęli się za straż, albo i po prostu podróżowali akurat w tym samym kierunku, niektórzy dołączyli wcześniej, inni później, ale skoro w kupie raźniej…

~

Był wśród nich i Druid, wraz ze swoim zwierzęcym towarzyszem - sporych rozmiarów tygrysem - który wywoływał popłoch nie tylko wśród zwierząt, grzecznie więc dano jegomościowi do zrozumienia, iż najlepiej będzie, jak zajmie się funkcją “zwiadowcy”, daleko na przedzie ze swoim futrzakiem, z dala od wystraszonych koni, wołów, osłów, czy i samych karawaniarzy.

Był i najprawdziwszy rycerz z dalekich krain, o (delikatnie mówiąc) nietypowej urodzie, cały w pancerzu, na swym rumaku, z własnym sługą i… towarzyszącą im czarodziejką o iście dworskich manierach, i odrobinę zadartym nosku.

Był i Krasnal, który dosyć często oglądał się za “dużymi” kobietami, i puszczał do nich oko, zupełnie jak typowy brodacz się nie zachowując. A do tego ponoć służył jednemu z ichnich bóstw, a i na deser na wytrychach się znał…

Była i Elfka, łukiem się posługująca, której na widok klejnotów, złota, i magicznych przedmiotów mocniej oczka świeciły, niż wypadało.

Półorczyca z wielkim mieczem, na każdym kroku prężąca swoje muskuły, Gnom z dziwacznym, wybuchającym proszkiem i małymi niby-kuszami, co to kuleczkami z ołowiu raziły, niczym bełty, lecz wszystko w mniejszym rozmiarze, całkiem pasującym do właściciela. Była i wyjątkowo blada Kapłanka, co nie chciała zdradzić jakiemu bóstwu służy… oj tak, była tam masa nietypowych ludzi i nie-ludzi.

I chyba dlatego, i z uwagi na rozmiary owej karawany, podróż przebiegała w spokoju. Nikt nie atakował takiej zgrai, pewnie zbyt onieśmielony jej rozmiarami, żadnej przydrożnej bandzie, czy i jakimś czającym się w krzakach potworkom, nie starczyło odwagi i brawury, by porwać się na takie tłumy.

~

Największym - codziennym, i to podwójnym - apogeum całej karawany było rozkładanie wieczornego obozu, a następnego dnia rankiem zbieranie wszystkiego na powrót. Kolorowa, często bardziej niż powinna, rozwrzeszczana ciżba kręciła się niczym mrówki w (powiedzmy że kontrolowanym) chaosie, każdy coś robił, lub udawał, że robi, kłócono się, obrzucano mięsem, ale jakoś nigdy nie dochodziło do bójek.

Nie, zdecydowanie nie. Takie życie nie było dla każdego, takie powołanie męczyło niejednego… koniec końców, gdy karawana dotarła do Brodu Sztyletu, wywołując jednoczesny popłoch, jak i zacieranie dłoni czujących zarobek, wśród miejscowych swoimi rozmiarami, kilka osób postanowiło się już od niej odłączyć, zwłaszcza, że w miejscowej tawernie, pewne ogłoszenie przykuło uwagę osób spragnionych bardziej heroickich przygód...

***

Tawerna “Szczęśliwa Krowa” prowadzona była przez liczną rodzinę niziołczą. Właścicielem przybytku był Koggin, a wspomagała go jego żona, Lily Hardcheese. Gości obsługiwała zaś reszta rodzinki w postaci trzech synów i trzech córek. Na chwilę obecną oferowano jakąś apetycznie pachnąca zupę z fasolką, ziemniakami i kawałkami kiełbas, do tego chleb, ser, wędzona wędlinka. Były i same kiełbasy, ładnie podpieczone, nieco warzyw, znalazła się i jakaś dziczyzna, do tego piwo, wino, a nawet i jakieś ciasto. Jadło było smaczne, napitki niezłe, a ceny zwyczajowe, czego więc chcieć więcej…

Nie to jednak było najważniejsze. Na jednym ze słupów przy samym kontuarze, podtrzymujących strop i piętro, na tak zwanym "słupie ogłoszeń", wśród kilku mniejszych lub większych karteczek, wisiał spory pergamin, który bardzo zainteresował "byłych karawaniarzy".


Wszystko starannie napisane, ręką kogoś obeznanego w tej czynności, była i pieczęć Barona… Secomber z kolei znajdowało się niedaleko, ledwie dwie godziny jazdy konnej na północny wschód. Baron zaś miał pewnie sporo złota, smoczek miał być malutki, więc w sumie całość prezentowała się całkiem całkiem. No tylko te cholerne bagna.

Można by się tą sprawą bardziej zainteresować, zwłaszcza iż u wielu ze śmiałków sakwy były niemal puste?




.

Kerm 05-11-2019 17:52

Wrota Zachodu.
Miejsce, które Daveth pożegnał bez większego żalu. Nigdy nie przepadał za miastami, a im było większe, tym mniej je lubił. No a Miasto Monet plasowało się nad wyraz nisko na liście miejsc, za którymi by tęsknił i do których chętnie by wrócił. Nie da się ukryć - gdyby każdy napotkany w mieście przestępca trafiał do miski Laury, to zwierzak przez długie, długie lata nie zaznałby głodu.
Faktem było, iż Daveth zawarł parę ciekawych znajomości, jedna czy dwie były nawet dość przyjemne, ale nie da się ukryć, pora było zmienić klimat. A to, że przytrafiła się karawana zdążająca na koniec świata, uznał za bardzo szczęśliwe zrządzenie bogów. Nie miał nic przeciwko samotnym podróżom, ale wszystko miało swoje wady i zalety.


Wysoki, jasnowłosy mężczyzna obejrzał się wstecz, spoglądając na długi szereg wozów, otoczonych sporą liczbą inteligentnych dwunogich istot z różnych rozumnych ras.
Miejsce na czele karawany miało swoje zalety. Na przykład nie musiał nurzać w tumanach kurzu, jaki wznosiły dziesiątki kopyt i butów. I nie trzeba było powtarzać Laurze, że ze zwierzętami z karawany nie wolno się bawić. A tym bardziej ich jeść.
I nikt nie zawracał mu głowy głupimi pytaniami w stylu "za ile ją kupiłeś", "gdzie ją znalazłeś/skąd ją masz", "czy jej nie sprzedasz", "czy ona jada ludzi/niziołki/...".
Co prawda im dłużej trwała podróż, tym pytań tego typu było mniej, ale zawsze się znalazł jakiś 'geniusz', któremu się zdawało, że wymyślił inteligentne i oryginalne pytanie.
Bywały też i mniej dyskretne pytania, na które Daveth stale odpowiadał, że w jego guście są ludzkie kobiety... w którą to odpowiedź i tak nie zawsze wierzono. Przecież wszyscy wiedzieli, że druidzi i ich towarzysze...
Ale trzeba było przyznać, że Laura samym swym istnieniem przyciągała pewne kobiety, lubiące dreszczyk emocji.
Nie da się ukryć, że i inne zarzuty padały pod adresem Davetha, a ludzie (i nieludzie) pytali, "co z ciebie za druid, skoro w metalu chodzisz?". Przecież wszyscy wiedzieli, że druidzi to skóry i drewno, a w końcu nudną rzeczą się stało tłumaczyć po raz dziesiąty, dwudziesty i setny, że druidzi Mielikki różnili się nieco od innych...
Na szczęście nikomu nie trzeba było tłumaczyć, co oznacza wyhaftowany na tunice łeb jednorożca.


Dzień za dniem wlokły się niemiłosiernie, podobnie jak wlokła się karawana.
I w końcu minusy przeważyły.
Jak się okazało, nie tylko Daveth i Laura mieli powyżej uszu całej tej podróży.

Znalezienie lokum dla Laury okazało się, jak zawsze, dość kłopotliwe. W końcu garść złota i obietnica pokrycia ewentualnych strat przekonała gospodarza. Ale na przyprowadzenie Laury do sali głównej się nie zgodził...


Ogłoszenie było ciekawe, ale Daveth nie bardzo wierzył w to, że pod zgrabną treścią nie kryje się jakieś paskudne drugie dno.
W końcu do zabicia smoczątka wystarczyłaby grupa zdesperowanych chłopów, którym wspomniane smoczątko zjadałoby żywiznę albo i dzieci. Coś w tym było nie tak...
Poza tym w złoto Daveth jeszcze by uwierzył, ale tytuły? Takie bajki to pan baron na Secomber mógł opowiadać wieśniakom.
A przede wszystkim smoczątko raczej nie było winne temu, że bywało głodne, a ludzie zagarniali tereny, wycinali lasy i przepędzali zwierzynę.
Taaa... Tej sprawie zdecydowanie warto było się przyjrzeć.

abishai 07-11-2019 16:57

Olgrim Grimhammer…wędrowny kapłan Dugmarena Jasnego Płaszcza dołączył do karawany we Wrotach Zachodu, by dotrzeć z nią jak najdalej na południe. Dlaczego? Tylko on wiedział.
A będąc jedynym krasnoludem w całej tej dużej karawanie, nie miał za wiele do roboty. Tak liczna grupka podróżnych zniechęcała bandytów do ataków. A droga którą podążali, była regularnie czyszczona z potworów. Więc obowiązkiem Olgrima było leczenie drobnych skaleczeń, otarć oraz drobnych urazów. Dlatego wieczorami miał dużo czasu na swoją księgę.

Przeglądał w niej stare zapiski, dopisywał nowe… rozmyślał nad nią. Był to rytuał który powtarzał co wieczór, tak jak rano modlił się o łaski swojego bóstwa.
Olgrim był wysokim rudobrodym krasnoludem “zakutym” w mithrilową zbroję. Muskularny acz bez przesady kapłan dbał co prawda o swoją brodę i fryzurę, acz… bez przesady. Co innego oręż. Dziwaczny młot ze szpikulcami, który nosił na plecach… wielki niemal jak on sam, był jego oczkiem w głowie. Używał go zresztą z zabójczą skutecznością i wyraźną przyjemnością. No chyba że mógł postrzelić wroga z daleka za pomocą ciężkiej kuszy. Cóż… przyjemnością przyjemnością, ale Olgrim nie widział powodu narażania swojej skóry bez potrzeby, nawet jeśli była okryta mithrilem.
Niemniej podróż nie dała mu okazji się wykazania w tej materii.


Olgrim planował z początku dalej podróżować z karawaną. Bądź co bądź było nawet miło, no i po drodze mógł się natknąć na jakieś osady krasnoludzkie, bądź społeczności. Niemniej Waterdeep samo w sobie nie było celem kapłana. Tak więc, gdy zauważył ogłoszenie… zainteresował się nim, uśmiechając coraz bardziej gdy je czytał.
Ubić smoka? Jakiż krasnolud o tym nie marzy. Smoki są zakałą dla brodatego ludu. Wszak zajmują jaskinie które krasnoludy lubią i zabierają kosztowności, które krasnoludy lubią.
Nie ma więc powodu oszczędzać smoki, zwłaszcza jeśli łobuzują już od tak młodego wieku.
No i Wieczne Wrzosowiska… jakże mógłby odmówić odwiedzenia sobie tego miejsca. Wszak tyle opowieści o nich słyszał. O ukrytych tam osadach i grobowcach zapomnianych cywilizacji!
Przecież tam gdzie są wrzosowiska było kiedyś wielkie królestwo. Jeśli wierzyć nielicznym zapiskom jakie sam Olgrim widział, oczywiście.
Jakże mógłby odmówić sobie okazji do odwiedzenia tego miejsca.
Pal licho tytuły! Pali licho złoto! Pal licho samego smoka!
Nawet gdyby to była wyprawa po owce opłacana miedziakami, to by krasnolud się zgłosił. Sama okazja zwiedzenia wrzosowisk była wystarczająco intrygująca, by Olgrim mógł zrezygnować z dalszej podróży do Waterdeep. Bądź co bądź karawany jadące w tamtym kierunku są liczne.
Wieczne Wrzosowiska nie był aż tak oblegane przez podróżnych. Może to przez trolle, których ponoć tam było sporo. Ale na nie krasnolud ma swoją ulubioną broń… i to dosłownie, bo ognistą.



Tak więc po przeczytaniu tego ogłoszenia krasnolud opuścił karczmę i udał się uliczkami Brodu Sztyletu, by rozejrzeć się po tej mieścinie i wypytać o tego barona Bloomwooda. Zebrać informacje na jego temat i jego ziem. Poza tym… kto by tam siedział cały czas w karczmie, skoro jest miasto do poznania?

Marrrt 12-11-2019 02:10

Luksusowa podróż na pokładzie długodziobego, trójmasztowego Hardego Petrelca była przygodą sama w sobie. Owszem. Kurs na Wrota Zachodu obfitował w dni pełne nudy i rutyny, ale nie brakowało też napięcia jak gdy nieopodal Wavecrest wpłynęli na wzburzone i targane sztormem morze. Chessentyjski bryg unosił się wówczas na gigantycznych falach pośród skłóconych ze sobą wiatrów niczym orzechowa łupinka, a Villem z podziwem dla nieludzkich sił morza i nie mniejszym od niego przerażeniem pomagał umocować poluzowany miotacz harpunów, który ruszył w tan po pokładzie. Zasapany i wycieńczony później ze swą towarzyszką miał jednaką ochotę śmiać się pełnią życia co krzyczeć co sił wespół z wiatrami. Fakt faktem, uratowany miotacz rychło się przydał gdy mijali pirackie mateczniki które upstrzyły skalny archipelag pośrodku morza. Nie obyło się bez paru bitew, które choć pozwoliły poczuć czar przygody, nie wniosły do podróży niczego tak oczekiwanego jak mapa skarbów, czy tajemniczy list w butelce. Tym sposobem Hardy Petrelec pomknął przez fale w kierunku wysp Prespur stanowiących oazę cywilizacji w tej targanej przez nieposkromiony żywioł morskiej krainie. W porcie kontrolowanym przez Cormyr można było spotkać podróżnych ze wszystkich krain o jakich można by było śnić. Sama wyspa jednak niczym ciekawym nie dysponowała i był to dłużący się tydzień oczekiwań. Może poza nocą spędzoną w pobliskiej Wieży Gwiazd, której wewnętrzne ściany były niczym wierna mapa nocnego nieba. Dowiedzieli się tylko, że budowniczy wieży był jakimś skazanym na wygnanie cormyrskim magiem.
I tak po przeszło czterdziestu dniach, Carys i Villem zawitali we Wrotach Zachodu.


Villem Adlerberg bez najmniejszych wątpliwości pochodził z odległej krainy. Choć dołączył do karawany wraz z Carys Fiaghruagach we Wrotach Zachody prawie miesiąc temu, codziennie był starannie ogolony, uczesany i nienagannie czysty. W przeciwieństwie zresztą do lokalnych mężczyzn, dla których niedorzeczną normą była rzadka, lub przetłuszczona szczecina jaką w Chessencie mógłby się poszczycić najwyżej stary stajenny. Młody gwardzista jednak nie dawał odczuć swojego zdania w tym temacie innym podróżnym. Szanował ich zwyczaje nawet jeśli szedł za nimi nieprzyjemny zapach zdrożonego ciała.
Poza gładkim licem, Villema wyróżniało jednak też parę innych przymiotów. Pierwszym był piękny stalowo szary koń, którego wołał Frant.


Frant był koniem wielkim i narowistym. Kudłata, acz zawsze wyczesana grzywa bujnością dorównywała kopytom zwierzęcia, a te bez ustanku, niespokojnie tańczyły po zakurzonym dukcie jakby w oczekiwaniu na walkę. Raz się tylko Frant podczas całej podróży zawahał. Gdy wielka tygrysica zastąpiła mu drogę na przód peletonu. Zaskoczony drapieżnikiem koń wierzgnął niepewnie, ale zaraz zaczął machać gniewnie głową na boki. Drugą była zbroja i miecz. Młodzian bez trudu poruszał się w matowo-ciemnej płycie dzień w dzień, a przy jego boku zawsze był długi miecz o szerokim nad miarę ostrzu i wydłużonym jelcu. Czy był to zaledwie popisowy brzeszczot, czy faktyczna broń pierwszego wyboru, orzec się nie dało, bo się sposobność nie nadarzyła.


Kolejną ciekawostką, która już na pierwszy rzut oka wyróżniała Carys i Villema był zaś Liam. Stary, księżycowy elf zdawał się nie porozumiewać we wspólnym języku i co dało się zauważyć, na dłoni miał coś na kształt piętna. Usługiwał też obojgu przy każdym postoju czy to pichcąc potrawy, piorąc odzież, doglądając koni, czy przy wzuwaniu zbroi pomagając. Z drugiej jednak strony traktował oboje arystokratów z zadziwiająco ojcowską troskliwością, a oni sami odnosili się do niego z szacunkiem i sympatią nie raz wyręczając go w jego jakby się zdawało obowiązkach.
Villem zresztą niesprowokowany, nigdy słowem ni uczynkiem nie uchybiał ni możnym ni prostaczkom zawsze prezentując dobre maniery niebaczny na towarzyszące temu komentarze, czy zdziwienia. I jeśli coś w tworzonym przezeń obrazie rycerza w lśniącej zbroi trochę nie pasowało to skłonność do hazardu. Panicz Adlerberg bowiem jakkolwiek sam, co rzecz jasna, nie chodził po karawanie z propozycją partyjki, ilekroć mijał grających przystawał by zlustrować sytuację. Zaś zagadnięty, czy by nie dołączył, zgadzał się zazwyczaj, bez względu na stan urodzenia przeciwników. Stając się przy tym nieco bardziej wylewnym i towarzyskim niż zazwyczaj, co było powodem wielu przekomarzanek z jego towarzyszką.


Villem bowiem, co po prawdzie było najważniejsze w jego osoby przedstawieniu, był nieodłącznym towarzyszem Carys Fiaghruagach. Czarodziejka była dlań tą szerszą częścią jego uśmiechu. Tym żywszym tonem wybuchu radości. Tą łagodniejszą stroną dumnego rycerza. Gdy ona się zatrzymywała, przystawał i on. Gdy się śmiała, promieniał i on. Gdy drżała, ujmował ją za dłoń by sprawdzić, czy nie zmarzła. Rozmawiali często w swojej ojczystej mowie wymieniając uwagi o nowych mijanych krainach i przyuważonych zwyczajach. Posiłki spożywali razem, czasem sami, czasem z innymi podróżnymi co szczególnie cieszyło Carys. Nawet na spoczynek udawali się razem. Jej żartom z jego zamiłowania do hazardu nie pozostawał jednak bierny, bo choć jego słabostka miała charakter nieco przyziemny (mimo iż sam się zarzekał, że ocena ryzyka jest częścią strategii), tak i ona nie była czułych punktów pozbawiona. Nawet jeśli jej własny był o niebo szlachetniejszy. Carys bowiem w oczach Villema zawsze nadto przejmowała się losem maluczkich dzięki czemu pewnie już dawno oddałaby im ostatnią część swojej garderoby gdyby nie to, że zupełnym przypadkiem tym razem nie należała ona w całości do niej.

Ogłoszenie z miejsca przykuło jego uwagę. Był obcym w tej przedziwnej krainie, ale uważał, że język panowania jest uniwersalny. Tym czasem pierwszy raz widział by suweren swych ziem miast swej drużynie polecić ubicie gada, prosił się o to swym nazwiskiem i pieczęcią w przydrożnych karczmach. Co niebywalsze zaś w zamian oferując każdemu komu popadnie zaszczyty i tytuły.
Odczepił ogłoszenie i uprzedziwszy malutkiego karczmarza, że zaraz je przypnie na powrót, wziął do stołu, przy którym rudowłosa czarodziejka spisywała coś w swojej księdze.
- Spójrz Carys - położył ogłoszenie i stuknął w nie palcem, choć dziewczyna z zapałem coś zapisywała - Baron szuka przygodnych awanturników, którzy zaprowadzą porządek w jego baronii i ubiją smoka.
- Mhmm… - dziewczyna niby przytaknęła, a pióro w jej dłoni pląsało po pergaminie.
Wiedział co to oznacza. On też tak jak i Carys nie przykładał się podczas nauki do heraldyki, czy wiedzy o rodach panujących zdając sobie sprawę, że w szerokim świecie, który mieli zobaczyć, lokalna wiedza i tak na nic się nie przyda. I ani nazwisko barona, ani tajniki zarządzania baronią nic mu nie mówiły. A jej ponadto nie interesowały. Ale mimo to ciekaw był jej zdania. I wiedział jak się do niego dostać.
- Jakaż niedola one biedne chłopstwo dotykać na co dzień musi skoro ich pan świeżo wyklutego gada ubić w stanie nie jest….

Jednocześnie zamiar miał też karczmarza o to kto owo ogłoszenie przybił i kimże jest pan na Secomber, zapytać.

Efcia 14-11-2019 19:01

Wspólna podróż.
Wspólna podróż. Carys mogłaby piszczeć ze szczęścia i z podniecenia.
Gdy byli dziećmi, karieni barwnymi opowieściami rodziców, często wyobrażali sobie, że kiedyś sami wyruszą w podróż po znanym świecie. I nieznamy tym bardziej. A teraz to dziecięce marzenie stało się prawdą.
Villem dał się przekonać i wspólnie wyruszyli.


Nic, absolutnie nic nie mogło popsuć humoru młodej czarodziejki. Ni nuda i rutyna dni spędzonych na pokładzie trójmasztowca o nazwie Hardy Petrelec. Ni sztorm, który musieli pokonać. Ni zagrożenie ze strony piratów.
Zagrożenie to było zbyt mocne słowo, ale wybujała wyobraźnia siedzącej w kajucie Carys podpowiadała różne, mniej lub bardziej fantastyczne, sceny.


Nawet tygodniowy, nieoczekiwanie długi, pobyt na wyspach nie ostudził zapału i nie odberał Carys dobrego humoru. Czarodziejka cieszyła się z każdego dnia jaki mogła spędzić w towarzystwie młodego Adlerberga. Przy nim czuła się bezpieczna i pewna tego, że razem mogą osiągnąć wiele.


Dołączenie do barwnej karawany było kolejnym etapem ich podróży. Barwna zbieranina istot rozumnych nie odstraszała młodej kobiety.
Owszem, niektóre zachowania wydawały się chessentyjski arystokratce dziwne. Nigdy jednak nie okazała tego publicznie. Wszelakie komentarze, jeżeli pojawiały się, były przeznaczone tylko dla Villema.
Podobnie jak i rycerz, czarodziejka nawet w tym barwnym tłumie prezentowała się zawsze godnie i dostojnie. Dla wszystkich miała dobre słowo i była skora do pomocy. Co może i młody Adlerberg wytykał żartem. Chociaż zawsze taktownie i bez złośliwości. Było w tych jego drobnych przytykach trochę i prawdy. Bo Carys widząc cudze nieszczęście była zawsze skora do pomocy. I rzeczywiście, gdy nie fakt, że większość jej garderoby pożyczyła naprędce od Dainy, to wspomogłaby nieszczęśników. To była część jej natury.
Miedzianowłosa czarodziejka podróżowała na ciężkiej, spokojnej klaczy o piaskowo-złotej maści. Zawsze w damskim siodle. Zawsze jak dama.
We wszystkich, nawet tych najprostszych czynnościach, widać było całe wrodzone dostojeństwo jakie prezentowała.


Postój w miasteczku i nocleg w karczmie Carys przyjęła z zadowoleniem. Perspektywa skorzystania z łaźni, a być może i kąpiel w wannie i toj z bąbelkami, była niezwykle kusząca i czarodziejka nie mogła sobie tego odmówić. Nie znaczyło to, że po długiej podróży z karawaną Carys chodziła brudna. Co to to nie. Damy mają na to swoje sposoby. Czarodziejka w pełni z nich korzystała.
Ale łaźnia… to był obowiązkowy punkt programu.

Młody rycerz wiedział jak zmotywować czarodziejkę. Uderzył w czuły ton. Czy z premedytacją? Przyciągnął jednak jej uwagę. Carys dołożyła księgę i zaczęła czytać ogłoszenie, które inaczej przegapiłaby.
Przeczytała je uważnie. I spojrzała na swego towarzysza z lekkim frasunkiem na twarzy.
- Masz rację. Ci biedni ludzie potrzebują pomocy.

Buka 17-11-2019 16:09

Karczma "Szczęśliwa Krowa"

Dla Carys - po zasięgnięciu języka u Niziołczych kelnereczek - okazało się, iż w Brodzie Sztyletu żadnych łaźni nie było, sam przybytek z kolei, w jakim znajdowali się na chwilę obecną, oferował jedynie kąpiel w balii, w izbie na piętrze, i to bez żadnych bąbelków. No cóż…


A właśnie, propo samego noclegu, wolne izby do wynajęcia były tylko dwie. Jedna z dwoma łożami, i jedna z jednym. Luksusów próżno było tu szukać i być może w całym miasteczku, jak i innego noclegu, nawet w tej najdroższej karczmie, wszak karawany pewnie już zajęły wszystko możliwe. Było czysto, było schludnie, było jednak i skromnie.

~

Po odwieszeniu ogłoszenia na miejsce, mały karczmarz przestał krzywo łypać na Villema. Po chwili zaś, zagadany i przez samego mężczyznę, udzielił kilku zwyczajowych informacji odnośnie samego Barona: rządził on miastem Secomber od kilku ładnych lat, nie wyróżniał się niczym niezwykłym, ot szlachcic jakich wielu. Gdy pojawiały się jakieś kłopoty, wynajmował awanturników, opłacanych złotem, a czasem ziemią i pomniejszymi tytułami, czy i przywilejami.

Ogłoszenie zaś przywiózł jakiś posłaniec z Secomber na zlecenie Barona, za kilka srebrników… pewnie je rozwozili po okolicy, po wszelkich karczmach czy i tawernach, by zwiększyć szansę zainteresowaniem sprawą.

~

Daveth siedział, gdzie siedział, na chwilę obecną nic nie robiąc. Owszem, ogłoszenie go zainteresowało(i nie tylko jego), miał tam odnośnie niego swoje myśli, wątpliwości i podejrzenia, Druid jednak póki co, palcem nawet nie ruszył…może był niczym sama natura, powolnym lecz nieugiętym? W końcu zjawiła się przed nim Niziołcza kelnereczka, pytając z milusim uśmiechem o podanie kolejnego kufla z piwem.

Po kilku chwilach zaś, ta sama kelnereczka, już bez słodkiego uśmieszku, przedstawiła mężczyźnie pewien problem:
- Panie… ta twoja bestia w stajni warczy i konie są bliskie popłochu, jak który się zrani, albo ten twój zwierz im co zrobi… - Zawiesiła ton w istotnym momencie, ale wiadomo było o co chodzi.

~

Z piętra "Szczęśliwej Krowy" zeszła w pewnym momencie po schodach drobna kobieta. Ale jaka! O egzotycznej urodzie ze złotymi łuskami pokrywającymi nieco jej ramiona i szyję, i równie egzotycznym - co i skąpym - stroju. Piękność była drobnej budowy, jej ciało było jednak naprawdę niczego sobie. Twarz skrywała za drobinką materiału, a stąpała lekko niczym gazela, pełna gracji, wdzięku, kobiecości.


Przeczytała ogłoszenie na słupie, po czym roześmiała się perliście, i aż przyklasnęła w dłonie. Najwyraźniej była wielce zainteresowana i uradowana treścią pergaminu, a wiele oczu przebywających w karczmie błądziło po jej ciele z góry do dołu. Ona zaś, niczym nie onieśmielona, zasiadła przy jednym ze stołów, po czym zaczęła "brzdękać" po strunach dziwnego instrumentu, rozgrzewając chyba palce przed... występem?



Ulice Brodu Sztyletu

Olgrim spacerował po mieścinie, przyglądając się pracy i życiu przebywających tu osób. Krasnolud lubił takie proste czynności, był i po prostu ciekaw życia innych, może i trafi na coś niezwykłego, coś wartego zapisania w księdze… no i przede wszystkim, na ulicach można również było wypytać o całego tego barona. Prosty lud z kolei może mieć inne zdanie niż karczmarz, który poniekąd musi wbrew pozorom uważać, na to co mówi.

Miejscowy robotnik, kupiec, i ktoś, kto również zaliczał się przynajmniej z wyglądu do grona "awanturników", udzielili kilku ciekawych informacji - choć ten ostatni najmniej.

Baron Bloomwood rządził miastem Secomber od pięciu lat, wspólnie z Radą, wzorowaną na Lordach Waterdeep, lecz w Secomber byli oni jawnymi przedstawicielami miejscowego prawa. Gdy pojawiały się jakieś kłopoty, jak choćby zapuszczające się za daleko z Wrzosowiska Trolle, wynajmowano awanturników. Opłacano ich złotem, a czasem ziemią i pomniejszymi tytułami, czy i przywilejami. Można więc było poza monetami uzyskać i jakąś ciepłą posadkę w mieścinie, własne gospodarstwo, czy i nawet pozostać na stałe w służbie Barona. Sam szlachcic z kolei uchodził za prawego osobnika, i jeszcze nie słyszano, by ktoś miał z nim związane jakieś nieprzyjemności.

….

- Hej! Hej ty! Psssst! - Zagadnął nagle Olgrima jakiś typek w czarnym płaszczu, chowający się w cieniu pobliskiego zaułka.
- Jesteś zainteresowany? - Nieznajomy rozchylił poły płaszcza, ukazując… masę sztyletów, zrolowanych map, małych szkatułek i eliksirów, przyczepionych do wewnętrznej strony odzienia.




.

Marrrt 18-11-2019 00:06

- Dziękuję mości Hardcheese - odparł Villem słysząc wyjaśnienia niziołka. Nie zbudowały one jakiegoś szczególnego wizerunku barona, ale i były powodem by nie podejrzewać jakichś skrajnych okropieństw, czy dziwactw omawianego. Wyglądało na to, że to baron jak i wszyscy inni - Zda się też izba na nocleg.
- A tak wspominała małżonka pana
- niziołek uśmiechnął się całkiem niesłużalczo, a ot zwyczajnie rad swym gościom - Pokój z łożem jest gotowy. Przedostatni akurat był, bo ostatni to już z dwoma łóżkami, a tyle jeszcze gości... Ale balia się zmieści. Zagotować wody? Kazać wnieść bagaże?
- Małżonka?
Rycerz uniósł brew, co nie uszło uwadze czujnego gospodarza. Ten zaraz spojrzał na ucierającą obok niego ciasto żonę.
- Och… przepraszam… bo państwo wyglądaliście… - zaczęła Lilly Hardcheese
Villem uśmiechnął się i uniósł dłoń w geście by przestała.
- Nic nie szkodzi szanowna pani Hardcheese - odparł - Nie uchybię manierom pod Waszym dachem. Pewni być możecie. A z drugiego pokoju niechaj inni goście skorzystają. Sługa zaś mój zająłby nieco miejsca we stajni jeśli to nie problem. I owszem. Wodę zagrzewać.
Tym razem dwójka niziołków uśmiechnęła się już niezbyt mądrze czy to nie rozumiejąc jego mowy, czy intencji i tylko przytaknęła głowami. Przyjął to za dobrą monetę. Gdy wracał jednak do stołu gdzie orzeźwiali się z Carys celowo rozwodnionym lokalnym chianti przez myśl mu przeszło, że… przeszła mu tamta chwila...


Tam na urwisku ponad rodzinną Falsą. Pośród ruin o dawno zapomnianej nazwie i przeznaczeniu gdzie uciekli wieczorem z Daiiną i kuzynem Kalevem, by spędzić tam zakrapianą winem letnią noc pod chessantyjskim niebem. Siostra szybko poszła spać, a i kuzyn niedługo po niej. Oni natomiast… leżeli na gołej ziemi tuż przy sobie… Pamiętał ciepło jej ramienia… biodra… I patrzyli w gwiazdy. Bogowie. Jak one wtedy jasno świeciły. Każda zaś migotała nieznacznie i każda zupełnie inaczej. Szukali kształtów pokazując je sobie wzajemnie. Tworząc nowe nienazwane jeszcze konstelacje. Opowiadała mu co jej ojciec kiedyś powiedział. O innych światach gdzieś tam wysoko. O innych planach i tych, którzy na nich żyją. I że jak się ma odpowiedni przyrząd, to można ich zobaczyć. Całe światy z otaczającymi je własnymi księżycami… Albo o podróżnikach między planami, których czasem dostrzec można jako błysk przez ludzi spadającą gwiazda zwany. Ci samotni wędrowcy niejednokroć zatracili ponoć cel i już tylko wędrują między planami bez końca i początku.
Odnaleźli jeden z tych planów. Ten czerwieńszy od innych. Zastanawiając się, czy i aby tam nie znajduje się teraz dwoje ludzie wpatrzonych w ich własny plan tu i teraz.
- Zabierzesz mnie tam kiedyś Villem? - zapytała wtedy. Trochę żartem, ale oboje spojrzeli wtedy na siebie.
Pamiętał to do dziś. To uczucie. Jak wszystkie najprzeróżniejsze myśli, odruchy i gesty zbiegły się w jego głowie w jedno zupełnie poważne słowo.
- Tak.
A potem zbliżyli się jeszcze bardziej mijając tę granicę, po której dwoje ludzie przestaje chcieć być dwojgiem ludźmi, a złączenia w jedność pragnie i pocałował ją w usta.
Gwiazdy za świadków mając nie odrywali się od siebie bez końca jak owi planarni wędrowcy nie dążąc do celu, a samą podróżą żyjąc. Koniec jej jednak ostatecznie przyniosła szarówka zamierzającego wstać słońca, które przywróciło ich światu. Obolałe usta, pustka w głowie, która nadal gdzieś dryfowała jakby pod czaru wpływem… To coś czego nie sposób już nigdy zapomnieć…


I choć to była jedna z ich ostatnich nocy wtedy… I choć w czasie podróży już dzielili jeden dach namiotu. To dziwne ukłucie Villem poczuł gdy siadał do stołu.
- Jedno łoże nam się trafiło, Carys - orzekł maskując niepewność, rozbawieniem - Ale skoro balia się zmieści na podłodze, to i ja miejsca mieć dość powinienem.

Efcia 20-11-2019 19:24

- J..jedno?- Zająknęła się Carys i lekko zdziwiona spojrzała na Villema.
Widząc jednak jego zmieszanie, delikatnie, a przy tym nerwowo potrząsnęła głową. Na jej twarzy pojawił się łagodny uśmiech.
Trudno. Stało się. Wszak nie raz już razem nocowali i zapewne nie raz jeszcze będą.
- Jakoś sobie poradzimy. - Starał się zabrzmieć naturalnie.
Zaistniałą sytuacja nie była z pewnością winą karczmarza, ni żony jego. A już w szczególności nie mogła być winą młodego Adlerberga. Zatem on czuć się winnym nie powinien.
Całą tę niezręczną sytuację na szczęście przerwało pojawianie się roznegliżowanej kobiety. Widać taka modła pomyślałam Carys, nie chcę źle oceniać kobiety, która w ich rodzinnych stronach zostałaby eufemistycznie nazywana “artystką”.
- W… wy… występ się szykuje - wyjąkała znów Carys odwracając, w przeciwieństwie do większości zgromadzonych, wzrok.
- O tej porze?
Villem odwrócił się w kierunku, który opuściły oczy Carys. I również się zdumiał. Rzeczywiście. Dama, która wkroczyła na scenę... wyróżniała się pomiędzy obecnymi gośćmi i można było odnieść wrażenie, że jakiś pokaz się odbędzie. Na Prespurze mieli przyjemność oglądać taki taneczny występ kobiety i mężczyzny z wypiekami na policzkach. Ale na to było chyba za wcześnie?
- Może… ktoś ją napadł?
Upewniwszy się jednak (co trwało trochę dłużej niż by wystarczyło), że chód tej dziewczyny, a także wyraz twarzy całkiem przeczą tej hipotezie, ponownie zwrócił się do czarodziejki.
- Co sądzisz o zachodniej dekadencji?
- Warto zapoznać się z nią - Carys zaczęła powoli mówić spoglądając ponownie w stronę kobiety i lekko się czerwieniąc.
Nie była już dzieckiem i wiedziała coś niecoś o szczegółach kobiecej anatomii. Jednak widok dość skąpo ubranej kobiety w takim tłumie był dla Chessentanki nietypowy. - Żeby nie wyjść na ignorantów. - Dodała szybko. I równie szybko przeniosła wzrok z powrotem na swojego towarzysza.
- Nią… - powtórzył w jakimś zamyśleniu rycerz, po czym szeroko otworzył oczy - Nią? Znaczy… mówisz o tej dziewczynie?? Carys… Wygląda owszem miło i… ale niespecjalnie uczenie.
- Nie, nie - teraz to już czarodziejka zrobiła się pąsowa niczym róża i zaczęła się gorączkowo tłumaczyć. - Nie z dziewczyną. Tylko z tą, no.. dekadencją. No wiesz… - gestykulowała przy tym nadmiernie. - Popatrzeć? Posłuchać. Zdecydowanie posłuchać. Bo ten… lepiej posłuchać.
- Posłuchajmy zatem - powiedział po chwili rycerz - Tylko powiem, żeby z wrzątkiem jednak poczekali. I zbroję ściągnę.
- Pomóc ci? - Zapytała najzwyczajniej w świecie rudowłosa czarodziejka. Wszak nie raz pomagała rycerzowi tak w zdejmowaniu jak i w przywdziewaniu pancerza.
- Dziękuję - przytaknął równie naturalnie - Może nie zacznie grać do tej pory.

Dwójka chessentańskich arystokratów podniosła się z miejsca zabrawszy swoje rzeczy i ruszyła na górę po schodach. Po drodze Villem dał znać gospodyni, że powinni wstrzymać się z szykowaniem wrzątku do kąpieli.
Nie minęła zaś dłuższa chwila od ich zniknięcia jak z góry do głównej sali zaczął dobiegać odgłos dziewczęcych pisków i rytmicznie skrzypiącego łoża. Potem hałasy umilkły, by jednak zaraz znów się wzmóc tym razem w towarzystwie miarowego stukania nóg łożnicy o podłogę.



Carys z ciekawością rozejrzała się po pokoju, który gospodarze dla nich przygotowali. Nie było tam żadnych luksusów, ale po miesiącu spania w namiocie łóżko, nawet proste, było luksusem samym w sobie. Rudowłosa czarodziejka nie mogła się więc powstrzymać. Odłożywszy swoje na rzeczy w kąt z radosnym piskiem ruszyła w stronę łoża, a odbiwszy się lekko od podłogi rzuciła się na nie.
- Łóżko!! Takie miękkie!! Z czysta pościelą!! - Krzyknęła radośnie skacząc po nim.
Rycerz zachowując poważną minę uniósł brew na widok tej dziecinady. Tylko lewy kącik jego ust nieznacznie się uniósł. Pewnie na wspomnienie dobiegającego z sypialni dziewcząt chichotu i tumultu gdy wieczorem okładały się poduszkami.
- Czy nie jesteśmy na to… hmmm… za duzi?
- Daj spokój! - Carys rzuciła w młodzieńca poduszką.
Przyjąwszy ten cios, rycerz zachował niewzruszony wyraz twarzy.
- Naprawdę?
Co rzekłszy odwrócił się do czarodziejki plecami gdzie znajdowało się najwięcej sprzączek.
- Dobrze - powiedziała zrezygnowana zeskakując z łóżka.
Podeszła do rycerza i zaczęła pomagać rozpinać sprzączki. Pomogła mu pozbyć się zbroi, a gdy był już prawie bez niej przyłożyła mu poduszką, którą na czas zdejmowania ukryła między kolanami.
A dokonawszy tego niespodziewanego ataku, głośno śmiejąc się, uciekła z powrotem na łóżko i zaczęła na nim ponownie skakać.
Westchnąwszy w odpowiedzi Villem teatralnie spojrzał ku górze jakby gdzieś tam kryły się siły odpowiedzialne za tę sytuację.
- Carys Fiaghruagach - powiedział spokojnym acz władczym tonem - córko Farvalda i Rugajah, strażniczko wiedzy i opiekunko gwiazd… właśnie doprosiłaś się o lanie.
Chwycił pierzynę niczym sieć i wskoczył na ramę drugiego końca łoża balansując na niej pewnie.
Słowa jak i ton wypowiedzi wywołał jeszcze większą salwę śmiechu. Carys, z poduszką jako bronią, podskakując zbliżyła się do młodego gwardzisty. Jasny było, że zamierza go znowu “uderzyć”.
Drewniane łóżko, tak potraktowane, zaczęło skrzypieć jeszcze głośniej i uderzać o drewnianą podłogę. Czarodziejka za nic miała te hałasy i to, że sama jest ich sprawczynią.
Z szerokim uśmiechem na ustach zaatakował nie okazując ni strachu ni litości.
- Dobrze! - pochwalił zbijając ciosy pierzynową tarczą i skacząc po ramach. Po poważnej minie rycerza nie został ślad. - Natarcie! Jeszcze raz! Natarcie... Natarcie… Zasłona!
Tym razem zamachnął się pierzyną na czarodziejkę.
- Czwarta... Szósta... Unik!
Carys, usiłując uniknąć pierzynowego ataku, wychyliła się za bardzo do tyłu i szybko tego pożałowała gdyż straciła równowagę. Desperacko starała się ją odzyskać machając rękoma. W tym wszystkim poduszka, która tak dobrze służyła jej przy natarciach na młodego gwardzistwę, wypadła jej z ręki i wylądowała na podłodze. Za wypchaną gęsim pieprzem bronią poleciała i rudowłosa czarodziejka. Z głośnym, bolesny i kończącym całą tę pełną stuków, skrzypnięć, radosnych okrzyków triumfu i uśmiechów batali "aaaaaa…!!"
Czarodziejka spektakularnie runęła czterema literami na podłogę, koło poduszki.
- Auć! - Wydała z siebie tyle żałosny co bolesny dźwięk.
Rycerz odrzucił broń i zaraz przy niej przyklęknął.
- Nic ci nie jest, Carys? - zapytał pomagając jej się podnieść - Chodźmy już lepiej występ zobaczyć… Możesz iść?
- Nie, nic mi nie jest - odpowiedziała młoda kobieta wybuchając przy tym śmiechem. Jeszcze przez chwilę na jej twarzy pojawiła się wyraz bólu, ale gdy stanęła już na nogach śmiała się na całego.
Carys objęła Villema i mocno przytuliła się.
- Przypomniało mi się jak dobrze bawiliśmy się kiedyś, dziękuję - dodała wspinając się na palce i celując go w gładko ogolony policzek.



Głośny huk zakończył tę całą kanonadę trzasków, rytmicznych stoków, skrzypnięć i radosnych pisków.
Po niedługim czasie oboje arystokraci znów pojawili się na schodach. Oboje uśmiechnięci.
Czarodziejka wspierała się na ramieniu rycerz, który był już bez zbroi, tak jak damy zwykły to czynić na balach. I chociaż oboje nie byli w strojach balowych, to zdawać mogłoby się, że tak się czując płynnie, lekko i dostojnie schodzili po schodach. W równie dostojny sposób zajęli miejsc przy wolnym stole. A młody gwardzista pomógł usiąść towarzyszce posuwając jej krzesło. Zamówił wino dla obojga.

Grave Witch 20-11-2019 22:29


Muzyka płynęła wypełniając niewielką przestrzeń izby karczemnej. Spokojne nuty działały na rozpalone łby klienteli zachęcając by darowali sobie z łaski swojej psucie wieczoru niezainteresowanym bijatyką i posadzili swoje tyłki na stołkach. Właścicielka instrumentu oraz zręcznych dłoni których palce ową melodię wygrywały, zdecydowanie należała do tych nieszczególnie chętnych do przyglądania się jak rozochoceni alkoholem mieszkańcy dziury, w której chwilowo przebywała, rozwalają sobie wzajemnie łby. Nie, ona miała ochotę na spokojny wieczór, coś nadającego się do jedzenia, a później na przespaną noc. Szczególnie to ostatnie z pragnień było naglące. Od paru dni brakowało jej porządnego snu. Zadanie, które miała do wykonania zabierało więcej czasu i energii niż te, które zwykle dostawała. Było także znacznie bardziej opłacalne, więc w sumie nie powinna narzekać.

W końcu zapanował spokój. Klienci zasiedli z powrotem za stołami, a przygrywająca im kobieta mogła spokojnie wyjść z cienia kominka. Każdy, kto chociaż raz brał udział w takiej bijatyce wiedział, że gdy się nie chciało oberwać przypadkowo rzuconym stołkiem, kuflem czy inną częścią wystroju wnętrza, dobrze było pozostać w cieniu.
Jadło okazało się nie byle czego, chociaż wolała nie wnikać w to, z jakiego mięsa przygotowano gulasz, który właśnie skonsumowała. Także pokój był w porządku, a łóżko wygodniejsze niż te, w których spędzała owe krótkie chwile między najczerniejszą godziną nocy, a porankiem. Kolejną zaletą było także to, że nie musiała go z nikim dzielić. Wszystko zatem wskazywało na to, że tej nocy będzie mogła rozkoszować się luksusem w postaci kilkugodzinnego snu.

Niestety, los chciał inaczej. Być może z powodu zmęczenia albo i chwilowej utraty zmysłów, zapomniała o tej gość istotnej kwestii jaką było porządne zaryglowanie drzwi. Ledwie udało się jej złożyć głowę na poduszce, gdy te stanęły otworem, wpuszczając do środka bynajmniej nie zaproszonego przez nią gościa. Facet mógł mieć lat trzydzieści, lub coś koło tego. Jego sylwetka widoczna w blasku księżyca, który wpadał do środka przez okno, wskazywała iż sporo czasu spędzać musiał albo na wojaczce albo też na roli. Obstawiała to pierwsze. Dedukcja nie kosztowała jej wiele wysiłku. Szrama biegnąca przez lewą stronę twarzy pochodziła od cięcia mieczem. Podobnie jak rana, która sprawiałą że nieco utykał na lewą nogę. Ubiór jego także nie krzyczał wszem i wobec iż ma się z człekiem na roli pracującym. Był on dobrze skrojony, acz nie rzucający się w oczy. Czerń dominowała w jego kolorystyce nie licząc koszuli, która sprawiała wrażenie jakby zanurzono ją w balii z krwią. Nie był przesadnie uzbrojony, wręcz rzec by można iż przybył niemalże bezbronny. Miecz, który obijał się o jego udo był jedynym ostrzem, które było widoczne.

- Powinnaś bardziej dbać o bezpieczeństwo - przywitał się uprzejmie. - W przeciwnym razie może cię spotkać jakaś nieprzyjemność, a tego przecież byśmy nie chcieli, prawda Amaranthe?
Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy w jednej chwili przeobraził go z szarego przeciętniaka w naprawdę przystojnego mężczyznę. Nawet blizna nie była w stanie zepsuć tego efektu, a wręcz przeciwnie, dodawała mu swoistego, niebezpiecznego uroku.

- Gdybym wiedziała, że się zjawisz, wynajęłabym straż by stała pod moimi drzwiami i trzy razy sprawdziła wszystkie zamki i rygle - zapewniła go, siadając z westchnieniem. Oczywiście znała go. Wiedziała że nie ma trzydziestu lat tylko niemal czterdzieści. Wiedziała, że rana która widniała na jego twarzy była pamiątką po jednym z jego najzacieklejszych wrogów. Wiedziała także że poza mieczem ma jeszcze co najmniej cztery sztylety i mniej więcej była w stanie powiedzieć gdzie je skrywał. Z pewnością miał także inne bronie, te bardziej i mniej standardowe. Luis Mereen miał już bowiem ten zwyczaj, że pokazywał ludziom jedynie czubek góry lodowej skłaniając ich do uwierzenia iż to cała góra.

- Tyle myśli poświęconych mojej skromnej osobie? Czuję się zaszczycony, moja droga - pochylił nieco głowę, po czym wszedł do wnętrza pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Z pewnością któryś z jego ludzi ustawiał się właśnie w korytarzu, a kolejny na schodach. Można było być pewnym, że nikt w owej wizycie nie przeszkodzi. Zapewne nawet gdyby zaczęła krzykiem wzywać pomocy to i tak by nic nie dało. Nie żeby miała na to ochotę.Nie, gdy w grę wchodził Mereen…


Nigdy nie lubiła zbyt długo przebywać w jednym miejscu. Jej duch pragnął przygody, a ona z ochotą spełniała owe pragnienie. Podróżowanie z miejsca do miejsca, poznawanie nowych ludzi, wysłuchiwanie ich historii, tego co mieli do powiedzenia. Nie liczyło się zbytnio to czy mówili z własnej inicjatywy czy też należało ich do tego nieco przekonać. Opowieści były dla niej niczym narkotyk. Potrzebowałą ich do tego by czuć się szczęśliwa. Zapewne dlatego nigdy nie zdobyła się na porzucenie spuścizny swojej matki. Ograniczenie działalności było tylko złem koniecznym by nie skończyć tak jak ona. Oznaczało to jednak, że od czasu do czasu brak zadania sprawi, że w jej życie sączyć się zacznie nuda. Kości były jednym ze sposobów na jej rozwianie, jednak prowadziły także do kłopotów, z których nie zawsze istniało dobre wyjście. Nie mówiąc już o tym, że kiepskim były materiałem na ballady. Z tego też powodu z ogromną radością powitała przypięte ogłoszenie. Lokal, w którym zatrzymała się dwa dni wcześniej i w którym nadal rezydowała, zaczynał ją powoli nużyć. Dowiedziała się już tego i owego, a każda kolejna plotka tylko podkreślała, że życie w Brodzie sztyletu nie należało do szczególnie ciekawych. Trochę zdrad, kilka podejrzanych zniknięć, które zapewne miały co nieco wspólnego z opowieściami o owych zdradach i grze w karty. Na ulicach było w miarę bezpiecznie, poza nimi także. Co prawda tu i ówdzie zdarzył się napad ale prawdę mówiąc szło usnąć z nudów. Zamierzała pozostać w mieścinie jeszcze jedną noc i ruszyć dalej, ale teraz…

Nastroiła instrument, wczuwając się w międzyczasie w nastroje jakie panowały w sali. Nowa karawana, która zawitała do miasteczka, przegoniła nieco senność i wtłoczyła nowe życie. To z kolei oznaczało, że w czasie kolacji można było liczyć na nieco lepszą klientelę niż do tej pory. Napiwki także powinny być lepsze, chociaż akurat na tym nie zależało jej aż tak bardzo. Będąc świeżo po wykonaniu zadania i uregulowaniu należności z Luisem nie musiała się martwić przyziemnymi sprawami przez najbliższy czas.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=W8SQR7rKVAo[/MEDIA]



Poprawiła się na stołku, szarpnęła strunę palcami i pozwoliła by nastrój sam nimi pokierował. Nie planowała długiego występu, na to bowiem było zdecydowanie za wcześnie. Teraz jedynie smak miał zagościć w uszach słuchających. Smak ów miał wzbudzić pragnienie, a ono z kolei było kluczem do sukcesu. Gdyby już teraz wykonała pełny pokaz… Cóż, jakaż by w tym była zabawa?

Kilka osób opuściło izbę, skłaniając do myślenia iż nie są szczególnie przyjaźnie nastawieni do sztuki. Nic na to poradzić nie mogła, a raczej nie chciała. Ponoć wolna wola była prawem każdego, a ona nie miała potrzeby by owe prawo łamać. Ich strata wszak to była, nie jej.
Zakończyła grać, odłożyła instrument na stół i gestem dłoni przywołała kelnerkę. Złożywszy zamówienie usiadła wygodniej i nawet się przeciągnęła uwydatniając to, co tylko częściowo skrywał gorset i podkreślając idealne linie brzucha. Gdyby nie potrzeby drogi z chęcią na co dzień nosiłaby się tak, jak do występów. Była dumna ze swego ciała, nad którym pracowała odkąd sięgałą pamięcią, doprowadzając je do perfekcji. Było może i drobne ale za to zwinne, giętkie i pełne powabu. Było niczym broń, która wyszła spod ręki mistrza. Takie zaś twory winny być wystawiane na widok publiczny, a nie skrywane przed oczami widzów. Niestety, owe pragnienia niosły ze sobą pewne problemy dlatego też musiała się zadowalać pewnym kompromisem. Przynajmniej włosów nikt jej nie kazał skrywać pod ubraniem. Długie, czarne i gęste, były kolejnym elementem jej wyglądu który przykuwał oczy. Długi warkocz spływający jej na plecy był niż żywa istota, niczym wąż który wił się w rytm jej kroków.

Od dziecka uczyła się jak wpływać na widownię, jak przykuwać ich uwagę, jak wykorzystywać to, co ofiarowała jej natura. Podobnie jak kantele, było ono jej instrumentem. Było jej bronią, chociaż o dwóch ostrzach. Z tego też powodu wymagało od niej by osiągnęła mistrzostwo w jego władaniu aby przypadkiem sama się nie naciąć. Sztuka, którą wciąż doskonaliła.

Czekając na jadło przyglądała się nowym twarzom. Jej uwagę przykuła para, która zniknąwszy na chwilę, ponownie zawitała wśród ciżby. Na jej ustach zaigrał domyślny uśmieszek. Życiem należało się cieszyć w pełni, smakować je i z niego korzystać. Coś czuła, że w repertuarze tego wieczoru pojawi się jedna lub nawet i dwie miłosne ballady.
Kolejną osobą był ten, który wymknął się jeszcze przed jej krótkim występem. Zastanawiała się gdzie zniknął, jednak nie była tego ciekawa na tyle by zrezygnować z jedzenia i ruszyć na poszukiwania. Cały dzień wszak spędziła wędrując po miasteczku i jak nic należał się jej odpoczynek. Może wróci, może nie. Może po drodze spotka go coś, co sprawi, że już nigdy nie ujrzy światła kolejnego dnia. Przypadek, los, szczęście… Kaprysy tych, którzy władali światem nie zawsze dobrze wpływały na tych, którzy go zamieszkiwali. Nie znaczyło to jednak, że należało zaszyć się w domu i nosa z niego nie wyściubiać. O nie! Życie należało przeżyć i tej dewizy winien się trzymać tek, kto jego iskrę w sobie nosił. Marnym jednak było, gdy żołądek świecił pustkami, a gardło na wiór wyschło. Z tą też myślą zabrała się za konsumowanie tego, co jej przyniesione zostało, czerpiąc radość ze smaków jakie wypełniały jej usta. O tak, życie doprawdy piękne było.

abishai 20-11-2019 22:29


Dotąd krasnolud był zadowolony. Informacje jakie zebrał łażąc po mieście były obiecujące. Klient był solidną firmą i hojną. Nie było więc powodów do narzekań. Aż do tego spotkania…
Bo czy Olgrim naprawdę tak wyglądał? Jak świeżak co to się wyrwał spod maminego fartucha i pierwszy raz wylazł z rodzinnej kuźni? Może to przez błyszczącą zbroję? Ale mithril już tak ma. Trefne mapy, trefne sztylety, kradziona pewnie biżuteria i fiolki nieznanego pochodzenia oferowane przez mężczyzny spod ciemnej gwiazdy. Tak to zaczyna się wiele przygód młodych wędrowców. Kończą się one potem w rynsztoku najczęściej, ze szkarłatną krwią płynącą z poderżniętego gardła. Ale te akurat nie są opowiadane. Jeno te nieliczne, które kończą się szczęśliwie.
- Słuchaj kolego… odwiedziłem wszystkie wódopoje w Nevewinter. Szmelcu mi nie wciśniesz. Ani podrobionej mapki. Co takiego solidnego oferujesz? I z jakiego źródła?- zapytał Olgrim i ostrzegł go.-Tym bardziej że jestem krasnoludem, a wiesz przecie, że my jesteśmy zawziętą i upartą rasą. I odnajdujemy tych którzy nas oszukali… zawsze.
- Nie wszystko legalne kolego, owszem, ale to nie fałszywki. Mam mapy kilku zapomnianych miejsc, gdzie może leży jeszcze jakiś zapomniany kuferek złota, mam różne eliksiry, mam i… - Typek rozglądnął się -...mam i trucizny - Dodał z nieco wrednym uśmieszkiem.
- Nie umiem ich używać. Pokaż te mapy… może same w sobie będą coś warte.- odparł Olgrim nachylając się lekko ku towarom typa w celu przyjrzenia się im.- A właściciele tych eliksirów… już daleko stąd?
- Mój dostawca jest osiągalny… - Odpowiedział mężczyzna, po czym przez chwilę zastanawiał się, którą mapę podać Krasnoludowi. W końcu wybrał, a gdy Olgrim ją rozwinął, ujrzał mały plan jakiś tuneli i kilku pomieszczeń, wszystko może(na oko) gdzieś na obszarze 100m najdalej.
- Stary grobowiec, pewnie z pułapkami - Wyjaśnił ewentualny sprzedawca.
To akurat krasnoluda nie obchodziło w tej chwili. Zamiast tego przyglądał się brzegom mapy, papierowi, czcionce, zapiskom. Oceniał pochodzenie samego pergaminu i jego wiek, a także podpisy na nim. I nie były one ani Elfie, ani Krasnoludzkie, sama mapa nie wyglądała z kolei na wielce starą… wszystko śmierdziało Olgrimowi coraz bardziej.
- Dam ci za nią pięć sztuk miedzi, bo ładnie wygląda.- stwierdził sceptycznie krasnolud.- I jak masz… to bym kupił fiolki ognia alchemicznego. Osiem sztuk złota za każdą… bo już miały innego właściciela.
- Jakiego tam znowu innego właściciela? To że nie ze sklepu to zaraz złe? Przy sobie mam tylko jedną fiolkę… a za mapę złocisza, to przecież nie dużo? - Targował się podejrzany typek.
-Dziesięć za fiolkę i niech będzie jedna sztuka srebra za papier.- odparł krasnolud łaskawym tonem.
- Dobra, niech będzie. Taniej dla nowego klienta - Rozmówca wyszczerzył zęby.
- No to mamy umowę.- odparł z uśmiechem Olgrim wyciągając rękę do zgody.


Zadowolony z siebie krasnolud, lżejszy o parę monet, ale wzbogacony o jedną fiolkę alchemicznego ognia oraz… ładną mapkę, podążał do gospody zadowolony z siebie.
Do karczmy wszedł rozglądając się po obecnych w niej twarzach. Rozpoznał parę z nich, w tym szlachecką parkę która dołączyła do karawany, chyba dość wcześnie. Wyglądali na rozbawionych. No cóż… w końcu była to bezstresowa i przyjemna podróż.
On sam spojrzał na egzotyczną piękność w zaskakująco skąpym stroju jak na ten region. Musiała się wywodzić z południa Faerunu i być artystką, bo szykowała się do występu.
Być może znała nawet jakieś złote krasnoludy? Olgrim postanowił, że jeśli będzie okazja spyta o to nieznajomą. Na razie usiadł przy kontuarze, zamówił sobie coś od jedzenia i picia.
O nocleg się nie martwił. Chciał uprosić legowisko w stajni, a te miejsce rzadko bywało oblegane. Szkoda było krasnoludowi pieniędzy na pokój, tym bardziej że luksusów nie potrzebował.
Przy odbieraniu zamówienia kapłan zapytał więc o tę możliwości noclegu. A jako że jego wybór na nocleg nie był popularny wśród podróżnych, to cena za przespanie się na słomie w stajni okazała się niska. I szybko dobili targu.
Teraz Olgrim mógł skupić się na występie.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:02.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172