lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Sesje RPG - DnD (http://lastinn.info/sesje-rpg-dnd/)
-   -   Byle najdalej od mroźnej Północy D&D 5ed. (http://lastinn.info/sesje-rpg-dnd/20833-byle-najdalej-od-mroznej-polnocy-d-and-d-5ed.html)

Nefarius 12-04-2024 09:06

Byle najdalej od mroźnej Północy D&D 5ed.
 
Byle z dala od mroźnej Północy


Prolog: Nigdy nie ufaj pijanym gigantom


Dwa miesiące temu

Kiedy Verryn otworzył oczy poczuł straszliwy ból, któremu początkowo trudno było przypisać konkretne źródło. Dopiero po dłuższej chwili młody czarokleta zdał sobie sprawę z tego iż tak naprawdę boli go całe ciało. Głowa, twarz, bark, klatka piersiowa, miednica, noga. To było straszne uczucie, nad którym nie był w stanie zapanować. Zwymiotował a skurcze żołądka tylko nasiliły ból.
Jego ciało było dziwnie sztywne i nie był w stanie nim poruszać. W końcu zdał sobie sprawę, że to przez bandaże. W głowie miał pustkę. Jakby ktoś mu najzwyczajniej w świecie wyczyścił pamięć.
~Verryn~ pomyślał, przypominając sobie swoje imię. A to już było coś. I nagle usłyszał głosy. Być może dopiero teraz zwrócił na nie uwagę a może wcześniej były cicho.
-Wiem- odparł męski, gardłowy głos –Miał wielkie szczęście. Tak wielkie, że na jego miejscu udałbym się do największej świątyni Tymory pocałować jej arcykapłana w zadek…-
-Racja. Poślij dwójkę zbrojnych, by odprowadzili go do najbliższej osady i nakaż otoczyć opieką- kobieta miała głos tak przyjemnej barwy, jak złocista pieczeń z dzika oblana miodem –W końcu szedł tu z misją. Tą samą, która nam przyświeca…- dodała. Verryn otworzył oczy i ujrzał zakutą w stal kobietę o smukłej twarzy poznaczonej kilkoma bliznami. Miała czarne włosy i miecz u boku, a jej ciało było otoczone jakby świetlistą aurą, na pelerynie widniał symbol Helma . Stracił przytomność.

~***~

Okres rekonwalescencji trwał kilka tygodni. Na początku Verryn budził się tylko raz dziennie, czasami rzadziej. Przyjmował wtedy kilka łyżek zupy i znów tracił przytomność. Opiekowało się nim starsze małżeństwo, a kiedy odzyskiwał przytomność na nieco dłużej by tylko się napić zaczął powoli zwracać uwagę na więcej szczegółów. Chata, w której przebywał była mała i skromna. Na ścianie znajdowały się różnego rodzaju narzędzia służące łowieniu ryb.
-Obudziło się nam nasze paniątko…- warknął starszy jegomość, lecz solidny kuksaniec od stojącej za jego plecami babulinki zamknął mu usta.
-Witaj wśród żywych…- zwróciła się do Verryna.
Potem poszło już z górki. Ból, który zapamiętał był nieporównywalnie większy do tego, który czuł obecnie. Jego członki normalnie funkcjonowały, a pierś nie doskwierała przy każdym, jednym wdechu. Odzyskał apetyt i powoli wracała mu pamięć.
-Uratowali cię Helmici chłopcze- wyjaśniła staruszka –Mówili, że gdyby przybyli godzinę później już byś u Kelemvora balował…- opowiadała gospodyni. Któregoś dnia Verryn przypomniał sobie tamten dzień, gdy maszerował z Thulzssą i Itkovianem na północny zachód. Czystokrwisty zażartował do towarzyszącego im giganta, który tego dnia pechowo wypił zbyt wiele (albo za mało) ze swego magicznego rogu. Gigant wpadł w szał i postanowił zakończyć wspólną przygodę za pomocą swej maczugi.

Verryn spędził u starszej pary, w rybackiej chacie w Bremen jedenaście dni. W końcu jednak odzyskał na tyle sił, że był w stanie podziękować za gościnę i ruszyć w swoją drogę. Cudem uniknął śmierci i wiedział, że Północ jest ostatnim miejscem, gdzie chciałby przebywać to też postanowił ruszyć na południe.
Nie było łatwo dostać się do Luskan, ale kiedy już przekroczył drewnianą palisadę ucieszył się jak nigdy dotąd. Był to bowiem przystanek zwiastujący kres najmroźniejszej części Północy. Po drodze mijał kilka oddziałów sojuszu Dziesięciu Miast, które maszerowały na wezwanie o pomoc. Byli też najemnicy ciągnący w tamtym kierunku, skuszeni pogłoskami o antycznym, białym smoku, służącej mu armii gigantów i cholera wie co jeszcze.
W Luskan za marną stawkę sprzedał odrobinę kosztowności, które zdobył w trakcie przygody z Iktovianem. Na szczęście nie było problemem znaleźć tutaj dobrego krawca, u którego Verryn zakupił nowe ubranie, oraz płaszcz. Już pierwszego wieczoru, sącząc gęste piwo w jednej z gospód zastanawiał się nad wędrówką do słynnego Neverwinter, lecz niespodziewanie w gospodzie pojawiła się grupa krasnoludów zasiadając przy ławie, nieopodal miejsca, które zajmował on.
-Powiadam wam, to będzie bułka z masłem! krzyknął młody i czerwony na twarzy wojak.
Verryn miał złe wspomnienia z krasnoludami, lecz ucha z ciekawości nadstawiał.
-Wciskają nam złoto do kieszeni niemalże za nic! Od miesięcy trakty w Srebrnych Marchiach nie były tak bezpieczne! ciągnął.

-A orkowie?- spytał któryś.
-Tfu! Horda została wybita, Obuold zniknął, leśnicy od tygodni meldują, że natrafiają na kilkuosobowe grupki, ot co zostało z orczej hordy- odparł.
-To po cholerę karawanie ochrona? zapytał inny z najemników, podpierając się na trzonku swego dwuręcznego topora.
-Jak po cholerę? Żeby dać nam łatwe złoto! odparł wojak i cała grupa z radością zaczęła pohukiwać, wznosić toasty i cieszyć się wizją wypłaty za nic.
Karawana miała jechać do Silverymoon, zahaczając po drodze o twierdzę Mirabar, gdzie do transportowanych skór zwierząt mieli uzupełnić swój zasób o klejnoty i narzędzia krasnoludzkich rzemieślników. Klejnot Srebrnych Marchii – Silvermoon było miejscem, które przyciągało chyba każdego szanującego się czarokletę. Czy to ze względu na dostępność ksiąg i powszechnej wiedzy, czy możliwość handlu rzadkimi zwojami, albo pozyskanie mistrza, czy też ucznia. Było tego bardzo wiele, ale Verryn wybrał ten kierunek ze względu na coś innego – portale, którymi mógł udać się w dowolną stronę świata. Byle daleko od mroźnej Północy.
Nie miał dylematu. Był zdecydowany jeszcze nim udał się na spoczynek. Tuż przed świtem pomaszerował do rekrutera odpowiedzialnego za pobór ochrony karawany. Tęgi człek z futrem na plecach i zabawnym beretem na głowie obrzucił Verryna spojrzeniem od stóp do głów.
-Miecz to ty trzymać potrafisz?- zapytał profilaktycznie, lecz Verryn szybko wyjaśnił iż jego orężem jest magia.
-Dobra, dobra. Takich też nam potrzeba. Jeśli karawana bez odnotowania strat w towarach dotrze do Mirabar otrzymasz wynagrodzenie w postaci dwóch rubinów i mieszka złota. Jeśli dotrzemy do Silverymoon otrzymasz dodatkowo diament. Wyżywienie w naszym zakresie, choć nie licz na dziczyznę (chyba, że sam se upolujesz). Jeśli chceta w namiocie spać, to sam se musisz sprawić. Gra?- zapytał, podsuwając Verrynowi wypisaną umowę, którą trzeba było tylko podpisać.

Karawana wyruszła dnia następnego, a w jej skład wchodziło dwanaście czterokołowych wozów z zadaszeniem, które pociągały silne i zdrowe konie, oraz osiem dwukółek ciągniętych przez woły. W skład ochrony wchodził oddział zbrojnych z symbolem Srebrnych Marchii na opończy, garść najemników, oraz grupka krasnoludów, którzy zajmowali miejsca na krytych wozach, pomiędzy skrzyniami. Całą wyprawą zarządzał zaś mężczyzna z niewielką domieszką elfiej krwi, który zerkał spod byka na brodatych krzykaczy. Po dziesięciu dniach dotarli do Mirabar. Górne miasto sławetnej twierdzy krasnoludów bardziej przypominało warowny fort aniżeli gościnny przystanek na trakcie. Co tu się dziwić, skoro lata orczych najazdów tak ukształtował sposób bycia lokalsów. Z resztą było to miejsce zamieszkania krasnoludów i to już wiele tłumaczyło.
Verryn nie wychylał się zbytnio, mając wciąż na uwadze niedawne wydarzenia z warowni na mroźnej Północy. Krzyki tarczowników i walący się strop czasami wracały do niego w snach, ale przecież to wszystko przez butę Liry – dowódczyni batalionu. Tak sobie tłumaczył.
Ostatnie puste miejsca na wozach zostały załadowane kolejnymi skrzyniami, a półelfi lider wyprawy zatrudnił jeszcze kilkunastu chętnych do ochrony najemników. O dziwo wszystko udało się załatwić w kilka godzin. Uzupełniono zapasy i następnego dnia o świcie karawana ruszyła dalej. Plan był prosty jak droga do kolejnego punktu na mapie, lecz wszystko mogła popsuć pycha dowódcy wyprawy.
-Co ty mi tu waszmość za kity wciskasz za przeproszeniem? Nie taka była umowa…- warczał rudobrody krasnolud, ten sam, który „zainspirował” Verryna w Luskan do dołączenia.
-Spokojnie przyjacielu. Zapewniam cię, że nic nam nie grozi. Las Lookwood od miesięcy jest bezpieczny i spokojny…- odparł mu cierpliwie półelf.

-A ja mam w dupie czy jest tam spokojnie czy nie. Umowa mówiła, że nie zjeżdżamy z traktu. Tak czy nie?- syknął.
-Moi zwiadowcy donoszą, że gościniec jest w świetnym stanie. Gwarantuję, że nic wam nie grozi. półelf pozostawał niezwykle spokojny.
-Co ty, proszę ja ciebie pierdolisz? To my gwarantujemy bezpieczeństwo wam, a nie na odwrót!- krasnolud pogroził rozmówcy palcem, co nie spodobało się kilku zbrojnym z herbem sojuszu na płaszczach. Niektórzy mężowie, położyli dłonie na rękojeściach swych mieczy, choć przelew krwi był ostatnią rzeczą, której mogliby chcieć.
-Spokojnie przyjacielu. Spokojnie- półelf próbował ostudzić emocje –W ten sposób zyskamy jakieś dwa tygodnie…- odparł po czym przyklęknął na jedno kolano i powiedział już zdecydowanie ciszej tak, że usłyszał go tylko krasnolud. Chwilę tak szeptali aż w końcu na twarzy brodacza pojawił się tajemniczy uśmieszek dowodzący temu, że udało im się dogadać.
-Wracamy na wozy!- krzyknął krasnolud do swych towarzyszy a ci bez słowa sprzeciwu usłuchali. Półelf zaś powstał na nogi i krzyknął –Nie oddaliliśmy się od Mirabar! Jeśli ktoś z was uznaje, że nasza zmiana planu łamie umowę, to wypłacę mu pierwszą część należności i możemy polubownie się rozstać!- nikt nie zareagował, choć niektórzy z najemników szeptali między sobą intensywnie.

Kerm 18-04-2024 10:32

Dzisiaj

Las Lookwood był bardzo starą puszczą, gdzie zboczenie z gościńca mogło skończyć się tragicznie. Nie ze względu na potwory czy dziką zwierzynę. Las był tak gęsty momentami, że można się tu było zwyczajnie zgubić a w jego południowo wschodniej części liczne występowały bagniska. Verryn nie był zachwycony tą perspektywą, ale z drugiej strony obietnica dotarcia do Silverymoon szybciej o kilka tygodni była bardzo kusząca.
Ostatnie trzy dni drogi pokonali w cieniu drzew a słoneczne promienie oślepiały ich tylko przy silniejszych porywach wiatru, poruszających liściaste korony. No i oczywiście niewielkie wyrębiska stanowiły wyjątek ukazując chwilami polany z porośniętymi mchem pniakami oraz gołym niebem.
Tego wieczoru rozbili obóz dwadzieścia kroków od traktu. Ziemia była twarda i ubita na tyle, że można było zaciągnąć wozy między drzewa, w miejscu gdzie było to w ogóle możliwe.
Las bez wątpienia różnił się od śniegów dalekiej Północy, i to pozytywnie, ale i tak Verryn po raz kolejny zaczął się zastanawiać, co skłoniło Viniciusa do zmiany trasy i pójścia na skróty. Niby wielka oszczędność czasu, ale, jak powiadano, kto drogi prostuje, w domu nie nocuje. A opowiadane w tawernach i przy ogniskach opowieści pełne były historii o przygodach tych, co to zeszli ze szlaku i - dość często - do domu nie dotarli.
Verryn raz jeszcze rozejrzał się dokoła, usiłując wypatrzyć potencjalne niebezpieczeństwo, choć nie sądził, by przy takiej liczbie strażników i ochroniarzy mało kto mógłby się zdecydować na atak. Ale nie takie rzeczy się zdarzały, więc zaklinacz wolał zachować odrobinę czujności.
Pozostawiwszy swoje rzeczy na wozie (którym podróżował, gdy nie miał ochoty na spacer) Verryn ruszył w stronę wozu, z którego kwatermistrz zajmował się wydawaniem prowiantu.

Żarcie nie zachwycało, ale Verryn zdążył do tego przywyknąć. Kilka sucharów, pieczona cebula, plaster boczku, gdzie zdecydowaną większość stanowił stopiony nad ogniem tłuszcz oraz kawał sera. Jadał gorsze rzeczy i w mniejszych ilościach toteż nie było powodu do narzekania.
Ochrona jak zwykle podzieliła się na grupki trzymających się w garści członków. Każdemu przed kolacja przydzielano warty oraz strefy, za które odpowiadał nocą. Czarownik tej nocy miał pełnić ostatnią wartę. Niewielkie ogniska miały dać namiastkę bezpieczeństwa, lecz Vinicius zabronił dokładać więcej drwa niż to konieczne do ogrzania rąk, czy rozświetlenia przestrzeni obok wozu. Pogoda nadal sprzyjała, choć wieczory były mroźne i nieprzyjemne.
Podczas posiłku Verryn zamienił kilka słów z tymi, co w tym samym momencie zabrali się za jedzenie, a potem rozłożył swe posłanie w pobliżu "swojego" wozu. Miał co prawda mały namiot, w którym bez wątpienia byłoby zdecydowanie cieplej i przyjemniej, ale dopóki nie padało, zaklinacz wolał z niego nie korzystać. W razie problemów łatwiej było wysupłać się spod koca, niż wyczołgiwać się z namiotu, który, na dodatek, mógł się wcześniej zawalić.
Ostatnia warta była, teoretycznie przynajmniej, najlepsza, jako że nie trzeba było budzić się w środku nocy, a potem próbować ponownie zasnąć. Z drugiej strony - opowieści głosiły, iż godziny przed świtem to ulubiona pora na napad.
Przez moment Verryn wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo, a potem zamknął oczy i zasnął.

~***~

Verryn poczuł jak jego ciało przeszywa tysiąc igieł, szpikulców i noży, które wypełniają bólem każdy skrawek skóry, mięśni i wnętrzności. Z trudem otworzył oczy i pierwsze co ujrzał to biały dym. Nie. To nie był dym. To była mgła, lecz niosła ze sobą mróz tak potężny jakby sama Auril posyłała tutaj swój uśmiech. Verryn próbował się ruszyć, postawić krok, krzyknąć ale całe jego ciało było niemal skamieniałe, ruchy powolne jakby tonął w smole. Świat wokół wirował, jakby był wewnątrz jakiegoś lodowego cyklonu. Z ogromnym trudem spojrzał w bok gdzie sparaliżowany Thulzssa stał w zastygłej pozie, z gestem rąk jakby przed czymś się bronił. Kilka kroków dalej stał Itkovian. Sople zwisały mu z zamarzniętych wąsów. Był też i Płomyk, którego broda szargana wiatrem również zamarzła.
Ziemia pod nogami zadrżała. Verryn coraz trudniej łapał powietrze w płuca a każdy wdech powodował jeszcze większy ból od środka. Nagle jego zmysły wyostrzyły się. W mgle przed sobą dostrzegł wielki kształt, który z każdym kolejnym podrygiwaniem ziemi zwiększał się. Mógł tylko gapić się, bo na nic innego nie było go już stać. Zza mlecznej zasłony wyłonił się ogromny jak wóz smoczy łeb, który uśmiechnął się parszywie do czaroklety i kłapnął paszczami.

~***~

Delikatne trącanie butem skrytego w półmroku najemnika zbudziło Verryna. Młodzieniec zorientował się, że smok był tylko złym snem. Gwiazdy na niebie świeciły pięknie i okazałe a ognisko prawie dogasło. Czuł jak z zimna skostniało mu ciało.
-Wstawaj, twoja kolej…- syknął mu mężczyzna.
- O, dzięki... - równie cicho odparł Verryn. Zdecydowanie szczere słowa, bowiem najgorsza nawet warta była lepsza, niż taki koszmar.
Podniósł się, zwinął posłanie i schował, a potem przeciągnął się, by rozprostować kości i ciut się rozgrzać. A potem stanął przy wozie i sprawdził, gdzie znajdują się pozostali wartownicy. Jak na razie nie zamierzał spacerować wokół obozowiska, pozostawiając tę przyjemność na później. Na razie wolał przyczaić się w cieniu i obserwować, dzieląc uwagę między skraj otaczającego ich lasu a pozostałych wartowników.
Verryn musiał energicznie pocierać rękami żeby nieco się rozgrzać. Z jego ust unosiła się para, która przywodziła na myśl wspomnienie o smoku z koszmaru, który doskonale zapamiętał.
-Chcesz?- syknął jeden z najmitów, z którym Verryn dzielił już niejedną wartę. Mężczyzna trzymał kawałek suszonej wołowiny -Kurwa ale zimno…- dodał, wkładając drugi kawałek do ust.
- Chętnie... - Zaklinacz przyjął kawałek mięsa i, wykorzystując odrobinę magii, podgrzał go. Odrobina ciepła zawsze się przyda. - Nie lubię zimna - stwierdził równie cicho jak jego kompan.

Nefarius 27-04-2024 06:35

Verryn przeżuł suchy kawałek mięsa czując jak chrupie mu między zębami.
-Szlag by trafił sukinkota…- syknął mężczyzna -oby się tylko nie pomylił…- zaczął kolejne zdanie gdy Verryn nagle usłyszał charakterystyczne brzdęknięcie zwalnianej cięciwy a sekundę później żałosne charczenie postrzelonego w pierś mężczyzny. Człek złapał się za drzewiec pocisku jakby liczył na to, że uda mu się go po prostu wyjąć ze swojego ciała, lecz zdołał tylko posłać Verrynowi pełne żalu spojrzenie, po czym osunął się między skrzynie.
-Alarm!- krzyknął ktoś w mroku podrywając do gotowości większość członków karawany i wtedy zaczął się prawdziwy grad strzał. Pociski świszczały jeden za drugim. Jedne płonąc inne nie. Jedne trafiały w wozy, inne w konie a jeszcze inne w członków wyprawy. Krzyki rannych szybko zaczęły mieszać się z końskim rżeniem oraz bojowymi okrzykami agresorów. Verryn słyszał kilka razy te charakterystyczne dźwięki. Gobliny z łatwością skryły się w mroku i niepostrzeżenie podeszły niemal pod sam obóz.
-Do broni!- krzyczał ktoś w pobliżu magika. Tuż obok jeden z krasnoludów odmawiał modlitwę do Wszechojca trzymając przed twarzą głowicę młota jakby koncentrował się na naładowaniu jej boską mocą. Gdzieniegdzie robiło się jaśniej od stających w płomieniach wozów.
Braki w oświetleniu zwykle Verrynowi nie przeszkadzały, ale jak większość rozumnych istot uważał, że w blasku dnia lepiej widać wrogów i zdecydowanie łatwiej w nich trafić. Światła bijącego od płonących wozów nijak się miało do światła słonecznego, ale pole bitwy nieco się rozjaśniło. Problem jednak polegał na tym, iż częściej w tymże świetle widać było obrońców, niż napastników.
Verryn padł na ziemię i wsunął się pod wóz, a potem przeczołgał się pod wozem, chcąc wypatrzyć nadciągających od skraju lasu napastników.

Wrzeszczące gobliny były celem dość trudnym do wypatrzenia w półmroku nocy, nawet dla kogoś z wyczulonym zmysłem wzroku jak Verryn. Czarownika nie dziwił również fakt, że pokurcze nie kwapiły się do zbrojnej potyczki przeciw grupie najemników wspieranych przez krasnoludy.
-Chodźcie śmiało kurwie syny!- krzyczał jeden z brodaczy, lecz przypadkowa strzała trafiła go w udo jeszcze bardziej rozwścieczając. Verryn usłyszał niepokojące dźwięki, trzaskających gałęzi i szumu liści. Coś dużego zbliżało się w ich kierunku. Potężny ryk rozniósł się echem potwierdzając obawy czarownika. Troll, który niósł na plecach prowizoryczną konstrukcję, z której trzy gobliny szyły na oślep pociskami. Verryn zauważył, że ten widok nieco podłamał co poniektórych najemników, lecz krasnoludy stanęły na wysokości zadania
-Za Moradina! Za młot Wszechojca!- krzyknął jeden, napełniając serca karatów odwagą i cały oddział ruszył do boju ciągnąć za sobą większą część pozostałych, którzy się wahali, w tym Viniciusa.
Jakim cudem gobliny zdołały zdobyć takiego sojusznika, tego Verryn nie wiedział, ale wiedział co innego - jeśli troll dotrze do obozowiska, to może się to źle skończyć. Lepiej więc było spróbować go powstrzymać, najlepiej za pomocą jakiegoś solidnego zaklęcia. Trolle zwykle nie lubiły ognia, ale każdy wiedział, że las również ognia nie lubi. Na szczęście nie samym ogniem żyli zaklinacze, a przynajmniej ten, który w tym momencie wyczołgiwał się spod wozu.
Zaklinacz przyklęknął, a potem rzucił w stronę trolla i siedzących na nim goblinów poleciała kula kwasu. Miała wylądować w takim miejscu, by swym zasięgiem objąć przeciwników, a równocześnie nie tknąć sojuszników.
Obrana przez czarokletę strategia okazała się niezwykle skuteczna. Kwasowa sfera trafiła w cel chlapiąc dookoła. Kilku krasnoludów musiało ratować się desperackim skokiem w bok, a kilku nie zdążyło przez co poniektóre elementy ich pancerzy pod wpływem żółtawych kropli zaczęło skwierczeć i syczeć.

Najważniejsze jednak w tym wszystkim było to, że większość kwasu pokryła pierś trolla wprawiając go w straszliwy szał. Stwór zaczął stracił nad sobą panowanie, miotał się szaleńczo próbując załagodzić ból piersi, czym niemal rozwalił drewnianą konstrukcję, która niósł na plecach.
-Teraz! Do boju!- krzyknął ktoś i spora grupa najmitów ruszyła na bestię. Verryn z satysfakcją przyglądał się efektom swojego zaklęcia, gdyż przyniosło ono całkiem owocny skutek.
Chwilę triumfu przerwał kąsający ból w udzie. Półelf rzucił badawcze spojrzenie w stronę nogi i dostrzegł goblińską strzałę zatopioną w mięsień dwugłowy uda. Zaklinacz syknął z bólu, choć było to nic w porównaniu do bólu, który czuł po tym jak się przebudził pokiereszowanego w rybackiej chacie kilka tygodni temu.
Mężczyzna rozejrzał się za swoim oprawcom. Goblin, który go trafił stał mniej niż dziesięć metrów od Verryna, nawet nie próbując się ukryć, czy uciec. Zaklinacz chciał wymierzyć mu karę jednym ze swoich zaklęć, lecz nagle poczuł jak zimny pot zalewa mu plecy. Sekundę później poczuł jak drętwieją mu palce u dłoni i jasne stało się że pocisk był zatruty. Półelf spojrzał w kierunku kompanów ale wszyscy skupiali się na trollu i jego ziomkach. O ironio Verryn są do tego po części doprowadził. Nagle poczuł zalewające go falę ciepła i ostry atak nudności. Najpierw zwymiotował a następnie runął na ziemię tuż obok rzygowin.
Kiedy odzyskał świadomość widział przesuwające się gałęzie drzew nad nim. Chwilę zajęło mu nim zrozumiał że ktoś go po prostu ciągnie po ziemi i stąd ta dziwaczna perspektywa. Próbował podnieść głowę, lub poruszyć się ale nie miał żadnej kontroli nad swoim ciałem. Zakręciło mu się w głowie.
Gdy odzyskał przytomność, pierwsze co poczuł był smród. Straszliwa mieszanina odchodów, potu, zgniłego mięsa i cholera wie co jeszcze. Był przemarznięty i drżał, a do tego miał potworną suchość w ustach. Miejsce, w którym przebywał było jakiegoś rodzaju lochem: mała jama odgrodzona od większej drewnianą ścianą zbitą z desek. W środku panowała ciemność i tylko jego elfi wzrok pozwolił mu mimo wszystko zachować jakąś orientację.

Kerm 11-05-2024 11:52

Przez moment Verryn leżał bez ruchu, usiłując się domyślić, w jaką kabałę tym razem się wpakował. Został porwany, ale dlaczego? Raczej nie sądził, by było to zlecenie jakiejś nadobnej dziewoi, która nie miała śmiałości, by osobiście zaprosił go na romantyczne spotkanie. Ale czy to właśnie on był celem?
Czy karawana została rozbita i zniszczona? Czy ktokolwiek zauważył jego zniknięcie i ruszy mu na ratunek? W to ostatnie wątpił. A z tego wynikało, że będzie musiał sobie poradzić na własną rękę.
Pierwszą rzeczą, jaką postanowił zrobić, było zbadanie własnego stanu zdrowia (od postrzelonej nogi począwszy) tudzież dobytku.
Miejsce, w które wbił się pocisk było opatrzone. Mocno prowizorycznie i niezbyt schludnie ale ewidentnie komuś zależało na tym żeby Verryn jednak nie wyzionął Ducha. Udo paliło niemiłosiernie i stawianie kroków sprawiało zaklinaczowi niemało bólu. Po za tym nie odczuwał żadnych dyskomfortów czy innych obrażeń. Nim zdążył się zbadać zza drewnianej “ściany” dobiegły go hałasy. Verryn rozpoznał plugawą mowę goblinów. Na jego szczęście oprawcy nie pokwapili się by związać mu ręce.
Zaklął pod nosem, równocześnie dziękując bogom za to, że nie zapewnił sobie jakiegoś oświetlenia. Był przekonany, że ściany jego więzienia nie są zbyt solidne, a przez szpary w ścianach gobliny zauważą światełko. Zbyt szybkie zainteresowanie z ich strony zdało mu się niepotrzebne.
Podszedł do drzwi by sprawdzić, czy zdoła je otworzyć od środka. Równocześnie chciał podsłuchać, o czym gadają ci, co go uwięzili.
-Wielki Grum mówi, że magik zna klucze…- syczał piskliwy głos, kiedy Verryn przybliżył się do ściany by podsłuchać co wyprawia się po drugiej stronie.
-Wielki Grum mówi, że magik nam pomoże! Tak! Pomoże!-
-A co jak nie pomoże?- zapytał ktoś inny.
-Pomoże! Wielki Grum mówi, że odda go na spytki Hosh'Pakowi. On go złamie!-
-Wielki Grum, wielki prorok!-
-Tak! Wielki prorok! Odsuń się! Miejsce rób!- polecił głos i po chwili zza ściany dało się usłyszeć jak ktoś, coś przy niej majstruje prawdopodobnie próbując dostać się do “celi” Verryna.

Verryn zaklął pod nosem, jako że to, co usłyszał, nie brzmiało zbyt optymistycznie. Ponownie ktoś wpadł na jakiś głupi pomysł, w którym to on, "magik", ma odegrać kluczową rolę. Oczywiście za darmo, oczywiście wbrew woli 'magika' i, z pewnością, niebezpieczną. A słowa "on go złamie" zabrzmiały jeszcze gorzej.
Zaklinacz przez ułamek chwili zastanawiał się, czy wrócić na swoje miejsce i udawać nieprzytomnego, ale w ostatniej chwili przykleił się do ściany, po czym rzucił prostą iluzję - skuloną sylwetkę leżącą pod przeciwległą ścianą. Miał zamiar, korzystając z zaskoczenia, wymknąć się na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi 'szopy', a potem rozprawić się z goblinami... jeśli się uda.
Coś zastukało po drugiej stronie. Dźwięk przypominał jakiś prosty mechanizm, czy też rygiel. Verryn przygotował się mentalnie do wprowadzenia swojego planu w życie. Drzwi poruszyły się i któryś z pokurczy zwyczajnie odstawił je na bok jakby były tylko dostawianym elementem barykady. Do celi wpadło blade światło pochodni, a pierwsze próg przekroczyły groty włóczni. Dzid, dokładniej rzecz ujmując. Następnie pojawili się ich właściciele. Cztery gobliny, jeden brzydszy od drugiego, celując w kierunku iluzji jaką stworzył naprędce zaklinacz. Teraz! Pojawiła się przestrzeń. Jedyne co musiał zrobić to wymknąć się cicho i przetrwać ból uda.
Wszyscy z takim zainteresowaniem wpatrywali się w 'leżącą' na podłodze postać, że zapewne nie zauważyliby stada koni, przebiegających z tupotem za ich plecami. Verryn tupać nie zamierzał, tylko na palcach wyślizgnął się ze swego więzienia i natychmiast skręcił, by przemknąć się przy ścianie i zniknąć w mrokach jaskini.
A ledwo zrobił trzy kroki, szczęście go opuściło. Przeklęty ból zranionego uda dał się we znaki i zaklinacz musiał oprzeć się o ścianę, by nie wylądować na ziemi.

Ściana zadygotała niebezpiecznie trzeszcząc przy tym żałośnie.
-Budź go!- krzyknął jeden goblin do drugiego. Verryn zrozumiał, że zielonoskórzy nie zwrócili uwagi na hałasy jakich narobił czarownik. Mężczyzna ruszył przed siebie, w głąb mrocznej jaskini słysząc za sobą krzyki zaaferowanych oprawców, którzy odkryli czarodziejski fortel.
-Szybko! Wielki Grum musi wiedzieć! Szybko gonić i szukać!- Verryn poczuł jak rośnie mu poziom adrenaliny w krwi co nieco zmniejszyło odczuwalny ból. Zaklinacz kuśtykał na ile tylko pozwalał mu ból. Mężczyzna słyszał pokrzykiwania goblinów. Po krótkiej chwili dotarł do miejsca gdzie wąski korytarz wpadał do większej jaskini. Było tu sporo skał, gdzie mógł się ukryć, lecz skamlenie i ujadanie ogarów gdzieś zza pleców dało mu jasno do zrozumienia, że ukrywanie się na niewiele się zda.
Verryn prędko przeanalizował możliwości i uznał, że ukrywanie się w tej jaskini może nie być dobrym pomysłem. O ile ścigające ogary mogłyby nie wdrapać się na skalne półki to już towarzyszące im goblinoidy z pewnością posiadały zasoby do tego by próbować go strącić. Verryn ruszył dalej. Po pokonaniu kilkunastu metrów znalazł się w kolejnym zwężeniu a po chwili w korytarzu. Korytarz prowadził prosto a po kilkunastu metrach rozdzielał się. Prawa odnoga prowadziła pod ostrym kątem pod górkę, lewa z kolei analogicznie w dół, by po chwili zniknąć za zakrętem. Verryn przeczuwał, że wyjście z podziemi znajduje się gdzieś powyżej, lecz przed obraniem tej dość oczywistej drogi zaklinacza powstrzymywała trójka orków pilnujących drogi u jej wylotu.
Verryn zaklął pod nosem. Już widział, oczami wyobraźni, drogę prowadzącą ku wolności, a tu taka niemiła niespodzianka.
Orki, zielona ich mać...
Przy odrobinie szczęścia zdołałby jednym zaklęciem zabić wszystkie trzy, ale wtedy nie starczyłoby mu, zapewne, zaklęć przeciwko psom i goblinom. A najgorsze byłyby psy. Przed goblinami zapewne zdołałby się ukryć, tworząc iluzję skałki czy stosu kamieni, ale przeklęte kundle z pewnością by go wywąchały. jedynym wyjściem byłoby przyłapanie piesków w jednym miejscu i spalenie, ale to musiało poczekać.
Kryjąc się przed wzrokiem orków zaklinacz skierował się ku prowadzącej w dół odnodze.

Nefarius 18-05-2024 12:52

Korytarz doprowadził zaklinacza do zakrętu gdzie wpadł do niewielkiej jaskini. Verryn od razu poczuł charakterystyczny zapach wilgotnej gleby. Mężczyzna nie mógł zwalniać, by nie tracić dystansu do pościgu ale noga tak strasznie go bolała, że chwilami jego ciało przeszywały spazmatyczne fale ciepła. Na lewo dostrzegł dziurę wielkości wozu, która prowadziła jeszcze głębiej. Zabezpieczony belkami korytarz przypominał chodnik w kopalni.
Verryn nie miał wyjścia, musiał kontynuować ucieczkę, więc zszedł ostrożnie po drewnianej drabince starając się oszczędzać nogę. Mężczyzna musiał iść bokiem, gdyż korytarz był zbyt wąski. Po przebyciu kilku metrów dotarł do wielkiej, ogromnej wręcz jamy. Verryn stał na skalnej półce, skąd widać było doskonale oświetloną pochodniami przestrzeń. Jama sama w sobie nie kryła nic nadzwyczajnego, ale na środku zajmowanej przez nią przestrzeni znajdowały się ogromne, złote wrota zdobionymi mistycznymi runami, oraz płaskorzeźbami. Verryn czuł jak to miejsce wibrowało potężną dawką energii splotu kusząc go by zbliżył się i zasmakował tej mocy jeszcze intensywniej.
Gdzieś w głębi umysłu zaklinacza pojawiła się myśl, iż za wielką mocą może kryć się wielkie niebezpieczeństwo, że to może być jedna wielka pułapka, ale myśl, że lepiej byłoby zrobić w tył zwrot i zmierzyć się z goblinami, ale ciekawość i przeogromna chęć zbliżenia się do drzwi zwyciężyła.
Verryn ruszył w stronę złotych wrót, zastanawiając się, czy nie o tym miejscu mówiły gobliny. Skoro są wrota, to i może klucze do nich też były potrzebne?
Zaklinacz szedł bardzo ostrożnie, stawiając każdy krok z uwagą. Skalna półka, na której obecnie się znajdował wisiała dobre dziesięć metrów nad dnem jamy. Zielonoskórzy byli prymitywnymi istotami, lecz tak jak ludzie czy elfy nie potrafili latać i aby dostać się do jaskini musieli użyć drabiny lub lin.

Długo szukać nie musiał. Drabina z dębowego drewna była słusznym i wytrzymałym narzędziem, oparta o zachodni kraniec skalnej półki stanowiła jedyną, słuszną drogę. Verryn postękując z bólu zszedł powoli w dół. Nie była to ani łatwa ani przyjemna przeprawa lecz w końcu udało mu się dotrzeć na dno jamy. Charakterystyczny dla podziemi zapach był tu jeszcze silniejszy i wzbogacony smrodem stęchlizny.
-Wiedziałem, że przyjdziesz…- zadudniło w uszach półelfa. Zaklinacz powoli odwrócił wzrok za siebie, gdzie pomiędzy kilkunastoma stalagmitami w półmroku majaczyły dwie postaci. Pierwsza z nich siedziała ze skrzyżowanymi nogami, nakryta szarym i starym płaszczem. Tuż Za nią zaś stał drugi osobnik słusznej postury. Siedzący ork przemawiał wspólnym językiem, świdrując Verryna czerwonymi ślepiami ukrytymi w cieniu kaptura.
Drugi natomiast, ten stojący obok, miał muskularne ciało i zdeformowaną od ciosu obuchem twarz. Dwuręczny topór oparty o jeden ze stalagmitów, tuż obok jego nogi jasno potwierdzał, czym zielonoskóry musiał się parać.
-Uciekłeś szybciej niż się spodziewałem…- warknął siedzący ork, po czym wstał i ruszył niespiesznie w kierunku złotych wrót, wskazując Verrynowi kierunek gestem ręki, jakby chciał go zachęcić do towarzyszenia mu.
Verryn zaklął pod nosem, z całkowitym brakiem sympatii spoglądając na mówiącego.
- Byłbym szybciej, ale jakiś kretyn mnie postrzelił - powiedział, nie kryjąc niezadowolenia. Nie dodał, że bez tego w ogóle by się tu nie pojawił. - A ty czego chcesz?
Złość wygrała z pokusą zbliżenia się do drzwi i zaklinacz zatrzymał się u podnóża drabiny.

-Jakiś kretyn cię postrzelił… dobre, dobre…- zarechotał szaman. Ork zdjął z głowy kaptur ukazując przystojną jak na standardy swej rasy twarz, ozdobioną runicznymi tatuażami. Głowę od karku aż po czoło dzielił irokez czarno siwych włosów. Kroczył pewnie, lekko się kołysząc na boki.
-Twój pobyt tutaj nie jest dziełem przypadku…- zaczął mówić, zatrzymując się kilka kroków przed zamkniętą bramą do… No właśnie. Do czego?
-Przez wiele długich dni czailiśmy się, nie atakując żadnej karawany ani łowczych. Czekaliśmy na kogoś takiego jak ty. Wyczułem jak krąży wokół ciebie moc, tak jak czuje moc ukrytą tutaj…- prowadził swój monolog nie odrywając wzroku od wrót a Verryn ledwie go słyszał -Ty też to czujesz, nie próbuj zaprzeczyć…- odwrócił się i posłał półelfowi tajemniczy uśmieszek.
- Ależ nie zamierzam zaprzeczać - stwierdził Verryn, na którego opowieść szamana nie wpłynęła pozytywnie. Wprost przeciwnie. - Ale nie przerywaj opowieści w połowie - dodał.
Jego uśmiech był zdecydowanie krzywy.
Ork uśmiechnął się pod nosem
-Pomożesz nam rozszyfrować te słowa, a potem odnaleźć klucz. Jeśli nie sprawisz nam problemów to daję słowo, że pozwolimy Ci odejść żywcem- wyjaśnił przytakując głową.
- Słowo? - W głosie Verryna był cały ocean braku wiary. - I to ma być, twoim zdaniem, wielka nagroda za ranę i porwanie? A wy sobie zgarniecie to, co niby kryje się za tymi wrotami? A jak nie znajde klucza, to, oczywiście, łaskawie skrócicie moje życie…
Ork przewrócił oczami słuchając słów zaklinacza
-Czy wy ludzie wszyscy jesteście zawsze tak negatywnie nastawieni?- syknął ironicznie -Wiem, że słowa orka dla kogoś w kogo żyłach płynie elfia krew jest niewiele warte, ale wyobraź sobie, że niektórzy z nas mają honor i dotrzymują przysiąg. Poza tym iloma ludźmi się otaczałeś, którzy byli kłamcami czy złodziejami?- zapytał, po czym potrząsnął głową -Nie zabijemy Cię. Widziałem w snach jak wrota tej krypty stają otworem. Zdobądź się na tę samą wiarę co ja a wtedy wszystko się uda- skomentował -Ten wojownik to Hosh'Pak. Najznamienitszy z moich wojów. Będzie cię chronił i zarazem pilnował. Nie myśl jednak, że go wykiwasz. Nie jest takim głupcem jak nasi kuzyni z dalekiej Północy. Niestety nie rozumie wspólnej mowy, więc będzie towarzyszył wam ktoś kto będzie tłumaczem- kontynuował -Ale tym się nie frapuj. Najpierw odpoczniesz i zbierzesz siły- dodał na koniec.
- To dobry pomysł - zgodził się Verryn, mając na myśli ostatnie słowa szamana. W całą resztę niezbyt wierzył, no, może z wyjątkiem słów o "najznamienitszym z wojów". Nie miał wątpliwości, że szaman wyśle z nim kogoś, kto ma szanse pokonać maga, gdy ten upora się z zagadkami kryjącymi się za złotymi wrotami, a potem zechce zachować dla siebie część znajdujących się tam skarbów i tajemnic.
- To może zaczniemy od jakiegoś posiłku? - zaproponował.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:30.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172