Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Sesje RPG - DnD Wybierz się w podróż poprzez Multiwersum, gdzie krzyżują się różne światy i plany istnienia. Stań się jednym z podróżników przemierzającym ścieżki magii, lochów i smoków. Wejdź w bogaty świat D&D i zapomnij o rzeczywistości...


Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-09-2024, 03:11   #1
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
[Pathfinder 2e] Korona Rozkładu I: Nawiedzenie Harrowstone (18+)




“Niektórych rzeczy nie da się ukryć ani zapomnieć.
Same o sobie przypominają, wychodząc na wierzch,
wynaturzone i ohydne.”

- Erica Spindler, “Krwawe wino”




Jesienny całun ciężkich chmur zdążył okryć zupełnie Ustalav, przynosząc ze sobą zwyczajowe dla tej pory roku ulewy i chłodne powietrze, które ostatecznie przegoniły resztki letniej aury. Ponura szarość poczęła wdzierać się w życie, rozgaszczać już na dobre, obejmować we władanie krótkie dni i długie noce, szykować się do niepodzielnych rządów nad tą kwartą golariońskiego kalendarza, wciśniętą między dwa ekstrema - ciepło lata i mróz zimy. Szkielety drzew smętnie bujały się na chłodnym wietrze, pola umierały pod twardniejącą ziemią, ubite trakty zamieniały w błotniste breje, nawet codzienne życie traciło na i tak skromnej dynamice oraz werwie. To jesienią właśnie Ustalav stawało się takim, jakim wyobrażali je sobie cudzoziemcy. Krainą wiecznie skąpaną w deszczu; ponurą, nieprzyjemną, niebezpieczną.

Urwanie chmury poprzedniego wieczora nadeszło wraz z mroźnym wichrem schodzącym ze zwierzęco dzikich Kłów, przetaczając się przez fałdowane wzgórzami ziemie palatynatu Canterwall, nabierając rozpędu ponad ciemnymi wodami jeziora Lias i nizinnymi polami. Nienawistnie lodowata zawierucha ogołociła zupełnie szkielety drzew, odzierając je z resztek liściastych koron w wyblakłych barwach, wprawiła w drżenie drewniano-kamienne chałupy i zabębniła oń ołowianymi kroplami, skryła srebrną tarczę księżyca i migoczące gwiazdy za całunem ciężkich, smolistych obłoków. Nocna ulewa przeszła przez Ravengro tak jak przyszła, nagle i znienacka, pozostawiła za sobą tylko błotniste fałdy wypełnione strumyczkami i zawodzące upiornie w załomach i prześwitach podmuchy zimna. Nim nastał świt przetoczyła się dalej, rozlała po ziemiach palatynatu w kierunku przeklętego Virlych, dzikiego Amaans i upadającego Ardeal; zawyła pośród Przełęczy Chorcha przepoławiającej Góry Głodu, by wreszcie wytracić na sile i rozpłynąć się w eterze. Niemniej podążające zań mgielne opary szarości nie odpuszczały tak łatwo, zawisły uparcie w powietrzu, jakby zamierzały pozostać na swym miejscu po wsze czasy.

Jednak nawet tego ponurego dnia nie można było odmówić Ravengro pewnej sielskiej malowniczości. Urokliwe gospodarstwa rolne i rozległe, dojrzewające sady rozciągały się na północ i południe od bijącego serca wioski - skupiska większych i mniejszych domostw o wielobarwnych fasadach zwieńczonych czerwonawymi dachówkami, przeciętego wpół błękitem leniwej wstęgi Kruczego Strumienia - w stronę brzegów gładkiej tafli jeziora Lias stopniowo przerzedzając się w rybackie chałupy, a w kierunku Wełnianego Nurtu w ustępujące naturze pagórki, skryte pod szumiącym na wietrze zagajnikiem, pośród których snuły się teraz mleczne wstęgi mgły. Wschodnia rubież przecięta brukowanym traktem, który zbiegał się w rozdroża paręnaście jardów od pierwszych zabudowań tuż przy przydrożnej kapliczce Desny, zdominowana była przez wrzosowisko spiętrzające się w łagodne wzniesienie, zwieńczone obszernym cmentarzyskiem okolonym szarawym murem. Bliźniacze wzgórze wyrastało zza mgielnych objęć po drugiej stronie Ravengro, niecałe ćwierć ligi od skromniejszych chałupek znaczących umowną granicę wioski. Majaczące na jego szczycie kształty kalały krajobraz, na myśl przywodząc opuszczoną ruinę, niewiele ponad ducha dawno przeszłych czasów, które zdawały się być wszechobecne na ziemiach Nieśmiertelnego Księstwa, nierzadko będąc ponurą spuścizną po Szepczącym Tyranie i Lśniącej Krucjacie.

W Ustalavie przeszłość miała wszak w zwyczaju zbyt często nawiedzać teraźniejszość.





Podróż po prowincjach Nieśmiertelnego Księstwa nigdy nie należała do najprzyjemniejszych czy najbezpieczniejszych zajęć. Dziedzictwo pozostałe po Tar-Baphonie tylko pogarszało sprawę, topiąc krainę w mrocznych energiach podrywających zmarłych do nieżycia, inspirując tym samym nowsze pokolenia mniej lub bardziej uzdolnionych nekromantów oraz zmuszając szeroko pojęte służby porządkowe do priorytetyzowania strategicznych obszarów, w efekcie pozwalając monstrualnej faunie na wydarcie sobie własnych skrawków ziemi. Mało kto decydował się zatem przemierzać ustalavskie szlaki z błahych powodów bądź też zwykłej chęci poznawania nowych stron, a już skrajną głupotą było czynienie tego bez oręża pod ręką. Nic zatem dziwnego, że czwórka, która wczesną jesienią zawitała do Ravengro, przybyła doń nie tylko w pełnym rynsztunku, lecz również uzbrojona w solidne motywacje. Pogrzeb profesora Petrosa Lorrimora - emerytowanego wykładowcy na Uniwersytecie Lepidstadzkim i cenionego uczonego, wprawnego czarodzieja i autora wielu naukowych traktatów - przywiódł nowe, nieznane twarze do miasteczka.

Nieufność wobec obcych była głęboko zakorzenionym zwyczajem w ustalavskiej kulturze, naturalnie wyrobionym odruchem w obliczu ponurej historii skalanej plugawym piętnem wielowiekowych rządów Szepczącego Tyrana, w pełni zrozumiałym i znajomym tym, którzy zdążyli dobrze poznać Nieśmiertelne Księstwo. Niedziwnym było zatem, iż miejscowi pracownicy skromnej stajni nieopodal wschodnich rozdroży, służącej również za lokalną powozownię, nowoprzybyłych do Ravengro witali nader oszczęnymi kiwnięciami głów i mrukliwymi pozdrowieniami, łypiąc ukradkowo i nieufnie w ich stronę. Jedynie przedstawiciel tutejszych służb porządkowych - chuderlawy junak o ryżej grzywie loków i dziewiczym wąsiku z obitą pałką przy pasie, sygnowany posrebrzaną odznaką w kształcie tarczy z grawerunkiem kruka wpiętą w połatany płaszcz i odziany w niedopasowaną skórznię - względnie otwarcie okazywał zainteresowanie nieznajomymi, bez wątpienia zawierzając ich oblicza swej pamięci na polecenie przełożonego. Jedno było pewne - młodzik miał nieprędko zapomnieć oblicza osób, które tego wczesnego przedpołudnia przybyły kolejno do Ravengro.

Pierwszą z nich była Szara Siostra o niebiańskiej krwi, której perłowe, niewidzące spojrzenie bez trudu napotkało jego własne, wzbudzając w nim gwałtowny niepokój. Drugą, podejrzanie milcząca bosonoga zakonnica w kruczoczarnych szatach z ostrą jak brzytwa kosą na plecach, na jej widok aż zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Jako trzeci przybył brodacz - zwykły człek o okazałych rozmiarach, z blizną na twarzy, sprawiający równie groźne wrażenie co kobiety. Ostatnim przybyszem był mężczyzna pochodzący z dalekich stron, którego twarz nosiła ślady dawnych operacji, od których junakowi aż zrobiło się niedobrze. Nie miał odwagi napotkać jego spojrzenia.

Każde z nich skierowało swe kroki w tym samym kierunku. Podążyli brukowaną ścieżką, zagłębiając się pomiędzy budynki Ravengro, których kolorowe, łuszczące się miejscami fasady ociekały brudnymi kroplami dawnych deszczy i ustępowały pnącemu się ku górze bluszczowi. Nadszarpnięte zębem czasu, gdzieniegdzie butwiejące framugi drzwi, częściej niż rzadziej przyozdobione były ludowymi talizmanami “ochronnymi”, wieńcami z ostrokrzewu mającymi odstraszać złe duchy czy pękami czosnku, które nie oferowały domostwom żadnej realnej ochrony, a ledwie poświadczały zabobonność typową dla ustalavskich prowincji. W akompaniamencie przeciągłego skrzypienia ciężkich okiennic przy co mocniejszych podmuchach chłodnego wiatru, jedno po drugim przecinali okrągły plac będący niewątpliwie sercem lokalnej społeczności. Na podwyższeniu w centrum tegoż skweru, otoczonym teraz już pozbawionymi kwiatów krzewami, znajdowała się sporej wielkości altana z ciemnego drewna, zwieńczona kopułą w turkusowej barwie. Najokazalszy z budynków przylegających do placu, górujący nad resztą zabudowań gmach z szarego kamienia jednako wzmacnianego i zdobionego drewnianymi elementami, opatrzony był herbowym krukiem wyrytym na dwuskrzydłowych drzwiach i bez wątpienia pełnił w Ravengro funkcję ratusza, służąc za siedzibę lokalnych władz.

Gmach ów wznosił się ponad resztę tutejszych zabudowań, z których większość znaczona była skrzypiącymi szyldami i lepiej zadbana od mijanych wcześniej domostw. Była wśród nich malowana na ciemny błękit dwupiętrowa “Gwiaździsta Gospoda” obwieszona lampionami mającymi pozorować na tle fasady konstelacje znaczące nocne niebo. Na stopniach jej werandy dziewczę owinięte brązowym płaszczem wygrywało cichą melodię na tympanonie. Niedaleko znajdował się “Skład Generalny” wykonany z jasnego drewna i z zadaszoną przestrzenią przy bocznej ścianie, na tyle szeroką, by spokojnie zmieścił się tam wóz. W oczy rzucała się również “Apteka Jomindy” w barwie mdłej zieleni, z oknami obwieszonymi od wewnątrz pękami suszonych ziół, a także beżowa “Jedwabna Sakiewka” o pozłacanym szyldem, pod którym dwoje najemników w kolczugach i z krótkimi ostrzami przy pasach - paląca fajkę kobieta ze szpetnymi bliznami po oparzeniach i siwiejący mężczyzna pewnymi ruchami nadający psowaty kształt kawałkowi drewna - pełniło wachtę, oraz szkarłatny “Roześmiany Demon” postawiony na końcu alejki odbiegającej od placu, tuż nad szumiącym leniwie Kruczym Strumieniem. Był też nijaki budynek z szarego kamienia o wzmacnianych metalem odrzwiach, nad którymi błyszczała tarcza łudząco podobna do odznaki junaka spod stajni, jak i kuźnia, gdzie w pocie czoła pracowała korpulentna krasnoludka z ognistymi włosami zebranymi w warkocz. Ona jedyna nie kryła zainteresowania nowoprzybyłymi, nie patrząc nań ukradkiem jak dotychczasowi przechodnie przezornie omijający ich szerokim łukiem, każde z nich śledząc jastrzębim spojrzeniem wyzierającym spod krzaczastych brwi. Czyniła tak przez parę dłuższych chwil, gdy przechodzili obok jej zakładu, po czym wracała do swej pracy przy miechu.

Brukowana ścieżka powiodła ich dalej, między średniej wielkości domostwa, należące do tej garstki osób, którym ewidentnie lepiej wiodło się w życiu. Zbudowane wedle typowego ustalavskiego stylu architektonicznego, ceglane fasady nie raziły w oczy krzykliwymi kolorami, ograniczając się do ciemnych bądź mdłych barwników, gdzieniegdzie akcentowane były jasną sztukaterią, koronowane ostro zwężającymi się dachami obłożonymi zielonkawymi płytkami i zdobionymi ciemnym żeliwem, nierzadko skręcanym w iglice. Charakterystyczną asymetryczną budowę wzmacniały wykuszowe okna z ciężkimi zasłonami i koronkowymi firanami. Granice tychże posesji wyznaczały naprzemiennie to żelazne ogrodzenia z zaostrzonymi u góry prętami, to proste marmurowe czy wapienne mury zwieńczone kafelkami ciętymi w łuskowate kształty. Jedna z tych posiadłości, której posesja przylegała do szemrającego strumyczka zasilającego Kruczy Strumień, była właśnie miejscem, do którego zmierzało czworo przybyszy.


Szarawy mur, obrośnięty wszędobylskim bluszczem, bronił dostępu do posiadłości Lorrimorów, przerwany jedynie dwuskrzydłową bramą z ciemnego żelaza, której pręty skręcały się fantazyjnie, pośrodku konstrukcji tworząc stylizowany sowi łeb - rodowy symbol profesora. Szeroka wierzeja i wiodąca odeń aleja sugerowały, że gdzieś na terenie posesji, skryta przed wścibskimi oczami, znajdować musiała się powozownia. Mniejsza furtka trzy jardy na prawo przeznaczona była dla gości przybywających pieszo i to przez nią przestępowali przybysze, skrzypieniem zawiasów płosząc gromady kruków, które upodobały sobie gałęzie okolicznych drzew, czyniąc z nich swe siedliska. Wyłożona równo ciętymi kostkami z białawego kamienia ścieżka, zasłana opadłymi liśćmi w jesiennych barwach, prowadziła przez nienagannie utrzymany ogród - żywopłoty sięgające do połowy łydek, pękate krzewy pozbawione kwiatów i łysiejące olchy, dęby oraz topole - zapewniający więcej niż odrobinę prywatności, wprost ku stopniom prowadzącym ku drzwiom wejściowym. Jasne drewno samej fasady było ozdobione misterną sztukaterią, z ornamentem opasującym budynek rzeźbionym w arkaniczne wzory i runy, które zdawały się lekko opalizować w szarym świetle dnia, gdy każde z nich kroczylo stopniami w stronę werandy. Domostwo na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie opuszczonego - większość okien zasłonięta była grubymi kotarami i tylko zza tych we wschodniej części rezydencji dochodziło niemrawe migotanie, zapewne palącego się kominka wnosząc po strużce dymu uciekającej poprzez jeden z kominów, które wyrastały z zielonego dachu najeżonego żeliwnymi iglicami. Jednak ledwie zastukanie do solidnych drzwi kołatką wprawioną w zaciśnięte szpony wyrzeźbionej sowy w locie sprawiało, że ze środka momentalnie dało się słyszeć pospiesznie rytmiczne kroki i drzwi niebawem stawały otworem.

Przybyszy nie witała jednak nowa pani domu, a mężczyzna w średnim wieku. Odziany w wykrochmaloną koszulę ozdobioną ciemną kokardą u kołnierza i elegancki, trzyczęściowy garnitur w czarnej barwie opinający puszystą sylwetkę, z pulchnymi dłońmi skrytymi pod białymi rękawiczkami. Przerzedzające się, siwiejące włosy miał zaczesane do tyłu i wygładzone pomadą, a zarost - w postaci wąsów i koziej bródki - starannie przystrzyżony. Kamerdyner Lorrimorów był wręcz okazem profesjonalizmu. Witał gości u progu, wskazując im miejsce pod ścianą foyeru wyłożonego jasnobrązowym, wypastowanym parkietem i oświetlonym kandelabrami, gdzie mogli pozostawić swój dobytek oraz półkę z hakami utwierdzoną w nieco ciemniejszej boazerii, na których powiesić mogli odzienie. Gdy siostra Maria jako druga - wnosząc po owiniętym w płowe sukno zweihanderze, morgenszternie i tarczy wspartej o podróżną torbę, a także szarym wełnianym płaszczu zawieszonym na metalowym uchwycie - przekroczyła próg rezydencji, służbowy wyraz twarzy mężczyzny zagroził opadnięciem. Dostrzegłszy jej bose stopy pokryte błotem, wąskie usta wydęły się w wyrazie dezaprobaty.

Jeśli siostra pragnie się odświeżyć, może skorzystać z umywalni — znacząco skinął głową na lewo od wejścia, w stronę wąskiego korytarzyka dwa kroki od zagarniających przestrzeń schodów wyłożonych qadirańskim dywanem. — Znajdę siostrze również obuwie gościnne.

Brodacza, który do posiadłości przybył zaledwie kwadrans po zakonnicy, kamerdyner powitał już z na powrót nienagannie neutralną maską przybraną na twarz. Służący być może wywodził się z długiej i znamienitej linii lokajów, bowiem momentalnie rozpoznał weń znajomą twarz, bezbłędnie wyławiając jego miano z głębin pamięci, pomimo upływu lat.

Dzień dobry, magistrze Talbot — skinął mu głową, wpuszczając do środka.

Jemu również wskazał umywalnię, na wypadek gdyby mężczyzna pragnął odświeżyć się nieco po podróży, po czym przeprowadził go przez otwarty łuk prowadzący do salonu. Toż samo uczynił z ostatnim przybyszem, Osiriończykiem który do drzwi zastukał niecałe dziesięć minut później.

Parkiet obszernego pomieszczenia w większości zakryty był grubym dywanem w kolorowe wzory i z fantazyjnymi frędzlami, boazeria zaś była niemalże bliźniacza tej z korytarza, acz sięgała ledwie połowy ścian, ustępując miejsca szmaragdowej tapecie w kwieciste desenie, w których dominował złoty brokat, lśniący lekko w świetle świec i trzaskających w okazałym kominku z czarnego drewna bierwion. Drogocenne lustro oprawione w pozłacaną ramę było zawieszone nad paleniskiem, którego gzyms zdobił porcelanowy wazon z bukietem nagietków, nawłoci i dalii. Srebrzysto-złote zasłony z adamaszku w oknach kontynuowały konsekwentnie przyjęty kwiecisty motyw wystroju wnętrza, obecny również w ciemnozielonym obiciu kanap i foteli zebranych w półokręgu wokół kominka, przedzielonych podłużnym stolikiem z wiśniowego drewna, nakrytym koronkowym obrusem. Dwie srebrne karafki - jedna z wodą, druga z czerwonym winem - oraz cztery kryształowe kielichy spoczywały na blacie, gotowe zaspokoić pragnienie gości.

Ścianę tuż na lewo od łuku wejściowego dominował potężny regał, którego półki nieomal uginały się od opasłych woluminów. Ledwie pobieżne spojrzenie na ich grzbiety starczyło, by przekonać się jak szeroka była tematyka uwieczniona na stronicach i jak zróżnicowane były zainteresowania zmarłego profesora. Spora część księgozbioru traktowała o szeroko pojętej magii - jak choćby “Cuda zapomniane: O podstawach arkanizmu” pióra Arama Zeya wydane przez Arkanamirium, “Zebrane powiastki” autorstwa Janatimo opublikowane przez Magaambyę czy przestarzałe już w kręgach naukowych “Osiem inkantacji”, wyparte przez ujednoliconą teorię magii - oraz okultyzmie - w postaci na przykład “Księgi zapomnianych snów”, “Guseł północnego Avistanu” będących kolekcją broszur pastora Bromona Shy, “Maledictio - klątw avistańskich opisania” Cordelii Jamendir, “Zbioru korespondencji Djavina Vhresta” czy “Kultów, koterii i kabał - analiz wierzeń i filozofii kultur Morza Środkowego” autorstwa samego profesora Petrosa Lorrimora. Z kolei pozycje o tematyce historycznej obejmowały praktycznie każdy zakątek Golarionu - od lokalnych “Sześciu stuleci grozy: rządów Szepczącego Tyrana”, przez “Thassilon - fakty i mity” profesora Kazbara Wilgrima, “Historię Pięciu Królestw”, “Zwaśnione narody” Ruthy Osper, ośmioksiąg “Armie Eksploracji: analiza i krytyka taldańskiego imperializmu”, aż po potężnych rozmiarów “Osirion: Cztery Ery historii”, “Ulduvai: wzlot i upadek” i “Szlakami przez Vudrę” Liteima Krinasa. Nie brakowało również teologicznych akcentów, takich jak “Świadectwa Wietrznych Pieśni”, “Wędrówki ciała i ducha” Błędnego Kleryka Zorahara, “Historia i przyszłość ludzkości” czy “Księga tysiąca szeptów”, oraz kontrowersyjnych prac - manifest “O rządach” Darla Jubannicha i “Zdrada koronna” Hosettera, które zainspirowały galtańską Czerwoną Rewolucję i andorański Zryw Ludu, zakazane w Cheliax i Taldorze czy “Almanach narodów: Avistan” Dyso Vadrasethiego, którego głośno i dosadnie wyrażane poglądy uczyniły zeń persona non grata w połowie południowych państw. Były i lżejsze lektury - wszystkie tomy “Przewodnika kulinarnego po Avistanie” Jubilosta Narthropple’a jak również kolekcja “Kronik Pionierów” - oraz zajmująca honorowe miejsce, na pulpicie w centrum regału, księga w prostej oprawie z pozłacanymi wykończeniami o tytule “Bezgrzeszna sztuka: dywinacja za czasów Imperium Thassilońskiego” autorstwa Kendry Lorrimor.

Kolejny łuk w lewym krańcu salonu wyznaczał przejście w głąb rezydencji, aczkolwiek wmontowane weń dwuskrzydłowe drzwi z ciemnego drewna skrzętnie skrywały charakter i przeznaczenie znajdującego się za nimi pomieszczenia. Kunsztowne stolarskie zdobienia wierzei były ornamentalne tylko z pozoru - fachowe spojrzenie Hermana dostrzegło weń glify i runy składające się w zaklęcie ochronne, którego dokładna identyfikacja wymagałaby bliższej inspekcji. Przez barwione mętne szkło stylizowane na dualistyczny symbol Nethysa, czarno-białą maskę, jakim były ozdobione, dostrzec szło jednak mgliste zarysy umeblowania i dekoracji, przywodzące na myśl salę eksponatów bądź popularne w bogatszych domostwach gabinety osobliwości, co wyjaśniałoby obecność magicznych zabezpieczeń.

Naprzeciwko księgozbioru i po drugiej stronie drzwi z maską Wszechwidzącego Oka, ścianę przyozdabiał olejny obraz w złotej ramie, z którego na salon spoglądała znajoma twarz Petrosa. O wiele młodszego, pozbawionego siwizny i zmarszczek, z uśmiechem na twarzy obejmującego roześmianą dziewczynkę w jasnej sukience i kokardami w ciemnych włosach, która wówczas nie mogła mieć więcej niż sześć wiosen. Pod malowidłem z kolei, burząc ciepło rodzinnej sceny unieśmiertelnionej na płótnie, znajdował się najbardziej ponury widok w salonie, będący jednocześnie powodem przybycia czwórki do Ravengro. Na blacie solidnego jasnego stołu, nakrytego żałobną czernią, znajdowała się zamknięta trumna z hebanu o posrebrzanych uchwytach, w której niewątpliwie spoczywało ciało profesora Lorrimora. Próżnym wysiłkiem byłoby jednak węszyć w powietrzu w poszukiwaniu charakterystycznego mdląco-słodkiego odoru śmierci, którego absencję większość osób przypisałaby profesjonalnej procedurze balsamacji, jedynie siostra Maria i Fadir bezbłędnie odgadli, w czym rzecz – czułe zmysły węchu nie były w stanie wychwycić choćby śladowego aromatu ziół, przypraw i wina, ani alchemicznych balsamów, które wykorzystywano w tym procesie. Ciało zatem musiało najpewniej zostać zaklęte kapłańską magią wstrzymującą rozkład i gnicie.

Zaraz po tym, jak wskazał Fadirowi miejsce w salonie, gdzie siedziały już dwie kobiety i mężczyzna, kamerdyner pozostawił gości na parę chwil, by powrócić ze srebrną tacą w dłoniach, którą z pietyzmem godnym lepszych spraw położył na wiśniowym stoliku. Na trzypoziomowym stojaku nań spoczywającym, platerowanym srebrem, znajdował się tradycyjny poczęstunek - trójkątne kanapeczki z białego pieczywa z odkrojonymi skórkami, posmarowane masłem i musztardą, wypełnione plasterkami świeżych ogórków, rzodkiewką, pastą rybną lub szynką, kawałki wędzonego sera niewątpliwie z lokalnych pastwisk oraz kiście winogron, przeplatane jabłkami, gruszkami i suszonymi figami. Był też imbryk ze świeżo zaparzonym naparem jęczmiennym z czterema filiżankami na spodkach - zarówno naczynie jak i zastawa zrobione były z porcelany ozdobionej kolorowymi pawimi piórami - do tego słoiczek miodu i czerpak. Ostatnim przedmiotem na tacy był srebrny dzwoneczek, z grawerunkiem szkieletów w tańcu.

Panna Lorrimor niebawem zejdzie do państwa — kamerdyner oznajmił zebranym uniżonym i flegmatycznym tonem. — Jeśli mogę czymś służyć, proszę zadzwonić.

Po tych słowach lokaj pozostawił gości w salonie, z osobliwą ciszą burzoną tylko miarowym tykaniem potężnego zegara w rogu. Kobieta średniego wzrostu, która do posiadłości przybyła jako pierwsza i przedstawiła się pozostałej trójce jako Teodora Luminita, Szara Siostra i Głos Iglicy, dotąd trwająca na swym miejscu w bezruchu tak trwałym, że można było wziąć ją za marmurowy posąg - które to wrażenie dodatkowo potęgowała jej alabastrowa twarz o nienaturalnej, niepokojąco symetrycznej harmonii, jawny przejaw niebiańskiej krwi krążącej w jej żyłach - poruszyła się nieoczekiwanie. Okrywająca ją, sięgająca kostek cienka komża w kolorze czerni, ozdobiona spiralnym motywem wyszywanym srebrną nicią, skrywała napierśnik i prostego kroju, szarawo-białą kapłańską szatę. Żałobny welon, jakim opatulona była jej głowa, trzymała w miejscu prosta srebrna obręcz. Całe jej odzienie cicho zaszeleściło przy tym niespodziewanym ruchu. W międzyczasie zasłonięte skórzanymi rękawiczkami pod łokcie dłonie w wyważonym ruchu bezbłędnie odnalazły karafkę z wodą, dowodząc, że jej mętne spojrzenie przywodzące na myśl perły nie było do końca niewidzące, gdyż uzupełniła swój kielich, nie uroniwszy choćby kropli. Amulet w kształcie pharasmickiej spirali na jej szyi i mała fiolka wody święconej stuknęły o pancerz, gdy zaspokoiwszy pragnienie, niebianka na powrót przyjęła poprzednią stonowaną pozę.

Minął nieco ponad kwadrans gdy foyer posiadłości rozbrzmiał lekkim stukotem obcasów i w salonie pojawiła się Kendra Lorrimor. Młoda kobieta odziana była w czarną suknię do kostek, skrojoną wedle obowiązującej ustalavskiej mody, ściągniętą w pasie ornamentalną wstawką, z szerokimi ramionami i gustownymi koronkowymi wykończeniami. Kreacja nadawała jej sylwetce iluzję figury osy. Dłonie córki profesora osłonięte były tiulowymi rękawiczkami, zwieńczonymi falbankami, trzewiki na nogach sznurowane w kokardy, a wczepiony w zebrane w kok krucze włosy woal spływał delikatnymi liniami po jej plecach. Jedynie srebrna brosza z bursztynem, wpięta w żabot wokół wysokiego kołnierza, oferowała nieco kolorytu, odstając od żałobnej czerni. Podobnie jak twarz, z bladością podkreśloną delikatną warstwą pudru, ustami zaakcentowanymi naturalnym barwnikiem i szmaragdowym cieniem na powiekach, komplementującym zieleń bystrego spojrzenia. Jednak nawet makijaż czy przybrana maska kordialności nie były w stanie ukryć przed uważnymi obserwatorami piętna, jakie śmierć ojca odcisnęła na kobiecie - szło dostrzec opuchliznę pod jej oczami, niewątpliwie po ronionych od wielu dni łzach, a siostra Maria zauważyła też czerwone żyłki wijące się w białkach jej oczu, jakby sen przychodził młodej Lorrimorównie z wielkim trudem. Z wyglądu córka profesora niewiele przypominała swego zmarłego ojca, więcej płynęło w niej matczynej krwi - zadarty naturalnie nos był jedynym dziedzictwem po mieczu - lecz jej nienaganna postura i schludność odzienia zdradzały szkołę Petrosa. Podobnie jak przemyślany dobór słów i staranne ich cyzelowanie, nawet z melodią głosu podszytą zachrypniętą nutą.

Kendra Lorrimor — przedstawiła się, pochylając lekko głowę i zbliżając do powstałych z miejsc gości. — Witajcie w naszym… moim domu. Pomimo tak ponurych okoliczności, radam móc poznać przyjaciół mego ojca. Papa musiał darzyć was estymą i szacunkiem, by zawrzeć wasze imiona w swym testamencie.

Wymuszenie kordialny uśmiech na twarzy kobiety zabarwiony był zmęczeniem, lecz nie zrezygnowała z przestrzegania etykiety i wymiany uprzejmości, każdemu z nich podając dłoń.

Ach, lepidstadzka szrama — westchnęła na widok blizny Hermana. — Żałuję, że nigdy nie było mi dane oglądać osławionych pojedynków pierwszorocznych. Do którego bractwa pan należał, magistrze Talbot?

To niezwykle… osobliwa symbolika, siostro Mario — Lorrimorówna zdawała się być szczerze zaintrygowana zakonnicą. — Nie rozpoznaję weń znanego mi kultu. Do jakiego zakonu siostra należy, jeśli mogę być tak śmiała?

Od zawsze fascynowałam się historią Osirionu, panie Fadir — Kendra nie zdołała w pełni ukryć poruszenia bliznami Osiriończyka. Jej twarz na parę chwil wykrzywiła się w wyrazie oczywistego obrzydzenia, jednak ton głosu utrzymał idealną kordialność. — Papa wspomniał w swych pamiętnikach, że studiował pan na Akademii Korvosańskiej. Cóż sprowadziło pana na tak daleką północ, jeśli mogę zapytać?

Rzadki to widok w Ravengro, Głos Iglicy — kobieta nakreśliła spiralę nad sercem, witając Teodorę, która zrazu odwzajemniła gest. — Doceniam pani poświęcenie eksterminacji nieumarłych wynaturzeń życia, ożywionych plugawą magią, siostro Teodoro, i dziękuję zań. Głosy Iglicy są nam, zwykłym ludziom, tarczą przed tymi monstrami.

Słowa podzięki są zbędne, dziecko. Me życie zaprzysiężone jest służbie Pani Grobów — kleryka odparła beznamiętnie rzeczowym tonem. — Jestem jeno narzędziem Jej woli.

Kendra jedynie skinęła głową na respons Szarej Siostry i zajęła miejsce na fotelu pod oknem, splatając palce i pozwalając sobie na przejechanie spojrzeniem po gościach. Ciężkie westchnienie uleciało z jej ust, nim ponownie zabrała głos.

Dziękuję wam za przybycie i mam nadzieję, że podróże minęły państwu spokojnie. Ustalavskie szlaki potrafią być zdradliwe, a i jesienne deszcze nie sprzyjają wojażom — kobieta westchnęła po raz wtóry, zerkając na tarczę zegara. W holu rozległy się ciężkie kroki kamerdynera. — Akolici Pharasmy winni przybyć niebawem, by przenieść Papę na cmentarz. Ojciec Xarrdel będzie tam na nas czekać. Po pogrz… Dziękuję, Igorze.

Kendra przerwała, by przyjąć przyniesioną jej przez lokaja filiżankę z naparem. W unoszącej się zeń woni siostra Maria rozpoznała lawendę i rumianek, zioła powszechnie wykorzystywane w infuzjach łagodzących objawy stanów lękowych, nerwów i uczuć niepokoju. Gościom nie umknął fakt, że Lorrimorówna jak tylko mogła unikała spoglądania w stronę hebanowej trumny z ciałem jej ojca.

Jak mówiłam… — Kendra upiła łyk naparu, nim kontynuowała. — Po pogrzebie testament zostanie odczytany przez radnego Kamibesa tutaj, w posiadłości. Wspomniałam już listownie, że Papa zawarł państwa imiona w swej ostatniej woli i darzył wielką estymą, zatem pragnę zaoferować wam wikt i opierunek na tak długo, jak zdecydujecie się pozostać w Ravengro. Chociaż tyle mogę zrobić, by uhon… uhonor… uhonorować pamięć…

Nagła drżąca nuta zdławiła słowa w gardle Kendry. Odstawiwszy z wysiłkiem filiżankę na stolik, kobieta opuściła też głowę, wbijając wzrok we własne dłonie, które kurczowo zacisnęła na matowym materiale sukni.

Państwo wybaczą — poprosiła po paru głębokich oddechach. — Ostatnie tygodnie były niezwykle wyczerpujące…
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 18-11-2024 o 20:51.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 10-09-2024, 03:32   #2
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
Cytat:
Co jest muzyką życia?
Cisza, Siostro.
Jaki jest kolor nocy?
Nieskazitelny, Siostro.
Co jest największą iluzją życia?
Niewinność, Siostro.
Jaki jest smak strachu?
Wysublimowany, Siostro.
Czym jest dar śmierci?
Pocieszeniem, Siostro.
Co jest największym kłamstwem?
Istnienie, Siostro.

Ludziom doprowadzonym do skrajności często wydaje się, że nie ma już dla nich nadziei i nie pozostawiono im żadnego wyboru. W efekcie nabierają przekonania, że są gotowi na wszystko. Nawet na paktowanie z samą śmiercią. Rzadko jednak pojmują, na co właściwie się godzą... Tak też było w przypadku Mariane Mladenovic. Jeszcze niedawno całkiem nieźle usytuowanej młodej szwaczki, teraz przepełnionej głębokim rozgoryczeniem i dotkliwą frustracją żebraczki. Kobieta zapragnęła dla siebie lepszego życia, a miast tego obróciło się ono ruinę. W chwili gdy zdawałoby się, bezpowrotnie sięgnęła dna, uznała, iż pozostało jej tylko jedno. Pomścić swe krzywdy. I właśnie z tego powodu nieopatrznie zbudziła śpiącego upiora.
~ Zdaje się, iż mnie poszukiwałaś, drogie dziecię ~
Słowa te przekazała do jej umysłu istota cienia, czyniąc to szepczącym żeńskim głosem o nienaturalnie delikatnym i łagodnym zabarwieniu. Zupełnie nieprzystającym do tego kim była i czym się trudniła. Ten uderzający i niepokojący kontrast sprawił, że Mariane momentalnie ścierpła skóra.
— Tak. Ponieważ ktoś musi umrzeć — zaskoczyła samą siebie pewnością, z jaką zdołała wypowiedziała owe słowa.
Co do tego jednego nie miała najmniejszych wątpliwości. Skończony drań i sprawca jej niedoli. Wysoko urodzony mężczyzna, który uwiódł ją i wykorzystał, w efekcie rozbijając jej rodzinę. Nędzny człek, przez którego jej reputacja została zszargana do tego stopnia, że straciła szansę zatrudnienie i wszyscy się od niej odwrócili. Zwykły oszust, który omamił ją słodkimi obietnicami i pozostawił z niczym, prócz dojrzewającego w łonie owocu zdrady. Zasługiwał na śmierć. Za jej upadek, wstyd i udrękę. Bo skoro ona nie miała niczego, on też mieć nie będzie.
~ Dobrze więc, lecz wpierw odpowiednia ofiara musi być złożona w honorowanej kruszcowej walucie ~
Słowa stworzenia mroku trąciły osobliwą naiwnością, tak jakby nie zdawało sobie sprawy, że zwykła żebraczka nie ma możliwości dysponować odpowiednią sumą.
— Podobno w szczególnych przypadkach odstępujecie od opłaty. Czy to prawda?
~ Prawda li to, nie dbamy o materialne dobra. Czynimy ów wyjątek w głównej mierze dlatego, iż niewielu gotowych jest zapłacić właściwą cenę. A zatem, drogie dziecię: Czy jesteś gotowa złożyć większą ofiarę? ~
— T-tak. Jaka zatem będzie cena?
~ Żywot za żywot. ~
W nieziemskim wykonaniu istoty zabrzmiało to nader wymownie, nie pozostawiając najmniejszego pola do interpretacji i złudzeń. Z racji postawienia przed śmiertelnie poważnym, ostatecznym wyborem Mariane doznała silnego wstrząsu spowodowanego lodowatym ukłuciem trwogi. Instynkt samozachowawczy nakłaniał ją do desperackiego odwrotu. Niemniej dość szybko nabrała zdecydowania, odzyskując tym samym pierwotny rezon. Bo czymże było życie kompletnie samotnej, pozbawionej przyszłości i zrujnowanej żebraczki – w dodatku obciążonej żywiącym się jej siłami witalnymi bękartem – wobec ofiary z żywota młodego, wysoko urodzonego panicza, który mniemał o sobie, że jest nietykalnym panem świata? W tej perspektywie cena wydała jej się żałośnie niska. Ponadto kojący głos upiora w jakiś niepojęty sposób zdawał się odpędzać narastającą w niej obawę przed końcem.
— Czyń, co musisz. — oświadczyła sucho.
Następnie szybko zamknęła oczy, nerwowo wyczekując ostatecznego. Słyszała, jak widmo nieśpiesznie dobywa zawieszonego na plecach oręża. Na szczęście wyglądał na zabójczo ostry. Istota zapewniła ją też, że nawet nie zdąży poczuć bólu. Lecz to tylko nieznacznie złagodziło jej drżenie. Słyszała też, jak tamta szepce w jej myślach słowa jakiejś tajemnej modlitwy. Następnie postąpiła krok, po którym Mariane spodziewała się gwałtownego nadejścia dotyku śmierci. Tenże jednak nie nastąpił. Przez chwilę jawiło się to tak, jakby cień się rozmyślił.
~ Jesteś brzemienna… W takimże wypadku wolałabym przyjąć jako ofiarę żywot twego niepowitego dziecięcia. Czy wyrażasz zgodę? ~
Żebraczka z zaskoczenia aż otworzyła oczy. Skąd ona wiedziała? To był dopiero siódmy tydzień. W dodatku jej ciało było szczelnie zawinięte w brudne resztki przyodziewku. Cóż, wprawdzie to w przypadku tak osobliwej istoty niewiele powinno ją dziwić. Poszła więc za ciosem, nie kryjąc ulgi. Mimo nędzy jej żywota i niemal magnetyzującego głosu obcego bytu jakoś nie potrafiła do końca pogodzić się z perspektywą śmierci.
— W porządku, w takim razie pozbądź się go. Mam tylko nadzieje, że uczynisz to bezboleśnie.
Miała tylko szczerą nadzieję, że cień nie rozpruje jej w tym celu brzucha. Bowiem samą możliwość pozbycia się obrzydliwego bękarta, pamiątki po ohydnym sprawcy jej nieszczęścia, postrzegała jako błogosławieństwo. I znikomą cenę za dokonanie zemsty.
~ Obligują mnie do tego wymogi Sztuki, lecz w tym przypadku nie to miałam na myśli ~
— A co? — zapytała skonsternowana Mladenovic.
~ Odchowasz je do czasu, aż nauczy się samodzielnie posilać, wówczas przybędę odebrać ofiarę. Bądź wonczas gotowa. ~
Następnie na powrót zatopiła się w mroku, znikając jej sprzed oczu. Tak jakby po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Do tego pozostawiła ją z masą trapiących pytań. I wolno ustającym drżeniem.

Kilka tygodni później Mariane byłaby gotowa przysiąc, że spotkanie z upiorem było tylko jej chorym wymysłem, koszmarnym snem, albo omamem z niedożywienia. Gdyby nie to, że w międzyczasie dowiedziała się o nagłej śmierci Erena Dragosa – jej oprawcy. Podobno nastąpiła bez żadnego ostrzeżenia, a godna profesjonalnej egzekucji precyzja i szybkość, z jaką zamordował go nieznany sprawca, uchroniła mężczyznę przed nadmiarem straszliwego bólu. Co prawda nie takiego końca mu życzyła – pragnęła bowiem, by przed dokonaniem żywota zakosztował jej cierpień w trójnasób – ale przynajmniej dopięła swego. Zerkając co pewien czas na swój rosnący brzuch, zastanawiała się jaką upiorną niespodziankę dlań szykowała istota mroku. W każdym razie radowała się, że jednak nie padło na nią. Spotkanie z zabójczym cieniem w jakiś sposób sprawiło, że nauczyła się doceniać życie. Jak nędzne by nie było.

Mijały tygodnie, a perspektywa ponownego spotkania z tajemniczą istotą coraz bardziej napawała ją trwogą. Zwłaszcza że początkowa nienawiść do owocu swego łona z czasem ustąpiła miejsca rodzącym się w niej matczynym instynktom. Przełomowy punkt tej transformacji stanowił moment gdy łaskawi pharasmici pomogli jej sprowadzić dziewczynkę na świat i pierwszy raz ujęła jej kruche ciałko w ramiona. Mimo obrzydliwego dziedzictwa nie dostrzegła w niej choćby śladu grzechu ojca. Nie była zdolna jej nienawidzić, tylko bezgranicznie kochać. Bo niby z jakiej racji miałaby odpowiadać za grzechy rodziców? Niestety od tamtej chwili poczęło się ponure odliczanie. Z każdym mijającym dniem nieubłaganie zbliżał się termin oddania dziecka upiorowi. Nieważne jakby się łudziła, nie dało się go odwlec. Tak jak nie można było cofnąć wypowiedzianych słów i przysiąg. Z nie do końca uzmysłowionych przyczyn w głębi swej duszy nie wątpiła, że utrzymują się w mocy i bezwzględna istota jej nie podaruje. Stąd też miesiąc przed wyznaczonym czasem podjęła desperacką próbę ucieczki. W końcu taka była jej powinność jako matki. Matki, która zawiodła. Ucieczka z Caliphas początkowo napełniła ją nadzieją. Trzymała się bezdroży i małych osad, przez cały czas wmawiając sobie, że może jej się uda. Że tamta istota nie była przecież jakimś nadnaturalnym bytem, jak się jej początkowo zdawało, a tylko zwykłym człowiekiem. Że da się ją pokonać, zwieść… Lecz w końcu nadszedł dzień, który od dawna napawał ją głębokim lękiem. I to właśnie wtedy, z całą mrożącą do szpiku kości grozą i po same krańce swego jestestwa, w najgorszy możliwy sposób przekonała się, jak naiwnie się oszukiwała. Albowiem niezależnie od gorliwej wiary, jaśniejącej nadziei, błyszczącego intelektu i przepełniającej pychy… Nikt, zaprawdę nikt, nie zdoła uciec przed samą śmiercią...


Cytat:
Pustka
słyszę ją całą noc
widzę jak pełga ponad mą głową
tak pozbawiona życia.

Migotliwe światło gwiazd emanowało hipnotyzującym wzorem pośród nocnej draperii, sprowadzając na powieki młodziutkiego Olivera czuły pocałunek Desny. Pełen uwodzicielskiego piękna nokturnowy pejzaż, mimo pozornej monotonii, każdorazowo oczarowywał jego wrażliwego ducha wianuszkiem tajemnic nie z tego świata. Kiedy już chłopiec miał odpłynąć w błogą krainę sennych fantazji, niespodziewanie do pełni zmysłów przywołał go jakiś hałas. Zaintrygowany, po chwili wahania powoli zsunął się z łoża i podążył za źródłem tajemniczego dźwięku. Pokonując skąpane w półmroku zakręty domowych korytarzy, nie potrafił oprzeć się wrażeniu, jakby podstępnie wiły się na jego oczach, raz po raz skracając, bądź wydłużając. W końcu jednak znalazł się u progu sypialni rodziców. To była jego pierwsza poszlaka, bowiem o tej porze służba była już odprawiona do swoich kwater, zatem nie mogła być źródłem nieznanych odgłosów. Przez szparę delikatnie uchylonych drzwi Oliver dojrzał fragment komnaty skąpany w łagodnym świetle. Rodziciele najwyraźniej nie spali. Chłopiec położył powściągliwie dłoń na skrzydle drzwi i zawołał do środka. Nikt jednak nie odpowiedział. Po chwili oczekiwania nieśmiało pchnął skrzydło, po czym zajrzał ostrożnie do środka i... momentalnie zamarł. Krew natychmiast odpłynęła mu z twarzy, a głos uwiązł w gardle, gdy w okrutnej pełni okazałości ujrzał przed sobą iście potworne dzieło. Posępny wytwór rąk bezdusznego mistrza. Obraz kunsztownie namalowany na płótnie łoża z baldachimem, wykonany szerokimi ruchami stalowego pędzla spływającego karminowym pigmentem. Dzieło wyraziście przywołujące dogłębny smutek i uosabiające dojmującą stratę. A także przytłaczającą grozę ucieleśnianą przez postawną sylwetkę jego twórcy. Noc ukrywała w niej nóż i maskowała skalane grzechem oblicze. Morderca kpił, czekał. Choć winna powodować nim konieczność. Najwyraźniej czuł, że panował nad sytuacją. Chłopiec jednak zdołał jakimś cudem zwalczyć pętające go odrętwienie i mdlącą rozpacz. Gwałtownie trzasnął drzwiami i rzucił się do ucieczki niczym spłoszone zwierzę. Gdy tak pędził, poprzez plątaniny korytarzy, a później zastępy stopni, wydawały mu się jeszcze bardziej zwodnicze niż uprzednio. Mimo to gnał na złamanie karku, praktycznie czując na plecach chłodny oddech zabójcy. Nad jego umysłem momentalnie przejął kontrolę instynkt przetrwania. Nie myślał więc o szukaniu pomocy w kwaterach służby, tylko pomknął bezwiednie najprostszą drogą przed siebie, poprzez okazałą bramę posiadłości wprost ku otwartym wrzosowym polom. Niepomny niczego poza swym coraz głębszym oddechem, szalenie bijącym sercem i chłodnym dotykiem wiatru na wilgotnych od łez policzkach. Był tak przerażony, że zatrzymał się dopiero gdy całkiem opadł z sił.


Wtedy też spostrzegł z trwogą, iż dotarł na tereny owianych złą sławą torfowisk, podług starych przekazów będących ongiś miejscem straszliwej rzezi dokonanej przez kellidzkich łupieżców z Numerii na dawnych waryzyjskich osadnikach. Pamiętał, że niejednokrotnie przestrzegano go przed tym nawiedzonym miejscem. I pewnie nigdy by się w owo nie zapuścił, gdyby los nie zadecydował inaczej. Tymczasem przytłaczające strudzenie szybko przejęło kontrolę nad jego członkami. Próbując desperacko złapać oddech, opadł niemal bezwładnie na delikatny, uwity z darni kobierzec. Dopiero wówczas zauważył okaleczenia na swych bosych nogach i nędzny stan umorusanej koszuli nocnej. Acz w tamtej chwili niewiele o to dbał. O wiele gorsze było to, że nawet nie odnotował, jak powodowany zmęczeniem – zdawałoby się na moment – zamknął oczy. W efekcie gdy tylko uniósł ciążące mu powieki, odkrył ze zgrozą, że nie przyszło mu ledwie mrugnąć, a na jakiś czas przysnąć. Dźwignąwszy się do pozycji siedzącej, zaniepokojony chłopiec szybko omiótł wzrokiem okolicę w poszukiwaniu zagrożenia. Lecz na szczęście nikogo nie dostrzegł. Tylko przez chwilę zdawało mu się, że jakiś cień zamigotał mu na granicy wzroku. Gdy jednak utkwił na dłużej spojrzenie w rzeczonym miejscu, upewnił się, że nikogo tam nie było. Świadom swej odkrytej pozycji i wciąż wiszącej nad nim śmiertelnej groźby, podniósł się i ruszył powoli w kierunku znajdujących się po przeciwległej stronie drzew, pociągając co i raz świeżo zakatarzonym nosem. Jednak niedługo po tym jak zanurzył się pośród cień sosen, ledwie zapomniana groza odżyła w nim na nowo ze zdwojoną siłą. Morderca go odnalazł! Świadom, że nie jest w stanie dłużej uciekać, Oliver stał nieruchomo, licząc jedynie na w miarę bezbolesny koniec. Nie zamierzał błagać o litość, domyślając się, że byłoby to daremne. Czekał więc na nieuniknione, z dojrzałością i godnością rzadko spotykaną u dzieci w jego wieku. Zaskakującą nawet dla niego samego. Tymczasem nieubłagany agent śmierci zbliżał się z każdą upływającą sekundą, jego krokom przerażone serce chłopca wtórowało po czterykroć. Oprawca był zaledwie dwa jardy od niego, błyskając w srebrzystym świetle księżyca stalową klingą, gdy zupełnie niespodziewanie młodziutki Usher usłyszał w głębi ducha balsamiczny żeński głos, ciepłem i łagodnością bliski matczynemu, choć zupełnie dlań obcy. Przemówił on:

~ Nie lękaj się, drogie dziecię,
albowiem Ciemność niesie ukojenie.

Dotyk jej rozkoszą,
wiekuistym spełnieniem.

A jednak ciało Twe drży,
serce się trwoży.
Niegotowe na Prawdę.

Niech i tak będzie.
Odwróć swe oczęta, proszę.
Zdmuchnę ten płomień na dobre. ~

Nie śmiąc zignorować niezwykłego i niesamowicie sugestywnego polecenia od enigmatycznego bytu, Oliver uczynił dokładnie tak, jak mu przykazano. Aczkolwiek kierowany czysto dziecięcą ciekawością, podczas odwracania się przez ułamek chwili nierozważnie pozwolił sobie zerknąć kątem oka, przez co ujrzał... coś, co jego pacholęcej wyobraźni od razu skojarzyło się z upiornym duchem tego starego pobojowiska. Mroczne widmo obleczone w smoliście czarne fale sukna opadające z nadnaturalną furią i prędkością na jego prześladowcę. Właśnie wtedy zemdlał z nadmiaru emocji.


Cytat:
Obcowałam z tym ostatecznym doznaniem, które znaczy koniec życia.
To nic.
Proste, idealne nic.

Bose stopy miarowym taktem wydeptywały swą drogę pośród samotnej leśnej polany. W tym odludnym miejscu niepodzielnie panowała dojmująca cisza, jakimś niepojętym sposobem wymykając się wypełniającym dalszą okolicę ptasim trelom i owadziemu cykaniu. Posępny trybunał złożony z tkwiących dookoła rosochatych i sękatych drzew przydawał lokalizacji aury nieuchwytnej powagi. Najsędziwsze z nich poznaczone były śladami nienaturalnego pochodzenia, bliznami pozostałymi po zamierzchłej bitwie. To właśnie jej odległe echo przyciągnęło widmową kobietę do tego tajemniczego obszaru. Snując się bezgłośnie, jakby nie śmiąc skalać hałasem uświęconej ciszy tego ustronnego miejsca, wnikliwie lustrowała każdy wycinek otoczenia. Jednocześnie w skupieniu nasłuchiwała odgłosów dalekiej przeszłości, próbując połączyć się zmysłami z efemerycznym duchem tego obszaru. Lecz jak wszystko zacierało się w pamięci ludzi, tak i natura powoli zapominała. O przelanych rzekach krwi, cierpieniu, śmierci i zniszczeniu powstałych w wyniku potwornego konfliktu sprzed bez mała milenium. Mimo to przy okazaniu pewnej dozy determinacji wciąż można było natrafić w tym miejscu na nieliczne, ponure świadectwa przeszłości. Kompletnie zardzewiały grot włóczni tkwiący w wilgotnej ziemi, praktycznie niewidoczny już ślad po toporze w wielowiekowej chropawej korze, garść zaśniedziałych monet czy samotny medalik Pharasmy wykonany z brązu. Każde takie znalezisko zwierało w sobie zapis czyichś losów, dla przybyszki niezwykle cennych, albowiem razem mogących utworzyć opowieść. Historię końca.

Spędzone w ciszy godziny przybliżyły mroczną wędrowniczkę do prawdy. Drobiazgowa inwestygacja wydała owoce. Wszystko złożyło się w całość. Otulona czernią zasiadła pośród dawnego pobojowiska i pogrążyła się w transie.


A wtedy pora uległa zmianie, zaś niezmącona, grobowa cisza ustąpiła kakofonii odgłosów. Słowom modlitwy, grzechotowi rynsztunku, obcasom miażdżącym leśne runo, okrzykom rozkazów, siarczystym przekleństwom, gorączkowym szeptom. Widziała wokoło maszerujące, zebrane w równe formacje szeregi złożone z ludzi i nieludzi, czuła wyraźnie kipiące w nich zdenerwowanie, obawę i niepokój. Wkrótce potem, niczym fala przypływu nadeszły kolejne. Nie takie same, zupełnie niepodobne. W pewnej części także targane przeróżnymi uczuciami. Lecz pośród nich dominowały zupełnie inne, dzika euforia i drapieżna żądza. Głód krwi. Spomiędzy cieni drzew wystąpiło niecałe pół tuzina czarnych sylwetek, obleczonych szczelnie w stal. Za nimi, niczym tłum żałobników za pogrzebowym karawanem gorliwie podążała reszta. Powłóczące nogami nieumarłe zastępy i kolumny orkowych łupieżców. Obecni zdawali się gotowi, lecz z jakiegoś powodu na widok upiornych przodowników ich morale osłabło. Pośród szeregów poniosły się lękliwe szepty. Nie złamali jednak formacji, trwając pośród obserwujących wszystko sędziwych drzew. Potem padł rozkaz. Dwie masy starły się, niczym opadające z przeciwległych gór skalne lawiny, wymieniając dotykiem cierpienia i śmierci. Inicjując szalony spektakl, podczas którego na zdrowych ciałach wykwitały płonące bólem bruzdy, krew spływała szerokimi potokami, z gardzieli wyrywały się potworne krzyki, a oręż i kończyny opadały sukcesywnie przy akompaniamencie przesyconych strudzeniem oddechów. Początkowo zacięta bitwa szybko przerodziła się w masakrę. Piątka posłańców śmierci wiodła w tym ponurym dziele prym. Dzięki grubym płytom poczernionych pancerzy pozostawała praktycznie niewrażliwą na ciosy, jednocześnie z rzadko spotykaną wprawą kreśląc krwawe kręgi w szeregach wroga. Rzeź przeprowadzana była zapamiętale i niemalże chirurgicznie, nie szczędzono nikogo. Kto padał, a jeszcze żyw był, deptany był przez wojowników napierających z dalszych szeregów. Wyglądało, jakby morderczy zapał napastników inspirowała w głównej mierze garstka stojących na czele mrocznych rycerzy. Wkrótce niedobitki ich przeciwników rzuciły się do panicznej ucieczki, a pijani krwią orkowie niczym wyjąca wilcza sfora rzucili się za nimi w pogoń. Mroczni przodownicy nie zamierzali ich powstrzymywać, wydali tylko reszcie rozkaz zarąbania pozostałych na miejscu ciężko rannych i konających wrogów. Zaraz potem rozdzierające uszy wrzaski rozbrzmiały pośród szeregów niewzruszonej armii czempionów ciemności i poniosły się echem daleko poza zasięg leśnej polany. Czarni rycerze nadzorowali cały proceder w milczeniu, wykonując jedynie surowe i wymowne gesty. A gdy dzieło zagłady ostatecznie się dokonało, podlegli im nekromanci wznieśli do nieżycia najlepiej zachowane zwłoki pokonanych. Po czym zwycięzcy odeszli tak jak przybyli, a za nimi podążyły nowe szeregi ożywionych ciał.


Cytat:
Cała twa aspiracja zmierza ku śmierci.
Śmierć jest zwieńczeniem wszelkiej twej aspiracji.
Śmierć!
Oto jest misterium.
Kochaj zatem śmierć i tęsknij za nią.
Umieraj codziennie.

Upiorne gargulce wspinały się na ostre niczym igły wieżyce i pochylały nad bulwiastymi kopułami wiekowej architektury. Rozległe łuki, ponure iglice i żebrowe przypory kiedyś przydawały centrum miasta wzniosłej atmosfery świętości, tak jakby każda budowla z ciemnego kamienia była scenerią jakiegoś wielkiego wydarzenia. Obecnie pustoszejące i podupadające Ardis stanowiło cień dawnej wielkości i ważny punkt na trasie pielgrzymki siostry Marii, będącej w istocie drogą do zrozumienia istoty Doskonałej Śmierci i osiągnięcia niezmąconego stanu ducha odpowiadającego prymarnej absolutnej pustce – Ciemności. Pierwotna stolica Ustalavu aż wibrowała drogą jej aurą rozkładu i śmierci. Ponad dwa wieki wcześniej w tym miejscu szalał Wielki Pożar Ardis, niszcząc część miasta, w tym Sanatorium Gulcharin będące domem Grivellusa Rhodenso, słynnego ustalavskiego „Barona Bibliotekarza”, ogień spopielił także jego samego oraz należącą doń bezcenną bibliotekę. Inny wart jej uwagi element miasta stanowiły Ogrody Merridweigh. Szereg posiadłości ogrodowych ongiś obejmujących jedne z najbardziej wystawnych adresów w mieście. Emigrujące do Caliphas rodziny szlacheckie sprzedawały lub porzucały swoje posiadłości, aż to, co kiedyś było najbardziej pożądanymi domami w mieście, stało się niczym więcej niż opuszczonymi ruinami zatapiającymi się w błotnistych brzegach Vhatsuntide. Gangi młodzieży zapuszczające się do Ogrodów w poszukiwaniu zapomnianych pamiątek rodzinnych lub odrobiny emocji często wracały z opowieściami o tajemniczych odgłosach kroków, lub twarzach dostrzeganych w oknach na wyższych piętrach. A czasami w ogóle nie wracały. Trzeci ważny dla zakonnicy punkt miasta stanowiła Wieża Pałacowa, wyłaniająca się spośród sklepionych dachów i cierniowych iglic Jeleniej Korony – dawno opuszczonego dworu monarszego. Miejsce to stanowiło symbol nieulękłej przeszłości i ponurej teraźniejszości Ustalavu. Wieżę Pałacową zbudowano, by Soividia Ustav mógł czuwać nad swoimi ziemiami, lecz w późniejszych wiekach złowroga czarna włócznia stała się domem szaleństwa, więzieniem zdrajców i miejscem śmierci więcej niż jednego władcy. To tutaj Ardurras, ostatni król Ustalavu, później reanimowany jako Wrzeszczący Suweren, powiesił swe rechoczące ciało, wywrzaskując ponad Ardis niezliczone przekleństwa i bluźnierstwa, podczas gdy legiony arcylicza dokonywały masakry w jego mieście. Danstird Clase, dziedzic Arcyksięstwa Melcat, spędził 11 lat w wystawnym więzieniu na szczycie wieży po tym jak uraził cnotę Gaile Ordranti. Wspomniana księżniczka odbyła śmiertelny skok ze szczytu iglicy tuż po uwolnieniu swego kochanka. Niedawno opuszczona wieża, która służyła za scenerię dla niezliczonych opowieści o upiornej szlachcie i bezcielesnych strażnikach, zyskała jeszcze bardziej złowieszczą reputację. Powiadano, że królewskie duchy Ustalavu urażone przeniesieniem i opustoszeniem stolicy co noc organizują spektralne szczyty i monarsze uczty, począwszy od rozbrzmiewającej echem sali tronowej aż po wyjące wysokości Wieży Pałacowej.


Zew takich miejsc był silny. Dlatego mniszka stopniowo eksplorowała ich zakamarki, nurzając się w przesycających je nekrotycznych emanacjach. Właśnie kontemplowała w wynajętym pokoju gospody, którą kilka dekad temu postawiono na terenie najbardziej poszkodowanym w Wielkim Pożarze, gdy ze stanu głębokiej medytacji w okamgnieniu wyrwał ją odgłos zbliżających się kroków, po którym nastąpiło krótkie pukanie do drzwi. Moment później rozwarły się za jej wolą i czynem, a z ust gońca – wyraźnie speszonego widokiem jej osoby wynurzającej się z trzewi zacienionej izby – popłynął szereg w pół nieskładnych słów. Skinęła mu oszczędnie głową w ramach podziękowania i odebrała odeń list, po czym zamknęła drzwi. W jej dłoniach znalazł się zalakowany perfumowany welin z pieczęcią w kształcie sowiej głowy – herbem Lorrimorów. Początkowo spodziewała się dalszego ciągu jej aperiodycznej korespondencji z uczonym. Parę detali jednak wzbudziło jej podejrzenia, m.in. zbyt oficjalna i wyszukana postać epistoły. W efekcie czym prędzej przełamała urękawiczonymi dłońmi woskową pieczęć i mimo zalegającej w pomieszczeniu ciemności bez problemu zapoznała się z jej treścią oraz dołączoną doń notatką samego Petrosa. Co prawda ukontentowała ją wiadomość, że Cichy Władca upomniał się o jej znajomego, dzięki czemu mógł on doświadczyć jedności z Nicością. Lecz jednocześnie zaintrygowały trzy rzeczy: dołączona do listu enigmatyczna zapiska sporządzona w alarmistycznym tonie, fakt zawarcia jej osoby w testamencie oraz zaproszenie na pogrzeb. Co prawda obowiązywał ją ślub zachowania tajemnicy, ale tyle ile mogła i zdążyła w ciągu ostatnich dwóch lat zdradzić o doktrynie swego zakonu musiało w zupełności wystarczyć komuś tak błyskotliwemu jak Petros Lorrimor, by pojął, że ceremonie pogrzebowe nie stanowią obiektu jej zainteresowań i uważa je za zbędny zabobon, pojęcie żałoby jest jej zupełnie obce, a o dobra materialne w ogóle nie dba. Nie wspominając o fakcie braku pokrewieństwa między nią a uczonym (choć sama kompletnie nie rozumiała wagi więzi krwi, dla „ludzi spoza” wydawały się niezwykle istotne), czy stricte zawodowym charakterze ich relacji (przynajmniej z jej strony pozbawionej jakiegokolwiek stopnia zażyłości). Mając to wszystko na względzie, siostra zakonna uznała, że sprawa musiała posiadać drugie dno. Być niezwykle ważka i ściśle powiązana z jego badaniami oraz jej własnymi celami i obligacjami. Stąd też za nic nie mogła tego zignorować. Tym samym jej pobyt w Ardis w zasadzie dobiegł końca.
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 22-02-2025 o 07:24.
Alex Tyler jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 10-09-2024, 03:33   #3
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
Cytat:
Śmierć kroczy za każdym z nas, każdego dnia.
Nie, nie oglądajcie się za siebie ani nie próbujcie uciekać – nikt nie jest w stanie uciec przed swym losem, choć wielu próbuje dziwnych i karkołomnych sposobów, aby tego dokonać.
Śmierć jest cierpliwa i przychodzi po was, gdy jest gotowa – często wtedy, gdy najmniej się jej spodziewacie i najmniej tego chcecie.
Taka jest właśnie droga Śmierci.

Jesień stanowiła drugą, zaraz po zimie, ulubioną porę roku siostry Marii. Nie, żeby poza śmiercią afirmowała cokolwiek z tego grzesznego i wstrętnego planu istnienia, zwyczajnie była dla niej stosunkowo znośna i niepozbawiona pewnego uroku. Wszak był to sezon rozkładu i umierania, pora gdy wszelka wegetacja dobiegała kresu. Zakonnica z chłodnym ukontentowaniem obserwowała, jak pożółkłe liście wiatr strącał i miótł, drżące gałęzie do naga obdzierał, dostrzegając w tym paralelę do upragnionego i nieuniknionego końca wszystkiego. Kolejną zaletę jesieni stanowiły coraz krótsze dni o spadającej intensywności nasłonecznienia, pozwalające jej wrażliwym na światło oczom na odrobinę wytchnienia. Było to szczególnie odczuwalne na terenie Ustalavu, tak jakby ciemność ukochała sobie tę krainę. I pewnie dlatego tak rzadko się poza nią zapuszczała. Ponadto, zwłaszcza tak blisko przeklętego Virlych, ustalavskie powietrze przesycała słodka aura pustki, stanowiąca tchnienie samego Cichego Władcy i rozkosz dla jej zmysłów. Był to obszar, gdzie odcisnął on głębokie piętno, od wieków wybrzmiewające echem w świadomości mieszkańców i pośród zapomnianych pobojowisk. W czym niemały udział miał powrót z martwych licza Tar-Baphona i wynikła z niego Lśniąca Krucjata. Podczas wędrówki ciało i ducha siostry zakonnej co pewien czas muskały sensualne i ponadzmysłowe doznania pobudzane zapomnianym lamentem bliskich, zanikłym pogłosem przedśmiertnych westchnień i wygasłym zaśpiewem krążących padlinożerców. Do paroksyzmu nasycała się nimi, osiągając stan mistycznego uniesienia, owoc obcowania z esencją entropii i końca. Praktycznie czuła pieszczotliwy dotyk chłodnej stali na swej nagiej skórze i towarzyszący mu fetor strachu, raczyła też uszy ostatnimi błagalnymi jękami i zasnuwającym wzrok dotykiem Ciemności. Wszystko to wżarło się niczym kwas w miękką tkankę tych ziem. Przesyciło glebę, zasnuło powietrze i omotało umysły. Jedynie w monastyrze zdołała bardziej zbliżyć się do tajemnicy Doskonałej Śmierci. Dlatego w Canterwall czuła się prawie jak w domu.

Oberwanie chmury poprzedniego wieczora spowodowało, że jej nagie stopy grzęzły w rozmokłym gruncie, spowalniając marsz i czyniąc go bardziej forsownym. Jednak nawykła do znoju mniszka parła niestrudzenie, dodatkowo motywowana perspektywą dokonania zbożnego dzieła. Słońce – jej wróg słońce, nie dokazywało zanadto, praktycznie skryte za kłębowiskiem popielatych chmur. Kierowała się ku Ravengro, zmierzając z ponurą obojętnością po grząskich, błotnistych bezdrożach niczym po pomrokach życiowego snu. Idąc, niczym pogrzeb, ze wzrokiem zimnym jak północny wiatr. Na przekór przeciwnościom rzucanym przez naturę i niebezpieczną faunę, pomimo grasujących bandytów i snujących się nieumarłych. Wbrew pozorom samotność była jej sojusznikiem w tej niebezpiecznej podróży, nie przeszkodą. Bowiem jej droga nie była ścieżką konfrontacji, a ustępliwości. Stanowiąc jedność z Ciemnością, umykała wszelkim zagrożeniom. Jedynie dla tych, którzy żyli w śmierci, czyniła wyjątek, sumiennie niszcząc ich przeklęte nekromancją powłoki.

Zbliżając się do celu podróży, w duchu mniszki począł rodzić się pewien dyskomfort. Gdyby nie nadzwyczajne okoliczności, nigdy nie przybyłaby na pogrzeb Petrosa Lorrimora. Tak jak nigdy nie skorzystała z okazji, by go odwiedzić. Zdecydowanie preferowała wymianę korespondencji ponad bezpośrednią głosową rozmowę. Dlatego świadomość zbliżającej się konieczności odbycia takowej z kimś z „ludzi spoza”, jednym z tych biednych i hałaśliwych dzieciąt, w dodatku osobą całkiem jej obcą, wzbudzała jej mimowolny niepokój.

Nim dotarła do lokalnej stajni będącej zarazem powozownią, poświęciła dłuższą chwilę, by dokładnie przyjrzeć się jednemu ze wzgórz położonych poza granicami Ravengro. Majaczące na jego szczycie spowite aurą śmierci kształty uświetniały krajobraz, na myśl przywodząc opuszczoną ruinę, ducha dawno przeszłych czasów. Mniszka postanowiła zawitać w to miejsce przy pierwszej sposobności.

U granic Ravengro powitano ją nader oszczędnymi kiwnięciami głów i mrukliwymi pozdrowieniami, łypiąc ukradkowo i nieufnie. Nie stanowiło to nic nowego ani poruszającego dla kogoś takiego jak ona, zwłaszcza że nie był to jej pierwszy dzień w Ustalavie. Najwięcej uwagi poświęcił jej młody przedstawiciel lokalnego prawa, choć widać było, że gdy się zbliżyła, wyraźnie zbielał na jej widok, walcząc usilnie z pragnieniem jak najszybszego odwrócenia wzroku. Ukazała mu się tak jak wszystkim innym od momentu opuszczenia monastyru. Na plecach miała kosę – broń i kultyczny symbol. Jej widoczny dobytek, poza dość nietypowym okazem oręża, stanowiła solidna torba na ramię z czarnej skóry i kilka cienkich fiolek z enigmatycznymi substancjami przytroczonych do pasa razem z książeczką w ciemnej oprawie i małym sierpem. Klinga jej broni była bogato udekorowana motywami zdobniczymi symbolizującymi sen wieczny, doskonale zadbana i dzięki zastosowaniu rzadkiego szlifu już na pierwszy rzut oka ostrzejsza od brzytwy, choć niewątpliwie kosztem szybszego tępienia. Profilowanie noża zamontowanego do kosiska zdawało się również sugerować bardziej ponure zastosowanie, niźliby wskazywała tradycja związana z tym narzędziem. Sama siostra Maria była smukłą, bladolicą niewiastą o ustach w sinawym odcieniu i spływających kaskadami białych pasmach włosów. Odzianą w prosto skrojny kruczoczarny habit oszczędnie ozdobiony symbolami śmierci, rozcięty obustronnie na całą długość poniżej linii bioder w celu zapewnienia większej swobody ruchów, który uzupełniały dopasowane kolorystycznie pantalony (na udach owinięte przypominającymi podwiązki paskami, do których przyczepione były gwiazdki do rzucania) i stylistycznie połączony z żałobnym zakonny welon. Nigdy nie zakładała obuwia, nieodmiennie stąpając obnażonymi stopami. Zaś ciemna, nieprzenikniona zasłona jej welonu bardzo dokładnie ukrywała większość jej twarzy, pozostawiając wyobraźni obserwatorów szczegóły jej fizysu i kwestię koloru oczu. Zakonnica już dawno spostrzegła, że jej niespotykana prezencja nawet jak na obcą osobę nader często przykuwała wzrok, wykazywała jednak całkowitą obojętność wobec wszelkich objawów zainteresowania, które wzbudzała wśród postronnych. W zasadzie stroniła od ludzi, jak tylko mogła i w ogóle nie szukała uwagi, preferując zaciszne wewnętrzne sanktuarium własnych myśli.




W końcu mniszka znikła, niczym mroczne widmo lub senna mara, ulatniając się sprzed oczu młodego strażnika. Odkrytymi podeszwami stóp wnet wyczuła brukowaną drogę, kiedy miarowym i przepełnionym rezerwą krokiem zagłębiła się pomiędzy pierwsze budynki Ravengro. Przy każdym porywie hulającego między uliczkami wiatru rąbki jej habitu powiewały posępnie niczym wodorosty na starym wraku. Małe czy duże, bez względu na lokalizację, każde miasto było dla niej odpychające. To, co nieszczęśni i zagubieni ludzie zwykli nazywać cywilizacją było jedynie owocem grzechu, wynikiem wyparcia. Przelotnym przedstawieniem, które skazane było na finał bez oklasków. Zbędną kakofonią. Po cóż tworzyć i bluźnić, gdy można gasić i składać na spoczynek? Przecież wszystko, co ma wymiar materialny i tak z upływem czasu obróci się w proch. Co prawda, jest cnota w oczekiwaniu, ale nie ma jej w odwlekaniu. I po co ten cały, zbędny hałas? Nawet usta mądrości winny być zamknięte dla wszystkiego, tym bardziej dla uszu zrozumienia. Wszak gnoza przychodzi jedynie jako owoc doświadczenia. Ludzie z natury byli niepotrzebnie głośni. Ponadto zasady kierujące żyjącymi poza jej monastyrem cechowały przerost formy nad treścią i niepotrzebna uciążliwość. Nieświadomość grzechu uniemożliwiała im osiągnięcie prawdy. Wszak nie może dobre drzewo owoców złych przynosić, ani drzewo złe owoców dobrych przynosić. Stąd też ułomną była ich mądrość i niespotykaną wewnętrzna dyscyplina. Taki żywot w istocie był pełen tragizmu i godny jedynie pożałowania. Dlatego w też kontaktach z innymi siostry cechowała nadmierna wyrozumiałość i szczera troska.

W drodze do posiadłości nawykłe do niezmąconej ciszy wrażliwe uszy zakonnicy wychwytywały kroki wszystkich przechodniów w promieniu kilkunastu metrów. Zapewniając świetną orientację w tym co działo się dookoła, nawet gdy znajdowali się poza jej polem widzenia. Tak jak prawie wszędzie, zwłaszcza w Ustalavie, mieszkańcy Ravengro przezornie omijali ją szerokim łukiem, co typowo dla siebie odbierała z ulgą i lekceważyła. Co prawda z racji wyszkolenia na bieżąco kontrolowała lokalizację zrodzonych ze Skazy, lecz świadomym wyborem ignorowała ich iluzoryczne troski, kierunki podróży i fakt zbytecznej egzystencji. Co prawda ubolewała nad ich ignorancją i jej tragicznymi skutkami, lecz w niczym nie ujmowało to temu, że ich całkowicie błędna obecność niepotrzebnie zakłócała uświęconą ciszę.

Centrum Ravengro wydało się siostrze Marii jeszcze bardziej nieprzyjemne niż jego obrzeża, poza atakującymi kolorami za szczególnie okropną uznała „Gwiaździstą Gospodę”, stanowiła bowiem jeden z tych osobliwych refektarzy „ludzi spoza”, gdzie w nieznośnym hałasie posilali się i spożywali zakazane płyny. Była więc zwykłym siedliskiem grzechu i domem demoralizacji.

W końcu jednak mniszka dotarła do celu, a gdy oznaczona znajomym herbem brama wejściowa zaskrzypiała donośnie, jej uwagę na dłuższą chwilę przykuły gromady wzlatujących kruków. Tych spośród królestwa fauny, których uważano za emisariuszów Cichego Władcy. Następnie jednostajnym krokiem wkroczyła na teren posesji. Wrażenie przyjemnej nieobecności szybko rozwiało migotanie palącego się kominka dostrzegalne w jednym z okien. Co tylko potwierdzała strużka dymu ulatniająca się przez jeden z kominów. Stanąwszy u drzwi, siostra zakonna po chwili wahania bardzo powściągliwie skorzystała z kołatki, w następstwie czego jej czuły słuch bezzwłocznie wyłapał czyjeś pospieszne kroki. Chwilę potem wejście stanęło otworem i powitał ją zadbany i korpulentny służący. Przed wstąpieniem do środka wytarła nagie stopy o chodnik, w międzyczasie orientując się, że przybyła jako druga. Wniosła to po znajdującym się niedaleko rynsztunku, w tym owiniętym w płowe sukno dwuręcznym mieczu – sądząc po emanującej z niego aurze Cichego Władcy – niejednokrotnie splamionym krwią żywych. Znała ten ekwipunek, dlatego nie miała najmniejszych wątpliwości, że nie należał on do żadnego z domowników. Lorrimor najwidoczniej potrzebował mieczy, ostrzy na odwiecznego wroga. Z racji nadmiernego skupienia na tej obserwacji, dopiero w następnej chwili zakonnica spostrzegła dziwny wyraz twarzy tęgiego mężczyzny. Nie rozumiała jednak powodu, dlaczego takowy przybrał.
Cytat:
— Jeśli siostra pragnie się odświeżyć, może skorzystać z umywalni — znacząco skinął głową na lewo od wejścia, w stronę wąskiego korytarzyka dwa kroki od zagarniających przestrzeń schodów wyłożonych qadirańskim dywanem. — Znajdę siostrze również obuwie gościnne.
W odpowiedzi skinęła mu delikatnie głową i skwapliwie skorzystała z możliwości zmycia z siebie brudu drogi. Po wszystkim jednak nie skorzystała z łaskawej propozycji przywdziania obuwia gościnnego, jedynie milcząc tajemniczo, złożyła swój skromny dobytek i pozwoliła zaprowadzić się salonu. Zbytki tego świata nie miały dla niej żadnej wartości, dlatego luksusowy wystrój pomieszczenia przyjęła z kompletną indyferencją. Za to znajdującej się w środku Teodorze skinęła oszczędnie głową, na co tamta – mimo oczywistej ślepoty – odpowiedziała tym samym. Wbrew całej niepodważalnej niezwykłości tej reakcji choćby nawet jej nie znała, coś takiego nie byłoby w stanie wytrącić siostry Marii z równowagi. Z nieco podobnych powodów nie widziała potrzeby bardziej wylewnego powitania dawno niewidzianej towarzyszki, z którą jej ścieżki przecięły się kiedyś dwukrotnie. Co też każdorazowo kończyło się skrajnie niebezpiecznymi wyprawami i tuzinami zgładzonych nieumarłych. W każdym razie służka śmierci doceniała, że była ona jednym z niewielu profanów, przy których mogła delektować się ciszą i poczuć namiastkę duchowego powinowactwa. Jej kalectwo odbierała jako wyjątkowy dar i nawet odczuwała z tego powodu cień zazdrości „Zaprawdę błogosławiony ten, komu dany jest wgląd w wieczną ciemność. Albowiem obcuje z doznaniem pierwotnej Nicości”. W rezultacie usadowiła się na jednym z foteli w jej względnym pobliżu. Siedziała tak w kompletnej ciszy z idealnie wyprostowanymi plecami i dłońmi złożonymi na podołku. Zupełnie nieruchomo, przez co przywodziła na myśl mroczny posąg zapomnianego bóstwa wykuty w obsydianowej skale.


Co prawda odnotowała obecność sporej ilości ksiąg, jednak ich istnienie i treść były jej właściwie obojętne. Zakonnica darzyła rewerencją jedynie mrocznego żniwiarza i chłód absolutny Ciemności. Zaś wszelkie niezbędne nauki zdążyła zawczasu odebrać w Zakonie. Co więcej, ponad wiedzę teoretyczną stawiała ona poznanie poprzez doświadczenie. W wyniku czego jej uwaga nawet w najmniejszym stopniu nie była skupiona na troskach tego fałszywego, zrodzonego z pierwotnej skazy i ukonstytuowanego na grzechu świata. Stąd też nie uhonorowała poszczególnych grzbietów ksiąg nawet powierzchownym spojrzeniem. Podobnie rzecz miała się z dwuskrzydłowymi drzwiami z ciemnego drewna o ozdobionej dziwnymi symbolami wierzei i wprawionej czarno-białej masce ze szkła. Znaczenie tej ostatniej było dla siostry Marii zupełnie nieznane. Zdołała jednak dostrzec przez nią z coś w stylu sali z eksponatami. Po przelotnym spojrzeniu na kolejny element wystroju – obraz córki i ojca – przekierowała wzrok na hebanową trumnę, w której spoczywało ciało jej znajomego. Jako wyjątkowo obyta z aromatami śmierci szybko odnotowała brak wyczuwalnej woni rozkładu. Tę zagadkową nieobecność dla jej szczególnie wyczulonego węchu, zwłaszcza w perspektywie nieobecności w powietrzu choćby śladu środków maskujących takowe zapachy, szybko zrzuciła na działanie kapłańskiego zaklęcia do konserwacji zwłok. Mniszka żałowała, że ciało denata było zamknięte, jako że w innym wypadku mogłaby spróbować dowiedzieć się czegoś więcej o okoliczności jego zgonu. Czy to z bezpośrednich oględzin ciała wspartych jej tanatologiczną wiedzą, czy też poprzez ponadzmysłową psychometrię i retrokognicję.

Po pewnym czasie służący przyprowadził do pomieszczenia kolejnego gościa, brodatego mężczyznę, a następnie udał się po tacę z poczęstunkiem. Siostra Maria w międzyczasie oceniła nieznajomego. Gdyby nie ruchy zdradzające pewne obeznanie z szermierką uznałaby go niewątpliwie za osobę niewyróżniającą się, pospolitego „człowieka spoza”, szczególnie że całkowicie wolny był od dotyku śmierci. Większym zainteresowaniem obdarzyła za to ostatniego z zaproszonych, który wkroczył do salonu dopiero jakiś czas później. Smagły mężczyzna pokryty bliznami i skórnymi przebarwieniami, najwidoczniej nierozstawiający się z przyborami alchemicznymi, przykuł jej uwagę z racji emitowania subtelnej aury straty natchnionej dotykiem Cichego Władcy. Niewątpliwie stracił on kogoś bliskiego i do tej pory nie pogodził się całkowicie z tym faktem, ciągnąc za sobą wspomnienie o jego śmierci.

Wkrótce po stawieniu się wszystkich gości nadszedł kamerdyner z tacą. Po obsłużeniu zebranych zapowiedział, że niedługo nadejdzie pani domu. Tak też się stało. Nieprzenikniona zasłona twarzy szczelnie zakrywała popielate oczy zakonnicy bacznie utkwione w Kendrze. Bez większego trudu dostrzegła jej delikatnie przekrwione, naznaczone bezsennością spojrzenie. Zwiastunka śmierci spędziła poza monastyrem wystarczająco dużo czasu, przypłacając to niejednym nieporozumieniem i tzw. towarzyską wpadką, by zorientować się, że zatopieni w smutnej ignorancji Naznaczeni Grzechem wyjątkowo osobliwie reagowali podczas obcowania z dziełami Cichego Władcy. Zwłaszcza gdy dzielili z umarłymi wspólną krew. Uczenie się na błędach bywało kłopotliwe, a zrozumienie nieodgadnionych i nonsensownych zachowań oraz zapatrywań biednych profanów – problematyczne. Dlatego w takich sytuacjach kierowana przezornością siostra Maria oddawała się umiłowanemu milczeniu. Na powitanie panny Lorrimor zareagowała więc kulturalnym skinieniem głowy, mimo względnego przyzwyczajenia odbierając jej słowa o ponurych okolicznościach z cieniem dezaprobaty. Spodziewała się, że latorośl roztropnego Petrosa będzie nieco bardziej świadoma faktu, że każdego ze skalanych istnieniem czeka koniec. I że nie ma nic piękniejszego od tej świadomości.
Cytat:
— To niezwykle… *osobliwa* symbolika, siostro Mario — Lorrimorówna zdawała się być szczerze zaintrygowana zakonnicą. — Nie rozpoznaję weń żadnego znanego mi kultu. Do jakiego zakonu siostra należy, jeśli mogę być tak śmiała?
Mniszka odpowiedziała dopiero po krótkiej pauzie, ze zrozumiałym wahaniem, w pełni świadoma jak niektórzy reagowali na to jak przemawiała wprost do ich umysłu.
~ Przynależę do Sióstr Wiecznej Ciszy, drogie dziecko. ~
W głowie Lorrimor rozległ się nieziemski szept o niezwykle kojącej barwie, nadnaturalnie uspokajającymi dźwiękami nieomal uśmierzający wszelkie troski i podobny do tonu troskliwej matki. W odpowiedzi Kendra drgnęła gwałtownie i ciche „Och!” wyrwało się spomiędzy jej warg. Potrzebowała dłuższej chwili, by przetrawić to, czego doświadczyła, lecz w ostatecznym rozrachunku zaskoczenie taką formą komunikacji nie potrwało długo. Górę musiały wziąć wpojone jej przez ojca instynkty, gdyż cały ciężar jej uwagi osiadł na zakonnicy.
~ To, że o nas nie wiesz, możesz przyjąć za błogosławieństwo, albowiem w odwrotnym wypadku nasze spotkanie przebiegałoby w zupełnie innym tonie. Niewiele wolno mi przekazać, ponad to, iż jesteśmy szkolone, aby służyć sprawie Cichego Władcy – to miano, które nadałyśmy samej esencji Śmierci. Mój Zakon nie wyznaje żadnego boga, czcimy samą Śmierć w jej wszystkich wcieleniach. Bogowie przemijają, mogą umrzeć jak Aroden, Ihys czy Xar-Azmak. Ale Śmierć sama w sobie jest wszechobecna i taką pozostanie aż po ostateczny kres wszystkiego. ~
— Te słowa doprawdy nigdzie nie są bliższe prawdy, niż w Nieśmiertelnym Księstwie — Kendra odparła po dłuższej chwili ciszy, poświęconej na analizę odebranych słów. Następnie skinęła zakonnicy głową. — Dziękuję za zaspokojenie mej ciekawości, siostro. Teologia nigdy nie była tematem bliskim memu sercu, lecz nie ukrywam, że pani słowa pobudzają mą ciekawość. Jeśli zdecyduje się pani zostać dłużej w Ravengro i będzie ku temu skłonna, chętnie dowiedziałabym się nieco więcej o tej filozofii. Wszak jak Papa zwykł mawiać: „Nie ma złej pory, by poszerzać horyzonty swej wiedzy”.
Mniszka nie odniosła się ani słowem do tej propozycji. I tak zdradziła całkiem sporo, czyniąc to jedynie ze względu na okoliczności i znajomość z Petrosem. Niedługo po wymianie uprzejmości, kiedy wszyscy ponownie zasiedli, odnotowała organoleptycznie naturę podanego Kendrze środka, ewidentnie naparu uspokajającego. Widać było, że śmierć ojca bardzo źle wpłynęła na jej ducha. A wcale nie musiało tak być… Odrobina doświadczenia w kontaktach z godnymi pożałowania profanami niestety była niewystarczająca, by powstrzymać jej wewnętrzne zdumienie w takich sytuacjach. O ile kiedykolwiek byłaby w stanie do tego przywyknąć. Te ich zwierzęce miotanie się nie miało dla siostry zakonnej cienia sensu. Nikt nie mógł wymknąć się Cichemu Władcy. Nieuchronne zaś powinno napełniać poczuciem błogiego spokoju. A nie bezsensownego żalu i paniki. Jednak żeby czasem nie pogorszyć stanu córki Lorrimora, podtrzymała swoją decyzję, by nie odzywać się bez wyraźnej potrzeby. W końcu potrzebowała jej w sensownej kondycji ducha, aby uzyskać jakieś odpowiedzi. Po cichu liczyła też, że może testament rzuci nieco mroku na dokładną przyczynę, dla której uczony polecił ją zaprosić. Nie ulegało wątpliwości, ze nie kłopotałby jej bez powodu. Cokolwiek znaczyły zasłyszane przezeń szepty, ziszczone obawy i miały przekazać jego wspomnienia, Petros Lorrimor musiał być w pełni świadom, że do załatwienia sprawy niezbędna będzie oddana służka Cichego Władcy. Ta zaś stawiła się na jego wezwanie, by spełnić swą świętą powinność.
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 11-10-2024 o 22:20.
Alex Tyler jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 11-09-2024, 21:59   #4
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Uniwersytet Lepidstadt.

Herman uniósł swoje notatki i ułożył je równo na obitej ciemnogranatową skórą księdze. Poprawił je kilka razy, tak, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że wreszcie wszystko jest równo. W końcu wstał zza biurka. Opuszczał salę wykładową jeszcze kilka minut temu tętniącą życiem. Studenci, prawie sami chłopacy z bogatych domów byli jeszcze gorsi niż w zeszłym roku. Herman miał wrażenie, że w całym Nieśmiertelnym Księstwie intelektualiści przestali płodzić potomstwo. Za to największe chamstwo pochodzące z najniższego plebsu jakoś uzyskało fundusze, żeby wysłać swe potomstwo na najbardziej renomowany uniwersytet świata. Talbot nie wiedział jak do tego doszło. W którym miejscu historia skręciła w złą stronę?

Magister Talbot z tym potokiem miernoty radził sobie jak umiał najlepiej. Nigdy nie należał do charyzmatycznych mówców, którzy porywali tłumy swymi opowieściami. Jedyne co mógł zrobić, to ciężko nad sobą pracować. Tak też zrobił. Miał szczęście być wysokim i dobrze zbudowanym. Zawdzięczał to młodości i wychowaniu w kulturze pracy. Lubił podkreślać, że nigdy niczego mu nie dano, ale wszystko osiągnął pracą własnych rąk. Nie było to do końca prawdą, lecz tę część Magister Talbot wyparł ze swoich wspomnień. Prawdą było jednak, że w młodości pracował ciężko i miało to przełożenie na jego obecny wygląd. Nie był jednym z tych uczonych, którzy grabili się pod ciężarem kilku opasłych tomów wiedzy spisanej przez starożytnych. Miał sześć stóp i dwa cale wzrostu. Szerokie barki i sporej wielkości klatkę piersiową. I do tego nie stronił od przemocy. Co bardzo pozytywnie wpływało na skupienie podczas jego zajęć.

Pewien pyskujący chłopak próbował mu się stawiać. Herman złamał mu nos. Innego przyłapał na ściąganiu. Połamał mu wszystkie palce prawej dłoni. Po kilku miesiącach wykładów i po wielu przykładach niesubordynacji nagle nastał spokój. Magister Talbot zyskał przydomek Rex, nie wiedzieć dlaczego. I choć jego wykłady z zakresu sztuki magicznej i jej powiązań z nauką nie były porywające, to trudno było znaleźć na nich kogoś, kto żartował czy też w jakikolwiek sposób wprowadzał rozproszenie w grupie.

W kolejnym roku jego metody nauczania zyskały na popularności i powszechne stało się korzystanie z rózgi na zajęciach. Rex natomiast poszedł o krok dalej. Przy katedrze, z której prowadził wykłady jak gdyby nigdy nic stawiał swój topór. Zazwyczaj jako straszak, choć tego dnia musiał nim potraktować nim niesfornego pierwszoroczniaka. Uderzał trzonkiem i chyba nic nie złamał młodzikowi. Z drugiej strony jedna złamana ręka mogła zapewnić spokój przez cały rok. A rok zapowiadał się ciężko.

Talbot zabrał swoje rzeczy. Zarzucił topór na prawe ramię i ruszył na korytarze uczelni. Po krótkim marszu był już w mieszkaniach służbowych dla wykładowców. To w tym miejscu spędzał większość czasu. Pokój był wręcz ascetyczny. Szerokie biurko, pojedyncze krzesło, łóżko i niewielki regał z ledwie jedenastoma książkami. Na biurku była niewielka lampa naftowa. Wynalazek jednego z innych profesorów, który bardzo przypadł do gustu wszystkim wykładowcom. Talbot zapalił ją i zauważył korespondencję jaka czekała na niego. Dwie ulotki i jeden zapieczętowany list. Pobieżnie rzucił okiem na ulotki. W Lepidstad mieli pierwszą w Ustalav prasę drukarską. Nareszcie mogli powielać dzieła wielkich mistrzów na masową skalę. Wystarczyło, żeby ktoś raz poświęcił pracę i w drewnie wyciął lustrzane odbicie treści księgi, a potem maszyna mogła przy użyciu tuszu i pergaminu powielać tę treść w nieskończoność. To znaczy do czasu aż drewno się wytrze i wzory liter staną się nieczytelne.

Z wprawą naukowca sięgnął więc po wydruk, żeby przyjrzeć się jakaż to myśl filozoficzna, czy też dzieło naukowe zostało powielone.

"Szukasz napitku? Karczma portowa zaprasza. Dla żaków upust.”

Talbot odłożył kartkę, a następnie chwycił swój nos pomiędzy palec wskazujący i kciuk prawej dłoni. Nic tak nie zabijało wiary w ludzkość jak praca na uczelni. Tylko w takim miejscu ktoś mógł wpaść na to, żeby wykorzystywać najnowocześniejsze wynalazki technologiczne do zachęcania innych do picia. Herman nie zaszczycił drugiego z wydruków nawet spojrzeniem. Skupił się na liście.

Uśmiechnął się widząc pieczęć rodu Lorrimorów. Każdy z listów, przesłanych mu przez mentora wlewał w niego promyk nadziei i utwierdzał w tym, że kariera naukowa była dobrym pomysłem.

Niestety, to nie Petros był nadawcą listu. Co więcej wiadomość zawarta w liście kompletnie wybiła Hermana z równowagi. Gardło ściskało go mocno. Chciał wyć niczym wilk do księżyca. Człowiek, który od kilku lat kształtował jego światopogląd. Człowiek, który pokazał mu piękno nauki. Człowiek, który był dla niego jak ojciec, którego nigdy nie znał… nie żył.

***


Okazało się, że uzyskanie wolnego tuż po rozpoczęciu roku było kłopotliwe. Same formalności i podania zajęły dwa dni. Później kolejne dwa zanim skompletował kolegów z katedry Arkanów i Okultyzmu, którzy będą go zastępować. Potem skompletował plecak, który zabrał w podróż i ruszył do Ravengro.

Rex był kłębkiem nerwów odkąd dowiedział się o śmierci Lorrimora. Nie mógł się skupić. Chociaż najwięcej uwagi przykuwała notatka którą otrzymał. Czytał ją po kilka razy. Wszystko wydawało się zbyt podejrzane. “Me wspomnienia wskażą Ci ścieżkę.” To ostatnie zdanie… Dlaczego nie: “Ja wskażę Ci ścieżkę?”. Odpowiedź była jedna. Petros wiedział, że gdy Herman przybędzie do Ravengro, to on sam nie będzie mógł go poprowadzić. Czy przewidział własną śmierć?

Drugi list w teorii niczego nie krył, chociaż kilka kwestii było również w nim niespodziewanych. “Wedle pozostawionych mi instrukcji informuję również, iż ojciec ujął pana w swym testamencie i jednym z jego ostatnich życzeń była pańska obecność podczas jego ostatniej wędrówki”

Jednym z ostatnich życzeń. Kiedy? Na ile przed śmiercią? Już po wypadku? Czy na łożu śmierci mówił córce: “chciałbym, żeby na moim pogrzebie był mój były asystent”.
Wszystko to było bardzo, bardzo podejrzane. Za bardzo, żeby Rex odpuścił temat zbadania tego.

Poza tym gdy myślał o tym wszystkim jako o problemie do rozwiązania to mógł nie myśleć o stracie Petrosa Lorrinora.

***


Ravengro było kwintesencją tego, jakie było całe Ustalav. Podejrzliwi ludzie. Zabobony. Zła pogoda. Nawet próba wzięcia głębokiego wdechu wiązała się z koniecznością przełknięcia stęchlizny. Jedno, czego brakowało do pełni obrazu Nieśmiertelnego Księstwa to jakiegoś zombie, które wypełznie z rowu i spróbuje się rzucić na podróżnego.

Herman Talbot szedł pewnym krokiem do rezydencji Lorrinorów. Był w niej cztery lata wcześniej. Nawet zdarzyło mu się nocować w pokoju gościnnym przez jedną noc, gdy przybył, jak teraz z Lepidstad. Pamiętał, że wtedy przy kominku i ciepłym koniaku spędzili kilka godzin na rozmowie o teorii przenikania się planów niematerialnych i echach takowych przeniknięć.

Zabawne, że przez cały czas znajomości nigdy nie rozmawiali o rodzinie, czy przyjaciołach. Zawsze rozwiązywali jakieś problemy. A gdy nie było żadnych problemów, to tworzyli problem hipotetyczny, który omawiali. I tak raz za razem.

A teraz mieli już nigdy więcej nie dyskutować.

***


— Dzień dobry, magistrze Talbot — głos kamerdynera wyrwał go z zamyślenia. Teraz, tutaj, na ganku posiadłości Lorrinorów wszystko stawało się tak realne. Coraz trudniej było myśleć o szukaniu rozwiązań. Zamiast tego uczucie nieodwracalnej straty rozlewało się po żołądku mężczyzny. Nie był w stanie nic powiedzieć. Skinął głową w geście powitania. W przedpokoju zdjął torbę podróżną, którą miał przerzuconą przez ramię. Obok niej położył swój nieodłączny topór. W ręce sługi oddał swój czerwony płaszcz. Pod płaszczem miał kolczugę. Dopasowaną i wykończona naramiennikiem z lewej strony. Od kilku dni był w podróży, a podróże po Ustalav wiązały się z tym, że można było zostać napadniętym. Dlatego zbroja nikogo nie zaskakiwała. Z torby wyjął czarny płaszcz i czarny szal, a potem ruszył za wskazaniami kamerdynera.

Herman skorzystał z możliwości odświeżenia się. Korzystał chyba nawet nieco zbyt długo. Miał wrażenie, że woda, którą obmył twarz miała w sobie coś zbawiennego. Coś, co pozwala odegnać smutki. Zwrot “Odświeżyć się” zdawał się teraz naprawdę do niego przemawiać. Chociaż twarz, jaką widział w lustrze zdawała się temu przeczyć. Miał wrażenie, że postarzał się o trzy może cztery lata.

Gdy dołączył do innych żałobników znów jedynie skinął głową. Choć miał niespełna trzydzieści dwa lata, to wśród jego brązowych włosów pojawiały się pierwsze pasma siwizny. Włosy miał gęste zarówno na głowie, gdzie były już nieco zbyt długie, żeby nie poświęcać im uwagi, jak i na brodzie. Był wysoki, a nawet bardzo wysoki jak na człowieka. Jego kolczuga była zadbana i nie nosiła żadnych śladów walki. Na kolczugę zarzucił czarną pelerynę, a szyję owinął czarnym szalem. Jednak nawet szal nie odwrócił uwagi od blizny na policzku, biegnącej pod lewym okiem. Wyglądało to, jakby jego kość jarzmowa zatrzymała cios sztyletem. Tylko wygodne kapcie na które zamienił ubłocone wysokie buty zdawały się kompletnie nie pasować do reszty stroju.

Mimo zbroi widać było, że nie jest wojskowym. O bliższym powinowactwie do nauki świadczył między innymi fakt, że swoim spojrzeniem lustrował więcej ksiąg niż innych żałobników. Kilka razy wykazał odruchy, jakby chciał o coś zapytać, lub zainicjować rozmowę, jednak natychmiast się wycofywał.

W pewnym momencie podszedł do trumny i położył dłoń na wieku. Zamknął przy tym oczy. Nie był pewny, czy któraś z kobiet zauważyła jak chwilę później ocierał pojedynczą łzę swym żałobnym szalem. Chwilę po tym pojawiła się Kendra. Córka Petrosa, o której w zasadzie Talbot nigdy nie słyszał. Niby wiedział, że Lorrinor ma rodzinę, ale ona nigdy nie była tematem rozmów. A te kilka lat temu, gdy pierwszy raz był w tym domu Kendry nie było. Teraz patrzył na nią i na jej zmęczenie. I poczuł współczucie, bo dzielili ten sam ból. Tę samą stratę. W tej jednej chwili była mu siostrą, choć widział ją pierwszy raz w życiu.

— Kendra Lorrimor - Witajcie w naszym… moim domu. Pomimo tak ponurych okoliczności, radam móc poznać przyjaciół mego ojca. Papa musiał darzyć was estymą i szacunkiem, by zawrzeć wasze imiona w swym testamencie.

— Ach, lepidstadzka szrama —
westchnęła na widok jego blizny. — Żałuję, że nigdy nie było mi dane oglądać osławionych pojedynków pierwszorocznych. Do którego bractwa pan należał, magistrze Talbot?

- Do Obrońców Wrót - jego głos był niski, ale zdawał się łamać. Przez to to co mówił później było ledwie słyszalne - Chociaż lubię myśleć, że zebranie blizny na pierwszym roku nie jest moją największa zasługą dla Lepidstadt.

Ledwie wydobył z siebie te słowa, już ich żałował. Nie to chciał powiedzieć ostatniej żywej krewnej swego mentora. Zagryzł zęby i wycofał się pozwalając pani domu na nawiązanie rozmów z innymi żałobnikami. Chciał ją jeszcze poprosić o możliwość pomocy przy przenoszeniu zwłok, jednak i tego zaniechał. Widząc, że znosi wszystko jeszcze gorzej niż on sam postanowił zapytać kapłana gdy ten przybędzie. Wszystko to spowodowało, że kompletnie zapomniał o tajemnicy jaką usiłował rozwikłać. Przyjechał tu pożegnać przyjaciela.
 
Mi Raaz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 16-09-2024, 18:02   #5
 
Seachmall's Avatar
 
Reputacja: 1 Seachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputację



6 Sarenith, 4704

- Implantacja soczewki alchemicznej zakończona sukcesem
- Testy funkcjonalne pozytywne
- Ból: ciągły, ale na znośnym poziomie
- Efekty uboczne: Pogorszenie wzroku na dalsze odległości, możliwe zmęczenie oka po operacji. Kuracja z naparów leczniczych powinna przywrócić 100% wzorku w przeciągu tygodnia.




Pokój był wypełniony ciszą, przerywaną jedynie lekkim trzaskiem ognia w kominku. Dźwięk, który zwykle dawał ciepło, teraz wydawał się chłodny i obojętny, podobnie jak powietrze w pomieszczeniu. Fadir stał przy stole, wpatrując się w narzędzia alchemiczne, które stały się jego jedynym towarzyszem. Jego twarz była zmęczona, blizny na skórze wydawały się głębsze, jakby odbijały wszystkie jego wewnętrzne rany.

Gors, który zawsze był bardziej elegancki, teraz wyglądał jak cień dawnego siebie. Jego spojrzenie, zwykle ciepłe i otwarte, było zimne i pełne żalu. Stał przy drzwiach, trzymając pakunek z kilkoma osobistymi rzeczami, gotów odejść.

- Nie możemy tak dalej żyć, Fadir - powiedział Gors, jego głos drżący od gniewu i smutku. - Nie potrafię dłużej patrzeć, jak zanurzasz się w tych... eksperymentach. Xelami nie żyje. Nie przywrócisz jej, niezależnie od tego, ile eliksirów wymieszasz.

Fadir nawet nie spojrzał na niego. Jego ręce, pokryte bliznami i poparzeniami, trzymały flakonik, który delikatnie obracał w dłoniach. Jego oczy były szkliste, jakby wciąż szukał odpowiedzi, których nie mógł znaleźć.
- To nie chodzi o przywrócenie jej, - wyszeptał. Jego głos był jednak przepełniony bólem - Chodzi o to, że mogłem jej pomóc, ale nie byłem wystarczająco dobry. Muszę to naprawić. Muszę być lepszy.

Gors zacisnął dłonie w pięści, jego gniew eksplodował w jednym gwałtownym kroku do przodu.
- Lepszy? Lepszy!? Myślisz, że to naprawi cokolwiek? Ona nie żyje, Fadir! I nic, co zrobisz, tego nie zmieni! - Jego głos pękł, a łzy pojawiły się w jego oczach, choć starał się je powstrzymać.

Fadir wreszcie odwrócił wzrok od swoich narzędzi i spojrzał na Gorsa. Jego spojrzenie było zimne, puste, jakby człowiek, którym był kiedyś, odszedł razem z ich córką.
- Jeśli nie mogę zmienić przeszłości, to przynajmniej mogę zmienić siebie. Przysięgam: Nigdy. Więcej.

To był moment, w którym Gors zrozumiał, że stracił Fadira. Jego miłość, ich rodzina, wszystko, co zbudowali razem, to wszystko zostało pochłonięte przez obsesję. Nie było już nic, co mógłby zrobić.

- Odejdę, Fadir… - powiedział cicho, choć głos mu drżał. - Ale wiedz jedno. Ona chciałaby, żebyś pamiętał o miłości, a nie o błędach. - Z tymi słowami Gors opuścił pokój, zamykając za sobą drzwi.
ijeszcze raz menzurkę z cieczą, delikatnie wprawiając ją w ruch wirowy.
- Nigdy więcej…


9 Neth 4706

- Zatrudniony przez Zakon Stosu
- Cel: Wydobycie informacji z kultysty Baphometa
- Obserwacje:
- Podmiot posiada powiększoną wątrobę, z widoczny zażółceniem w 20% organu. Podejmę próbę usunięcia uszkodzonych części.
- Jedno płuco posiada tkankę bliznowatą, sugerując zaleczoną ranę
- Oba piszczele posiadają pęknięcia. Prawdopodobny upadek z konia, jako wyjaśnienie


Fadir pisał w notatniku, całkowicie pochłonięty swoimi obserwacjami, kiedy poczuł puknięcie w bark. Uniósł wzrok znad notatek spotykając zimną, ciemną stal zbroi Piekielnego Rycerza. Wyciągnął woskowe zatyczki z uszu. Krzyki Podmiotu przeszkadzały w koncentracji bardziej niż jego wierzganie na stole. O dziwo kultysta był teraz cicho, chociaż był pewny, że ciągle żył.
- Tak? - Fadir zapytał wyciągając kolejne narzędzia.
- Nie chcę przeszkadzać w procesie, ale więzień od dziesięciu minut krzyczał, że jest gotów wyjawić wszystko. - alchemik spojrzał na kultystę z drobnym żalem.
- Och? To znaczy, że mam już zakończyć? Mam jeszcze kilka eksperymentów, które chciałem przeprowadzić. - rycerz jedynie kiwnął głową.
- Moi przełożeni, chcą przesłuchać go jak najszybciej. Jeżeli mógłbyś go… poskładać, bylibyśmy wdzięczni. - dopiero teraz Fadir usłyszał, że głos rycerza jest jeszcze młody, a jego hełm nigdy nie obrócił się w stronę jeńca.
- Oczywiście. - Osirianin wrócił do kultysty, który od razu ponownie zaczął krzyczeć, a rycerz pospiesznie opuścił laboratorium Fadira.


18, Erastus, 4711
Przedmiot eksperymentu: Pacjent #17
Cel: Korekta wadliwego układu nerwowego, potencjalna poprawa motoryki kończyn dolnych

Wstęp:
Pacjent skarżył się na chroniczny ból w dolnej części pleców oraz osłabienie kończyn. Tradycyjna medycyna zawiodła – lecznicze mikstury nie przynoszą trwałych rezultatów. Podejrzenie: uszkodzenie nerwów w wyniku wcześniejszych urazów. Zamiast stosować kolejne półśrodki, zdecydowałem się podjąć bardziej radykalną interwencję. Bez wiedzy pacjenta, wykorzystałem prototypowy eliksir neuroregeneracyjny, wzbogacony o katalizator pochodzenia z fauny Ustalavu.

Proces:
Podczas sesji terapeutycznej, wstrzyknąłem eliksir bez informowania pacjenta. Działanie specyfiku ma obejść naturalne bariery ochronne ciała, wprowadzając kontrolowaną mutację w uszkodzonych tkankach. Komórki nerwowe zostaną poddane intensywnemu wzrostowi, prowadząc do odbudowy zniszczonych połączeń. Efekty powinny być odczuwalne w ciągu najbliższych 48 godzin. Możliwe są chwilowe drgawki, ból oraz uczucie odrętwienia.

Obserwacje:

6 godzin po podaniu: Pacjent wydaje się bardziej pobudzony. Skarży się na lekkie mrowienie w kończynach, jednak uważa to za oznakę poprawy.

12 godzin po podaniu: Drżenie rąk pacjenta nasiliło się, ale nadal uważa to za przejściowy efekt terapii.

24 godziny po podaniu: Zauważalna poprawa mobilności. Pacjent zaczyna chodzić z większą pewnością siebie. Drżenie rąk ustąpiło, choć pojawiło się zaczerwienienie wokół miejsca wstrzyknięcia.

48 godzin po podaniu: Brak śladów bólu w kończynach dolnych. Udało się zrekonstruować większość połączeń nerwowych, jednak reakcje motoryczne są nadmiernie pobudzone. Pacjent skarży się na silny ból głowy i skurcze mięśni twarzy – nie przewidziałem wpływu eliksiru na nerwy czaszkowe.

Wnioski:
Eksperyment można uznać za częściowo udany. Chociaż udało się naprawić pierwotną wadę, pobudzenie innych układów nerwowych doprowadziło do nieprzewidzianych komplikacji. Kolejna wersja eliksiru wymaga zwiększenia precyzji, aby ograniczyć efekty uboczne i wyeliminować zbytnią stymulację ośrodków nerwowych nieobjętych terapią. Zapisuję poprawki i będę kontynuować badania na nowym pacjencie.



Fadir spędził ostatni rok w Ustalav, otworzył klinikę medyczną, pomagając lokalnej populacji, okazjonalnie jednak eksperymentując na pacjentach, których przypadłości mogły otworzyć nowe drzwi dla jego badań. Upewniał się jednak, aby nie zaszkodzić nikomu, przynajmniej nie tak, aby byli żądni zemsty.

List od Kendry Lorrimor dotarł do niego kiedy uspokajał matkę, której syn złapał dość wstydliwą infekcję. Najwyraźniej młodzieniec wszedł w wiek, w którym dziewczyny zaczynają wyglądać ciekawiej. Z braku szczęścia w miłości musiał najwyraźniej poszukać jej wśród trzody.
Nie tłumacząc niepotrzebnych szczegółów kobiecie, wręczył jej fiolkę z białym kremem.
- Wetrzeć rano i wieczorem. Po trzech dniach objawy powinny zniknąć, jeżeli pozostaną proszę przyjść z synem.
Pożegnał kobietę i odebrał list od gońca.

Kilka godzin później Fadir siedział przy kominku, czytając swoje notatki z czasu kiedy współpracował z profesorem Lorrimorem.
Był to jeden z niewielu czasów, kiedy jego badania dokonały konkretne postępy. Profesor, o ile nie dzielił przekonań alchemika, wspierał jego dedykacje. Czy wierząc, że sam zyska na odkryciach Fadira, czy że pomogą one ogólnej populacji, Lorrimor rozpoczął mentorować młodego alchemika.
Rozstali się na dobrych warunkach, chociaż Fadir podejrzewał, że podobnie jak Gors, Petros niepotrzebnie przejmował się drobnostkami, jak estetyka, czy zdrowie alchemika.
Ravengro nie było daleko od jego obecnej rezydencji, a Lorrimor zasługiwał przynajmniej na oddanie hołdu.

***

- Mistrz Fadir? Witaj, cieszy nas twój powrót. - kamerdyner przywitał Osirianina, najwyraźniej nie podejrzewał, że alchemik znany z unikania towarzystwa, pokwapił by się, do ostatniego pożegnania starego mentora.

- Nie zjawił bym się nie zaproszony. - odpowiedział alchemik. Nie było goryczy, czy przytyku w jego słowach. Wiedział, że kamerdyner nigdy nie przepadał za nim. Była to reakcja do, której od dawna przywykł. Oddał płaszcz, zostawiając jednak przy sobie torbę ze swymi przyborami alchemicznymi. Mógłby chodzić po dziedzińcu jak go matka wydała na świat, ale bez swych narzędzi czułby się nagi.
Nie czuł potrzeby odświeżenia się, podróżowanie nigdy go nie męczyło, a podejrzewał, że Petros jedynie by go ponaglał.

Dołączył do pozostałych żałobników, kiwając na przywitanie twarzom, które pewnie znikną z jego pamięci jak tylko opuści to miejsce. Czuł jednak ich spojrzenia.
Ciemnoskóry Osirianin nie jest częstym widokiem tak daleko na północ, ale podejrzewał, że bardziej chodziło o blizny na jego twarzy i głowie, zielonkawe zabarwienie skóry, wokół niezagojonych szwów na czerepie. Lub soczewka, która przesłaniała jego prawe oko.
Jego wygląd był niecodzienny i domagał się atencji, coś czego Fadir żałował nie jeden raz. Dziś jednak nie chodziło o niego tylko o Petrosa.

Alchemik podszedł do trumny, przyglądając się jej uważnie. Nie do końca był sobie w stanie wytłumaczyć, że to drewniane pudło zawierało doczesne szczątki jedynej osoby na tym świecie, która zasłużyła sobie, aby myślał o niej jak o przyjacielu.
Nie wiele myśląc sięgnął do swojej torby i wyciągnął dwie fiolki, mieszając ich zawartość.
Mieszankę uniósł nad trumnę po czym jednym solidnym łykiem wypił zawartość fiolki.
Alkohol medyczny jest silnie stężony i pewnie wywołaby wymioty, jeżeli nie śmierć alchemika. Dlatego wymieszał go ze słoną wodą, która zmniejszyła palenie i zjadliwość "trunku".
- Świat nie wie ile stracił. - Fadir mruknął do trumny, wydając z siebie delikatne kaszlnięcie kiedy, alkohol wywołał delikatny ogień w jego gardle.

***

Od zawsze fascynowałam się historią Osirionu, panie Fadir — Kendra nie zdołała w pełni ukryć poruszenia bliznami Osiriończyka. Jej twarz na parę chwil wykrzywiła się w wyrazie oczywistego obrzydzenia, jednak ton głosu utrzymał idealną kordialność. — Papa wspomniał w swych pamiętnikach, że studiował pan na Akademii Korvosańskiej. Cóż sprowadziło pana na tak daleką północ, jeśli mogę zapytać?

Fadir skinął głową na przywitanie gospodyni tego zdarzenia. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek widział córkę Petrosa… czy pamiętałby nawet jeżeli?
- Okazja. - przyznał alchemik - Mój ojciec zdołał zatrudnić się w domu kupieckim w Varisii i przenieść się ze mną i matką. Pod skrzydła twego ojca trafiłem… po kilku wydarzeniach we własnym życiu. - Fadir sam zauważył pauzę w swej wypowiedzi, tyle lat, a ból nie odchodzi. Dobrze, on będzie go pchał dalej.

- Świat zawsze traci, kiedy ktoś umiera. Twój ojciec jest stratą z jakiej się długo nie pozbieramy. - miał nadzieję, że jego słowa przekażą intencję dumy z Petrosa. Jego interakcje z ludźmi zawsze są minimalne, ale konwersacje nie były jego silną stroną nawet przed Ustalavem.

 
__________________
Mother always said: Don't lose!
Seachmall jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 19-09-2024, 16:23   #6
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację




Do Obrońców Wrót — odparł Herman niskim i drżącym głosem. — Chociaż lubię myśleć, że zebranie blizny na pierwszym roku nie jest moją największą zasługą dla Lepidstadtu.

Niewątpliwie nie jest to pańska największa zasługa, magistrze Talbot — oznajmiła Kendra pewnym tonem. Cień wymuszonego uśmiechu zagościł na jej ustach. — Wykładając na Uniwersytecie, służy pan nie tylko Lepidstadtowi, a całemu Księstwu. Wszak “taki będzie Ustalav, jakie jego młodzieży chowanie”.

Sentencja zacytowana przez Lorrimorównę była doskonale znana Hermanowi. Pomimo że przez blisko trzy stulecia nadal nie było zgody co do tego, który z braci-założycieli wypowiedział te wiekopomne słowa, pozostawały one swego rodzaju nieoficjalnym mottem uczelni. Były nie tylko wyryte na fasadzie głównego gmachu i cokole pomnika upamiętniającego Treyesów, a również drukowane pod herbem Uniwersytetu w wydawanych przezeń publikacjach oraz w “Dwutygodniku Studenckim”.

Okazja. Mój ojciec zdołał zatrudnić się w domu kupieckim w Varisii i przenieść się ze mną i matką. Pod skrzydła twego ojca trafiłem… po kilku wydarzeniach we własnym życiu — Fadir odparł na pytanie gospodyni.

Kendra w odpowiedzi kiwnęła tylko niezobowiązująco głową. Początkowe obrzydzenie wyglądem Osiriańczyka musiało zelżeć, bowiem zielone spojrzenie przemknęło ponownie po jego twarzy, tym razem zabarwione zaintrygowaniem.

Świat zawsze traci, kiedy ktoś umiera. Twój ojciec jest stratą, z jakiej się długo nie pozbieramy.

Słowa alchemika odwiodły kobietę od lustrowania jego blizn i szwów, otoczonych zielonkawymi przebarwieniami. Opuściła wzrok w dół, milcząc przez chwilę, a splecione ze sobą urękawiczone palce zacisnęły się w niekontrolowanym odruchu. Dopiero westchnąwszy ciężko odpowiedziała mężczyźnie cichszym niż wcześniej tonem. Jednak nie we Wspólnym, a przestarzałej formie jego ojczystego języka.

“Pojmijcie zatem, iż dom wasz nie na tym padole jest, a w blasku Wiecznego Płomienia — respons Kendry był niewątpliwie cytatem z literatury mądrościowej starożytnego Osirionu. Alchemik nie był jednak w stanie stwierdzić, z którego dokładnie sebaytu zostały zaczerpnięte te słowa. Kobieta zrazu kontynuowała, powracając w taldańskie nuty. — Dziękuję, panie Fadir. Prawda li to, iż tą stratę każde z nas odczuwać będzie przez długi czas. Papa był wspaniałym człowiekiem. Naszym obowiązkiem teraz jest pielęgnować pamięć o nim.


Państwo wybaczą. Ostatnie tygodnie były niezwykle wyczerpujące…

Głucha cisza zapadła w salonie po tychże słowach kobiety pogrążonej w żałobie, przerywana tylko miarowym tykaniem mosiężnych wskazówek, wędrujących po kremowej tarczy, i trzaskami bierwion w kominku. Kendra nadal wpatrywała się we własne dłonie, kurczowo zaciśnięte na matowym materiale sukni, lecz nawet pochylona twarz nie zdołała ukryć paru łez spływających po jej licach, lśniących w ciepłym migotaniu płomieni. Cicho pociągnęła nosem i poruszyła się w końcu, wydobywając z rękawa batystową chusteczkę, którą jęła wycierać słone krople na twarzy. Odchrząknęła przy tym, jakby próbując odnaleźć słowa mające przerwać ciszę, jednak ubiegła ją w tym Teodora.

W tej ponurej godzinie żałoby pamiętaj o tym, dziecko — niebianka przemówiła życzliwym chłodem — iż twój ojciec, choć jego nieśmiertelny duch przemierza teraz Rzekę Dusz, nie opuścił cię zupełnie. Nadal istnieje w twej pamięci oraz twym sercu. Pozostanie tam aż po kres twej własnej wędrówki.

Kendra kiwnęła powoli głową w odpowiedzi i odetchnęła głęboko. Osuszywszy łzy schowała chusteczkę w rękaw i wreszcie uniosła wzrok. Zielone oczy szkliły się jeszcze nieco, lecz kobieta dowiodła po raz kolejny szkoły Petrosa, przywdziewając na twarz maskę zdystansowanej uprzejmości. Nadszarpniętą cieniem bólu i ciężarem żałoby, które wkradły się również w ton jej głosu, gdy przemówiła, jednak w uporze z jakim trzymała się konwenansu dostrzec można było widmo profesora Lorrimora.

Państwo wybaczą — poprosiła ponownie, sięgając po odstawioną chwile wcześniej filiżankę. Upiła zeń łyk naparu, nim kontynuowała. — Tuszę, iż państwa przybycie do Ravengro pozbawione było zwyczajowej… niechęci do obcych. Wiele ustalavskich wsi i siedlisk trwa niestety zbyt uparcie w swej małomiasteczkowej mentalności. Część miejscowych zdaje się być nieprzychylna nawet mej osobie, choć znają mnie od lat, odkąd Papa… odkąd… od dnia wypadku. Zupełnie jakby jego odejście sprowadziło na to miejsce jakowyś urok.

Żałoba zwykła mącić trzeźwy osąd, dziecko, i splatać iluzje cieni gdzie nie ma takowych — Teodora odezwała się beznamiętnie rzeczowym tonem. Kendra, zdawało się, nie odebrała jej słów jako afront, a ważyła je w myślach. — Wspomniałaś już listownie, iż ścieżkę Petrosa zakończył “tragiczny wypadek”. Jeśli czujesz się na siłach, czy mogłabyś rzec nam nieco więcej?

Kendra upiła kolejny łyk naparu, jakby zbierając siły na odpowiedź. Ciężkie westchnienie uleciało po raz wtóry spomiędzy jej ust.

W ostatnich dniach Papa z jakiegoś powodu zainteresował się Harrowstone, starym więzieniem. To ta ruina na zachodnim wzgórzu, którą być może zdołaliście dostrzec przez mgłę, gdy przybyliście do Ravengro — wyjaśniła, z trudem odnajdując słowa. — Jego cia… znalazł go szeryf Caeller, pod murami. Przygniecionego gargulcem.

Kendra zamrugała parę razy w próbie odpędzenia cisnących się na powrót do oczu łez, odstawiając pustą już filiżankę drżącymi dłońmi. Teodora jedynie skinęła jej głową w podzięce, najwyraźniej poniechawszy dalszego rozdrapywania nadal świeżych ran.

~ Drogie dziecię, czy autopsja potwierdziła domniemaną przypadkowość jego nagłego spoczęcia w objęciach Cichego Władcy? ~ siostra Maria postanowiła zapytać kobietę.

Tak — odparła Lorrimorówna. Niepewna nuta wdarła się jednak w jej ton. — Na mą prośbę ojciec Xarrdel przeprowadził szczegółową sekcję zwłok, by wykluczyć próbę zatuszowania morderstwa. Jednakże…

Córa profesora zamilkła na chwilę, zerknęła w stronę Teodory zastygłej w posągowej pozie. Okiennica na zewnątrz zaskrzypiała przy podmuchu wiatru, jaki wdarł się na posesję.

Nie śmiem podważać kompetencji pharasmitów — kontynuowała — lecz po prawdzie nadal ciężko uwierzyć mi w ten tragiczny wypadek. Przez tyle lat Papa zapuszczał się w przeróżne ruiny, eksplorował lochy naszpikowane zagrożeniami, podróżował w niebezpieczne strony, ścierał się z monstrami i złymi humanoidami jednako… I tyle dekad doświadczenia nie było w stanie uchronić go przed osuwającym się gargulcem?

Młoda uczona pokręciła głową, podkreślając swe niedowierzanie. Wyzwaniem było nie pozwolić temu ziarnu wątpliwości zakiełkować, gdy znało się Petrosa Lorrimora. Zmarły nie bez powodu mógł poszczycić się długą listą dokonań już za swych awanturniczych lat, które opłacił jedynie paroma bliznami. W przeciwieństwie do wielu awanturników nie sczezł marnie w zapomnianym zakątku Avistanu, a dożył niemalże sześciu dekad. Tego osiągnięcia nie można było przypisać jedynie ślepej fortunie czy łasce Desny.

To zrozumiałe — Herman zaoferował parę słów wsparcia. — Profesor zawsze wpajał aspirującym archeologom zasadę “ciągłej czujności” i by zważali na stabilność, bądź jej brak, zrujnowanych miejsc.

Ironia losu bywa paskudnie podstępna — mruknął Fadir.

Istotnie — przyznała Kendra. — Chociaż ciężko mi wierzyć w wypadek…

Podczas gdy kobieta mówiła, rozległo się stukanie do drzwi wejściowych. Ciężkie kroki kamerdynera zrazu przecięły hol za plecami gości.

...to wszystko nań wskazuje.

Kendra zerknęła w stronę zegara w rogu, którego wskazówki wskazywały niecały kwadrans do trzeciej i podniosła się ze swojego miejsca, gdy foyer rozbrzmiał krokami. Zielone spojrzenie powędrowało w stronę łuku, gdzie zjawił się kamerdyner w otoczeniu czworga sług zaprzysiężonych Pani Grobów. Odziani byli podobnie jak Teodora, z niewielkimi tylko różnicami - spiralne medaliony wykonane były z drewna pomalowanego na pharasmickie barwy, a czarne habity ceremonialne pozbawione ornamentów. Każde z nich pochyliło głowy, kreśląc dłońmi znak spirali na sercach. Zerkali przy tym w stronę niebianki, z miejsca rozpoznając weń przedstawicielkę zbrojnej sekty kościoła, z mieszaniną ciekawości i trwogi. Na widok Fadira i siostry Marii z kolei, ich twarze zabarwił jawny niepokój.

Akolici Pharasmy, panno Lorrimor — oznajmił Igor.

Dziękuję, Igorze — kobieta odparła cicho.

Przybrana dotąd przezeń maska zadrżała, a oczy ponownie zaszkliły, gdy powitała akolitów niemrawym skinieniem głowy. Opuszczone spojrzenie nie uniosło się nawet, gdy Teodora bez słowa skierowała kroki w stronę wyjścia, a jeden z akolitów - szczupły młodziak o pociągłej twarzy naznaczonej śladami po ospie - zbliżył się do niej i przemówił łagodnym tonem.

Ojciec Xarrdel oczekuje nas na Spoczynku, panno Lorrimor. Nim rozpoczniemy ostatnią wędrówkę pani ojca, z mymi braćmi i siostrami zmówimy krótką modlitwę nad trumną, by pozwolić państwu przygotować się do procesji.

T-tak. Oczywiście, Patrielu… — Kendra przytaknęła niemalże szeptem.

Szaty akolitów zaszeleściły, gdy przeszli wgłąb salonu i pochylili głowy przy trumnie, pogrążając się w cichej modlitwie ku pamięci Petrosa, prosząc o bezpieczną podróż jego ducha przez Rzekę Dusz. Lorrimorówna w międzyczasie opuściła pomieszczenie i przeszła do holu, gdzie czekał na nią kamerdyner już odziany w ciemne palto. Mężczyzna pomógł jej nie tylko przywdziać czarny płaszcz obszyty sobolim futrem o perłowych guzikach, a również zasłonić twarz żałobnym woalem, kryjąc tym samym jej oblicze, zastygłe w boleśnie smutnym wyrazie. Uwadze gości nie umknęło, że jego dłonie na uderzenie serca spoczęły na ramionach kobiety w pokrzepiającym geście, nim zniknął w korytarzyku prowadzącym głębiej w rezydencję, by powrócić z parasolką.

Gdy akolici tylko zakończyli swe modły i poruszyli się, by unieść trumnę z ciałem profesora, Herman zbliżył się do nich. Zwrócił się bezpośrednio do młodziana, którego Kendra nazwała Patrielem, oznajmiając mu swą chęć pomocy przy przenosinach na cmentarz. Nowicjusz po chwili namysłu, przyjrzawszy się potężnej sylwetce magistra, przystąpił na jego ofertę.

Trumnę przeniesiemy zatem za uchwyty, nie na barkach — oznajmił krótko. — Proszę zająć miejsce po prawicy, za mą siostrą Aloną, mój panie.

Herman usłuchał polecenia młodzieńca, zrazu pojmując tok jego myślenia. Jako że przewyższał akolitów Szarej Pani swym wzrostem, niesienie trumny na barkach byłoby co najmniej kłopotliwe i niewygodne. Bez słowa zajął zatem wyznaczone mu miejsce za plecami dziewczęcia o słomianych włosach, gotów przenieść swego dawnego mentora i przyjaciela w miejsce jego ostatniego spoczynku.



Podmuchy zimnego wichru targały odzieniem i chłostały twarze ponurej procesji, która wyruszyła spod rezydencji Lorrimorów, sunąc z wolna brukowaną ścieżką w kierunku wschodnich rozdroży i górującego tam cmentarzyska. Na czele, z pochyloną głową stąpał Patriel, flankowany przez dwóch, bliźniaczo do siebie podobnych akolitów, którzy czekali nań przed bramą posesji - jeden z nich dzierżył w dłoniach kadzielnicę, z której sączył się słodko mdlący dym, a drugi w regularnych odstępach wprawiał w ruch dzwoneczek, którego wysoki dźwięk przecinał wzbierające wizgi wiatru. Oba narzędzia kultu wykonane były ze srebra grawerowanego w spiralne motywy i wysadzane lapis lazuli o głębokiej, niebieskiej barwie, stanowiąc jedyne odstępstwo od czerni wszechobecnej w pochodzie. Tuż za nimi kroczyła wyprostowana Teodora, ze swym zweihänderem z ciemnej stali wspartym o ramię, strzegąc bezpieczeństwa procesji. Następnie, na tradycyjnie honorowym miejscu w kondukcie znajdowała się nie tylko Kendra, a również kamerdyner Igor tuż przy jej lewym boku, jak i - na jej prośbę - Fadir oraz siostra Maria. Na samym zaś końcu stąpał Herman i troje akolitów, niosący hebanową trumnę.

Tak jak wcześniej mieszkańcy Ravengro omijali przybyszy szerokim łukiem, łypiąc nań podejrzliwie, tak teraz usuwali się z drogi procesji; przystawali w miejscu i pochylali głowy z szacunkiem, ściągali kapelusze i czapy, kreślili znak spirali na piersiach. Zdawali się przy tym nie dostrzegać nieznajomych twarzy, jakby ich spojrzenia dostrzegały w kondukcie tylko obecność czy opatrzność Szarej Pani. Melodyjne dźwięki sakralnego dzwonka, którego echa na myśl przywodziły trel lelków, nawet wywabiały ludzi na zewnątrz ich domostw. Stojąc w progach i na werandach czynili te same gesty, co przechodnie. Nie żegnali tym jednak profesora Lorrimora, którego śmiertelna powłoka spoczywała w trumnie, a pobożnie oddawali hołd samej Pharasmie. Żadne z nich bowiem nie dołączyło do procesji sunącej przez Ravengro.

Dopiero gdy kondukt przecinał główny plac, dołączyło doń parę osób, również odzianych w żałobną czerń. Pierwszą z nich była kobieta o głębokiej, oliwkowej cerze i złotych włosach, które zdradzały waryzyjske pochodzenie, otulona szarym szalem z frędzlami - najpewniej Jominda, wnosząc po tym, że oczekiwała na procesję pod apteką. Czworo kolejnych żałobników, każde z nich w średnim wieku, przerwało prowadzoną szeptem rozmowę i wyłoniło się z altany, by podążyć za trumną. Ich odzienie wierzchnie zdradzało już na pierwszy rzut oka wygodne żywoty jakością materiałów i gustownymi wykończeniami, a grube łańcuchy na szyjach znaczyły ich jako przedstawicieli tutejszej władzy. Być może dlatego ich spojrzenia zawisły przez parę uderzeń serca na nieznajomych twarzach w uważnej obserwacji. Zwłaszcza to należące do wysokiej kobiety o ostrych rysach twarzy, sugerujących dalekiego elfiego przodka, nadających jej surowego wyrazu. Nie mniej uważnie i niechętnie łypał na nich przysadzisty, łysiejący mężczyzna o ziemistej cerze. Pozostała dwójka - najmłodszy jegomość o jasnobrązowej karnacji i siwiejąca dama - zdawała się nie podzielać głębokiej podejrzliwości swych towarzyszy, ograniczając się tylko do pobieżnych spojrzeń. Ostatnie osoby dołączyły do konduktu, gdy mijali alejkę prowadzącą ku “Roześmianemu Demonowi” - mężczyzna o bulwiastym nosie i gęstych wąsiskach, wraz z chudym synem u progu nastoletniości, oboje okryci wyblakłą czernią.

Procesja podążyła dalej brukowaną ścieżką. Kroki wkrótce zabębniły o deski zadaszonego mostu nad Kruczym Strumieniem, a zabudowania Ravengro ustąpiły miejsca otwartej przestrzeni wschodnich rozdroży. Nikt inny nie dołączył już do żałobnego pochodu, czemu ciężko było się dziwić. W tak małej społeczności nawet piętnaście lat bywało zbyt krótkim czasem, aby nawiązać liczne nici zażyłości, a sam profesor Lorrimor od zawsze więcej uwagi poświęcał własnym projektom, badaniom oraz podróżom niż zawieraniu przyjaźni. Nawet w swym rodzimym Lepidstadzie, uważanym za najbardziej oświecone z ustalavskich miast, uchodził za ekscentrycznego pustelnika, chociaż Herman był przekonany, że jeśli miałby zostać pochowany w mieście, o wiele więcej osób towarzyszyłoby jego mentorowi w ostatniej wędrówce.

Niebo stopniowo ciemniało z każdym kolejnym krokiem, a gdy zaczęli wspinać się wijącą wężowo ścieżką prowadzącą do bram cmentarza, gęsta mżawka spowiła otoczenie, rosząc wszystko i wszystkich delikatnymi kroplami. Igor nie zwlekał z rozłożeniem parasola, by osłonić nim Kendrę. Zanim kondukt przekroczył bramę z ciemnego żeliwa, odzienia zaszeleściły, gdy mieszkańcy Ravengro przeżegnali się znakiem spirali. Znajdująca się niemalże na czele pochodu Teodora nie uczyniła jednak tego gestu, który musiał być zaledwie lokalnym zwyczajem.

Procesja kroczyła dalej szeroką ścieżką - zwaną Ścieżką Przodków, jeśli wierzyć drogowskazowi przy bramie - wyłożoną burymi kostkami, flankowaną z obu stron nagrobkami nadszarpniętymi zębem czasu. Część z nich wyżłobiona była latami przeszłych deszczy lub obrośnięta bluszczem, w wielu miejscach wyryte w kamieniu imiona, daty i sentencje stały się dawno nieczytelne. Miejscami można było też dostrzec rdzewiejące, metalowe klatki nad mogiłami czy proste, drewniane konstrukcje z dzwoneczkami. Ustalavskim zwyczajem te pierwsze miały uniemożliwiać powstanie trupów ze zmarłych, jak i utrudniać grabież grobu, a te drugie stanowiły sposób na zaalarmowanie grabarzy i pharasmitów na wypadek, gdyby istota przebudziła się w trumnie, będąc błędnie uznana za zmarłą i pochowana żywcem. Większość spoczywających na cmentarzu pochowana była w prostych mogiłach, lecz nie brakowało również mniejszych i większych grobowców. Ich największe skupisko znajdowało się na najwyższym, centralnym punkcie wzgórza, dokąd wiodła Ścieżka Przodków. Akolici jednak nie tam poprowadzili kondukt, skręcając w lewo na owalnym placu, na którym zbiegały się główne drogi przecinające Spoczynek, w Senną Jawę leniwie wijącą się dalej pośród grobów.


Gdy przemierzali węższą alejkę zasłaną opadłymi liśćmi, szare chmury nad głowami zdawały się gęstnieć z sekundy na sekundę, przybierać ołowianą barwę i wydłużać cienie. Mleczna mgła wdzierała się nieubłaganie między nagrobki, przelewała ponad murami nekropolii, snuła przy ziemi kryjącej szczątki zmarłych, a świsty i wizgi chłodnego wiatru zaczynały łudząco przypominać odległe, widmowe wycie. Nienaturalna cisza spowiła kondukt. Łamiące ją dźwięki - szelest odzieży, stukot obcasów, dzwonek akolity, nawet bicie serc i oddechy - jawiły się jako zbyt głośne, zbyt natrętne, jakby gwałcące sacrum tego miejsca. Senna Jawa nagle wydała się nader trafną nazwą dla tej alejki. Spoczynek niemalże emanował namacalną aurą na tą specyficzną, cmentarną modłę, wykrzywiającą postrzeganie rzeczywistości. Jedynie siostra Maria w otulającej ją grobowej bezdźwięczności odnajdywała muzykę życia, stąpając w domenie bezsprzecznie należącej do Cichego Władcy. Chłodne powiewy na skórze były jej niczym delikatne pieszczoty Nicości, a szmer listowia …har… …row… …stone… niczym kojące szepty Śmierci. Tylko uczucie bycia obserwowaną, objawiające się mrowieniem na karku, i iluzje ruchu na pograniczu wizji szpeciły idyllę nekropolii.

Cmentarne zaklęcie zostało całkowicie już złamane, gdy kondukt zbliżał się do kolejnego skrzyżowania alejek, pokonawszy ostatni, łagodny zakręt Sennej Jawy. U szczytu nierównych stopni z wapienia stało półtora tuzina ludzi, blokując dalszą drogę procesji i zmuszając ją do nagłego postoju. Motłoch pospólstwa - wnosząc po wyblakłym i łatanym odzieniu czy butach pamiętających lepsze czasy - uzbrojony był nie tylko w pochodnie, a również rolnicze narzędzia, którymi zrazu zaczęli potrząsać, łypiąc nienawistnymi spojrzeniami w dół, na żałobników.

Precz z guślarzem! Precz z guślarzem! — skandowali.

Pharasmo… — jęknął Patriel, wycofując się parę kroków w tył wraz z bliźniakami.

Teodora Luminita nie poszła w ślady swych braci w wierze. Ciemna stal zweihändera błysnęła, opadając w dół z jej ramienia, zgrzytnęła wsparta koniuszkiem o kostkę brukową. Smukłe palce skryte pod rękawicami objęły spiralnie kutą rękojeść, zwieńczoną ornamentalną, czarną różą. Lelek zleciał z gołej korony drzewa nieopodal, przysiadł na pobliskim nagrobku, świergocząc wściekle.

Stoicie na drodze procesji błogosławionej przez Panią Grobów — jej głos gorzał chłodem, dźwięczał ostrzegawczą nutą.

Słowa niebianki jednak zdawały się nie dotrzeć uszu ciżby. “Precz z guślarzem!” ucichło dopiero, gdy jeden z rosłych chłopów na czele postąpił naprzód, zatrzymując się u szczytu stopni i uniósł zaciśniętą pięść ku górze. Dłoń naznaczona srebrzystymi bliznami opadła zrazu na rękojeść szabli u jego pasa, a przekrwione i podpuchnięte oczy, osadzone w marszczącej się twarzy oszpeconej przebarwieniami, omiotły kondukt. Mężczyzna odgarnął klejące się do czoła, tłuste włosy, przeciągnął językiem po zębach i splunął wymownie w dół.

Tu nie jego miejsce! — zadudnił basowo, wskazując hebanową trumnę. — Precz z nim! Pochowajta go w górę rzeki. Albo, lepiej, wrzućta go w nurt, niechaj spłynie jak najdalej od Ravengro!

Kendra zdawała się być spetryfikowana otwartą wrogością intruzów. Drżała tylko w miejscu i nie sposób było dostrzec jej wyrazu przez żałobny welon.

Na wszystko co święte, Gibs, czyżeś oszalał? — gruby radny jął przepychać się do przodu.

Czyście wszyscy poszaleli? Rozejdźcie się natychmiast! — kobieta o ostrych rysach twarzy przyszła mu w sukurs.

Nie chcemy tu guślarza! — Gibs krzyknął. — Tu leżą nasze rodziny, nasi krewni! Nie będzie nam czarnoksiężnik plugawił świętej ziemi!

Czarno… Pleciesz bzdury, głupcze! — Kendra odkrzyknęła drżącym głosem. Postąpiła przy tym krok do przodu, jakby zamierzała wspiąć się po stopniach, lecz kamerdyner w porę chwycił ją za łokieć. — Papa był uczonym! Człowiekiem nau…

Zawrzyj się! Tyś taka sama wiedźma, jak on! Kto wie, coście za zamkniętymi drzwiami odprawiali! Pewnikiem pospołu z diabłami obcowali jak w Cheliax! Precz, precz z nim! Wtykał nochal, gdzie nie trza, a teraz my przez niego cierpimy! — krople śliny ulatywały ze spierzchniętych ust Gibsa.


Patrzta tylko, kogo sprowadziła do naszego domu! Nekromantkę! — paluch Gibsa wskazał siostrę Marię, przesunął się zaraz w stronę Fadira i Hermana. — Abominację! Rębajłę! Bez ochyby wyrżnąć nas wszystkich chcą we śnie!


Blask pochodni odbijał się w gorejących spojrzeniach tłumu, w oczach jakby zaklętych furią, lękiem, wstrętem. Motłoch zafalował, poruszył się, wykrzykiwane słowa przybrały na sile. Gibs postąpił kolejny krok do przodu, czterech osiłków - rosłych chłopów zaprawionych rolą - poszło w jego ślady, zstępując po stopniach. Fadir wiedział, jak niebezpieczna była mentalność tłumu, jak skutecznie syciła odwagę. W rozpalonych nienawiścią spojrzeniach nie dostrzegał strachu przed stawieniem czoła uzbrojonym przybyszom. Wściekłość zdawała się spopielić zdrowy rozsądek, przewaga liczebności dodawać animuszu.

Wściekły świergot lelkowca, świst mroźnych podmuchów, szelest liści - wszystkie dźwięki zaczęły ginąć w przekrzykiwaniu się obu stron. Nikt praktycznie nie dostrzegł, jak palce Teodory zaciskają się mocniej na rękojeści ostrza.

Napięcie gęstniało szybciej niż ciemniejące chmury na nieboskłonie.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 20-09-2024 o 12:54.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 22-09-2024, 16:51   #7
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
Cytat:
Pustka jest stanem świętości, który należy podziwiać i do którego należy dążyć.
Wyzbycie się wszelkich uczuć i wszelkiego przywiązania pozwoli wam zbliżyć się do czystej Ciemności.
Każda z nas musi stoczyć własną walkę, by porzucić pokusy światła i życia.
Wszystkie fałszywe wygody i radości zawsze kończą się zdradą.
Przetrwa tylko uświęcona Ciemność.

Gdyby siostra Maria była zdecydowanie mniej opanowana i dużo bardziej ekspresywna zapewne kręciłaby głową w wyrazie dezaprobaty niczym niezadowolona z krnąbrnych pociech rodzicielka, słuchając heretyckich wynurzeń zebranych w komnacie profanów. Każde ich grzeszne słowo przesycone było niezasłużoną adoracją plugawego żywota i celebracją bezsensownej żałoby.
Cytat:
— Świat zawsze traci, kiedy ktoś umiera. Twój ojciec jest stratą, z jakiej się długo nie pozbieramy.
„Cóż w tym niezwykłego, że umiera człowiek, którego cały żywot jest niczym innym, jak tylko drogą ku śmierci? Oszczędźcie szlochu zmarłym. Wznieście lament za tych, którzy pozostali” skomentowała w myślach, nie zamierzając w najmniejszym stopniu oddawać się próżnemu trudowi sprowadzania ich z błędnej ścieżki. Ongiś jej zakon podejmował takie próby, niestety bez względu na ilość przekazanych dowodów i słów mądrości powieki biednych dzieciąt pozostawały zamknięte w obliczu wizji pierwotnej Ciemności. W swej ignorancji i wynikającym zeń smutnym zagubieniu wolały oddawać się infantylnemu eskapizmowi, zwiedzione kłamliwymi złudzeniami światła i doczesnego życia. I na swe nieszczęście mimo upływu mileniów wciąż trwają w nich aż po czas, gdy sam Cichy Władca nie namaści ich krzyżmem Ciemności. Stąd też dalsze próby ewangelizowania „ludzi spoza” zarzucono, na potrzeby powołań ograniczając się do nauczania ograniczonej liczby jednostek na etapie najmniejszego zepsucia – dzieci, dobrowolnie ofiarowanych w wieku niemowlęcym i trzymanych w odosobnieniu monastyru.

Z woli losu zakonnica musiała trwać niewzruszenie w obliczu – donośnych jak na jej uszy – dźwięków głosów i wypowiadanych nimi głupstw, w czym wybitnie pomagało jej odebrane w monastyrze surowe wyszkolenie. Znosiła więc nieugięcie wszelkie herezje, hałasy, pokazy uprzejmości, zbędne ceremoniały i niekomfortowo bliską obecność żywych istot, wypatrując chwili gdy ujawniony zostanie prawdziwy cel jej wizyty. Co prawda na podstawie licznych poszlak domyślała się, że może chodzić o odwiecznego wroga, wyczekiwała jednak momentu gdy doświadczenie ziści te podejrzenia. Nieufna w tzw. wiedzę i wszelkie sądy umysłu. Przekazała swe myśli jedynie, gdy poruszona została kwestia i okoliczności śmierci Lorrimora. Podobnie jak córka Petrosa mniszka nie wierzyła w przypadkowość jego przyjęcia przez Cichego Władcę, zwłaszcza że to nie ona – ani żadna inna z Sióstr Wiecznej Ciszy – dokonała autopsji. Nie ważne jak duże roszczenia wysuwaliby pharasmici w stosunku do domeny śmierci poziom zrozumienia jej misteriów i tajemnic daleko ustępował temu, co wiedziały siostry. Całe życie spędzające w jej cieniu, z niej zrodzone, przez nią ukształtowane i z nią sprzymierzone. Przez milenia stopniowo zbliżające się do istoty Doskonałej Śmierci. Gdyby nie zabobony pogrzebowe profanów, być może zakonnica zdołałaby się dowiedzieć czegoś więcej, a tak to zmuszona była pokonać dłuższą drogę do prawdy. Nie zwykła jednak narzekać w takich sytuacjach. Dzięki nieubłagalności czasu wytrwałość była cnotą zawsze wydającą owoce.

Lodowata obojętność na rozgrywający się społeczny spektakl nie znieczulała jednak czułych zmysłów siostry Marii. Wszystkim sześcioma nieustannie sondowała otoczenie, poszukując choćby cienia przydatnych informacji. Tym bardziej że nie wiedziała, na czym dokładnie stoi. Każda psychiczna lub fizyczna emanacja mogła mieć znaczenie, ślady mogły być wszędzie. A ten – lub ci – kto zainscenizował wypadek Lorrimora mógł równie dobrze pochodzić stąd, co być przybyszem. Dlatego zamierzała działać nad wyraz czujnie i ostrożnie, dopóki nie dowie się czegokolwiek pewnego. Szczególnie że zatrute chaosem umysły Naznaczonych Grzechem profanów wciąż pozostawały dla niej kompletną enigmą.


Cytat:
W pustce odnajdujemy najczystszą ekspresję siebie.
Nie ma nic szlachetniejszego niż zapomnienie i poddanie się Ciemności.

Zgodnie ze swoją manierą siostra Maria wykonała jedynie niezwykle oszczędne powitalne skinięcie głową w kierunku przybyłych akolitów Pharasmy. Ze względu na stosunkowo pokrewne zainteresowania mimo swego głębokiego ateizmu darzyła ich wyznanie cieniem respektu. Chłodne monitorowanie cyklu egzystencji postrzegała jako zdecydowanie bardziej akceptowalne, niż bezpośrednią afirmację życia. Nie wspominając o współdzielonej nienawiści do wszelkich zniewag śmierci, tej samej, która przyczyniła się do jej dwukrotnego zwarcia szeregów z obecną w tej samej komnacie Teodorą. Zaraz po tym jak pharasmici odprawili modły i wynieśli trumnę wespół z Talbotem, zakonnica dołączyła do konduktu pogrzebowego. Zajęła w nim honorowe miejsce wyłącznie na prośbę córki Lorrimora. Plasowanie się na widocznym miejscu i przyciąganie uwagi gapiów zupełnie nie było jej w smak. Rozdźwięk między tym a jej zachowaniem i prezencją był pozorny, ponieważ te pozostawały całkowicie poza jej świadomością. Wprawdzie umiejętność odcięcia się od swoich emocji i zachowania całkowitej indyferencji miała opanowaną praktycznie do perfekcji, lecz wcale nie odbierało to realności doznawanemu przez nią uczuciu dyskomfortu. Jej bezpiecznym schronieniem na zawsze pozostać miały głucha cisza i nieprzenikniona ciemność.

Idąc w zabobonnej procesji biednych dzieciąt, której akompaniował kłujący w uszy dzwoneczek, mniszka kontynuowała lustrowanie otoczenia każdym z sześciu zmysłów. Tym bardziej, że to, czego nie było widać gołym okiem, mogło niespodziewanie ujawnić się jej jako nadnaturalne sensoryczne doznanie. Warte uwagi istoty identyfikowała według swej miary, skupiając się bardziej na emitowanej przez nie pustkowej emanacji, niż odzieniu, sylwetce bądź szczegółach fizysu. Tak więc jeden był „tym, któremu córka umarła w ramionach” a inna „tą, która trzymała dłoń matki, zanim odeszła”. Każda istota na swój sposób obcowała ze śmiercią, jako że była ona czymś wszechobecnym i nieuniknionym. Co, jak przyznała sama Kendra, szczególnie odczuwalne było w Ustalavie. Siostra Maria nie miała więc większego problemu z tym, by każdej relewantnej osobie przyporządkować odpowiednie miano.

Koniec końców w pełni uformowany orszak dotarł na cmentarz. Ze względu na swe przeznaczenie było to miejsce lepiej znane i duchowo bliższe zakonnicy, niż którekolwiek z miast czy osób. Dopiero tam też w pełni zdała sobie sprawę, jak bluźniercze były hałasy towarzyszącej jej grupy istot. Utrudniały one kobiecie ponadzmysłowy kontakt z tym wyjątkowym miejscem, lecz nie mogły zagłuszyć jego zewu, ani tym bardziej zapobiec metafizycznemu zespoleniu. Nie umniejszało to faktowi, że obecność profanów i wywoływany przez nich zgiełk stanowiły paskudną skazę na perfekcyjnym obrazie nekropolii. Aczkolwiek pełen obraz grzechu słusznie przemijających miał się przed siostrą Marią dopiero objawić. Nastąpiło to niemal u końca drogi, gdy bliscy byli miejsca, gdzie oddany ziemi miał zostać Petros Lorrimor. Wtedy to żałobnemu konduktowi drogę zastąpiło zbiorowisko „ludzi spoza”, niepomiernie bardziej hałaśliwe, niż to któremu dotychczas towarzyszyła. Ich zamiary okazały się być ewidentnie wrogie, lecz to ich głośne zachowanie było dla niej wstrętne. Mniszka wzdrygnęła się w duchu z powodu ilości jazgotu, jaki powodowali wraży grzesznicy. Samo to wystarczająco nastroiło ją do udzielenia im Najświętszego Sakramentu. Z drugiej strony niedorzeczne oskarżenie o świętokradczą nekromancję wystosowane w jej kierunku całkiem zignorowała, obojętną będąc na wszelkie rodzaje zniewag i fałszywych zarzutów. I co najważniejsze, wbrew nagannemu zachowaniu tłumu uderzającego w jej poczucie harmonii, gdyby chodziło tylko o nią samą, monastyczna wojowniczka bez wahania podporządkowałaby się jego żądaniom. Jako że jej droga nie była ścieżką konfrontacji, a ustępliwości. Agresywne działania podejmowała jedynie w absolutnej ostateczności. Niniejsza wyjątkowa sytuacja wydawała się jej jednak spełniać te warunki, ponieważ towarzyszące jej istoty uparły się, by dopełnić zabobonu. A bez tego nie byłyby chętne przejść do kolejnego punktu, czyli odczytania testamentu Petrosa. Na którym najbardziej jej zależało, ponieważ mógł on stanowić wrota do odkrycia poczynań wspólnego wroga o wielkiej wadze. Dlatego też postanowiła zaproponować osobie decyzyjnej inwazyjne rozwiązanie sprawy, w postaci wynikającej z jej umiejętności i posiadanej percepcji świata.
~ Czy mam ukrócić pieśni ich żywotów? ~
Słysząc rozbrzmiewający w jej umyśle nienaturalnie łagodny i kojący szept zakonnicy, w który ubrane było rozbrajająco szczere pytanie o wymordowanie tłumu, Kendra zamarła w pół słowa. Dopiero po chwili, gdy wyszła z osłupienia, odwróciła się gwałtownie w stronę siostry Marii.
— C-co?! Bogowie, nie! — przerażenie spowodowane wstrząsającą sugestią dźwięczało wyraźnie w jej głosie. — Nie, nie krzywdź ich! Proszę, oni nie wiedzą, co czynią...
~ Ta cielesna powłoka jest na twe rozkazy. Uczynię wedle twej woli. ~

Usłyszała w odpowiedzi. Jako niewyobrażalną ironię i przerażający kosmiczny żart odbierając, że beznamiętną machinę do zabijania obdarzono tak przewrotnie aksamitnym głosem.
 

Ostatnio edytowane przez Alex Tyler : 11-10-2024 o 22:21.
Alex Tyler jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 24-09-2024, 20:24   #8
 
Seachmall's Avatar
 
Reputacja: 1 Seachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputacjęSeachmall ma wspaniałą reputację


Fadir podążał za orszakiem, nie za bardzo zwracając uwagę na słowa, pieśni i modlitwy. Z szacunku do Pterosa brał udział w tym przedstawieniu, ale podejrzewał, że stary Lorrimor wiedziałby, że to pusty gest.

Ciekawie się zrobiło, kiedy pojawił się rozwścieczony tłum. Znał takie z osobistego doświadczenia. Zawsze chodziło o to samo, zła wola napędzana strachem. Ludzie prości lękają się czego nie rozumieją, prostacy wolą to zniszczyć niż zrozumieć.
Słowa naganiacza tłumu dotknęły jednak Fadira. Petros nie zasługiwał na takie oczernianie, bynajmniej nie z ustu jakiegoś tępego miłośnika owiec.
Reakcja Kendry sugerowała, że ktoś rozważał zabicie motłochu, sam uważał to za marnowanie energii, lepiej będzie ich przegonić, pokazując im czego tak bardzo się boją.

- Jeżeli pozwolisz, pani. Mam doświadczenie z takim motłochem, powinienem być w stanie ich odstraszyć.

Nie krzywdźcie ich tylko, panie Fadirze! — Kendra przystąpiła na propozycję alchemika.

Fadir wyprzedził orszak przyglądając się wściekłemu tłumowi. Wszędzie to samo, zabobony i strach odbierają ludziom przyzwoitość. Wypił szybko brązowy płyn z czerwonymi żyłkami.

- Wy parszywe gnidy! - zawołał do tłumu, powoli się zbliżając - Ten dobry człowiek nie zasłużył na wasze kłamstwa. - postać Fadira wydała się urosnąć, jego mięśnie nabrały masy. - Pomyśleliście, co jeżeli "mroczne siły" przyszły po swoją zapłatę? - szczęka alchemika wydała głośne chrupnięcie, a tłumowi ukazała się paszcza pełna ostrych zębów. Fadir uniósł do swoich oczu prawą dłoń, podziwiając ohydne, czarne pazury. - Co jeśli ta zapłata to wy!? - alchemik wydał z siebie prymitywny wrzask, rozkładając szeroko ręce i pochylając się, gotowy go ataku.

Na widok transformacji Osiriańczyka wrzaski poniosły się echem wśród nagrobków, pojedyncze osoby w tłumie wierzgnęły panicznie, niektórzy wznieśli okrzyki do bogów o protekcję. Gorejące spojrzenia zapłonęły trwożnym obłędem, a dłonie zacisnęły się mocniej na orężu. Motłoch zafalował po raz wtóry, potrząsając narzędziami.

Wyrżnąć nas chcą, jako żem mówił! — zakrzyknął Gibs, chwytając rękojeść szabli.


Strach wdarł się również między miejscowych za plecami Fadira. Akolici postąpili gwałtownie do tyłu na widok jego dłoni, przekształconej w łapę zwieńczoną zwierzęcymi pazurami. Trumna zachybotała niebezpiecznie, gdy troje nowicjuszy niosących ją wespół z Hermanem poruszyło się równie nagle, co ich bracia w wierze. Oddech zamarł w piersi Kendry, gruby radny stęknął "Dziedziczko, chroń nas". Jedynie kobieta o ostrych rysach twarzy zastygła w napiętej pozie, jakby nagła przemiana alchemika nie była jej straszna. Igor z kolei, wyczuwając rosnącą agresję tłumu, przesunął się przed Lorrimorównę, gotów najwyraźniej osłaniać ją własnym ciałem. Tłum wyrwał do przodu w zamiarze przejścia do rękoczynów, lecz wstrzymał ich mroźny głos Teodory.

Kimże jesteście, by decydować komu dane będzie spocząć w świętej ziemi? — niebianka bez śladu strachu postąpiła krok naprzód. — Czy śmiecie uzurpować sobie prawo do ziemi Tej, która jest Początkiem i Końcem, podawać w wątpliwość wiarę i oddanie Jej zaprzysiężonych sług, którzy ogniem wypalają plugastwo nekromancji? To święte miejsce nie należy do was, lecz do mej Pani, której praw, przykazań i porządku przysięgłam bronić. Słyszy Ona wasze bluźniercze słowa, spogląda na was z Grobowiska — urękawiczona dłoń wskazała wściekle świergoczącego lelkowca — i osądzi wasze dzisiejsze czyny u kresu waszych wędrówek. Rozejdźcie się. Unieście oręż, a skrócicie tylko swe ścieżki.

Słowa pharasmitki wstrzymały motłoch, zaczynający wręcz kipieć żądzą linczu. Tłum przerzedził się po jednym, może dwóch uderzeniach serca - ludzie to szeptali, to zerkali między sobą, mrugali oczami jakby mściwe zaklęcie zostało złamane, opuszczali głowy ze wstydem. Napięcie zawieszone w powietrzu poczęło lżeć, gdy pierwsi ludzie zaczęli wyłamywać się ze wściekłej fali, oddalając prędkim krokiem jak najdalej, nie oglądając się choćby przez ramię. Zapoczątkowali tym samym swoisty odpływ, szumiący szeptanymi słowami. Coraz to kolejne osoby obracały się na pięcie, nawoływały swych ziomków do pójścia w ich ślady, kobiety ciągnęły mężów za rękawy. Nawet trzech osiłków na przedzie poniechało rękoczynów, opuściło dłonie dzierżące improwizowany oręż i pochodnie wzdłuż tułowiów.

Tchórze! Zdrajcy! — Gibs zaczął krzyczeć za odchodzącymi ludźmi. — Chceta, by wszystkich nas wyrżnęli?!

Dajże pokój, Gibs — osiłek z paskudną szramą na szyi machnął dłonią. — Niewarte to gniewu Szarej Pani.

Knykcie zaciśnięte na rękojeści szabli pobielały, zaciśnięte mięśnie szczęki zadrgały. Widząc jednak, że z całego tłumu ledwie jeden z rosłych chłopów, dzierżący siekierę, gotów był stać na drodze konduktu, zaklął siarczyście pod nosem i splunął po raz wtóry w dół. Wściekłe spojrzenie spoczęło na Kendrze, świdrując ją na wskroś.

Nie myśl, żeś bezpieczna, wiedźmo — Gibs wycedził. — Nie ominie cię sprawiedliwość!

Fadir wyprostował się ponownie, wszelka agresja zniknęła z jego twarzy, chociaż ciągle wyglądał potwornie. Ponownie sięgnął do swych alchemicznych tworów i wyciągnął niewielki różowy flakonik. Żal mu było wykorzystywać oba mutageny w tak szybkim czasie, ale dostatecznie zszargał opinię zgromadzonych o sobie. Jego postura momentalnie zmalała, odruchowo pchnął szczękę, która wróciła do oryginalnej pozycji, a dłonie straciły swoje pazury. Strużka krwi pojawiła się na kąciku ust alchemika, którą szybko wytarł dłonią. Spokojnie wrócił do pochodu, wyglądając jednak na odrobinę upokorzonego. Lady Kendra ujrzała, że ciemne do tej pory oko Fadira, wydawało się jakby jaśniejsze, bardziej otwarte na świat.

- Wybacz proszę, pani. Szczerze sądziłem, że to zadziała. Moje doświadczenie z tłumami tego typu, nauczyły mnie, że strach jest silniejszy niż dobre słowo. - spojrzał na Teodorę - I dziękuję tobie, pani. Twój dar przekonywania był silniejszy niż mój.
Niebianka kiwnęła jedynie głową.
- Przyznam, nie popieram tego typu metod. Właśnie utwierdziłeś ich w przekonaniu, że Petros miał kontakty z jakimiś siłami zła. - Osirianczyk kiwnął ponownie głową, zgadzając się z uwagą służki Pharasmy.
- Możemy mieć nadzieję, że bardziej się skupią na "Abominacji", jak to mnie ładnie określili… prostaki. - mruknął do siebie Fadir - Obiecuję nie próbować ponownie tego typu metod i nie przynieść już hańby naszej gospodyni.

 
__________________
Mother always said: Don't lose!

Ostatnio edytowane przez Seachmall : 24-09-2024 o 23:27.
Seachmall jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 27-09-2024, 20:17   #9
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację

Napięcie, dotąd coraz to ciaśniej otulające procesję pogrzebową, poczęło odpływać z powietrza, gdy tylko pierwsi chłopi jęli znikać za zakrętem, w objęciach mlecznych oparów. Jedno po drugim, intruzi o niecnych zamiarach oddalali się pospiesznym krokiem, wiele z nich z opuszczonymi głowami, karkami zgiętymi w nagłym przejawie wstydu. Na wapiennych stopniach ostał się jedynie człek nazywany Gibsem i jeden z jego rosłych kamratów, zbrojny w siekierę, lecz ostatecznie i oni zmuszeni byli do opuszczenia Spoczynku, porzuceni przez tłum. Nim jednak obrócił się na pięcie, mężczyzna pogardliwie splunął jeszcze po raz ostatni w stronę konduktu.

Zaraza na was wszystkich i waszą krew! — warknął wściekle.

Poły jego ubłoconego płaszcza zatrzepotały w chłodnym podmuchu, gdy wspiął się pospiesznie po stopniach, złorzecząc pod nosem i przeklinając całość procesji, jak i każdego z osobna. Uwadze Hermana nie uszły ruchy mężczyzny - pewne i wyważone, marszowe kroki, dłoń wsparta o głowicę szabli - które, choć stępione nieco upływem czasu, sugerowały wojskowe wyszkolenie. Siostra Maria z kolei dosłyszała odeń jęki zderzającej się stali, poczuła gorąc posoki kalający oblicze, posmakowała wieloletniej goryczy w ustach. “Ten, który stoczył wiele bitew”, podszeptywał jej zimny wiatr. Fadir w międzyczasie wychylił kolejny alchemiczny dekokt i wrócił do swej oryginalnej formy. Wycofując się z czoła orszaku dostrzegł lęk i trwogę w uciekających przed jego spojrzeniem oczach większości miejscowych. Tylko dwie kobiety zdawały się nie podzielać obaw swych sąsiadów - wysoka radna wpatrywała się weń z jastrzębią czujnością zabarwioną cieniem podejrzliwości, a złotowłosa Waryzjanka spoglądała w jego stronę z jawną ciekawością.

Nie mam czego panu wybaczać, panie Fadirze — Kendra, przez parę chwil milcząca, odezwała się w końcu. Jej sylwetka, obleczona żałobną czernią, drżała delikatnie, lecz ciężko było wywnioskować, czy to przez odchodzącą złość jaką wywołał w niej tłum, czy pod chłodnymi powiewami. — Była to zacna próba, która nijak mnie nie zhańbiła. Papa zwykł mówić, iż nawet strach bywa skutecznym narzędziem, lecz nie sposób nigdy dokładnie przewidzieć reakcji na jego użycie. W sidłach lęku jedni rzucą się do ucieczki, a drudzy do walki. Inni jeszcze zamrą zupełnie. Proszę się nie frasować, mistrzu Fadirze.

Strach ma w zwyczaju przyćmiewać zdrowy rozsądek — wtrąciła Teodora. — Oby nie pchnął tych bluźnierców do zbyt pochopnych działań.

Istotnie — westchnęła Lorrimorówna. — Mą obawą jest, iż mogą zechcieć zemścić się na panu, panie Fadirze. Proszę na siebie uważać, jeśli zostanie pan dłużej w Ravengro.

Lelek, który przycupnął na jednym z nagrobków, zerwał się nagle do lotu, pozornie w ślad za oddalającym się tłumem. Gruby radny postąpił krok do przodu, chrząkając znacząco.

Zadbamy o to, by pan Hephenus nie naprzykrzał się żadnemu z państwa — oznajmił dudniącym, basowym tonem. Skinął głową w stronę wysokiej radnej. — Shanda i ja rozmówimy się z Benjenem. Poinformujemy go o tym… przykrym incydencie.

Dopilnujemy, by nie naprzykrzał się pani i pani gościom, panno Lorrimor — przytaknęła radna. Głęboki, melodyjny ton nie pasował zupełnie do jej surowego oblicza. — W tych ciężkich chwilach może pani liczyć na nasze wsparcie.

Dziękuję, panie Kamibes, pani Faravan — Kendra skinęła głową w podzięce.


Mżawka poczęła gęstnieć, a drobne krople okrywać żałobników cienką warstwą, jakby w chęci zastąpienia napięcie sprzed paru chwil, gdy kondukt ruszył dalej. Wspiąwszy się po wapiennych stopniach, troje akolitów na przedzie poprowadziło ich głębiej w cmentarz, na skrzyżowaniu ścieżek skręcając w prawo. Procesja ponownie sunęła powolnym krokiem, otoczona przez grobową ciszę przerywaną tylko krokami i ceremonialnym dzwoneczkiem, krocząc szerszą aleją nazwaną Snem Wiecznym. Tak jak wcześniej, tak i tutaj gdzie okiem nie sięgnąć, biała mgła snuła się między nagrobkami i kamiennymi grobowcami. W wielu miejscach tożsamości pogrzebanych na Spoczynku były ciężkie do odczytania - czy to przez ząb czasu, który zatarł wyryte dłutem inskrypcje, czy też ciernisty bluszcz ciasno oplatający kamienie nagrobne. Po parudziesięciu jardach orszak wkroczył właśnie wśród mogiły, jął kluczyć między nagrobkami, pomnikami i płytami, stąpać wydeptaną ścieżyną, błotniście rozmiękłą jesiennymi deszczami.

Gdy zbliżali się do miejsca pochówku Petrosa, kolejne figury wyłoniły się spomiędzy mgielnych oparów. Wpierw rysujące się niczym cienie, przybierające na wyraźności z każdym krokiem. Krępy mężczyzna w sędziwym wieku, o ziemistej cerze i pomarszczonej twarzy musiał być wspomnianym wcześniej ojcem Xarrdelem, mającym przewodzić sakramentowi. Kapłan w przeciwieństwie do akolitów odziany był w ozdobny pluwiał, którego czarny materiał zdobiły srebrne motywy pharasmickiej spirali. Wyraz jego twarzy zdawał się być naturalnie posępny i nijak nie przybrał na cieple, gdy orszak zaczął zajmować miejsca wokół grobu, gdzie na prostej, drewnianej konstrukcji Herman i nowicjusze złożyli trumnę. Wręcz przeciwnie, na widok Teodory szare spojrzenie wyzierające spod krzaczastych brwi przybrało niespokojnej ekspresji, zrazu zastąpione strachem, gdy spoczęło na siostrze Marii. Starzec nijak nie zdołał zapanować nad swym obliczem, opanowując się dopiero, gdy pharasmitka pozdrowiła go znakiem spirali, nim zajęła miejsce trzy kroki za nim. Xarrdel tenże gest odwzajemnił jawnie drżącą dłonią.

Drugą osobą był wysoki mężczyzna, nieco młodszy od Hermana. Zadbany, o gładkiej cerze i kruczych, gęstych włosach starannie zaczesanych do tyłu, z nienagannie przystrzyżonym zarostem. Jego odzienie w barwie głębokiej czerni, akcentowane i zdobione gustownymi wykończeniami, oblekało smukłą sylwetkę wyprostowaną w dumnej, dystyngowanej pozie. Człowiek zdawał się wręcz roztaczać wokół siebie aurę uprzywilejowania oraz pewności siebie, wskazujące na arystokratyczne pochodzenie, które to poświadczał złoty sygnet na palcu delikatnej dłoni. Herman znał go, nawet zamienił z nim niegdyś parę słów. Adivion Adrissant był znaną figurą na Uniwersytecie - szlachcic ze starego ardealskiego rodu nader hojnie patronował nie tylko obiecującym studentom, a również samej uczelni i wielu projektom przezeń prowadzonym. W przeciwieństwie do lwiej części arystokracji oddawał się równie chętnie filantropii, fundując wiele inicjatyw nie tylko w hrabstwach Soiwodii, a również Palatynatach, znajdując tym samym powszechne uznanie w politycznych kręgach, acz jednocześnie popadając w niełaskę co bardziej radykalnych lojalistów Korony. Jego obecność na pogrzebie, chociaż nieco zaskakująca, wydała się Hermanowi naturalna - z głębin pamięci wyłowił fakt, że Adrissant, chociaż studiował w stołecznych Archiwach Quarterfaux, prestiżowej uczelni zarezerwowanej dla najbogatszych, był jednym z wielu protegowanych profesora Lorrimora jak on sam. Arystokrata musiał również rozpoznać Talbota, wnosząc po oszczędnie przyjaznym uśmiechu i skinieniu głowy, gdy na krótką chwilę skrzyżowali spojrzenia.

Trzecim mężczyzną z kolei był nieco przygarbiony Waryzjańczyk w podeszłym wieku, z jakiegoś powodu trzymający się ubocza ponurego zgromadzenia. Pomarszczona twarz, z długą siwą brodą i zwieńczona kępą przerzedzonych włosów, wykrzywiona była w cierpkim grymasie. Jako że starzec łypał równie niechętnie na wszystkich obecnych, nieprzyjazna ekspresja musiała być wymierzona w samo przebywanie wśród tłumu, a nie kogoś konkretnego. Niechęć można było zrzucić na karb ekscentryzmu powszechnego wśród starszych magów - pod ciemną opończą szło bowiem dostrzec prostą, szarą szatę, skrojoną wedle przestarzałej już mody, niegdyś popularnej wśród ustalavskich czarodziejów. Ostatnimi osobami było dwóch grabarzy w wyblakłych płaszczach, podobnie jak Waryzjańczyk pozostający na uboczu zgromadzenia, nieopodal górki świeżo wykopanej ziemi, w którą wbite były szpadle.

Kondukt zebrał się w półokręgu obok mogiły. Nagrobek z ciemnego jak smoła bazaltu, przez wieki mający znaczyć miejsce ostatniego spoczynku profesora, pozbawiony był przesadnych ornamentów i tylko posrebrzane litery oraz cyfry zdobiły kamienną płytę.


Dopiero gdy procesja, otoczona mgielnymi oparami i smagana podmuchami zimna, zajęła swe miejsca, ojciec Xarrdel postąpił do przodu, by rozpocząć ostatni sakrament. Głos kapłana niósł się pośród mogił i grobowców, przecinał ciszę cmentarza i wznosił ponad wietrzne wizgi, nijak nieosłabiony jego sędziwym wiekiem.

Jako samej Szarej Pani u zarania stworzenia, tako i nam przychodzi stawiać pierwsze kroki na tym świecie w lęku przed nieznanym. Błądząc niby dziecięcia we mgle, stąpamy niepewnie ścieżką usnutą nam przez los, bowiem nie do wyśledzenia są kręte drogi nam przeznaczone. Współdzielimy je z innymi istotami - rodziną i krewnymi, przyjaciółmi i wrogami, znajomymi i nieznajomymi. Krzyżują się one, splatają, rozdzielają. Kochamy, wielbimy, cierpimy, triumfujemy. Dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie przemierzamy wytrwale nasz żywot, otoczeni nieznanym, zmierzając ku niepewnemu, nieświadomi tego, co na nas czeka. Jedno jeno jest bowiem tylko pewne - kres naszej wędrówki. Każdemu z nas pisany jest ten sam koniec. Każdemu z nas przyjdzie opuścić ziemski padół, przemierzyć Rzekę Dusz i stanąć przed obliczem Sądu Ostatecznego. Albowiem śmierć nie jest przeciwieństwem życia, lecz jego częścią. Częścią świętego porządku świata, cyklu istnienia naszych dusz.

Ojciec Xarrdel przemawiał pewnie, niezrażony wzbierającym wiatrem ni drobnymi kroplami spływającymi po jego pomarszczonej twarzy. Wrona wyłoniła się z białego miazmatu, zleciała w stronę żałobnej ceremonii i przysiadła na grobowcu nieopodal, kracząc co jakiś czas, jakby obserwując zebranych.

Wędrówka Petrosa Lorrimora dobiegła końca — kapłan kontynuował. — Zgromadziliśmy się tutaj, by uczcić jego pamięć, powierzyć jego śmiertelną powłokę świętej ziemi i pożegnać jego wiecznego ducha, przemierzającego teraz Rzekę Dusz. Petros Lorrimor był niezwykłym człowiekiem. Kochającym ojcem, mężem nauki, wiernym patriotą i przyjacielem. Służył naszej ojczyźnie w Lepidstadzie, niosąc kaganek oświaty i rozpędzając mrok nieznanego. Swymi czynami budował lepszą przyszłość dla wszystkich, szerząc dobro i plewiąc zło. Nieustraszenie stawiał czoła przeciwnościom i monstrom jednako, trwając nieugięcie w swych przekonaniach. Jego długa ścieżka wiodła w wiele stron znanego nam świata, w zapomniane zakątki i cienie przeszłości, a jego żywot - jego czyny i dokonania - dotknęły wiele istot. Każde z nas nieść teraz będzie okruch jego pamięci, który winniśmy pielęgnować aż po kres naszych wędrówek i brać przykład z Petrosa. Albowiem tak jak przemierzał swą śmiertelną ścieżkę, tako stanie przed Sądem Ostatecznym - nieustraszenie, nieugięcie, pewnie, dumnie, bez cienia żalu. Jak każdą jedną duszę, tak i jego Pani Grobów osądzi z obojętną sprawiedliwością, ważąc wszystkie jego śmiertelne czyny, by na powrót złączyć jego nieśmiertelnego ducha z Wielkim Poza.

Kapłan skinął na akolitów, którzy podeszli do trumny i sprawnymi ruchami, przy pomocy spoczywających dotąd obok mogiły grubych lin, rozpoczęli powoli opuszczać ciało Petrosa Lorrimora do grobu.

Oto nadszedł czas ostatnich pożegnań — starzec oznajmił, spoglądając znacząco na Kendrę.

Kobieta powolnym, jakby niepewnym krokiem, podeszła na skraj mogiły. Splecione palce to zaciskały się, to rozluźniały, gdy przez parę uderzeń serca stała w milczeniu, wpatrując w złożoną w grobie hebanową trumnę. Gdy wreszcie przemówiła, jej głos drżał żałobnymi nutami.

Dziękuję, ojcze. Dziękuję również wszystkim za waszą obecność. Wdzięcznam za państwa wsparcie w tych trudnych chwilach — Lorrimorówna pochyliła głowę obleczoną czarnym woalem w geście podzięki. — Wiem, iż odejście Papy jest bolesne nie tylko dla mnie. Był wielkim człowiekiem. Niezwykłym, niezapomnianym… J-jego osiągnięcia i d-dokonania… Pustki po nim nie wypełni nikt. Wiem również, iż Papa nie chciałby, abyśmy ulegli rozpaczy. Chc-chciałby… chciałby, abyśmy stawili czoła jego utracie tak, jak on s-s-stawiał czoła potwornościom tego świata. M-mężnie. Prze… przemyślanie. Rozsądnie. Będę trzymać cię w swej pamięci, ojcze… Oraz twe nauki. Mam nadzieję… Mam nadzieję, iż b-będziesz… będziesz ze mnie dumny. Post… postaram się kontynuować twą misję, Papo.

Kendra sięgnęła urękawiczoną dłonią ku górze ziemi, zbierając jej garść. Odezwała się ponownie, lecz tym razem w dawno już zapomnianej mowie zniszczonego Azlantu. Drżenie jej głosu nie było w stanie zamaskować zupełnie rytmu i melodii słów, przywodzących na myśl poemat. Zakończywszy recytację, pozwoliła drobinom ziemi opaść w dół, na hebanowe wieko. Kobieta wycofała się od mogiły z pochyloną głową, ustępując miejsca kolejnym żałobnikom. Niewiele z osób przemawiało długo, wyrażając tylko krótko ubolewanie odejściem profesora i podobne sentymenty (“wielka strata”), by następnie skierować kroki ku Kendrze, oferując jej parę słów wsparcia i kondolencje. Lorrimorówna dotrzymywała konwenansu i etykiety, dziękując każdemu z nich cichym tonem, z Igorem przy boku.

Sic transit gloria mundi — Adivion swe pożegnanie zaczął w wymarłym przed mileniami jistkańskim. — ”Tak przemija chwała świata”. Wraz z twym odejściem ja straciłem mentora i bliskiego przyjaciela, a Ustalav jeden z najświetniejszych umysłów, jaki wydała ta ziemia. Znajduję ukojenie w tym, że twój geniusz żyć będzie nadal w twych uczniach, których chętnie błogosławiłeś swą niezmierną wiedzą. Twe odejście jest niepowetowaną stratą nie tylko dla nas, a całego Avistanu. Trzymać cię będę w mym sercu po wsze czasy. Niechaj twój duch spoczywa lekko. Do zobaczenia po drugiej stronie, przyjacielu.

Pan Petros nie był taki straszny, na jakiego wyglądał — chuderlawy młodzik oznajmił, gdy stanął nad grobem. — Był naprawdę miły, nauczył mnie liczyć i grać w szachy! Będę tęsknić za naszymi grami, panie Petrosie.

Wrona przysiadła na wierzchołku grobowca nie spieszyła się z odlotem, jakby rzeczywiście obserwowała pogrzeb. Regularnym krakaniem wreszcie zwróciła na siebie uwagę paru osób, w tym gości Lorrimorówny. Paciorkowate, ciemne ślepia błyszczały nieco dziwnie w świetle pobliskiej latarni, nasuwając na myśl namiastkę inteligencji. Herman i Fadir byli niemalże pewni, że czarny ptak nie był dzikim zwierzęciem, a najpewniej czyimś chowańcem. Bądź przybranym przez kogoś kształtem.

Brakować mi będzie twych nauk, Petrosie — złotowłosa Jominda westchnęła ciężko nad mogiłą. — Wieleś mnie nauczył przez te lata. Zawsześ cierpliwie wysłuchiwał moich pytań. Nigdyś nie okazywał mi niechęci. Wspaniale wychowałeś też Kendrę. Znalazłam w was przyjaciół. Niech Pharasma trzyma cię w opiece.

Irytowałeś mnie jak diabli, starcze — brodaty czarodziej okazał się być niezwykle bezpośredni w swym pożegnaniu — aleś był jednym z najtęższych umysłów, jakie żem widział. Ech, psiakrew, będzie mi ciebie brakowało.

Dopiero gdy zgromadzenie ponownie spowiła cisza i każdy chętny pożegnał się symbolicznie z profesorem Lorrimorem, ojciec Xarrdel postąpił do przodu. Na skraju mogiły uniósł kościstą dłoń, by nakreślić w powietrzu symbol spirali.

Tak jak Szara Pani błogosławiła początek twej wędrówki, tak oczekuje cię teraz u jej kresu. Spoczywaj w pokoju, Petrosie Lorrimor.

Spoczywaj w pokoju — zawtórowali obecni z opuszczonymi głowami.


Wrona zerwała się do lotu, gdy tylko ostatni sakrament dobiegł końca, a trumna z ciałem profesora Lorrimora zasypana żwawymi ruchami grabarzy. Kendra, która co jakiś czas ocierała łzy chusteczką podczas grzebania Petrosa, niemrawo odpowiadała na krótkie pożegnania przerzedzającego się stopniowo zgromadzenia. Akolici Pharasmy oddalili się jako pierwsi, tuż po tym jak ojciec Xarrdel, uprzednio zamieniwszy parę słów szeptem z Teodorą, złożył Lorrimorównie krótkie kondolencje, oferując jej pomoc duchową w nadchodzących dniach. Parę osób jednak ociągało się z opuszczeniem cmentarza, pragnąć zamienić jeszcze parę słów z pogrążoną w żałobie kobietą.

Adivion Adrissant, panno Lorrimor. Me najszczersze kondolencje — arystokrata pochylił głową z szacunkiem, z dłonią na sercu. — Pani ojciec był mi niezwykle bliski, więc jeśli mogę jakoś służyć pani pomocą w tym ponurym okresie…

Dziękuję, mój panie — odparła kobieta.

Zamierzam pozostać w Ravengro do końca tygodnia. Naprawdę, proszę mnie odwiedzić w “Gwiaździstej Gospodzie”, jeśli jakoś mogę pani służyć. Przynajmniej tyle mogę zrobić, by uhonorować pamięć Petrosa.

Dziękuję za pańską ofertę — Kendra kiwnęła w odpowiedzi. — Jeśli mogę, chciałabym przedstawić mych gości, panie Adrissant. Tak jak pan, byli oni drodzy memu ojcu. Siostra Teodora, Głos Iglicy. Siostra Maria. Mistrz Fadir. Magister Herman Talbot.

Arystokrata każdemu z przybyszy skinął uprzejmie głową, na dłużej zawieszając błękitne spojrzenie na zakonnicy i z zainteresowaniem przyglądając się symbolom, jakimi ozdobiony był jej habit.

Magistrze Talbot, gdyby nie okoliczności, rzekłbym iż miło znów pana widzieć — jedynie magus został obdarzony czymś nieco ponad zwykłą uprzejmość.

Adrissant nie zajął grupie zbyt dużo czasu, zrazu żegnając się i oddalając niespiesznie we mgłę, tuż po wymianie pustych kordialności. Złotowłosa Waryzjanka zajęło jego miejsce, łamiąc etykietę i przytulając mocno Kendrę.

Wiesz, gdzie mnie znaleźć, kochana — oznajmiła z pokrzepiającym uśmiechem i dłońmi na ramionach kobiety. Zwróciła się następnie do przybyszy, gdy Lorrimorówna niezdolna była przewodzić introdukcjom, ocierając łzy. — Jominda Perdost. Zaszczyt to móc poznać przyjaciół Petrosa.

Ostatnimi osobami, które zbliżyły się do grupy, była dwójka radnych. Wysoka kobieta odezwała się jako pierwsza, kładąc smukłą dłoń na ramieniu Kendry.

Jeśli możemy coś uczynić, by wspomóc cię w tych chwilach, nie wahaj się, dziecko — radna przybrała na twarz cień serdecznego uśmiechu, niepasujący do jej ostrych rysów. Jej bursztynowe spojrzenie zrazu przesunęło się po nieznajomych jej osobach, lśniąc chłodną analizą. — Shanda Faravan. Witajcie w Ravengro.

Kendro, raz jeszcze moje kondolencje — gruby mężczyzna westchnął ciężko. — Jak Shanda już rzekła, jeśli coś możemy dla ciebie uczynić… Cokolwiek, moja droga. Naprawdę.

Doceniam to, panie Kamibes, pani Faravan — wyszeptała Kendra.

Zostaje jeszcze tylko kwestia testamentu — radny oznajmił, ocierając krople mżawki z czoła. — Parę spraw wymaga mej uwagi, lecz zjawię się w rezydencji o szóstej, by odczytać powierzoną mi ostatnią wolę Petrosa.

Lorrimorówna tylko pokiwała głową w odpowiedzi.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 28-09-2024 o 19:42.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 01-10-2024, 20:25   #10
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację


Jesień chyliła się ku końcowi. Liście już utraciły swoje jaskrawe kolory i spadały targane wilgotnym i zimnym wiatrem. Obydwaj z profesorem mieli już na sobie zimowe płaszcze. Petros zatrzymał się na moment i sięgnął ręką jeden z dziwnie powykręcanych kwiatów.
- Hermanie, słyszałem o twoich ostatnich eksperymentach z magią przestrzeni. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Jak udało Ci się osiągnąć takie rezultaty?
W tym momencie Herman Talbot zdawał się jeszcze wyższy. Wypiął pierś z dumą.
- Dziękuję, Profesorze. To była długa droga, pełna prób i błędów. Kluczowym elementem okazało się połączenie teorii teleportacji z magią iluzji. Dzięki temu mogę nie tylko przemieszczać się błyskawicznie, ale również maskować swoje ruchy przed potencjalnymi obserwatorami.
Lorrimor kiwał głową z uznaniem odwracając się od powykręcanej rośliny. Ta jakby wyczuła brak zainteresowania i zwinęła się w kulkę. Petros zaś łagodnie się uśmiechając kontynuował wywód.
- Fascynujące podejście. Jednak musisz pamiętać, że magia arkanistyczna, zwłaszcza na tak zaawansowanym poziomie, niesie ze sobą ogromne ryzyko. Czy jesteś pewien, że w pełni kontrolujesz swoje zaklęcia?
Talbot przywykł do krytyki ze strony Petrosa. Motywowało go to do bycia coraz lepszym każdego dnia. Jednak tym razem osiągnął naprawdę wiele, a uwaga rzucona przez profesora zrównywała go z jakimś młodzikiem z drugiego roku. Nie udało mu się ukryć nagłego grymasu zmarszczonych brwi.
- Staram się, Profesorze. Każdy eksperyment jest dokładnie przemyślany i przygotowany. Niemniej jednak, zdaję sobie sprawę z potencjalnych zagrożeń. Dlatego zawsze staram się być ostrożny i nie przekraczać granic, których nie rozumiem.
- To dobrze słyszeć. Pamiętaj, że wiedza to potężne narzędzie, ale również odpowiedzialność. Twoje odkrycia mogą przynieść wiele dobrego, ale równie łatwo mogą stać się niebezpieczne, jeśli nie będziesz ich odpowiednio kontrolować. -
Głos Lorrimora był pełen troski. I chyba to najbardziej działało na Talbota. Ściskał pięści tak, że aż pobielały mu knykcie.
- Zgadzam się, Profesorze. Dlatego planuję kolejne badania, które pozwolą mi lepiej zrozumieć i opanować te zaklęcia. Chciałbym również wykorzystać swoje odkrycia w zwiadzie i atakach z zaskoczenia. Wyobraź sobie, jaką przewagę moglibyśmy zyskać, mając możliwość błyskawicznego przemieszczania się i znikania z pola widzenia wroga.
Tym razem grymas przebiegł po twarzy profesora.
- Hermanie, muszę Cię powstrzymać. Nie pochwalę zastosowania magii pozaplanarnej do celów bojowych. Magia powinna służyć dobru, a nie destrukcji. Twoje badania mają ogromny potencjał, ale powinieneś skierować je na inne tory.
- Profesorze, rozumiem Pańskie obawy, ale proszę pomyśleć o strategicznych korzyściach. Możemy zyskać przewagę, która pozwoli nam zakończyć konflikty szybciej i z mniejszymi stratami.

- Hermanie, rozumiem Twoje argumenty, ale nie mogę się z nimi zgodzić. Magia używana w celach bojowych zawsze niesie ze sobą ryzyko eskalacji przemocy. Musimy znaleźć sposoby, aby nasze odkrycia służyły pokojowi i rozwojowi, a nie wojnie.
Herman w obliczu takiej reprymendy westchnął ciężko i powiedział:
- Rozumiem, profesorze. Choć nie zgadzam się z Pańskim stanowiskiem, szanuję Pańską opinię. Skupię się na innych aspektach moich badań.
Profesor Petros Lorrimor uśmiechnął się lekko. Pobłażliwie niemal, jakby rozmawiał z dzieckiem.
- To bardzo rozsądne podejście, Hermanie. Współpraca i wymiana wiedzy są kluczowe w naszej dziedzinie. Cieszę się, że masz takie ambitne plany.
- Dziękuję, Profesorze. Pańskie wsparcie zawsze było dla mnie niezwykle cenne. Mam nadzieję, że moje badania przyniosą korzyści nie tylko mnie, ale również całej społeczności naukowej.

Petros spojrzał w niebo.
- Wygląda na to, że nadchodzi deszcz. Schrońmy się pod tym drzewem, zanim całkowicie zmokniemy. Możesz mi opowiedzieć więcej o swoich planach na przyszłość.



Talbot również spojrzał w niebo. Poczuł jak śąpiący deszcz zwilżają jego twarz. Czuł jak wilgoć zbija się w perliste krople na jego zaroście. W dłoni czuł ciężar trumny i już wiedział gdzie jest. Od tamtej jesieni, do tej jesieni zdać się mogło, że minęło nieskończenie wiele czasu.
“To nasz ostatni spacer, Profesorze. Nigdy nie sądziłem, że ten dzień nadejdzie tak szybko. Trzymam trumnę, w której spoczywasz, i czuję, jak ciężar Twojej straty przygniata moje serce. Wspomnienia naszych wspólnych spacerów i rozmów wracają do mnie z każdą chwilą. Ileż to razy przechadzaliśmy się po ogrodach uczelni, dyskutując o magii, nauce i życiu?
Pamiętam, jak zawsze podkreślałeś znaczenie odpowiedzialności w używaniu magii. Twoje słowa były jak latarnia, która prowadziła mnie przez mroki niepewności. “Magia powinna służyć dobru, a nie destrukcji,” mówiłeś. Wtedy nie zawsze się z Tobą zgadzałem, ale teraz widzę, jak mądre były twoje rady.
Twoje ostrzeżenia przed niebezpieczeństwami magii arkanistycznej, twoje przestrogi przed zbyt pochopnym działaniem… Wszystko to teraz brzmi w mojej głowie jak echo. Żałuję, że nie zawsze potrafiłem docenić twoich słów w pełni. Byłeś nie tylko moim mentorem, ale i przyjacielem. Twoje wsparcie, Twoja wiara we mnie – to wszystko dało mi siłę, by iść naprzód.
Teraz, gdy ciebie już nie ma, czuję się zagubiony. Jak mam kontynuować nasze badania bez twojego przewodnictwa? Jak mam sprostać wyzwaniom, które przed nami stawiałeś?
Ale wiem, że muszę iść dalej. Dla Ciebie, Profesorze. Dla wszystkiego, czego mnie nauczyłeś. Twoje dziedzictwo będzie żyć w moich działaniach, w moich badaniach. Obiecuję, że będę kontynuował twoją pracę z takim samym zaangażowaniem i pasją, jaką Ty zawsze okazywałeś.
To nasz ostatni spacer, ale Twoje nauki będą mi towarzyszyć na każdym kroku. Żegnaj, Profesorze. Nigdy Cię nie zapomnę.”


Talbot był tak bardzo poza wszystkim co go otaczało, że dopiero przemiana Fadira sprowadziła go na powrót do Ravengro.
Z całą pewnością forma jaką przyjął nie grała na ich korzyść. Herman spodziewał się konsekwencji w późniejszym okresie.

***


Ciało profesora wędrowało do ziemi. Kapłan odprawiał ceremonię. Wszyscy mówili w swoich słowach żegnali jego mentora. Ale Talbot wiedział, że nie istniały takie słowa, które mogłyby go właściwie pożegnać. Milczał więc przysłuchując się wystąpieniom innych. On już nie musiał żegnać profesora. On z nim rozmawiał przez całą drogę. Teraz był już czas ruszyć dalej. Nadchodził czas, żeby dowiedzieć się cóż profesor robił w Ravengro. Notatka jaką otrzymał była więcej warta niż list. Spodziewał się, że testament nie będzie testamentem.

***


Na cmentarzu emocje ostygły. Magister Talbot przedstawił się wszystkim, którzy nie mieli okazji go poznać, a którzy sami się przedstawiali. Teraz starał się wybadać co w trawie piszczy. Chociaż należało przyznać, że językiem władał z gracją obosiecznego topora.
- O co chodzi z Gibsem? Miał jakiś zatarg z profesorem? - wypalił w stronę radnego Kamibesa. Był to pewien eksperyment ze strony magusa. Radny, jako osoba publiczna powinien przynajmniej udawać neutralność, dlatego to jego zdania był w tej chwili ciekaw.
Po dalszej trywialnej rozmowie o paskudnej pogodzie i coraz krótszych dniach w końcu się pożegnali i ruszyli do domu rodzinnego Lorrimorów.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172