Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Sesje RPG - DnD Wybierz się w podróż poprzez Multiwersum, gdzie krzyżują się różne światy i plany istnienia. Stań się jednym z podróżników przemierzającym ścieżki magii, lochów i smoków. Wejdź w bogaty świat D&D i zapomnij o rzeczywistości...


Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-02-2025, 21:50   #1
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
[DD5e, Greyhawk]'U bram raju'


Słońce stało już wysoko nad Piecami, wysmażając makię na piachach doliny na tę specyficzną, żywo-zmęczoną zieleń, kiedy Elbrecht Bregg wylazł ze swojej szopy i zebrał się na obchód okolicy. Nie miał dużo do przejścia. Kozy kupiły się w cieniu. Pod skałami, albo w rzadkich zakątkach, gdzie drzewa, czy właściwie krzewy, wypuściły gałęzie w górę na tyle, by dać ziemi nieco osłony wątłymi koronami.

Elbrecht, człek poczciwy i dobroduszny, ale leń straszliwy, zwlókł się zrobić, co do niego należało jak zwykle z opóźnieniem. Dziś większym niż zwykle, bo dzień był wyjątkowo upalny. Ciężko się oddychało, powietrze było przesycone żarem i pyłem, nagrzany piach promieniował gorącem i wszystko wisiało w miejscu. Żaden obłok nie mącił błękitnej soczewki nieba, żaden podmuch nie rozwiewał miraży rozpuszczających ostrość linii horyzontu.

Do tego Elb, bo tak mówił do niego Ing - szwagier i równie równy chłop, choć w życiu bardziej poukładany i życiowy - popił wczoraj ze szwagrem. Był ledwie luty, ale było naprawdę ciepło i przyjemnie siedziało się na ganku, nawet długo w noc. Przez ostatnich parę dni halny wiał często, nanosząc pył i gorąc, nagrzewając powietrze w dolinie jak w garze. Wczoraj porywy ustały, ale ciepło już osiadło, nieprzeganiane przez piach i zarośla na północ, grało pierwsze wiosenne nuty.

Mnóstwo ludzi w wiosce wyległo wieczorem podziwiać gwiazdy, ale mnóstwo ludzi nie musiało wstawać o świcie przepędzać zwierząt na pastwiska. Elbrecht musiał, a i tak zaspał. Umęczony zwlókł się z ganku, gdzie zaległ przykryty przez szwagra końską derką, zebrał przygotowany tobołek i kołysząc się, zaczął zaganiać kozy do drogi. Potykał się w bladym świetle, które góry od wschodu z samego rana dawkowały skąpo, klnąc cichaczem i mocno ratując się kijem.

Czuł już, przeczuwał, a zresztą wiedział nawet, że będzie miał gadane i że bez bury się nie obędzie. Siostra nie odpuści okazji, a on naprawdę nie miał głowy i siły – ...kto widział, czym złym witać wiosnę? Nawet jeśli jeszcze nie przyszła, nieoficjalnie i na ganku, ale mało to razy wstawał co rano, jak trzeba… - zatem zamiast pójść tam, gdzie zwykle, na ich pastwisko za strumykiem, zagonił zwierzęta na drugą stronę, byle dalej i byle mieć spokój, wlokąc się na piachy na Ziemię Niczyją.

Niezbyt mądrze, głupio-głupio, a nawet surowiej jeszcze zbeształ się w myślach, kiedy już wyległ z ruin szopy, gdzie uciął sobie drzemkę, kiedy już oddalił się na dobre od wioski i wiedział, że spokój będzie święty i świetny. Teren był tu, jak to zwykle w okolicy, surowy, ale tu i surowszy niż gdzie indziej, gdzie często jeszcze trawy i chwasty zrastały się kępkami w zielone rafy, bo tu, u podnóża gór, zasypany był pyłem i najeżony czerwono-żółtymi skałami, które Piece przez wieki wypluwały przy kolejnych erupcjach. Kozy, jak to kozy, tu też potrafiły wyszukać coś dla siebie, bo surowa roślinność była im nie straszna. Było więcej mielenia i wyskubywania, więc mełły i wyskubywały, co miały robić.

Tu jednak, z dala od wioski i szczekania psów, zapuszczały się kojoty i wilki. Tu mogły zjawić się pumy, może i niedźwiedzie, rosomaki, rysie i inne drapieżniki, które bytowały w górach i czuły się u siebie zarówno tam wyżej, jak i tu niżej. Tu nie brakowało grzechotników, mokasynów i żmij, które miały święte prawo być rozsierdzone, jeśli ktoś zakłóciłby ich relaks na tak rozkosznie nagrzanych skałach jak te tutaj. Tu były zresztą i mniejsze pełzające stworzenia, skorpiony i pająki i inne jeszcze szkaradztwa, które z dala od uczęszczanych ścieżek czuły się dużo pewniej. Były jeszcze, choć te akurat gdzieś wyżej w górach, z dala od ludzkich siedzib, gobliny. Nieludzie, którymi straszono niegrzeczne dzieci. U zasady słusznie, bo grzeczne czy nie, dzieci jako łatwiejsze ofiary świetnie nadawały się na goblińskie łowy i podobno, mięciutkie, była dla nich nie lada przysmakiem.

Elbrecht zaklął na własną głupotę i splunął na licho trzy razy przez lewe ramię. Najpierw sprowadził tu stadko, potem jeszcze, zamiast doglądać go, przyciął komara i teraz spocony w pośpiechu zrywał się liczyć trzódkę.

Szczęścia miał więcej niż rozumu. Były, znalazły się. Zwierzęta były zmęczone, rozleniwione, letargicznie skubały osty i perze. Większość rozlazła się w zasięgu wzroku, osiągalna okiem pod naturalnymi parasolami karłowatych sosen i wrzośców. Kilka było nieco dalej, w cieniu wielkiego bloku skalnego, który wyglądał jak namoczony biszkopt i pod którym biło wątłe źródełko z żelazistą wodą.

Brakowało Jagły. Czarnej przewodniczki stada, która zwykła zapuszczać się najdalej, pionierka, szukać najlepszych terenów do podgryzania dla swoich podopiecznych. Teraz podwójnie już, a może i potrójnie zapocony, woniejącym gorzałką snem, ukropem i stresem, że powierzone zwierzaki przepadną, Elb zaczął ciężko dyszeć. Wspinał się na skały i piaszczyste nasypy, w poszukiwaniu nie bacząc na zmykające spod nóg jaszczurki i posykiwania mniej ustępliwych gadów. Ten najgorszy przestrach, obawa utracenia tego, czego się szuka, trwał względnie krótko, acz intensywnie. Zdążył zachrypnąć, nawołując za uciekinierką, ale i tym razem się udało.

Zobaczył ją w oddali. Odcinała się czernią na tle wapiennej skały, gdzie wlazła za wykorzenionym na zboczu jałowcem. Leń, bo leń, ale zaprawiony w łażeniu po wertepach i zdrowej kondycji, Elb szybko dopadł na miejsce. Jagła wyrwała dalej, ale już niedużo dalej. Zaraz było samo górskie zbocze, niby to żadna granica dla takiej skocznej istoty, ale było w nim coś, co wstrzymało pochopną kozią eskapadę. Jeszcze na chwilę od celu pasterz nie wiedział, co takiego. Czerń skalnej ściany była surowa, bez choćby wątłego porostu i nijak nie szło dojść, co koza w niej widzi. Dopiero pod innym zmysłem, kiedy zasapany, Elbrecht wypadł przed granit zza ostatniej przeszkody i hamując oparł dłonie na zboczu, wizje im się zjednały. I znów wychodziło na to, że Elb ma szczęście. Nieprzerwanie i nadal jedzie na grzywie szczęśliwej fali, a teraz zjeżdża z niej po garniec złota.

Miał szczęście. Ale nie miał tego szczęścia wiedzieć, że bez rozumu w końcu nawet największy fuks zgaśnie, jak knot wychylony w deszcz poza latarnię.

* * *

- Piękna figurynka. – Facet chyba faktycznie znał wartość rzeczy, bo oglądał ją przez jakieś szkiełka i obracał na około w jedwabnych rękawiczkach. Nie chciał stukać, ani – bogowie! – nadgryzać, jak ten poprzedni. – Pięęękna sprawa.

- Jest stara. – Elbrecht mówił jak jest, nie koloryzował. Targ targiem, zysk zyskiem, ale czuł, że nie przesadzi nawet, jeśli podniesie stawkę. – Bardzo stara.

- Mmmhhhmmm. – Spec od szkiełka pokiwał głową, jak kiwa się dziecku, które rozentuzjazmowane opowiada o zdarzeniach na placyku, o których samo zaraz zapomni nim jeszcze skończy zdanie. Nie chciał kiwać za bardzo, bo skupiał wzrok i ogniskował go na detalach marmurowej figurki obleczonej grawerowanymi w runy złoceniami. Poza tym nie chciał też zbytnio kiwać, żeby pastuch nie pomyślał sobie, że przyszedł do niego z nie wiadomo czym i wyjedzie stąd jak panicz, w jedwabiach i złotogłowiach.

Po prawdzie, figurka warta była majątek. Misternie rzeźbiony, wypolerowany na błysk marmur przedstawiał boginkę lub nimfę. Piękną i zgrabną jak tancerka, ale straszną w swej pozie, oddaną jak żywa z detalami do najdrobniejszego, że można było cmoknąć z zachwytu widząc usta kobiety ściągnięte w surowym grymasie, naciągnięte mięśnie, ostrze wzniesionego do ciosu sztyletu z falistymi ornamentami, rzemyki sandałów na stopach, kłębowisko upiętych wysoko loków… Tylko oczy wyglądały jakby czegoś tam brakowało. Proste, puste wgłębienia w ostro zarysowanym trójkącie twarzy nie pasowały do pietyzmu reszty figurki. Jeśli zaś mało komu było tego ostatniego, życia wydobytego dłutem ze skały z mistrzostwem godnym bogów, to prostsze umysły mogły nasycić się złotem, które wstęgami owijało półnagą sylwetkę od stóp po szyję, kończąc bieg we włosach jako ażurowy diadem.

- Wezmę ją. – Kupiec zdjął z oka monokl, odstawił delikatnie figurkę na kawałek szmatki, którą wcześniej wytarł pod nią blat stołu i sięgnął po mieszek. – Ładna robota, będzie można postawić na kredensie.

Ha, na kredensie! Na żadnym kredensie i na żadnym meblu, a przynajmniej nie ty i nie tu. To był towar na sprzedaż, rzecz drogocenna i do znalezienia nabywcy dalej. Wśród bankierów w Loftwick czy kupieckich magnatów z Longspear, a może i jeszcze hen, w pałacach możnych zagranicą, albo i na monarszych dworach?

Dietram wiedział, że kwota, jaką finalnie dostanie za rzeźbę i tak będzie miała taki mnożnik tej, którą zaproponuje włóczędze spod gór, że mógłby biedaka spokojnie ozłocić i finalnie nawet tego nie odczuć. Zapomnieć o odciążeniu mieszka i samym włóczędze z jego zgrzebnym, cuchnącym płaszczem i dziurawymi butami.

- Dam ci za nią 15 złotych groszy. – Dietram nie uważał, żeby to było nieuczciwe. Przeciwnie, on tu z troską pomagał. Większą kwotą mógł nawet wyrządzić szkodę, zamącić chłopu w głowie. Wystawić go na żer pijawek, które raz-dwa obsiadały głuptaków przy groszu i opijały do cna. Wróciłby jeszcze do domu z niczym, albo i gorzej, z rozbitą głową i na dodatek bez butów, bo szumowiny nie patrzyły tu co jest coś warte, tylko brały, co było. – Dobra cena, mój chłopcze. Kupisz za to dobrego wołu, a pewnie zostanie jeszcze. Wrócisz do siebie jak pan.

Elbrecht nie był dobry w handlowe gierki, ale zanim jeszcze przysiadł do stołu, postanowił sobie twardo, że na pierwszą propozycję, która się trafi - nie przystanie. Miał dobre i głupie serce, więc nawet żal mu się zrobiło miłego pana, który zaprosił go do gospody, nakarmił i postawił wino, że on gości go jak swojego, hołubi, a ten zamiast zgodzić się od razu, przyjąć pieniądze, których w takiej kwocie pewnie na raz na oczy nie widział, nawet łypiąc na cudze w dzień targowy, to robi mu tu pod górkę i wierzga. No, ale co zrobić? Postanowił, to postanowił. Człekiem był słownym.

- Mało – wypalił sucho Elb przy minimalnej zwłoce i ekspresji. Nie grał, nie bawił się, bąknął tylko, co miał postanowione, jakby studiował wcześniej tę dwusylabową kwestię, by nie zapomnieć i zamilkł. Dietmar wzniósł krzaczaste brwi w zdziwieniu, westchnął i wysypał na stół, co miał w sakiewce.

Było ich piętnaście. Piętnaście pozłacanych krążków, które w Wolnej Lidze i okolicznych państwach robiły za podstawowy środek obrotu w większych transakcjach. Oprócz tego wysypało się jeszcze parę miedziaków i srebrników, drobnica w użytku przy codziennych zakupach. Dietmar skrzyżował szare oczy z piwnymi Elbrechta, postudiował go chwilę, ale wobec braku reakcji dał za wygraną. Prawie, że machnął ręką, jakby chciał ogłosić światu, że dobra nasza, a co mi tam, ale zamach ułagodził, ręką wylądował na stole i gładząc po drewnie, zebrał monety do sakwy niby szuflą.

- Więcej przy sobie nie mam, ale dobrze – zgodził się. – Wiesz, gdzie jest dom cechowy, prawda? Ten wysoki, z wieżą ze smokiem. Przyjdź tam po piątej, zapytaj o mnie, zaprowadzą cię. Wypłacę ci prosto z kasy. Dwadzieścia pięć. Ma-ją-tek mój drogi, majątek.

Dłużej Elbrecht zwlekać nie potrafił, więc mimika rozlała mu się nieco, radość pulsowała pod maską. Zgodził się szybko, potaknął i zatopił wąsy w kielichu, żeby nie pokazać zębów, które wyłaziły już na wierzch w uśmiechu nie do zastopowania. Niepotrzebnie, bo kupiec skinął mu krótko i zaraz zebrał się od stołu, nie zwracając na niego dalej uwagi. Vatar, który przyszedł jako obstawa, dostał znak, że na dziś ma już fajrant i może robić co chce. Elb okazał się niegroźny.

Vatar postanowił zatem robić, co chce. A chciał robić na swoim i na swoje. Poczekał przy szynkwasie aż szef wyjdzie z gospody, zamówił dwa piwa i zaraz wylądował z powrotem przy stoliku z pasterzem.

- Chuj. – Ochroniarz przysiadł ciężko i podsunął kufel Elbowi. – Chuj z niego zwykły. Oszukać cię chce, chłopie, farmazon jeden.

- Za dwajścia pięć, oszukać? – No to w głowie się nie mieściło, gdzie niby coś tu nie grało? – Chromolisz!

- A brońcie bogowie, nie pierwszy to raz z nim już tak – Vatar żachnął się i zrobił smutne oczy, co upodobniło jego pysk do mastiffa. – Uczciwy człek to nie jest, ale teraz już dość! Nie dam mu, co by ci jeszcze krzywdy narobił.

* * *

Czarna, granitowa ściana wznosiła się wysoko ponad jałowym krajobrazem doliny Drusdygg. Była częścią szerszego bloku, rozciągniętego na stajanie w obie strony, wywalonego przed obły, piaszczysty masyw gór, które w tych stronach wyglądały jak masywne brudnoszaro-żółte kopce, rosnące najpierw po trochu, grząskim podnóżem, gdzie zbierało się wszystko, co naniosły lawiny, a potem gwałtowniej, przechodzące w surową pochyłość, gdzie może i dałoby radę wspinać się przygarbionym, ale jeśli noga się powinie, oj, nie bardzo było się czego łapać. Skał jednak w typie odkrytej grani na tej wysokości nie było, te majaczyły hen wysoko, daleko nad lasami, jeszcze ponad żlebiskami i rumowiskami pełnymi bazaltowych kawałów.

- Prawie jesteśmy! – Elbrecht machnął na niego gdzieś z przodu, ale nie czekał. Zagwizdał zadowolony i z tym gwizdaniem niosącym się w dolinie, ochoczo potruchtał dalej. Vatar swoje w życiu przemaszerował, a troski i trudności miał za życiową normę, krzywiąc się podejrzanie, jeśli coś nie uwierało i nie piekło, ale za pasterzem ciężko mu było nadążyć.

Chłop znał te strony, wiedział jak się poruszać, a ścieżkę, którą prowadził – meandrując wśród głazów i umęczonych krzewinek – miał już wykutą na blachę. Opowiedział o tym zresztą, kiedy już zbratali się na dobre i opuścili Rudą Grań, gdzie wcześniej, nieopatrznie, próbował odsprzedać znalezioną pod górami figurkę u Dietmara Hakela. Elb prawdziwie uniknął wtopy i teraz, bogatszy nie o dwadzieścia pięć, a o czterdzieści złociaków, prowadził przyjaciela do źródła znaleziska, gdzie miało być tego więcej.

Dużo więcej, opowiadał, bo on wlazł tylko na kawałek, najpierw nie miał ze sobą ognia, a potem znalazł tę figurkę i wygrzebywał coś z gruzów, potem jeszcze coś, ale musowo było tego więcej, bo ściany były rzeźbione, kolumny, no jak w świątyni, albo w mieście. Pewnie jak w tym domu cechowym, ale tam w końcu nie poszedł, choć z zewnątrz wyglądało jakby mogło być podobnie. Tyle, że tam było czyjeś, a tu niczyje. Ich znaczy. Teraz miało być ich, a Vatar miał ściągnąć znajomych górników z Melkot, którzy przeryją to dla nich za część tego, co znajdą. Losie, Fortuno, odmieńże skromną wioskę Wrzosiny, gdzie dotąd żył biednie Elbrecht, nie szczędź jej zmiany na lepsze i nie ociągaj się, nie certol, ludzie zasłużyli na poprawę!

Elb miał być pierwszym, któremu się poprawi, ale nie że jemu samemu, bo co znajdzie i co zarobi miało iść na gospodarstwo siostry i szwagra, rodziców, a potem dalej, każdemu wedle potrzeb, a nawet i ponad, bo Vatar mówił, że marzyć trzeba odważnie, a tu były podstawy.

- Dotknij. – Pasterz znalazł się nagle po prawej, musiał zrobić zawrotkę gdzieś za którymś pagórkiem i teraz pokazywał na granitowe zbocze, przy którym szli.

- Hmm? – Skała jak skała. Ochroniarz przejechał swoim wielkim łapskiem po pożyłkowanej bryle kamienia. Inna jakaś? Nooo, może jakby-jakoś, inna trochę w fakturze niż granit pod ręką podpowiadał, równiejsza, gładsza? - O cię chu…!

Elbrecht patrzył chwilkę na towarzysza, który gładził po ścianie, zadumany, marszcząc czoło tak, aż wyszły mu bruzdy, co przy tych na karku wyglądało, jakby ktoś obciągnął go na noc sznurem wokół głowy i zostawił uwędzić. Pasterz zaśmiał się, zastukał w ścianę, zrobił krok i wlazł w nią. Wlazł dosłownie, ale tak, że aż go przerwało i aż tak, że Vatar przerwał w pół przekleństwa. Na zewnątrz została lewa strona Elbrechta, ta z kijem w łapie i z nogą w dziurawym bucie, a drugiej nie było.

W pierwszym odruchu drab chciał złapać przyjaciela, wyrwać go ze skalnej pułapki. Byłby go pewnie połamał, gdyby chwycił tak ochoczo jak rzucił się chwytać, ale w kroku zachwiał się, poślizgnął i sam wpadł w ścianę, zwalając w czarny, zagruzowany i pełen pajęczyn korytarz. Światło padało od północy, przesiąkając przez niknący powoli całun iluzji, który na oczach najemnika rwał się, zostawiał już coraz drobniejsze cząstki, aż stał się całkiem już powidokiem i w końcu zniknął, nie dając już słońcu żadnej bariery przed spenetrowaniem tego, co kryła góra.

A było co ukrywać, bo wryta w górę ścieżka nie była ledwie górniczym chodnikiem, ale wysokim na kilkadziesiąt stóp hallem, obstawionym zamiast drewnianych szalunków marmurowymi kolumnami i obciągnięta na ścianach reliefami z bazaltu. Ściany były ponadkruszane, ale szły równo, niby deski wycięte w tartaku, a posadzka pod nogami – nie licząc zwalisk kamieni – była gładka jak blat stołu. Samo wejście, teraz odkryte spod mirażu, zapraszało rytymi w granicie pilastrami w falowane esy-floresy i frontonem, gdzie uchowały się jeszcze resztki płaskorzeźb bogów czy herosów, szczęśliwszych od reszty panteonu, który skruszał i leżał pewnie w resztkach gdzieś w kupie gruzu i pyłu na dole.

- Wstawaj, wstawaj. – Elb wyciągnął rękę do kolegi i sapnął, zgięty pod jego ciężarem, gdy osiłek zebrał się na nogi. – No i mów… Co myślisz? Że było tu cały czas takie, nieruszane! Robi wrażenie, nie?

- Robi – zgodził się Vatar. I zaraz zaczął w głowie układać scenariusze i składać kalkulacje. Nauczony jednak upewniać się, co do składowych rachunku, zaraz odpalił pochodnię i ruszył w głąb korytarza. Wszystko to miało wartość, tak kolekcjonerską, historyczną, jak i zwyczajnie budowlaną, a jeśli zebrać się porządnie, dałoby radę wykuć i wywieźć kawałek po kawałku. Upysznić pałace wielmożów i dać przepych biurom kompanii, wyprzedać antyki do świątyń i gildii, dać budulec pod kamienice i grodziska, nic nie zmarnować.

- No, no – ucieszył się odkrywca. Byli ledwie kilkadziesiąt kroków od wejścia, w okrągłej sali, gdzie stały kamienne ławki, a okrągła kolumnada imitowała leśną polanę. Tu pochodnia odsłoniła jadeitowe figurki zwierząt, przycupnięte na brzegach zrujnowanej fontanny, a w niej, wśród kawałków marmuru, które kiedyś składały się w górujący nad całością posąg, złoto. Złote bransolety i obręcze, które pozsuwały się z rozbitych członków marmurowej figury.

- Dzięki. – Vatar odwrócił się, oświetlając pogodną, ogorzałą twarz przewodnika. Elbrecht Bregg uśmiechnął się do przyjaciela, akurat pod światło, akurat pod marmurową łydkę, którą kolega wyłowił z fontanny i zdzielił go w pysk. Kość gruchnęła, Elb zaskamlał, marmur pękł na nim, a płytki ceramiki pod nim, kiedy ogłuszony zwalił się z impetem na brzeg źródełka. Na szczęście, bo szczęścia miał widać więcej niż rozumu, nie czuł już nic, nieprzytomny, więc darowano mu bólu, kiedy kolega poprawił mu parę razy, tym razem strzaskując inny członek rzeźby. – Dzięki, naprawdę.

Vatar Dracht wywlókł ciało niedoszłego wspólnika przed czarne wrota portalu i wybrał z bagaży, które przytargali łopatę. Tyle chociaż był mu winien. Głupiec, bo głupiec, ale dobry chłopak. Uczynił Vatara bogatym człowiekiem, więc szczere dzięki, leż tu sobie, nie za głęboko, bo też i chuj z tym, upał taki, gorąc, szkoda się katować, ale ziemi trochę miej, pastuchu, dziękuję.

Szczęście było przechodnie, o czym Vatar wiedział, a którą to lekcję Elbrecht przegapił. Popełniać błędy, rzecz ludzka przecież. Ci, którzy wkuli się tam w serce góry i wysłali całe wnętrze marmurem i złotem też przecież je popełnili. Każdy mógł.

* * *

- Panie Grotte, no co pan? – Obozowisko zamarło, kiedy Vatar zerwał się na równe nogi, a przynajmniej podskoczył spróbować, spiorunowany wzrokiem Grottego. Wzrokiem przejął się zresztą mniej, ale już nastawiona na niego kusza martwiła. – No daj pan spokój, ja nie wiem o co idzie, no porozmawiajmy, no!

Najemnik został w przykucu, niepewny swego, kątem oka mierząc obozowiczów. Miał tu swoich chłopaków, ludzi, których zebrał na tę robotę. Grib, Berg, Claude, Salm. Był nawet Kron, z którym służył kiedyś na statku jako żołnierz okrętowy i z którym rzezał czarnych na brzegach Amedio. Dałby sobie za nich… Guzik uciąć u kubraka, może nitkę? Ale widział, że szkoda i nitki. Mieli to przegadane, mieli to ustalone, a teraz co? Cicho, potulnie, żaden nie burknął. Salm stał najbliżej, mógłby coś może, coś mógłby, choćby niewielkiego, ale co niby?

- Kto wie o korytarzu? – Korytarz. Tak to teraz nazywali, najpierw mówili o kopalni, ale nieadekwatność tej nazwy była śmieszna. Na razie był korytarz. – Komuś jeszcze mówiłeś? Wspomniałeś, pokazałeś coś stąd gdzieś dalej?

- Nie – prychnął Vatar, wyśmiewając samą ideę z taką pewnością, jakby jej niedorzeczność fizycznie go połaskotała. – Oczywiście, że nie!

Był przekonujący. I dobrze, miał szczęście. Gdyby kręcił, zwodził, albo po prostu powiedział prawdę, że owszem, napomknął o tym jednemu kumplowi, że wyceniał u jednego marszanda złoty wisior z rubinem, który wyniósł spod góry, że zanim ten plan wypalił dowiadywał się jeszcze, bez dużych szczegółów, ale obiecując sporo i nęcąc, o finansowanie ekspedycji w jednej placówce dużej, zagranicznej kompanii, że w końcu figurkę boginki widział wcześniej jego były pryncypał... Gdyby tak dobrze i pewnie nie prychnął, nie kłamiąc w sumie, sam święcie przekonany, że sprawa jest w garści i nie wysypał się nigdzie, to byłby żył jeszcze. Żyłby jeszcze, wzięty na spytki i tortury, męczony, co gdzie wyciekło i kto wie o ICH szansie, ich bogactwie.

A tak, zaraz dostał bełt między oczy. Grotte strzelał perfekcyjnie, ale i perfekcyjnie dokańczał sprawy. Salm i dwóch jego ludzi, zresztą to od jakiegoś czasu już wszystko byli jego ludzie, poprawili jeszcze ze swoich kusz, przygwoździli masywne truchło Vatara do ziemi.

Mogli być zadowoleni. Byli na dobrej drodze, złote góry czekały, oni mieli położyć na nich łapy.

* * *

Naiwni, szczęście, chwilowy błysk, było dla nich szczęściem pierwszych u wodopoju. Choć, po prawdzie, pierwsi przecież nie byli, o czym zaświadczał zakopany przy trakcie Vatar. Długo też nie pozostali na miejscu jedyni. Plotki niosły się szybko, pieniądz promieniował niezdrowo, roznosił swą zachętę jak wirus. Obietnicą budził, co najgorsze i rozkładał ludzi od środka.

Ściągał sępy i hieny. I drapieżników. Ciągnęli na miejsce, kupili się, zbiegali. Obóz powstawał szybko, pączkował. Stawał miasteczkiem. Budowało się frenetycznie, z dnia na dzień, stawiano więcej i więcej. Bogactwa góry, a dla wielu ledwie ich obietnice, finansowały tę gorączkę. Mówiono o nich, że są nieprzebrane i że Wolna Liga staje przed swoją złotą erą, że starczy ich, by świat odmienić.

Ale ludzie zawsze gadają. A bogactw, choćby i nieprzebranych, nigdy nie jest dość dla wszystkich. Brakuje i tym, którzy nie znają ich smaku i tym zwłaszcza, którym dość nie jest nigdy.

* * *

Wrzosiny czekały na wiosnę. Niecierpliwiono się, bo ciepłe, słoneczne dni przyszły w tym roku wyjątkowo wcześnie i nikt nie chciał już gnieść się pod dyktatem kalendarza, który mówił o lutym. Młodym marzyły się leśne ogniska i kąpiele w jeziorkach, tym starszym młodym to, co dzieje się nieopodal ognisk i jeziorek, w dyskrecji księżyca, a tym jeszcze starszym, wyrosłym już całkowicie, podobało się, że będą mieli obejście dla siebie, bez dzieciarni.

Zima była krótka, ale surowa, więc kiedy tylko halny zagonionym ciepłem zamącił w głowach i naobiecywał wcześniejszą wiosnę, nikt ani myślał oglądać się wstecz. Nikt nie chciał przyjąć do wiadomości, że na przednówku może jeszcze przymrozić, ani że nawet i później trafiają się jeszcze ciężkie kłopoty. Doszło do tego nawet, że chłopi z Wrzosin, Zawoju i Łohu próbowali wypraszać u siostry Bereniki, kapłanki Atroi, czy bogini w tym roku nie zgodziłaby się może przyjść jakoś wcześniej i czy odpustu nie dałoby się urządzić wczesnomarcowo.

Nie dało się, siostra – mimo, że pogodnego ducha i luźnego podejścia do dogmatu, które od razu szło zrozumieć, gdy ktoś wiedział, że nim porzuciła stan świecki dla Bereniki była Danusią – miała już wszystko umówione z sąsiednimi gminami, a do tego na uroczystość miał nawet zjechać ktoś ważny ze świątyni w Westburn. Odpust musiał poczekać na dzień równonocy. Nadzieje i emocje wzbudzone w ludziach wiosennymi podmuchami czekać jednak nie musiały i znalazły wcześniejsze ujście.

Dla rodziny Elbrechta Bregga emocji nie brakowało już wcześniej, kiedy łachudra zniknął na wiele dni, bredząc coś szwagrowi, że jedzie do miasta, po złoto, obiecując, że teraz to on o nich zadba i idzie dobre. Widziano go potem w Czarnorogu, w towarzystwie jakiegoś draba, który nie wyglądał, jakby sam dbał o kogokolwiek i mógł komuś w takim dbaniu dopomóc.

Elwira martwiła się o brata. Dla niej emocji już wystarczyło i bez odpustu, ale wstydziła się, że Elb pewnie zachlał gdzieś, może narozrabiał po pijaku i poszedł na włóczęgę, żeby przeczekać drakę. Wstyd dla rodziny, więc przeżywała po cichu, nie wypytywała i nie szukała. Coś kłuło ją dziwnie, ale na rozum biorąc, a tak zwykła sprawy brać, musiał się przecież znaleźć w końcu, chłop głupi może, ale dobry.

Potem, kiedy przyleźli ci zbóje, wypytując o okolicę, o to co i gdzie, jakie ścieżki i strumyki, co można znaleźć i czyje pastwiska, ludzie dostali swoje emocje. Bali się i dziwnym nie było, bo tak broń, jak i ryje, banda miała nie od parady. Ale to też przeszło. Ich herszt, oficer jaki, trzymał tę hanzę w ryzach, temperował. Nic złego się nie stało, poszli dalej. Poszli, a tydzień później Marko przyniósł nowiny, że pod górami stoją namioty, rozstawione wozy, a pilarze rżną rzadkie sosny i jałowce, stawiając szopy i szałasy.

Ostrożność ostrożnością, ale halny naprawdę rozniecił wiosnę w Drusdygg i nikt nie mógł już usiedzieć na tyłku, kiedy coś wreszcie się działo. Coraz to kolejni chłopi z Wrzosin łazili napatrzeć się na przybyszów, a obserwacja nie pozostała niema. Byli ciekawi, kto i co. Pytali, zagajali. Nowi na początku nie byli rozmowni, ale konieczność wszystko odmienia. Wyszły im luki w zaopatrzeniu. Źle policzyli, ile będzie potrzeba gąsiorów i antałków dla ciężko pracujących facetów na środku pustkowia, którzy po robocie nie mają co ze sobą zrobić.

Wrzosiny przyszły z pomocą. Palinka własnej roboty otworzyła nowe ścieżki komunikacji i szybko wioska zaczęła lgnąć do obozowiska, sprzedając im a to jajka, a to baraninę, a to trochę masła i sera, może jeszcze czosnku-cebuli? Panowie, te raki tu nałapane w naszej Cichej, nie chcecie, świeże? A jagnię? Jagnię mam, padło, bo maciorka nie wykarmiła, ale mięso wyborne, de-li-ka-tes!

Niektórzy poszli nawet dalej, nie czekając odpustu i targu, gotowi byli wyprzedać narzędzia czy dobra, które czekały większych okazji, widząc, że Nowi idą ze świata, gdzie pieniądz lżejszy i nie targują się za mocno. Oj tak, Wrzosiny mocno wzbogaciły się tej wiosny. Rosły wraz z tym jak rósł obóz. Koczowisko, które szybko stało się stanicą, osadą, wioseczką niemal, a wkrótce doczekało się budynków z podmurowaniem, ambicji na więcej i pierwszych mieszkańców, którzy nie mieli już czerwonych karków i zgrubiałych dłoni.

Wiosna tego roku przyszła szybciej. Była gorąca, głośna, gwarna, pełna nadziei, emocji i obietnic. Elbrecht nie doczekał owocy swego znaleziska. Nie mógł widzieć, jak powodzi się wiosce. Jak Marko i Elwira pobielają powałę w izbie, ani jak wracają z targu z tuzinem kurczaków i struganym konikiem dla małego Tolka. Nie doczekał właściwej wiosny, zaległy gdzieś w płytkim grobie pod Czarnymi Wrotami.

Tym bardziej nie mógł doczekać lata, żeby zobaczyć, jak żarzące słońce znad Pieców oświetla puste obejścia i zagrody Wrzosin. Jak ogrzewa odnowione daszki i werandy. Jak przygląda się zza czarnych grani opustoszałej wiosce, gdzie nie zostało żywego ducha.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 23-02-2025 o 05:45.
Panicz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 22-02-2025, 19:58   #2
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Rozpoczyna się przygoda...

* * *

Gorączki złota zdarzały się w Jotenach czy Mgłach już wcześniej, nihil novi. Albo i owszem, novi, bo za każdym razem było w tym coś pierwotnego i żywiołowego. Jakby to magnetyzm tego, co skryte w ziemi ściągał ludzi ze wszech świata stron, wyrywał z bezpieczeństwa i stateczności, zmieniał kursy i przestawiał szyki. Wytrącał z obranego kursu nadając nowy na skrzące kryształki do odsiewania w strumyku, albo wyłupania w skale. Mechanizm działał niezawodnie. Mącił zanęconym we łbach, zbierał ich razem – acz zwykle we wzajemnej wrogości i podejrzliwości – z dala od cywilizacji, zmuszając do rycia sztolni i kopania wychodków.

Działał niezawodnie i podobnie, ale zawsze ze świeżością i siłą większą od poprzedniej fali. A przynajmniej tak się to odczuwało, kiedy było się w środku. Każda poprzednia okazja była okazją życia, stulecia, milenium. I każda kolejna, dla każdego, kto pakował tobołki i ruszał w góry roztrzęsiony nadzieją, puchła jeszcze bardziej, do niebotycznych rozmiarów.

Kończyło się podobnie i różnie. Tu też funkcjonowały siły stare jak łupany kruszec. Jedni – nieliczni - bogacili się, wyrywając górom, co dały, rozkręcając własne fortuny. Inni - ci, którzy stanowili o gorączce, którzy byli tą falą i tą nawałą, która zjeżdżała w dzicz, by ryć w ziemi, robili za chór sprawy. Apostołowali przed światem szansie, której sami nie dostąpili. E, gwoli prawdy, czasem i szansy uszczknęli, gdy znaleźli nieco złotego piachu, albo nawet dorodny kamień. Tyle tylko, że tym swym krótkim wystrzałem dokładali się do fortun, które istniały zanim się narodzili.

Bywało różnie, bo zawsze trafił się ten czy inny szczęśliwiec i bo czasem szło o srebro, czasem o złoto, diamenty, nawet o mithril. Bo były Joteny, Kryształowe Mgły, Dobre czy Małe Wzgórza, nawet i Piece. Ale finalnie tak samo, bo tłum traperów i górników zostawał z niczym, przepijał i przegrywał to, co znalazł. Jeśli już znalazł. Zdychał od ciężkiej roboty, w wypadkach pod ziemią i w dziczy. W awanturach, bójkach i napadach. Od przechlania, we własnych wymiotach lub później, kto doczekał, na marskość wątroby. Bogactwo zaś, obiecywane na tacy, znów kupiło się razem.

W Czarnych Wrotach miało być inaczej, więc było oczywiście tak samo.

Na początku ludzi ściągnął sam korytarz, choć słuszniej byłoby rzec: podziemny pałac. Pałac i trakt pod górami, bo Ścieżka Slerotina tym właśnie była. Pięknym jak magnackie rezydencje szlakiem, który epoki temu łączył suelskie imperium za górami z prowincją. Ludzie dorwali się do niej, łupiąc, ryjąc i wyskubując z niej, co się dało. Większość nie wiedziała, co jaką ma wartość, więc dla pewności zgarniała wszystko.

Na starcie łapę na całości chciał położyć niejaki kapitan Grotte, wojskowy z Keolandii, który podobno sam dokonał odkrycia Ścieżki. Zbrakło mu ostrożności. Informacja wyciekła. Kiedy na miejsce zaczęli ściągać poszukiwacze okazji, próbował trzymać monopol i nie dopuszczać ciekawskich. Był twardym dowódcą dla swoich ludzi.

Krztynę za twardym. Któryś w końcu nie wytrzymał, dźgnął go pod żebra, a potem poszło już szybko. Twarda banda zakapiorów, która pilnowała dostępu do bogactw i sama, dotąd pod okiem kapitana, rabowała rozsądnie i z uszanowaniem, ustąpiła chmarze łazików i włóczęgów, którzy brali co popadło, zostawiając ruinę Ścieżki w jeszcze większej ruinie. Ich plan był prosty: zebrać, ile wlezie i odsprzedać to gdzieś w pobliżu. W Westburn, ale wielu kończyło już w Szaryboku po drodze.

Rozbójnicza demokracja nie potrwała długo. Pieniądze zwęszyły pieniądz i wkrótce na miejscu zaczęli pojawiać się poważni ludzie w mocnej obstawie. Całe Drusdygg żyło wydarzeniami u Czarnych Wrót, korzystając z rozbujanej ekonomii i licząc na jeszcze, ale wiosenny wzlot dobiegł końca. Kiedy Wrzosiny, niewielka pasterska wioska w pobliżu Wrót, opustoszały z dnia na dzień, nadszedł czas otrzeźwienia.

Westburn jako najbliższy ośrodek realnej władzy wysłało na miejsce swego reprezentanta. Rodryk Salina miał wziąć cały ten chaos w karby. Zadbać o porządek w dolinie, przypilnować, żeby tłuste koty, które zaczęły dobierać się do Ścieżki nie rozdrapały wszystkiego i co zrobić, żeby na wszystkim skorzystała przede wszystkim Wolna Liga, a nie drobni kombinatorzy i zagraniczne kartele.

Zwykłym poszukiwaczom odcięto dostęp do Ścieżki, ale nie dopuszczono też, żeby wpadła w ręce tylko jednej z gildii czy kompanii, których ekspedycje koczowały w dolinie od tygodni, rozciągając namiotami i szałasami granice pierwotnego obozowiska coraz dalej i dalej od Wrót. Na eksplorację Ścieżki przydzielono odpowiednie koncesje, za które trzeba było słono zapłacić. Odtąd w podziemnym korytarzu stopę mogli postawić tylko reprezentanci poważnego kapitału, ale żeby nie dominowała jedna siła, ustalono rotacyjne etapy eksploracji, którymi nabywcy koncesji musieli się dzielić.

Co więcej, wszystkie znaleziska musiały przechodzić przez ręce powołanej Rady Wrót, organu złożonego z „udziałowców inwestycji”, lokalnej władzy i reprezentanta sfery naukowej, dr. Emila Quolleba. Ostateczne zdanie w sprawach kluczowej wagi, czyli głównie istotniejszych artefaktów i rozstrzygnięć sporów między eksploratorami, należało do Rodryka Saliny, który swoją osobą reprezentował majestat Wolnej Ligi.

Dziesiątki samodzielnych górników, przypadkowych wagabundów i cwaniaczków, którzy chcieli przyssać się do tych, którym coś skapnie, zostało bez zajęcia. Na krótko jednak. Część zatrudniły kompanie ekspedycyjne, część wsiąkła w rozrastające się miasteczko, ale większość rozlazła się po okolicy, gdy wieść gruchnęła, że w Drusdygg jest złoto. Złoto i diamenty.

To prawda, przypomniano sobie, w dolinie przed wiekami powstały kopalnie i teraz nawet udało się odnaleźć ich ślady ponownie. Jedna została zalana, gdy podziemny strumień przebił się przez korytarz i unicestwił cały interes. Druga, niegdyś ledwie napoczęta, została porzucona znienacka, gdy coś lub ktoś zaatakował górników i wybił ich do nogi. Jak to zresztą było nikt już nie pamiętał, bo Wolną Ligę otaczały góry i wzgórza, gdzie można było ryć w lepszych warunkach, bliżej szlaków i cywilizacji, na terenach zmapowanych przez krasnoludzkich i gnomich ekspertów, nie nadstawiając karku dla niepewnego efektu.

Teraz jednak, skoro Drusdygg znalazło się w centrum uwagi za sprawą Ścieżki, zainteresowanie wszystkim, co skrywały góry odżyło. Przegnane spod Wrót chmary górników i traperów rozlały się dookoła szukać szczęścia ponownie. Niektórzy podobno znajdowali złote ziarenka w przesypywanym piachu, a na karcianych stołach w grach o duże stawki pojawiło się kilka złotych samorodków. Najbardziej bogacili się oczywiście faktorzy i inwestorzy, ale paru przezorniejszych szczęśliwców odłożyło grosz ze znalezisk, wymieniło płaszcze, buty i poprawiło dietę, dając gołodupcom nadzieję, że rzeczywiście mogą odmienić swoje życie.

Miało być zatem jak zawsze, mimo ferworu, który niósł się po górach jak nigdy. Nie każdy jednak, kto zjechał do doliny wierzył w prawa historii i ekonomii. Paru zaś było takich, którzy – wierzyli czy nie – stanowić mieli o wyjątkach od wszelkich praw i reguł.

 
Panicz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 22-02-2025, 20:00   #3
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Bohaterowie na scenie!





Zakon Karzącej Ręki Sprawiedliwości to była duża nazwa. To była renoma. To był podziw, szacunek i to był, mówmy otwarcie, strach. Rycerzy zakonnych Heironeusa było na świecie trochę, nie łatwą wybrali sobie ścieżkę, ale eposy i pieśni, ballady i historie przy ogniskach robiły im niezłą reklamę, więc jak świat szeroki nie brakło chłopców, którzy marzyli, że któregoś dnia to oni będą paradować w płytowej zbroi, głowa wysoko, lśniący miecz przy pasie, tłum wpatrzony w nich jak w obraz.

Karząca Ręka to było jednak coś więcej, coś innego. Do tego zakonu trafiali nieliczni, przemłóceni wstępną selekcją, a następnie mieleni w trakcie szkolenia do oporu i wypalani na sztywną formę. To była odpowiedź kościoła Heironeusa na Czarny Bicz na Nieprawość, powstały wcześniej zakon Hextorytów, który miał bezlitośnie egzekwować prawo. Bezlitośnie, co do joty i wszędzie. To było narzędzie władz Imperium Aerdyjskiego do wewnętrznych czystek w czasie niepokojów. Swoista inkwizycja, która wkraczała z drzwiami wykonywać wyroki. Nieważne, czy skazany krył się w szopie na polu, czy barykadował się z wojskiem w rodowym zamku.

Hextoryci skupiali się na utrzymaniu stabilności władzy i porządku wewnętrznego wypalając do żywego wszystkie oznaki rebelii i nieposłuszeństwa, czy to podcinając nieposłuszne odnogi wielkich rodów, czy to dziesiątkując przestępcze organizacje, którym ubzdurało się, że mogą budować własną hierarchię i zasady (choćby i na rubieżach społeczeństwa). Karząca Ręka robiła to samo, nie ma co kryć, ale robiła też dużo więcej. Paladyni Zakonu rozbijali łupieżcze bandy na szlakach, wieszali złapanych na gorącym uczynku złodziei, oszustom i hochsztaplerom ucinali dłonie. Tropili wielkich i drobnych przestępców, często samodzielnie ferując wyroki i wchodząc w proste, nawet wiejskie społeczności, jak surowy żywioł, który zostawiał chłopów struchlałych wokół trupa sąsiada-bandziora, którego wcześniej się bano, albo dyndającego na sznurze oberżysty, który okradał podróżnych.

Tak było u zarania Zakonu pod koniec 4 wieku w Imperium na wschodzie, ale teraz, prawie 200 lat później i tysiące mil dalej na zachód, wiele z tego trwało nadal. Zakon rozrósł się w świecie, w wielu miejscach witany przez władze z otwartymi ramionami jako pożyteczne narzędzie rozprawy z przestępczością i cementowania feudalnego porządku. Im dalej jednak od swego rdzenia, gdzie nawet w najtrudniejszym czasie byli potęgą, tym bardziej paladyni musieli dostosowywać się do zastanych realiów i akceptować, że nie zawsze mogą działać bez ceregieli, wymierzając sprawiedliwość tu i teraz, nie zwracając uwagi na okoliczności i specyfikę. Choć kiedy mogli, nadal lubili robić rzeczy po swojemu.

Algernon Grimley zdecydowanie robił rzeczy po swojemu. Miał czyste serce, wyborną intuicję i niezawodny moralny kompas, który zawsze prowadził go jak trzeba, więc przełożeni czy nie, władze czy nie, okoliczności i specyfiki, wiedział, co robić i wiedział jak żyć. Wyśmienity wojownik i niezmordowany wróg wszelkich łotrów, ser Grimley zbudował sobie w Zakonie własną markę i przez to wiele uchodziło mu na sucho.

Nie, żeby miał coś do ukrycia czy chachmęcił. Nie, naprawdę był czysty na swej ścieżce i jedyne w czym „błądził”, to robienie rzeczy właściwie i jak pan Heironeous przykazał (a nie tak, jak akurat nakazywał mistrz zakonny czy lokalny władyka, który „wyrokiem” chciał pozbyć się dysydentów). Tak, ser Grimley to naprawdę był gość do bicia na monetach. Ba, nawet profil miał dobry!

Randal Bronson słyszał o Grimleyu, kiedy jeszcze wstępował w szeregi Zakonu i – nie ma co owijać w bawełnę – chciał być jak Grimley. Chciał paladynić w swej paladyńskości całkowicie, zwalczać zło i nieprawość, wytrzebiać szubrawców i potwory, robić świat lepszym miejscem i cieszyć się, że to jego robota. Testy zdał śpiewająco i przez cały żmudny i krew toczący proces terminowania przeszedł sprawnie. Dostał, co chciał. Był bratem zakonnym Karzącej Ręki Sprawiedliwości.

Szkoła jednak szkołą (jaka by to szkoła nie była), a życie życiem. W Wolnej Lidze nie było tytułów szlacheckich, a na zakony rycerskie jako obce, hierarchiczne ciała z własną agendą, Stany Generalne patrzyły niechętnie, więc powrót do ojczyzny nie był dla Randala taki, jaki sobie wymarzył. Liczył na szacunek i uznanie, ale spotykał się głównie z obawą i niezrozumieniem. Pracował na własne imię dzień po dniu, cierpliwie i rzetelnie karczując dla prostego człowieka ścieżkę sprawiedliwości, ale nie było łatwo. Nie mogąc korzystać ze swobody egzekwowania prawa, jaką miałby gdzie indziej, działał tam, gdzie się dało. Polował na banitów i zbiegów, na których ciążyły poważne zbrodnie. Wyrywał chwasty.

Liczył na więcej, bo widział, ile nieprawości przechodzi na co dzień bezkarnie i jak szarogęsi się ta ubrana w sukna i ornaty, ale co zrobić w pojedynkę? Rycerz Arcypaladyna, Niezwyciężonego Heironeousa, dla wielu był nieodróżnialny od łowców nagród, z którymi mijał się w bramie kordegardy, gdzie zaciągał złapane szumowiny. Tam napatoczył się idol. Tam zderzyli się z ser Grimleyem.

Algernon Grimley nie wyglądał już jak kiedyś. Został mu profil na dukaty, ale poza tym niewiele było z dawnego paladyna, za którym wzdychały dzierlatki i na którego chłopcy patrzyli jak na idola. W pierwszej chwili Randal pomyślał, że to jakiś obwieś wypuszczony z odwachu po odbębnieniu paru dni w ciemnicy, ale spojrzenie starego Grimleya było nie do pomylenia z niczym. Oczy nadal gorzały błękitem i na kogo padły, ten czuł jakby zdzielono go obuchem. Tak, chwila refleksji i było jasne, że to musiał być Grimley, o którym Bronson tyle się nasłuchał.

Obaj paladyni znaleźli wspólny język, choć jasne było, jak wiele ich różniło. Grimley faktycznie był obwiesiem, którego wypuszczono po paru dniach w ciemnicy. Za pijaństwo i załatwianie się na placu miejskim. Na co dzień robił jako wykidajło w jednej ze spelun Dolnego Loftwick, a poza tym imał się tego i owego, choć nie chciał wchodzić w szczegóły. Znał tych samych ludzi, których znał Randal, mijający się z łowcami głów i wystawcami listów gończych, ale nie było pewne, jaki jest charakter tej znajomości.

Los uśmiechnął się do Grimleya, kiedy Maurik, u którego robił, nadał mu cynk o robocie dla grubej ryby, góry, ochrona, może stłuc kogoś?, gdzieś na południu. Skarby jakieś znaleźli tam, mówił Maurik i zapewniał, że gra jest warta świeczki. Paladyn i tak by nie wybrzydzał, ale kiedy z plotek połapał się, że chodzi o Czarne Wrota, o których było głośno już od paru tygodni i że miałby ruszać jako obstawa ekspedycji Spółki Wulberga-Salztona (poważnych szyszek z Longspear), to zimne oczy zaświeciły mu się nadzieją, jakiej dawno nie znały.

Randal z początku nie zapalił się do roboty, którą sprzedał mu starszy kolega. Miał Słuszne Sprawy, które trzeba było realizować i nie po to namaszczono go na świętego rycerza, żeby wodził karawany po zadupiach.

Ale tylko krowa nie zmienia zdania. Bronson podumał trochę, podpytał w okolicy o całą sprawę z Czarnymi Wrotami, o których sporo się ostatnio mówiło i zaczął rozważać. Słyszał, że wiele się tam dzieje, że pakują się tam poważne biznesy, ale przede wszystkim, że ostatnio cała wioska z okolicy zniknęła bez wieści.

Obaj rycerze podpisali odpowiedni kontrakt: stały żołd, wikt i opierunek, możliwe premie w takiej a takiej wysokości, nawet gwarantowany pochówek w pan-religijnej ceremonii. Zrzekali się tam tego i owego oraz zobowiązywali do posłuszeństwa wobec przełożonych, zachowania poufności, niewykorzystywania nabytych w toku ekspedycji informacji do spekulacji giełdowych, godzili na odpowiedzialność karną za zdradzenie tajemnicy handlowej i inne takie.

Na razie mieli odeskortować na miejsce karawanę z towarem i personel. Inżyniera z Longspear, Dracarda Dabrea, jakiegoś gnoma-jubilera czy metalurga, mistrza Fabrizia, sztygara z górniczą ekipą, trochę czeladzi i jakichś innych podróżnych. Mieli do pomocy paru osiłków najętych przez kompanię już wcześniej, ale było jasne, że Grimley i Bronson nie robią tu za drabów do pilnowania wózka przed zbójami. Te kontrakty, tajemnice, te półsłówka od Maurika. Wyczuć było, że prawdziwa robota zacznie się już na miejscu. We Wrotach, gdzie jako szefowa czekać miała na nich niejaka Wylla van Coen.







Żeby być królem (poza tym, że zwykle trzeba było się do tego urodzić, ale tu nie o takim królowaniu będzie mowa) potrzeba było wyzbyć się małostkowości, otworzyć na świat i patrzeć nań jak na mechanizm. Widzieć jak wszystko się zazębia, zadzierzga, łączy, skleja. Tu kręci i kołuje, tam zawija i popycha. Raz wiruje, raz stopuje, a zwykle to jedno i drugie na raz, ale na przeciwnych końcach, co by nie było kraksy.

Sprowadzając to jednak z mechanicznego na ludzki, trzeba było mieć szeroki ogląd na sprawy, nie ograniczać się do jednego poletka specjalizacji i nigdy nie zapominać ludzi. To – tak powiedziałby sam podmiot koronowany – stanowiło o tym, że to Anzelm Laskonogi, a nie kto inny był królem półświatka w Longspear.

Anzelm bywał oczywiście brutalny i mściwy, ale to był standardowy modus operandi w byciu kryminalnym bossem. To nie stąd płynęła jego władza. Brutalnych, krwawych tyranów (albo tylko aspirujących do roli, takich z niespełnionymi ambicjami na tyranizowanie) w półświatku było na pęczki. Zwykle wymieniali się falami, wybijali wzajemnie, albo wybijano ich porządkowo i znikali szybko jak trendy wśród młodzieży.

A Anzelm trwał. Odkąd ćwierć wieku temu wyszedł z cienia i zadomowił się przy głównej ulicy jako zapracowany przedsiębiorca, wszystko szło po jego myśli. Legalnie zaczął od cukierni Chałeczka i szybko pół miasta jadło jego słodkie wypieki. Sama już ta fasada starczyłaby, żeby uzasadniać dalszy rozrost jego interesów. Otworzył własne piekarnie i szynki, nakupił łodzi i finansował spław towarów w dół rzeki, postawił pod miastem tartak, zainwestował w uprawy tulipanów i zasiadał w radach pół tuzina różnych spółek. Zaczął być widywany z ławnikami, bawił się na weselach córek i synów mistrzów cechowych i nie raz już powyściskiwał się z lokalną palestrą. Został filantropem i humanistą. Dzieciom z podgrodzi fundował buty na zimę, sadził pamiątkowe drzewka przy pamiątkowych okazjach i wszedł nawet do rady muzealnej Świątyni Wolności, gdzie celebrowano historię wolnej i niezależnej Ligi Yeol.

Facet osiągnął to wszystko, bo nie myślał w kategoriach skuteczniejszych rozbojów czy maksymalizacji haraczy, ale w kategorii budowy sieci współpracy. Interesował się wszystkim, co się trafiło i nie zbywał nowinek prychnięciem. Chciał wysłuchać każdego, kto miał coś do powiedzenia, nikogo nie lekceważył i nikogo nie zapominał.

Nie zapomniał też o Sewerynie Drachenwulfie. I nie powinien był, bo to była jego historia, a nie Anzelma.

Seweryn początki miał, jakie miał i zbytnio się z tym nie afiszował. W Longspear pokazał jednak, że pełno w nim dobra. Z oddaniem pomagał przy rannych i chorych w klasztorze Pelora, Złotej Przystani, gdzie trafiała miejska biedota, nad którą nikt inny się nie zlitował. Mama byłaby z niego dumna, to prawda. Wiele nauczył się od kapłanów i medyków w tym miejscu, choć czasem strasznie zżymał się, widząc jak wstrzymują się od efektywnych działań, które nie współgrały im z jakimś kodeksem. Marnotrawili wiele sytuacji i to na pewno nie tego chciałby Pelor.

Nasz medyk-samouk (teraz właściwe już nie samouk, bo nieformalnie terminujący pod okiem prawdziwych adeptów sztuki) okazji nie marnował i zawsze był gotów zainteresować się ciekawym przypadkiem. Nawet, kiedy przypadek leżał już pod całunem i czekał na pochówek.

Seweryn naprawdę był diablo ambitny i pracowity. Nie odebrał nigdy formalnego wykształcenia, ale słowo pisane pochłaniał namiętnie i bez ustanku. Kiedy tylko nie był przy pacjentach (a czasem nawet i przy, co nie zjednywało mu przełożonych) zerkał do ksiąg i zapisków, spragniony złapać jeszcze jedną linijkę. Byle jedną jeszcze, kolejną i kolejną.

Wiedział kim jest Anzelm, a przy tym naprawdę miał edukacyjne parcie, więc któregoś razu, gdy boss odwiedzał klasztorny szpital z donacją, przeszedł samego siebie i podbił do niego bezpośrednio. Zaczepił i zagaił, że zawsze chętnie dopomoże w trudnych przypadkach – także polowo, poza klasztorem. Że o każdej porze nocy-dnia, nowocześnie i sprawnie.

Anzelm pokiwał głową, poklepał adepta po ramieniu, w ciepłych słowach pochwalił jego wolontariat i zbył go grzecznie. Ale nie zapominał ludzi. I niedługo Seweryn dostał swoją okazję. Potrzebny był do pilnego szycia miejskiego geometry, który na zakrapianej balandze poranił siebie i dwie małoletnie towarzyszki zabawy rozbitym lustrem. Spisał się dobrze, więc okazji potem miał jeszcze kilka. Cukiernia Chałeczka nie stanowiła w końcu – mimo podbicia serc mieszczan – podstawy działalności Laskonogiego.

Ciężka praca popłaca, tłumaczył sobie czasem Seweryn i jego nowy pryncypał był tego samego zdania. Kiedy wybuchła gorączka złota Czarnych Wrót, Anzelm miał już wszystko poplanowane. Jako kum Wita Szwartela, młodszego partnera w spółce Wulberga-Salztona odpowiedzialnego za logistykę i zaopatrzenie działań terenowych, był poważnie zaangażowany w powodzenie całego przedsięwzięcia od wczesnego etapu. Zorganizował ochronę karawany uzupełniającej tu i po drodze, zaopatrzył ekspedycję w sprzęt górniczy i eksploracyjny po kosztach (odbierając możliwość wykupienia go z zastawu krasnoludzkim górnikom, którzy wcześniej pilnie potrzebowali gotówki), dogadał pół darmo zapas prowiantu (który kwatermistrz garnizonu wyniósł z kantyny za obietnicę fuchy dla zięcia) i zadbał o zwolnienie gnomiego mistrza metalurgii, Fabrizia Farroni z kontraktu, który narzucał mu zakaz konkurencji.

- Ty jesteś ambitny chłopak, Seweryn, ja to wiem. – Anzelm zwykł wiedzieć wiele rzeczy i tu też się nie pomylił. – Ty się uczysz, harujesz… Ale poszedłbyś na swoje, co?

- N-no – potwierdził niepewnie medyk. Miał wadę zgryzu i seplenił czasem, ale tym razem zająknął się zwyczajnie zaskoczony pytaniem. – Ch-chciałbym. To moje powołanie… Można powiedzieć.

- Ha! – Laskonogi klepnął się po nodze, długiej, chudej i na w pół zesztywniałej. – No to w takim razie tym bardziej muszę Ci pomóc, bo jak powołanie, to i sobie pomogę takim uczynkiem. Do nieba bliżej będzie.

- P-proszę?

- Znajomi biznes robią, Czarne Wrota, słyszałeś? Ściągają tam górników, robotników, ludzi do pracy. – Anzelm spojrzał na rudzielca badawczo, ciekaw czy coś mu zaświta. – Potrzebny tam będzie lekarz. Ktoś, kto by tych ludzi doglądnął. Zaopiekował się.

- Pomyślałem o tobie, Seweryn. – Szuflada biurka zaskrzypiała, zaszeleściły papiery. – Pomogłeś mi parę razy, pomogę ja tobie. Zapamiętaj ten moment, bo wiekopomny – właśnie ukończyłeś studia, mój drogi. O, bakałarz nauk medycznych, Seweron Drachenwurst. No, to będziesz musiał sobie poprawić, ale to zmienisz sobie.

- P-poważnie? Ja m-mógłbym?

- Najpoważniej. Tu masz papiery, Wolna Akademia Loftwick pisze, więc papier dobry. Dostajesz na zachętę od razu, oficjalnie jesteś. Nikt ci tam w ten papier na miejscu patrzeć nie powinien, bo z nami jesteś, ale jakby co, to jest. – Anzelm postukał zwiniętym w rulon pergaminem o blat biurka i wręczył go świeżemu absolwentowi. – Pomagać lubisz, umiesz, dyskretny jesteś. Porobisz tam, na liście płac oficjalnie będziesz jako lekarz. Spiszesz się dobrze, to papiery ci zostaną i kto wie, może z nimi praktykę gdzie otworzysz?

- Dziękuję panie Anzelmie, dziękuję! – Chirurg z powołania i papierów, więc było czym się radować.

- A proszę, proszę. Pamiętaj tylko na miejscu, kto o ciebie zadbał i słuchaj tam poleceń. – Laskonogi wziął go pod rękę, by młodszy o ponad dekadę facet pomógł mu zejść po schodach z gabinetu na zapleczu cukierni. – Koledzy moi wysłali tam pannę van Coen, Wyllę. Twarda babka, mówili, więc jak tam cokolwiek usłyszysz czy znajdziesz, jak cokolwiek na miejscu będzie, o czym ktoś miałby wiedzieć, to walisz do niej. Słuchać masz jej jak rodzonej matki i robić, co rozkaże.

* * *


Podróż do Czarnych Wrót zajęła swoje. Nie była lekka, ale barwna i pełna nietuzinkowych towarzyszy podróży. Seweryn na miejscu szybko jednak zapomniał o tym, co po drodze i wcześniej, bo wreszcie mógł – w sposób oficjalny i nieskrępowany – zająć się praktyką medyczną na własnych zasadach.

Dostał na razie duży namiot, w którym dokonywał prostych zabiegów, szyjąc poranionych stolarzy i nastawiając poobijanych górników. Miał nawet w czasie pierwszego tygodnia pobytu swoją pierwszą na tej nowej drodze życia amputację, kiedy stempel w kopalni zwalił się na nogę chłopaka z Longspear, który przyjechał na miejsce razem z nim. Już amputacja, a ile tu jeszcze czekało okazji i szans! Seweryn był w siódmym niebie!

Ale, że studia odbył zaocznie i ekspresowo, to i szybko okazało się, że jego praca też nie może być całkiem stacjonarna. I status zaufanego człowieka będzie wymagać ponadstandardowych działań.







Słońce wpadało do sypialni Demedisów w kawałkach, pocięte na jaśniejące kry pozaciąganymi nierówno zasłonami. Świetlne plamy na pościeli, na kielichach, na rozrzuconej po dywanie odzieży, na wyglądającym znad łóżka gąsiorku wina. Wpuszczona do komnaty jasność interpretowała scenę po swojemu, nadawała jej specyficznego charakteru.

Rozciągnięty na łożu Kai, świeżo obudzony, w pełnym negliżu, skryty pruderią przypadku przez skotłowaną okrutnie kołdrę, podkreślał tylko jednoznaczność sytuacji. Lorens Demedis złowił ruch w pościeli i uśmiechnął się pod nosem, widząc jak chłopak po kociemu przeciąga się i mruży oczy. Sam wstał już wcześniej, siedział teraz przy hebanowym sekretarzyku w narzuconym na gołe ciało muślinowym szlafroku i przerzucał dokumenty. Myślał, że ma jeszcze chwilę, ale niedoczekanie. Półelf zmaterializował się za nim bez zapowiedzi, zdmuchując z blatu papierzyska, które szlachcic podpisywał i pieczętował rodowym sygnetem.

- No proszę bardzo, zdmuchnąłeś swoje włości w nicość! – Lorens teatralnie wyrzucił ręce do góry i wypuścił pióro na ziemię. – Akurat przepisywałem ci pałacyk w Barisco, ale przepadło!

- Widać nie był mi pisany – zanucił Kai. – Widać domem mi szlak, niebo baldachimem. Przypisane toboły: pałace i lasy, pola i zamki - nie ciążą. Przypisano mi imię… Nazwisko nie ciąży, do ziemi nie wiąże…

Chłopak mieszał melodie, improwizując nieskładnie, ale rześko, świeżo, głosem może lekko zachrypniętym po nocy, ale wciąż dźwięcznym i przyjemnym.

- Ładnie, ładnie, mój drogi. – Szlachcic spojrzał na barda ciepło. Lubił go, naprawdę go lubił. Czuł się przy nim lżejszy, nasłoneczniony, napomniany o świecie za oknem. O oliwnych gajach, kwitnących jabłonkach, o śmiechu młodych, o miodowym winie, o galopie przez łąki, o górach, o morzu. Chciał zebrać się z fotela i potarmosić bujną, splecioną w warkocze czuprynę chłopaka. Ale zamiast tego schylił się i podniósł z ziemi upuszczone pióro. – Napij się może lepiej wody z cytryną - stoi na komodzie - a wino zostaw na po występie.

Bard przytaknął ochoczo… Ale jako, że miał już to wino pod ręką, to dygnął po nie i zatańczył wokół stolika na środku komnaty, obficie pociągając z gąsiorka. Miał dzisiaj występ, to prawda, ale do wieczora kawał czasu. Słońce wlewało się od południa już obficie, jak to latem, acz kotary ciągle dawały jeszcze odpór, trwały na straży spokojnego poranka.

- Pamiętasz jak rozmawialiśmy o tych Wrotach, tym co znaleźli?

- O podróży – poprawił Kai. – O szansach. Mieliśmy sami sprawdzić, co kryje ta starożytność…

- I będzie można – zgodził się Lorens, nagle znów odwrócony tyłem i coś tam przebierający w papierach. – Załatwiłem ci miejsce w ekspedycji, która tam rusza. Dopuścił mnie ojciec Matyldy, zainwestowałem przez niego, mogę mieć udziały w surowcach… A ty będziesz moim plenipotentem na miejscu, będziesz doglądać, żebyśmy nie wyszli stratni. Przygoda…

- Przygoda – Kai przerwał cierpko, odstawiając osuszony gąsior. – …odbędzie się bez ciebie. Ja mam ruszać, czarodziejskie korytarze czekają, szlak czeka, a ty będziesz siedział i liczył ile „surówki” przyjdzie? Chcesz to przegapić?

- Wiesz… – Demedis w końcu westchnął i odwrócił się do przyjaciela. – Wiesz, że to ciebie zelówki pieką, żeby ruszyć w drogę. Że to ty lubisz spać na sianie, trykać się kubkiem w toastach z obcymi, których połączył trakt, że tobie plucha i piach w butach niestraszne, jeśli na końcu czeka ognisko i butla wina. Ja… Przygodę lubię, ale… Lokalnie.

- Mhm. – Kai prychnął i podszedł do sekretarzyka. Spojrzał Lorensowi przez ramię, wychylił się nad nim aż ten musiał skulić się w fotelu i zgarnął z mebla niewielki portrecik w szylkretowej oprawie. – A ona ma w tym właściwie jakąś rolę, czy zostajesz, bo jej ojciec jest w mieście i będzie robił przegląd aktywów?

- Przestań. – Demedis westchnął sucho, jakby powtarzał to już mechanicznie po raz enty. – Chciałeś jechać, ciekawiło cię? Załatwiłem. Czego ode mnie oczekujesz? Tak, ja nie mogę latać po świecie bez zmartwień. Nie teraz, jeszcze nie.

Półelf nic nie powiedział. Pogładził obrazek po ramce, zdobionej prostą geometrią kwadratów. Był zazdrosny? Dziewczyna na malunku, trzeba oddać sprawiedliwość artyście, była wiernym oddaniem tej prawdziwej. A była piękna. Jasna, śnieżnie niemal opalizująca skóra kontrastowała z czernią migdałowych oczu, wielkich, głębokich, patrzących spod atramentowych brwi i rzęs z nieśmiałością i niepewnością świata. Gęste, czarne loki miała spięte diademikiem, ujarzmione chwilowo, inaczej opadałyby nisko, sięgały pewnie łopatek. Piękna, Kai musiał przyznać.

Może był zazdrosny, może powinien? Ale nie, bardziej irytowało go chyba, że nie musi. Że biedna, piękna Matylda de Ruyter, choć przecież powinna budzić w nim zazdrość, budziła litość. Że ta słodka, młoda istota, sama nie doczeka uczucia. Że będzie musiała zwiędnąć nim dojrzeje, żyć życie wśród substytutów, przyjęć, herbatek i wernisaży, gdzie, w centrum uwagi, będzie schła sama, z mężem u boku. Albo nie wytrzyma, w końcu pójdzie za pragnieniem czułości, ale będzie wiecznie gryzła się ze sobą, nigdy do końca szczęśliwa, pod cieniem sumienia, które każe być wierną. Bycie środkiem do celu! Jakże okrutni potrafili być bliscy, obracać czyimś losem dla interesu.

- Nigdy nie pojedziesz – stwierdził chłodno Kai. – Teraz będziesz brylował, kombinował, budował więzi, relacje. Robił inwestycje i przerzucał się kwotami. Zrobisz majątek, pomnożysz. Może zrobisz dzieciaki, bo taka forma, taki nakaz.

- Dajże spokój, Kai!

- Potem będą inne interesy, rady i spółki. Będą odskocznie, pewnie, tak jak my tutaj. – Półelf odstawił portret na miejsce i pogłaskał Lorensa po głowie. – Zrobisz się tłustym wujkiem, których wyśmiewasz, pokazując ważniaków w operowych lożach. Zawsze coś będzie czekać, jakiś interes, akcja, coś do omówienia.

- Wiesz, że teraz trzeba, jak to się mówi, kuć żelazo. – Szlachcic zirytował się, wcisnął pióro do kałamarza aż na blat poleciały kleksy. – Kuć póki gorące!

- Ja wiem, wiem. – Bard uśmiechnął się. – Kuj tutaj, kuj. Ja pojadę. Środkiem do celu będzie ta droga, stanowisk nie trzeba mi dokładać.

Cel sam sobie wyznaczę, pomyślał Kai. Albo znajdę.

Niech będzie tym plenipotentem, niech finansują mu i ustawiają koneksje. Niech Lorens układa tu sobie, co dalej, rozkłada środki na liczydłach, rauty i lunche w kalendarzu. On sam skorzysta, oj skorzysta ile się da, to owszem. Ale środkiem do celu nie będzie.









Biblioteka Królewska w Gradsulu wyglądała pięknie. Budynek dawnego opactwa Boccoba, który został znacjonalizowany po kasacie zakonu Przyjaciół Mądrości, wznosił się na białym klifie w górnej części miasta, wyciągając przed alabastrowym gmachem głównego czworoboku potężny portyk z kolumnami grubymi i wysokimi jak sekwoje. Umiłowanie zakonników do klasycznej, ale przy tym monumentalnej formy dawało o sobie znać w całym przedsięwzięciu. Od rozległych, pielęgnowanych z nabożnością ogrodów opasających klasztor wokół, przez ogromne marmurowe halle, aż po wyrosłą nad całością ażurową wieżę astronomiczną, każdy krok stąpał tu ciężko, jakby chciał zapaść się w zastanej perfekcji.

Keolandzka Korona rozbudowała jeszcze potężną konstrukcję, dostawiając od północy dwa skrzydła, gdzie mieściły się nowe skryptoria, lektoria i składy ksiąg. Nie chcąc ustępować w skali pierwotnym budowniczym, ale też iść z duchem czasu, królewscy architekci postawili te dwa bloki niby lustrzane katedry, dzieląc się splendorem Biblioteki z biedniejszymi dzielnicami za wzgórzem. Strzeliste wieże fasad rzucały cień nad doliną, ale same budynki, pełne witraży i maswerków, z przeszklonym dachem nad głównymi nawami, czerpały słońce szeroko, pozwalając czytać woluminy bez świec praktycznie do zmierzchu.

Dr Lara Quatermain przemierzała już korytarze Biblioteki wielokrotnie, tak że woźni i wózkowi znali ją i kiwali jej głową, gdy mijała ich z rękoma zaciśniętymi kurczowo wokół pokaźnego pakietu ksiąg. Miała swoje ulubione zakątki: świetlistą, przeszkloną aulę w Skrzydle Królowej Maud, galeryjkę z wyżłobionymi biurkami nad przepastną Arcana Cœlestia, gdzie z góry patrzyła na wielokolorowy labirynt regałów, stare lektorium z sufitem jak pożółkły pergamin, zapisanym czarodziejskimi symbolami Boccoba czy Tchnienie Prawdy, ogromny, półotwarty hall od strony morza, w który często wpadała świeża bryza. W tym ostatnim, na kunsztownych, kutych w zawijasy ławeczkach nie można było czytać ksiąg z wnętrza Biblioteki – powiewy, wilgotność, mówiono – ale dla Lary czasem robiono wyjątek.

Nie ustając jednak w podziwie dla wielkości i historii zamkniętej w Bibliotece, dziewczyna swoje ulubione miejsce miała poza nią. Najbardziej lubiła spędzać czas w ogrodach klasztoru od południa, a konkretniej nawet, na niewielkim, wyciągniętym nad klif tarasie, gdzie na żwirowanych alejkach stały ledwie dwie-trzy ławeczki, wciśnięte nieśmiało między krzewy bzu i dzikiej róży. To tu, z Historią Prowincji po starosuelsku i grubym wokabularzem dla wsparcia, Larę zastał Benji, stary znajomy jej ojca. Książka leżała rozwarta na ławce, zakładki powciskane między kartki słownika, ale pani doktor przysnęło się, fantastyczną drzemką pod promykami majowego słonka.

- Wiesz co dobre – roześmiał się Benji, kiedy dziewczyna wybudziła się, wyszarpnięta ze snu skrzekiem mewy. – Dzień dobry, Lara. Dobrze cię widzieć.

- Benji! – Dziewczyna, kobieta, pani doktor właściwie (choć ewidentnie nie rocznikowo, bo – szczególnie teraz, ledwo na jawie, jeszcze bez przyjęcia akademickiej powagi – wyglądała jak świeży pierwszoroczniak) zerwała się z ławki i skoczyła na starca, przytulając go całą sobą. W mgnieniu refleksji stężała na chwilę (nie była już dzieciakiem, który wskakiwał na wujka Benjamina jak kot, no nie wypadało), ale - luzując nieco uścisk – zaraz znów, kapkę dostojniej, przywarła do niego w przytulasie.

- Chwilę ci zeszło, żeby do nas wrócić, co? – Benji odwzajemnił uścisk i poklepał ją po plecach. Kiedyś pewnie, gdy brykała po skryptorium, kiedy z jej rodzicami przeglądali stare woluminy, pogładziłby ją po złotej grzywie. Jak to niesfornego dzieciaka, którym była, gdy nie poświęcano jej dość uwagi, nie wiedzieć czemu skupiając się na starych tomiszczach zamiast bawić z nią w chowanego między regałami biblioteki. No, ale teraz – no, pani doktor. Czas płynie. – Przeczytałaś już w Greyhawk całą bibliotekę Zagyga?

- To ciebie dobrze widzieć! – Promieniała. – Ile to lat będzie? Pięć?

- Siedem – poprawił Benji, ale bez satysfakcji. – Słyszałem, że ostatnio mniej cię ciągnęło na szlak. Edukowałaś się.

Bibliotekarz pochylił się lekko, zamiatając przed dziewczyną słomkowym kapeluszem. Oj, nie tylko posiwiał, ale i stracił sporo ze swojej dawnej grzywy.

- Gratuluję, pani doktor. – Uśmiechnął się na wspomnienie akademii, gdy dygnęła starannie. – Słyszałem, że summa cum laude. Przeszłaś przez program błyskawicznie, a potem praca – chwalona, cytowana. Dotarły mnie strzępki. Ciekawym reszty, nie powiem.

- Wybacz Benji, naprawdę. – Lara uśmiechnęła się przepraszająco, ale uśmiech jakoś z niej spłynął. – Trochę mnie zjadło… To całe studiowanie. Nie pisałam dawno. Nawet, kiedy tata zniknął i pisałeś… Przepraszam. Jakoś nie umiałam znaleźć słów po tym… Odejściu.

Benji z początku nic nie powiedział, zgarnął książki na bok i usiadł na ławeczce, wskazując żeby siadła przy nim. Wyklepał zgięte dno kapelusza od spodu i nałożył na siwą koronę wokół łysinki, filuternie wyginając rondo pod górę.

- Trzeba się pilnować od słońca – szturchnął ją łokciem. – Ja w moim wieku tym bardziej, ale i ty powinnaś. Słonko każdego grzeje. Twój ojciec wiedział – kapelusz zawsze ze sobą, wymiętolony, pogięty, ale zawsze ze sobą.

- Nie bądźmy chmurni w taką wiosnę – podjął za moment. – Cieszę się, że jesteś, że rozkwitasz. Że wyszłaś znów na świat, poza bibliotekę, poza akademię. Jak stary skryba gada, że najwięcej nauczysz się z ludźmi, w świecie, w podróży, to – chociaż mi płacą za siedzenie tutaj, w kurzu i literkach – to słuchaj, słuchaj, bo prawda.

- Amen i nie gadaj – Mrugnął, gdy chciała zaprotestować, czy to na gadkę czy na starego skrybę, bo dla niej zawsze był kompanem ojca i matki. A oni, nawet teraz, jawili się żywi, żywotni, od życia tętniący, zawsze pełni werwy, dowcipu, rozlatani po pokojach i nigdy cicho. Młodzi.

- Gdzie cię teraz ciągnie, powiedz? – Podjął. – Dobrze, że nie na wschód, tam źle się dzieje. A tu – ciekawie. Przyjechałaś, bo doszła cię Ścieżka? Słyszałaś?

- Ścieżka? – Zawahała się, szukając skojarzeń.

- Ścieżka Slerotina. Znaleźli ją w Yeol, na południu. Ma prowadzić przez Piece na drugą stronę – zreferował. – Podobno.

Lara otworzyła oczy szerzej. Czarne przy jej jasnej cerze sprawiały, że dziwiła się jeszcze bardziej.

- Patrzyłem, że suelskie księgi u ciebie, Historia Prowincji. Myślałem, że wiesz. Że szukasz – wyjaśnił. – Żeś już na tropie. A widzisz, czasem wiem coś przed tobą.

- Mhm – zrugała go kpiąco. – Bo akurat ktoś wie coś przed tobą, Benji, daj spokój. Mów! Mów więcej! Co z tą Ścieżką? Prawda czy następny Ur-Zaator wykopali?

- Pamiętasz Emila Quolleba? Historyk z Dyvers, spec od Suelii.

- Pamiętam – Skinęła. – Rodzice nie lubili go za bardzo.

- Nie dalej jak tydzień był tutaj, przetrząsał księgi w starym skryptorium. W tym temacie. – Benji ściągnął ręce na kolanach i wystawił się do słońca. – Radził się, ale zna się na rzeczy. Jeśli on szuka, to wie skąd wiatr wieje. Co by nie mówić, spec. A jak tego mało…

- No, no? – zaciekawiła się Lara.

- Obiło mi się o uszy, że Kompania Lazurowa… I inne zresztą, bo i w samym Yeol też, szukają ludzi. Speców. Chcą ruszać tam, szukać – tłumaczył. – Czego to możemy sami zgadywać, ale na miraż to nie wygląda.

- Przyjść do ciebie, zawsze człowieka ozłocisz! – Uradowała się. – Skąd ty zawsze wiesz to wszystko?

Benji uśmiechnął się szelmowsko i wskazał kciukiem na gmach za sobą.

- Robię w biznesie opartym na wiedzy.

- I mógłbyś coś z tego wreszcie mieć.

- Wiem z kim i jak najszybciej dostać się na miejsce, by wejść w skład grupy eksploracyjnej. – Mężczyzna mówił spokojnie, niby to bez wyrazu, ale powoli na usta zaczął wpełzać mu lekki uśmiech zadowolenia. – Obiło mi się o uszy, że będziesz w tych stronach…

- Nie! – Dziewczyna aż podskoczyła.

- Rozmawiałem ze znajomymi, że gdyby potrzeba było sprawdzonego eksperta… Czy ekspertki. – Starzec łypnął na nią spod kapelusza. – To mogą szykować umowę, bo na dniach będę mieć kogoś do polecenia.

- Benji! – Lara zaśmiała się, nie dowierzając. – Ty draniu!

* * *


- Pani podpisze, tu, tu i tu. – Młody brunet z mgiełką wąsa pod nosem wskazał palcem na wolne pola w zalanym literkami dokumencie. Miał okulary z dolną ramką, bez górnej oprawy i opiętą kamizelkę w romby. Wyglądał jakby ironicznie odgrywał starego księgowego, ale w zachowaniu był arcypoważny. – Dokument zawiera załączniki, które proszę przeczytać przed zobowiązaniem. Muszę zaznaczyć jako kluczowe, choć podkreśla to oczywiście sama umowa, że całe przedsięwzięcie objęte jest tajemnicą handlową. Pani udział nie może być zgłaszany żadnym podmiotom zewnętrznym bez zgody jednostki koordynującej, a wszystko, co zostanie znalezione i wszelki przebieg wydarzeń nie może być komunikowane nikomu spoza uczestników przedsięwzięcia objętych umową, czy to w formie ustnej, pisemnej czy jakiejkolwiek innej. Wszystkie przedmioty, surowce, dobra materialne, jak i informacje o potencjalnych…

- Dobrze, dobrze – Lara przerwała mu niecierpliwie. Powtarzali te formalności już chyba trzeci kwadrans i jej dobre wychowanie drżało w posadach. – Zorganizowaliście mi proch? Kule? Przygotowano osprzęt wedle wytycznych?

Urzędas trajkotał swoje i przebierał papierami i dziewczyna bała się, że w tym wszystkim zapomni o najważniejszym. Musiała mieć pewność.

- Kwestie dotyczące ekwipunku, jak i kwaterunku, transportu czy…

- Książę. – Dziewczyna spojrzała na niego, kręcąc głową. Ile jeszcze takich meandrów? – Poluzuj trochę kubrak, dobrze ci zrobi. Mów po ludzku – macie, co potrzeba?

Młody prawnik zdawał się zbity z pantałyku. Z półotwartymi ustami wyglądał jak kiełb.

- T-tak – potwierdził krótko. – Kwatermistrz zorganizował komplet produktów z przedstawionej listy.

- No i świetnie – powinszowała Lara. – Daj to podpiszę.

- Pani doktor. – Urzędnik położył dłoń na dłoni i splótł palce w gimnastyce. – Bardzo nas cieszy, że Wulberg-Salzton będzie mieć panią na pokładzie. Dla pełnej jasności muszę tylko raz jeszcze powtórzyć, że wszelkie obserwacje w spisanej formie - także w prywatnych dziennikach! - oraz ewentualne późniejsze publikacje naukowe, będą podlegały wglądowi jednostki koordynującej przed ich upublicznieniem…

Lara Quatermain miała dać się cenzurować bandzie chciwych gryzipiórków? Większość z nich pewnie nie odróżniłaby nawet starosuelskiej amfory od bakluńskiej urny pogrzebowej, a tu czelność mieli pakować się jeszcze z zapisami o możliwej redakcji w jej pracy naukowej!

Cóż zrobić, pomyślała, stawiając zamaszysty podpis w każdym z punktów. Dla bycia w takim miejscu jako jedna z pierwszych pewnie podpisałaby cyrograf i z samym Asmodeuszem. Żywa historia, żywe dzieje! Chciała tam być, póki coś jeszcze zostało z tej starożytności. Na miejsce, nim rozdziobią je do reszty! A co dalej - będziemy się martwić później.





 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 23-02-2025 o 21:55.
Panicz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 23-02-2025, 21:27   #4
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
I ruszyli!



Czarne Wrota wzrosły z niczego, dosłownie. Jeśli szukać by drobiazgowych zgryźliwców, którzy czepią się czegokolwiek, mogliby mówić: A nie, nie. A co z szopą, w której chronili się pasterze z Wrzosin? Ruinami szopy, trzeba by uściślić, bo chatynka w której czasem podsypiał Elbrecht Bregg (opiekun nad kozami), miała dziury w dachu i drzwi zawisłe na ostatnim zawiasie.

Ale i ci nie mieliby racji, bo pierwsze kijki i kamyki – prosta podstawa wieczornych ognisk – zmieniły swoje miejsce w układzie kijków i kamyków doliny kilkaset stóp dalej. I od tego się zaczęło, od utoczonych z kawałków piaskowca i wątłych gałęzi ognisk, przy których rozbijano namioty. Pierwsze i kolejne. Szybko wobec ich braku zaczęto klecić z dostępnego drewna szałasy i osłony – bardziej od słońca niż chłodu, bo temperatura z każdym dniem wiosny rosła, a słońce w Drusdygg potrafiło solidnie przygrzewać. Szczególnie tu, w swoistej niecce między Piecami a wzgórzami, które rozkładały się wokół, budując pod samymi zboczami gór piaszczysty, surowy kocioł.

Do namiotów i szałasów niebawem dołączyły tabory. Owszem, na początku było już parę wózków, ale większość towaru docierała na miejsce w końskich jukach. Oraz na grzbietach osiołków i mułów, które cierpliwie kluczyły między jarami i pagórkami doliny. Ściągnięcie poważniejszych wozów to był kawał roboty i często większość ładunku zostawała w tymczasowym obozie za Czarnorogiem, skąd do Wrót przerzucano go partiami na plecach i grzbietach.

Nie wiedzieć kiedy, obóz wrósł w krajobraz. Zaczęto go nazywać Kotłem i był pierwszym zetknięciem z Drusdygg dla większości przybyszów, którzy ściągali z północy. Stał się pomocniczym filarem do zaopatrywania osady, która w cieniach Ścieżki postawiła już pierwsze drewniane chaty, a szykowała się zaraz awansować w surowcach do kamienia.

Grimley, Randal, Seweryn i Lara, a niedługo wcześniej i Kai - wszyscy w drodze na miejsce przeszli przez Kocioł. Najpierw zetknęli się z tymi, którzy przybywali na miejsce, pełni nadziei i rzutcy w planach na przyszłość. I z tymi, których życie już zweryfikowało i którzy wynosili się z doliny, klnąc na czym świat stoi. Tych drugich nie brakowało, ale póki co, obietnica bogactwa zasysała tych pierwszych szerokim strumieniem.

Kiedy dotarli do Czarnych Wrót, jak któryś z pierwszego rzutu poszukiwiaczy fortuny ochrzcił obóz w pobliżu wejścia w głąb Ścieżki (której to nazwa nie była już w powszechnym użytku – tę znali nieliczni oczytani eksperci, którzy skojarzyli, że w starej literaturze suelskiej pojawiały się wzmianki o korytarzu pod górami wytyczonym przez arcymaga Slerotina), osada była już właściwie miasteczkiem.

Miała piętrową rezydencję przedstawiciela władz Ligi, Rodryka Saliny, która to rezydencja dumnie wznosiła ponad inne budynki powiewającą flagę Zjednoczonych Prowincji. Miała baraki wojskowe dla skromnego kontyngentu ściągniętych tu żołnierzy i strażników z Westburn. Szeryfem, który zawzięcie próbował skoordynować współpracę między zlepkiem różnych obecnych na miejscu sił (i który nie bał się brać sprawiedliwości we własne ręce, gdy nadarzała się okazja – a te nadarzały się częściej niż nie) był Owain Graft. Siwy jak gołąbek, ale ciągle krzepki (o czym pijani awanturnicy przekonywali się regularnie) weteran z Keolandii, wciągnięty na listę obywateli Ligi po odsłużeniu w jej wojskach dwóch ciężkich dekad. Jemu też (skromna nobilitacja, patrząc po budynkach, które postawiły kompanie ekspedycyjne, ale zawsze jakaś) powierzono własny adres, choć jego chacie bliżej było do niedużej leśniczówki niż rezydencji notabla.

Na co dzień dzielił obowiązki z Kurtem Curze, zwanym za plecami Kudłaczem (po prawdzie, ksywka mu nie przeszkadzała, ale chętnych na poufałość nie było) – robiącym tu raz za bajlifa, raz za sierżanta, a de facto odciążającym po prostu Grafta jako jego zastępca. Ten był z profesji łowczym, ale swoje w najemnym kontyngencie, który Wolna Liga wysłała do Keolandii odrobił, poznając wojskowy dryl i wojskowe picie. We Wrotach znany był zwłaszcza z drugiego, bo jego kwaterę stanowił pokój na górze gospody Górnicza Dola (zwanej krócej Górnikiem), więc nie miał daleko na biesiadną i po robocie, a czasem i w trakcie, zachodził na dół wychylić dwa, albo dwadzieścia.

Karczmy we Wrotach były dwie – wspomniana wyżej i pierwsza, Czarny Diament, gdzie karmiono nieco lepiej, ale bez szału. Zresztą - klienci nie zwykli narzekać na żarcie, póki było czym je zapijać. Oprócz tego Żelazna Kompania Ekspedycyjna (jeden z handlowych potentatów we wschodniej części Morza Lazurowego) postawiła swoją kantynę, gdzie z początku wstęp mieli tylko pracownicy, ale pieniądz nie śmierdzi, więc szybko otwarto się na klienta.

Na uboczu, z bezpiecznym dystansem wobec pojawiających się kolejnymi falami namiotów i szałasów, stanęła budowla inna od wszystkich. Miała dziwaczną, powstałą ze skalnych bloków (jakby z nieba runęły!) konstrukcję. Tu pomieszkiwał główny doradca Saliny, mistrz Wedryk Weld. Czarodziej oczywiście, czego nie ukrywał, a co podkreślały dziwaczne rekwizyty, które walały się wokół jego pracowni.

Swoje budynki postawili też najważniejsi gracze w całym zamieszaniu, czyli wielkie handlowe czy inwestycyjne spółki. Na początku finansowane z daleka ekspedycje zaczynały od namiotów, wokół których koliście rozrastały się kolejne, ale kiedy na miejsce wkroczyła polityka i do działania na miejscu potrzeba było włączyć szczególnego sortu specjalistów, szybko postawiono podmurowane rezydencje. Teraz każda z finansowych machin miała już na miejscu swoją siedzibę, ale też często magazyny, sklepy i faktorie otwarte dla poszukiwaczy i inne, bardziej wyspecjalizowane przybytki.

Za taki specjalny przybytek należało uznać polowy szpital Żelaznej Kompanii (nazwa była może nieco naciągana, ale budynek nie był już ledwie jurtą i mógł na raz przyjąć kilkunastu chorych i rannych), a z przybyciem Seweryna Drachenwulfa swoje ambicje w tym kierunku planowała też rozwinąć spółka Wulberga-Salztona. Pewni, że na tym stratni nie będą, inwestorzy z Loftwick postawili z kolei na zamtuz, celnie odpowiadając na potrzeby zdziczałych mężczyzn z nadmiarem wolnego czasu. Czego by nie mówić, zapewnili sobie niezłą kontrolę nad przepływem informacji w miasteczku i spory dopływ złota, gdy rozochoceni poszukiwacze w godzinie konieczności gotowi byli płacić tym, co wyłupali ze skał.

Innym źródłem straty dla ofiar złotej gorączki, a zysku dla zagranicznego kapitału było kasyno czy dom gry, jak nazwano niewielką szulernię z pokerem, kośćmi i stołem do wintraka. Dopełnieniem potrzeb mieszkańców była opieka duchowa, którą nad społecznością objął brat Karl Glidwalt – młody i energiczny kapłan Zilchusa. Jak przystało na sługę boga, który czuwał nad handlem i pieniądzem, brat Karl był bardzo przedsiębiorczy, ferując pakietami błogosławieństw zależnymi od wysokości datków i dbając, by na żadną z kompanii handlowych nigdy nie padło złe słowo. Mógł nie być całkiem bezinteresowny, szczególnie wobec Aerdyjskiej Grupy Rozwojowej, która to spółka postawiła na miejscu kapliczkę dla jego boga – od razu z przyjemną zakrystią do zamieszkania.

Kai, Lara, Seweryn, Randal i Grimley trafili na miejsce, gdy nie było już zlepkiem namiotów, ale jeszcze nie pełnoprawnym miastem. Trafili na miejsce w czas wielkiego ferworu, rywalizacji między kompaniami i tajemniczych wydarzeń dookoła. W czas euforii i niepewności.

Dano im odczuć, że są tu nieprzypadkowo i coś odróżnia ich od szarych twarzy mijanych dookoła. Mieli być istotni dla interesów spółki, jak tłumaczono i obiecywano im, że wkrótce dostąpią zaszczytu wejścia w głąb Ścieżki. Do tego czasu nie brakowało im zajęć, ale w powietrzu czuło się napięcie i oczekiwanie. Wulberg-Salzton miał chwilowo wstrzymaną możliwość eksploracji korytarza, bo któryś z konkurentów złośliwym manewrem zakwestionował ważność licencji górniczej spółki, ale wybój był do przebycia. Rzucanie sobie wzajem kłód pod nogi było w końcu w Czarnych Wrotach codziennością.

* * *


28 sierpnia, 591 WR




Budynek Kompanii Lazurowej, która dzieliła swe progi ze spółką Wulberga-Salztona – w opinii niektórych niepotrzebnie namnażając byty, skoro i tak było wiadomo, kto tu rządzi (ten kto wykłada najwięcej kasy, to jasne!) - z zewnątrz nie wyglądał może nadto okazale, ale w środku urządzony był już w ponadlokalnym standardzie.

Całą, pokaźną konstrukcję zbito z bali nawiezionych ze wzgórz w pobliżu, stawiając zwykły prostokąt z jednym piętrem i niskim dachem bez strychu. Zapowiedź, że wnętrze może być ciekawsze niż nudnawa bryła stanowiły drzwi – pomalowane na lazurowo, szersze niż drzwiowa norma i z metalową kołatką w kształcie keolandzkiego, kroczącego lwa (nie zwykłej tam płaskiej lwiej głowy, ale prawdziwej figurki, do tego zwiezionej z samego Gradsulu).

Środek otwierał się ogólną izbą z długim biurkiem recepcji, gdzie zbywano petentów i odławiano frajerów do golenia. By jedni i drudzy mogli poczuć respekt wobec instytucji, ściany ozdabiały keolandzkie i gradsulskie tarcze herbowe, niekiedy ze skrzyżowanymi szablami czy mieczami, albo innym orężem. W jednym rogu zawieszono herbowy pawęż z Longspear, oddając skinienie dla lokalnego junior partnera w całym przedsięwzięciu. Miłośnicy militariów mogli gapić się na ściany z obitych niebieskim zamszem drewnianych foteli i ław, które rozstawiono wokół sali, ale na zaplecze nie mieli już wstępu.

Tam zaś, w przestrzeni kompanijnej, mieściły się biura, magazynki i pokoje mieszkalne dla paru istotnych dla inwestycji figur. Tam skromny pokoik (skromny jak dla kogo, bo z wygodnym siennikiem, kufrem i nawet biurkiem!) dostał Kai i tam swój gabinet miała Wylla van Coen, która dostała ambitne zadanie wyciśnięcia z Drusdygg ile wlezie. Na chwałę akcjonariuszom!

Dziś, po raz pierwszy razem w tym gronie za drzwiami jej biura, spotkali się Kai, Lara, Randal, Grimley i Seweryn. Znali się już, krócej-dłużej i lepiej-gorzej, a każdy wiedział też (na tyle na ile można się było w tym połapać), co inni mają tu robić. Tu, w znaczeniu Czarnych Wrót i roli w działaniach Kompanii. Bo tu, w znaczeniu jej gabinetu, jasności nie miał nikt z nich.

- Przejdźmy do rzeczy. – Preszła do rzeczy Wylla, zgrabnie odprawiając wcześniej z każdym i z grupą wespół grzecznościowe formułki. Usadziła ich wygodnie – na miejscu były już krzesła dla każdego, więc wiedzieli, że to nie spontan. - Zastanawiacie się, czemu widzimy się tu w tym składzie – i zgadujecie, że kręci się to wokół Ścieżki i tego, dlaczego wciąż nie postawiliście tam jeszcze nogi. Nad tym też pewnie dumacie, choć Kai mógł już coś wam pisnąć.

Parę spojrzeń prześlizgnęło się po półelfie, ale aktor nawet nie mrugnął.

- Dobrze zgadnięte. Powody polityczne, by oszczędzić detali, wstrzymały w ostatnich tygodniach nasz dostęp do Ścieżki. Lokalna władza ma problemy i potrzebuje wycisnąć od inwestorów ile może. Przy okazji zasłaniając się nami od zarzutu, że nic z tymi problemami nie robi. – Kobieta miała przyjemny głos, dość niski jak na niewiastę i z lekką chrypką, ale teatralny czy salonowy może, staranny przy każdym słowie i zgłosce. Nie dało się pominąć, że mówiła perfekcyjnym wspólnym jak z serca Greyhawk, choć dobrze wiedziała, że wszyscy zebrani (poza Larą) częściej na co dzień mówili po keolandzku. Sama też zresztą mówiła zwykle w tym języku i to bez cienia akcentu, ale za drzwiami gabinetu czy w sprawach Kompanii, momentalnie przełączała się na Współny. - Poza aspektami finansowymi i pochodnymi, którymi nie muszę was kłopotać, dla powodzenia naszej współpracy z lokalną reprezentacją Zjednoczonych Prowincji, istotny jest też aspekt osobowy. Dedykowanie personelu, który – że tak to wyrażę – dowiedzie działającego partnerstwa publiczno-prywatnego w sprawach Doliny Drusdygg i zaangażowania obu stron w rozwiązywanie napotkanych problemów. Konkretnie: Was.

- Pani Wyllo... – ośmielił się Seweryn. W kobiecie było coś, co napawało go respektem, może i swego rodzaju tremą. To jak się wyrażała, poruszała czy nosiła - nawet gdy wrzucała na luz i w koleżeńskiej atmosferze pozwalała sobie na szklaneczkę bisselskiego brandy (po pracy oczywiście). Z drugiej strony ciągnęło go do niej – piękna, jasnoskóra, elfia niemal, z włosami w kolorze miedzi i błękitnymi oczami, przypominała mu matkę. Nie pamiętał wiele, ale wspomnienie z dzieciństwa zawsze upiększa.

- Sewerynie – odpowiedziała ciepło, ale stanowczo. - Umawialiśmy się, że mówimy sobie wszyscy po imieniu. Proszę, jesteśmy tutaj kolegami.

Kai znów wytrwał bez gestu, ale w środku bardzo chciał parsknąć.

- Pan Rodryk Salina - który stanowi tu przewodniczącego Rady Wrót, jak nazwano powołany organ współpracy władz lokalnych i eksploratorów Ścieżki, co pewnie już wiecie - potrzebuje pomocy przy sprawie "znikniętej wioski". - Wylla podjęła po pauzie, widząc że medyk wycofał się z mówienia. - Słyszeliście już o niewyjaśnionej sprawie z zaginionymi mieszkańcami Wrzosin. Teraz, o czym pewnie jeszcze nie wiecie, ale długo w ciszy to nie zostanie, zawieruszyła się im kolejna. Wybaczcie, może nie powinnam...

Kobieta ściągnęła usta i ciągnęła dalej: - Potrzeba, aby sprawie przyjrzał się ktoś z naszego sektora, zdejmując część odpowiedzialności z pana Saliny i uchylając zarzutów, że jego władza jest niekompetentna i nie współpracuje z partnerami. Wasz udział tu jest nieprzypadkowy: dwaj paladyni Zakonu Karzącej Ręki Sprawiedliwości, dwoje uznanych ekspertów z zakresu medycyny i reprezentant skrzydła biznesowego naszej organizacji mają dać rękojmię, że do rozwikłania sprawy zaangażowano najlepszych ekspertów.

- Oho – mruknął Grimley. - Szukają kozłów? Mamy wystawiać się na odstrzał?

- Zapewniam was, że nie o takich ekspertów chodzi. Nie, poza pudrowaniem sprawy faktycznie potrzebują kogoś kompetentnego. Politycznie nic wam nie grozi – jesteście pod opieką Kompanii i moją, dopóki coś tutaj znaczę. – Pani Dyrektor skinęła im dyrektorsko. - A wierzę, że coś znaczę.

- O jaką wioskę tym razem chodzi? – włączył się Randal.

- Jeszcze nie wiem, ale jutro wtajemniczy was pan Salina. Czas to pieniądz, mówią, ale pan Salina próbuje wynegocjować jeszcze korzystniejszy układ z naszymi konkurentami i wstrzymał naszą gotowość. – Wylla wzruszyła ramionami. - Szkoda, ale rezultat ten sam. Nie dostanie lepszej umowy i jutro będzie rozmawiać z wami.

- Abstrahując od doniosłości sprawy, nie sposób nie zauważyć, że jest to temat poboczny wobec Ścieżki – zwróciła uwagę Lara. Los wioski nie był jej obojętny, ale nie znosiła niedokończonych wątków i kłuło ją, że wprowadzony na początku temat Ścieżki zawisł gdzieś w powietrzu.

- Przywrócenie nam dostępu do Ścieżki, jak i wasz udział w jej eksploracji, który, jak wiem Laro, jest dla ciebie szczególnie istotny i jako wielkiej sympatyczki nauki, upragniony również przeze mnie, ma być formą odpłaty za wasze zaangażowanie w pomoc panu Salinie – wyjaśniała van Coen. - Wasza pomoc ma objąć różne obszary, a z dobrego źródła wiem, że niekompetencja niektórych czynników doprowadzi do tego, że szybciej niż później będziecie też pewnie musieli pomagać i w głębi Ścieżki. Co jest dla nas wielce pożądanym rezultatem.

- Mamy robić za sprzątaczy dla Saliny? – uruchomił się Kai. - Ludzie od brudnej roboty?

- Nie spodziewam się, aby to była szczególnie brudna robota na poziomie etycznym, jeśli to masz na myśli, Kai. Choć, jasna sprawa, etyka w biznesie bywa trudna w utrzymaniu. – Kobieta pozwoliła sobie na lekki uśmiech. - Ogółem, możliwe, że będzie trzeba pobrudzić się w sensie dosłownym. Nie wiem, czego dokładnie pan Salina będzie od was oczekiwać, ale bardzo chciałabym wiedzieć. I mam nadzieję, że wiecie jak ważne jest, abyście dzielili się ze mną informacjami. Tymi i wszystkimi innymi, które nabędziecie w ramach tej współpracy.

- Jasne – przytaknął półelf. - Wiemy dla kogo ostatecznie pracujemy.


* * *


29 sierpnia, 591 WR


- ...Także tak jak to sobie panowie omówiliśmy... I pani, ma się rozumieć... Pani doktor. – Salina stukał ołówkiem w papiery przed sobą, jakby omawiał czy odhaczał kolejne punkty w założonej agendzie. - Także jak sobie omówiliśmy, będę na panów-panią, liczył. Zakładam, że podejmiecie się działania, ma się rozumieć, bez zwłoki i – oczywiście-jasne? - w absolutnym zaufaniu, nie dzieląc się z nikim tymi naszymi sprawami...

- Oczywiście-jasne – potwierdził ochoczo Grimley. Nie wiadomo, kpiąco czy z powagą.

- Właśnie, właaaśnie. Zaufanie i tuuutaj, tutaj miałem dla panów... Pani... Jedną, niedużą sprawę na początek. – Salina przebierał ołówkiem i wiercił się w fotelu. - Na Ścieżce ostatnio niby roboty wstrzymano... Ale ktoś tam kopał-działał, no, tutaj górnicy nasi kopali trochę, bo był zawalony korytarzyk... Trzeba było odkopać. Słyszałem, że trochę się im tam coś popsuło, obsunęło. No, że wczoraj tam znaleźli jakiegoś stwora czy coś i nie znali się, co z tym zrobić.

Oho, pomyślała Lara, w myślach słysząc już szczęk spustu. Zaczyna się.

- Chciałbym, dobrze-dobrze by było, żebyście tam pan... Państwo się rozglądnęli, zajęli tym-tym, co to tam znaleźli. Ubili może, jak będzie trzeba, albo zgarnęli, nie wiem. – Rodryk odłożył ołówek i skrzyżował potężne dłonie, postukując nimi nerwowo o blat. - Tam jest korytarzyk taki... Z potencjałem. Że warto się rozejrzeć-że można, rozumiecie państwo, od razu... To byście tę sprawę rozwiązali i od razu mogli przepatrzeć, co to-to tam... Pani by oceniła, spojrzała, pani doktor. Bo to historia może być, rzeczy wiekowe...

Mężczyzna odchylił się na moment w fotelu, skrzypiąc tyłkiem na skórzanym obiciu. Wysoki i wielki, nie gruby, choć trochę i gruby, ale wielki, Salina dudnił przy każdym kroku, stukał, skrzypiał, albo w inny sposób dawał dźwiękowo znać o swoim istnieniu. Zaraz miał zadudnić znowu.

- Panie starosto!

Drzwi do gabinetu Saliny otwarły się z hukiem. Do środka wpadł młody górnik i byłby wtargnął w swym impecie nawet poza dywanik pod drzwiami, ale w końcu wyhamowało go dwóch zbójów, stojących na straży przed drzwiami. Potrzeba było jeszcze trzeciego, by usadzić rozpędzonego kopacza i by furiat zaczął wreszcie mówić o co chodzi.

- No weszli-my, no mieli nie, ale weszli-my...

- C-co takiego? – Zadudnił Salina, tym razem tak głosem, jak i pięścią o biurko.

- No weszli tam w korytarz i dziabło ich... Znowu dziabło – mamrotał przerażony górnik. - Zamknęli-my, ale chłopy zostali tam...

- DO JASNEJ... – Starosta chciał zakląć głośno, ale wyhamował i wściekłość przerzucił na głuchy ryk. - AAARGH!

- Szybko tam, medyk może być potrzebny... I reszta też! – gorączkował się Salina. - O tym gadałem wam, lecieć tam! Bert, Grebo, Hans – lecieć z nimi, biegiem!


* * *


Bieg do Wrót i w głąb samej Ścieżki rzeczywiście był szybki. Niemal jak lot. Sprinterzy, choć czując, że bez broni się nie obejdzie, zdążyli zgarnąć swój oręż, rozglądać się po drodze nie mieli czasu. Prowadzeni przez Hansa, który kojarzył, gdzie mają lecieć, wyhamowali dopiero na miejscu.

Byli w niedużej, półokrągłej komnacie na końcu niedawno odgruzowanego korytarza. Na ziemi paliła się górnicza latarnia, przy drgnięciach płomienia rzucając na ściany fantastyczne cienie. Kai potrafił lepiej niż inni dostrzec geometryczne, labiryntowe reliefy w granitowych płytach, które obudowały pomieszczenie ze wszystkich stron. Reszta musiała mocniej wytężać wzrok, ale wszyscy dostrzegli ruch w prawym kącie sali. Jeśli nawet by nie dostrzegli, ruch zaraz dał o sobie znać głosem. Jękiem i charkotem.

W rogu leżał mężczyzna, młody robotnik w rozchełstanej koszuli i bryczesach, przebierający nogami w drgawkach aż pospadały mu buty. Obok był oskard i rozbita lampa, a parę kroków od niego kształt w ścianie rysował się w drzwi. Coś musiało wypaść na niego zza drzwi, to jasne.

- Tym-to – Hans podszedł bliżej zaznaczonej lekkim wgłębieniem bryły, która mogła być drzwiami i wskazał nerwowo na prostokątną, wyślizganą płytkę w ścianie. - T-t-to otwiera...

W tym czasie Grebo schylił się, odpalając pochodnię od płomienia stojącej na środku lampy. Ogień buchnął na moment mocniej, odsłaniając wszystkie rogi komnaty, gdzie zalegał gruz i szczurze szczątki. Cienie zafalowały nerwowo, niestabilnie. Prawie jak nogi pod trójką zbrojnych, którzy mieli asystować bohaterom Kompanii.

Ktoś przełknął ślinę, gdzieś kapnęła woda. Minęły może sekundy, ale poza jękiem mężczyzny w rogu, przestrzeń wypełniała wyłącznie cisza.

 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 25-02-2025 o 01:00.
Panicz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 27-02-2025, 09:09   #5
Młot na erpegowców
 
Alex Tyler's Avatar
 
Reputacja: 1 Alex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputacjęAlex Tyler ma wspaniałą reputację
Krople wiosennego dżdżu tłukły niestrudzenie w stare zdobne okna ze szczeblinami, wybijając na ich gładkiej powierzchni miarową melodię. Przy akompaniamencie tej naturalnej kompozycji blady księżycowy blask korzystając z przychylności rozsuniętych zasłon, spływał wprost z roniącego łzy nieba i wykazując się podobną kroplom deszczu upartością, próbował dostać się przez zanieczyszczone kwatery do wnętrza skrywanego przez nie gabinetu. Odgrodzone przez ponad cal szkła pomieszczenie było całkiem okazałe, światło przygasającej olejowej lampy posadzonej na rzeźbionym biurku z furyondzkiego orzecha ledwie muskało jego najdalsze zakamarki. Pierwszą rzucającą się w oczy rzeczą były wszechobecne ślady zaniedbania, wszystkie zgromadzone pośród jego ścian meble i eksponaty oprószone były popielatym kurzem, a górne kąty pokrywały zwoje pajęczyn. Jakby dla podkreślenia tego wszystkiego wewnątrz zalegało ciężkie, zastałe powietrze. Zarazem tańczący płomień gorejącej lampy odsłaniał jego imponujący wystrój, godny najwspanialszych muzeów. Albowiem prócz pięknie wykończonych, acz nieco zaniedbanych biblioteczek, konsol, żardinier i kabinetów, a także wytwornego kominka i eleganckiego biurka, wnętrze wypełnione było dziesiątkami archeologicznych skarbów. Składały się na nie umieszczone w oszklonych gablotach, powieszone na ścianach albo wystawione na stojakach najprzeróżniejsze eksponaty pochodzące z tak zapomnianych miejsc, jak starożytne Miasto Letnich Gwiazd i Zaginione Miasto Sueli, Imperium Flan czy Suel, Stare Ferrond, Cesarstwo Bakluńskie, a także Cesarstwo Torhoon. Przebywająca wewnątrz młoda kobieta zdawała się jakby niepomna tych wszystkich świadectw dawno utraconych cywilizacji, głęboko skupiona na zupełnie czym innym. Zasiadając przy biurku z orzecha, pochylała się nad jakimś starym dziennikiem i korzystając z blasku lampy, z zapałem wertowała jego stronice. Niedaleko jej lewej ręki, zaraz obok rodzinnego obrazka przedstawiającego wytwornych rodziców z jasnoblond córką i palącej się lampy, spoczywał też jakiś wystrzępiony welin. W końcu dziewczyna natrafiła na to, czego szukała, co też zaakcentowała mimowolnym cichym sapnięciem. Wbrew jej oczekiwaniom nie było tego wiele, ale skreślone na marginesie ogólnikowe uwagi autora niewątpliwie dotyczyły interesujących ją aktualnie południowych rejonów Starego Keolandu.


Tragiczny morski wypadek, który pozbawił nastoletnią Larę Quatermain matki, lady Amelii Livingstone, a ją samą cisnął wprost na jedną z bezludnych wysp tropikalnego archipelagu położonego między południowym wybrzeżem zachodniego Oerik a Polarią, gdzie zupełnie osamotniona musiała przetrwać wiele ciężkich tygodni w leśnej dziczy, sprawił, że na wiele długich lat wygasła w niej rodzinna pasja do podróży i antycznych tajemnic. Z jej ojcem stało się wręcz odwrotnie, śmierć żony i tymczasowe zaginięcie córki tylko je nasiliły. Niewątpliwie musiały stanowić dlań swego rodzaju ucieczkę od nieprzyjemnych myśli.

W ciągu następnych lat, gdy prof. sir David Quatermain, znamienity członek greyhawskich Poszukiwaczy Tajemnic, systematycznie wyprawiał się w coraz dalsze zakątki Oerik na jeszcze kosztowniejsze i niebezpieczniejsze archeologiczne ekspedycje, w przerwach pomiędzy nimi nie zabawiając na dłużej niż kilka tygodni w domu, jego powoli wchodząca w dorosłość córka studiowała zapamiętale nauki medyczne i ślęczała samotnie po nocach nad podręcznikami w popadającej w zaniedbanie rodowej posiadłości. Nie potrafiła go jednak za to winić, skoro sama również szukała sobie sposobu na poradzenie z rodzinną tragedią. Stąd też czuła, że nie ma prawa go oceniać, zwłaszcza że zawsze był dla niej wspaniały. Dziewczyna z czasem uzyskała stopień naukowy doktora i rozpoczęła praktykę zawodową jako medyk. Mimo to daleko jej było do poczucia spełnienia. Czegoś jej w życiu brakowało. I doskonale wiedziała czego, ale instynktowny lęk zrodzony przez traumę sprzed lat był silniejszy. Czas słabo goił rany bowiem jej noce do tej pory bywały niespokojne.

Acz kiedy miesiące później nadeszła w duchu z dawien spodziewana, wielce nieprzyjemna wiadomość o losie jej ojca, zaginionego podczas ostatniej z wypraw do położonej w centralnym Oerik Zindii, po kilku dniach pełnych smutku i zatroskania zaszła w niej gwałtowna przemiana. Nagle postanowiła, że niezależnie od konsekwencji, z szacunku dla swych rodziców i samej siebie już nigdy nie odrzuci przepełniającej ją miłości do archeologicznych odkryć i przygód. Państwo Quatermain byli pełnymi pasji badaczami, gotowymi poświęcić życie dla pogoni za antycznymi tajemnicami. Urodzonymi poszukiwaczami przygód i uczonymi. I ona też taka była. Nie potrafiła już dłużej tego w sobie tłumić, nie mogła porzucić tak wspaniałego dziedzictwa, szczególnie jako jego ostatnia powierniczka. Z dnia na dzień zamknęła swoją lecznicę i podążając za zewem swej krwi, wyruszyła w daleką podróż.


Skromna drewniana weranda jeszcze skromniejszej chaty zaskrzypiała pod nierównymi krokami. Wkrótce potem rozległo się bezładne pukanie. W odpowiedzi nierówno osadzone drzwi uchyliły się z mozołem, uwalniając zgromadzony wewnątrz fetor i zaduch.
— To jak byndzie, idziesz na poprawiny do „Górniczej Doli”? — zapytał wsparty o futrynę, ewidentnie *wczorajszy* Gert.
— A dajże spokój, po cóż płacić wydrwigroszowi! — odparł na propozycję równie sponiewierany gospodarz – Rogvor. — Może i raz ci siem poszczęściło, ale z kupra samorodkami ni miotasz. Tako i ja. Mam zacniejszy plan. Lepij wstąp do mje, napijmy się moji księżycówki. Ostała mi siem jeszcze butelczyna, czy dwie. Zaświadczam, iż przedni towar.
— Taki przedni, że ino raz mi starczy — zapewnił towarzysz od kielicha. — Twój zajzajer jezd niby pożyczka u lichwiarza. Za wysoki procent i trza szybko zwracać. Ha! Przedni to po nim jeno zwrot, jak bogi kocham.
— A to laga ci w rzyć!
— I tobie, na podobie w dziobie... Ty! — rozmówca nagle stuknął gospodarza łokciem. — Patrz tylko, jaka panna idzie!
Obaj doświadczeni kociokwikiem panowie kulturalnie uchylili czapki w pozdrowieniu, a przechodząca przyjezdna, ładnie ubrana suelanka o jasnych włosach, w odpowiedzi skinęła im delikatnie głową i wymówiła dźwięczne „Dzień Dobry”. Wyglądało, jakby dokądś się spieszyła.
— Wielkomiastowa jaka, z Loftwick abo nawet Gradsul — stwierdził Gert.
— Naschodzili się niby świnie do koryta paniska i kupce, paść się bogactwach ziemi naszych dziadów, na naszym pocie i krwawicy żerować. Ucziwem ludziom prace odbierać. Hatfu!
— A dajże spokój, ta akurat miła. Uśmiechła się, dzień dobry rzekła. Nosa ni zadziero.
— Co innego mogłaby zadrzeć. Hje, hje.
— Powiedział szermierz, co krótkim mieczem operuje, do tego stempionym. Zresztom łuna nie miała nawyt kiecy jeno te, no... pludry. Ino jakie obcinsłe.
— Snadź tako siem noszo paniska miastowe.
— A niech siem noszo. Potym przez obcisk skończo jako impotenty. Takoż jak ty.
— Dziołcha to, toteż jeji to nie grozi… takoż i tobie.
Pełna przekomarzań rozmowa czerwonolicych górników trwała jeszcze w najlepsze, gdy prędko przebierająca nogami młoda kobieta zdążyła im zniknąć z oczu.

Ówczesny poranek nie był najfortunniejszym dla Lary Quatermain. Noc bez mała zeszła jej na wertowaniu ksiąg mogących rzucić nieco światła na zawartość Ścieżki Slerotina. W efekcie zatracenia się we frapującej lekturze bardzo późno poszła spać i bardzo późno się obudziła. Zdawszy sobie sprawę, że za niedługo odbędzie się umówione spotkanie z Wyllą van Coen, zerwała się gwałtownie z posłania, w wielkim i chaotycznym pośpiechu przystępując do porannej toalety i narzucenia na siebie przyodziewku. Na sam koniec wciągnęła pończochy i wzuła buty pod kolano wykonane z giętkiej, acz wytrzymałej skóry, by chwilę później, niemalże wybiegając, opuścić swój pokój w „Czarnym Diamencie”. Przechodząc chyżym krokiem przez gospodę, mimo oczywistej ochoty musiała zrezygnować ze zwyczajowej porannej herbaty. Niemniej zgodnie z zasadami dobrego wychowania pozdrowiła oberżystę i dziewki służebne, po czym wdarła się na ulice Czarnych Wrót. Na szczęście napędzany lekkim stresem marsz po świeżym powietrzu szybko i definitywnie ją rozbudził.

Dopiero po dostaniu się do środka budynku Kompanii Lazurowej, dzielącej swe progi ze spółką Wulberga-Salztona, niewiasta odetchnęła z ulgą. Spóźniła się, a i owszem, ale chyba nieznacznie. Wkrótce po pokonaniu recepcji dostała się na zaplecze i stanęła przed drzwiami biura van Coen, objawiając się w całej krasie i przy lekkiej zadyszce swoim przyszłym czterem kompanom. Lara Quatermain etnicznie była suelanką ze Zjednoczonego Królestwa Ahlissa, należącą do rodu mogącego prześledzić swe korzenie aż do pierwszych suelskich osadników w tamtym regionie, aczkolwiek jej rodzina przeniosła się do Wolnego Miasta Greyhawk niedługo po druzgocącym podboju kraju przez wojska rozrastającego się Królestwa Aerdy. Awanturniczka miała jasną cerę, sięgające za ramiona i spięte w półkucyk włosy w kolorze jasnego blondu oraz praktycznie niespotykane w tej kombinacji czarne oczy o bystrym spojrzeniu. Liczyła sobie dwadzieścia cztery wiosny i mimo obszernej wiedzy oraz okularów budzących powierzchowne skojarzenia ze stereotypowym uczonym była bardzo wysportowana i wygimnastykowana, co wręcz doskonale odzwierciedlała jej budowa ciała. Znak szczególny dziewczyny stanowił mały pieprzyk nad lewym kącikiem ust.




Wówczas delikatnie pognieciony, ale ogółem zadbany strój Lary trafnie oddawał wyobrażenie młodej damy z dobrego domu prowadzącej awanturniczy tryb życia. Złożony był z eleganckich i dobrze skrojonych, materiałowo wytrzymałych elementów utrzymanych w białej tonacji, a uzupełniał go wymyślny skórzany pancerz uzupełniony o bardzo krótkie szorty. Małe okulary znajdujące się na jej skromnym nosie miały okrągłe szkiełka w pozłacanej, drucianej oprawie.

Dziewczyna kulturalnie przywitała się ze wszystkimi. Mówiła w sposób energiczny, acz dystyngowany i uprzejmy, z wyrazistym i charakterystycznym akcentem. Głos miała nieco niski, przyjemny dla ucha.


Wymuszony biurokratyczną obstrukcją okres przestoju stanowił dla Lary wolny czas rozciągający się na długość, jak się okazało, tygodnia. Został on spędzony przez nią w dużej mierze w Czarnych Wrotach, tak więc bezczynnie jeśli chodziło o eksplorację podziemi, ale bynajmniej bezproduktywnie. Awanturniczka wykorzystała go na zorientowanie się w panującej sytuacji i poszerzenie wiedzy o okolicy oraz bezpośrednie z nią zaznajomienie. Przede wszystkim jednak poszerzała wiedzę teoretyczną na temat Ścieżki Slerotina korzystając z każdego dostępnego fragmentu wyłuskanego z osiągalnego lokalnie i zabranego ze sobą księgozbioru.

Kres oczekiwania na wejście do górskiej otchłani nadszedł w jej ulubiony sposób, nagły i emocjonujący. Naglący pośpiech sprawił jednak, że na pierwszą wizytę nie zabrała swojego całego dobytku. Zaledwie służące jej za środki ostateczne do samoobrony: bakluński bułat i arkebuz o dwóch lufach. A także zawierający podstawowy ekwipunek mały plecak w kształcie podobnym kostki. Z tego samego powodu nie miała okazji porządnie przyjrzeć się architekturze, i tak z grubsza rozgrabionego, wnętrza, zaledwie przelatując wzrokiem pokonywane komnaty. Na miejscu zaś jej uwagę przykuł mężczyzna w potrzebie. Skupiając się na odruchu serca i obowiązującej ją medycznej przysiędze Allitura ledwie zerknęła na płaskorzeźby zdobiące granitowe płyty i wskazaną przez Hansa płytę dotykową, przypadając szybko do górnika w pokrwawionej koszuli.
— Dzień Dobry, jestem dr Lara Quatermain. Jak pan się czuje? — zapytała grzecznie, zarazem mając w zamiarze zbadać poziom reakcji i przytomność rannego. — Gdzie pana boli?
Od razu też przeszła do próby diagnozy. Na szczęście miała w plecaczku akcesoria medyka, gdyby niezbędne było udzielenie natychmiastowej pomocy.
 
Alex Tyler jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 27-02-2025, 14:01   #6
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Randal Bronson był człowiekiem nad wyraz życiowym nawet jak na paladyna. Nie narzucał się z modłami, nie namawiał do postów czy innego umartwiania się. Co więcej, gdy kamień wpadł mu do buta to zamiast uznać to za boską interwencję i dzielnie znosić niewygody, on go jak zwykły świecki człowiek wysypał go.

Nosił się skromnie, ale czysto. Kolczuga, tarcza czy miecz nie miały śladu rdzy. Ale nie popadał też w przesadę i nie doprowadził uzbrojenia do połysku. Złoty środek. Tego się trzymał. Umiar we wszystkim, nawet w czynieniu dobra. Bo wiedział, iż dobro trzeba czynić z głową! Bo bez głowy trudno cokolwiek czynić. I tą prawdę Randal wykorzystywał podczas pełnienia obowiązków paladyna. Sprawiał, iż nie budzący nadzieję na resocjalizację osobnicy nie mogli już czynić zła… ani nic innego.

Czas w podróży i po przybyciu spędził zaznajamiając się z ludnością. Potrafił być uroczym rozmówcą, ale jak ktoś się zastanowił, to dostrzegał iż Bronson może i lubi rozmawiać, ale suma sumarum, to specjalnie dużo to on nie mówi, za to więcej pozwala się wygadać rozmówcy.

*

Widząc, że ranny otrzymał pomoc Randal wyjął miecz i osłonięty tarczą stanął tak by odgradzać rannego i medyczkę od drzwi.
- Jeśli można go przenieść to go zabierzcie. Nie wiadomo czy to coś nie czai się tuż za drzwiami.
- Czy ktoś widział co tu się stało?
- rzucił do Hansa.
 
Mike jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28-02-2025, 20:11   #7
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
"O cudzie! Jak wiele
Wspaniałych istot! Jak piękna jest ludzkość!
Nowy, szczęśliwy świat z takimi ludźmi!"

- William Shakespeare, "Burza"



Postęp. Jak każda rzecz w życiu, tak i postęp miał swoją cenę. Praktycznie niezauważalną w większości przypadków, tam gdzie starzejące się fundamenty drążył spokojnie i leniwie niby kropla skałę. Z kolei odczuwalną już o wiele dotkliwiej tam, gdzie przechodził niczym klęska żywiołowa czy inszy przejaw gniewu natury, uderzając gwałtownie, z całą mocą. W tymże wydaniu zmiany następowały, mierząc skalą historyczną, praktycznie w mgnieniu oka, jedna za drugą z trzecią już depczącą im po piętach, jak pod zaklęciem wprawnego chronomanty. Koszta szaleńczo pędzącego progresu częściej niż rzadziej, jak świat długi i szeroki, opadały na barki pospolitego ludu, na ludzi (i nieludzi) którym u jego początku trawa zdawała się zieleńsza i lepsze jutro rysowało się na horyzoncie. Miraż rychłej prosperity prędko jednak rozwiewał się pod ledwie jednym ciosem rzeczywistości, okrutnie weryfikującej naiwnie optymistyczne założenia. Tak też stało się w Dolinie Drusdygg.

Odnalezione po wiekach starożytne ruiny, wypełnione po brzegi przeróżnymi skarbami, były zwiastunem gwałtownych zmian, awansując ten nic nieznaczący kraniec Flanaess na kraj możliwości; swoisty róg obfitości dla zuchwalców, gotowych spróbować chwycić okazję za nogi; domenę oportunistów wszelkiego sortu - zwykłych ludzi z odrobiną ambicji, desperatów, najmitów, wagabundów, wyrzutków, awanturników. Stan ten nie potrwał jednak zbyt długo. Cywilizacja prędko poczęła ujarzmiać tą dziką rubież pod Piekielnymi Piecami, rozpuszczając wszędzie swe oligarchiczne macki. Możni i wpływowi wnet przywłaszczyli sobie całość możliwości i obietnicę prosperity, załatwili nań monopol mniej lub bardziej bezosobowymi tworami spółek, kompanii i towarzystw. Jak zwykle w tymże układzie znalazło się miejsce dla wspomnianej rzeszy oportunistów, jednak nie przy przysłowiowym stole, a na peryferiach całego przedsięwzięcia, gdzie liczyć mogli tylko na rzucane im pańskim gestem ochłapy. Kapitał, jak to kapitał, zredukował już i tak maluczkich do ludzkich zasobów, aktorów nader dalekiego planu, mających być co najwyżej przypisami w pisanej historii nowoodnalezionej Ścieżki Slerotina.

Nic zatem dziwnego, że oznaki rozczarowania nową rzeczywistością Doliny, coraz już częściej szło nie tylko dostrzec, lecz również dosłyszeć. Zwłaszcza tak wczesnym południem w “Czarnym Diamencie”, gdy nie przeżywał on oblężenia i nie trzeba było obawiać się obecności szeryfa Grafta czy zastępcy Kudłacza, którzy zwykłe psioczenie nad kuflami mogliby nieopatrznie wziąć za groźne malkontenctwo. Nie, żeby kwintet robotników w tym miejscu i o tym czasie za specjalnie frasował się czymkolwiek ponad własną niedolą. Zwolnieni z lukratywnie stałego kontraktu z Aerdyjską Grupą Rozwojową - z racji “redukcji siły roboczej wskutek restrukturyzacji”, cokolwiek to miało znaczyć - przepijali obecnie odłożone oszczędności, topiąc smutki. Marynowali tym samym solidnie gorycz w pokaźnej ilości alkoholu, przez co decorum zostało już dawno zapomniane i narzekania coraz mocniej zagłuszały skromny występ kolorowego półelfa. Artysta zdawał się pozostawać jednak nieporuszony ową zniewagą dla praktykowanej sztuki, w pełni oddając się grze na lutni i śpiewowi.

♪ Jest taki Dom w Gradsulu, zwany Wschodzącym Słońcem
Był już zgubą dla wielu dusz i, bogowie, jam jedną z nich ♪

A chędożyć ich wszystkich, chędożyć! Zaraza na nich wszystkich, pomór i plaga! — Po raz już wtóry zadudnił Keven, brzuchaty brodacz i niekwestionowany lider kwintetu. — Restru… res… chędożyć, mówię!

Chędożyć ich — przytaknął smętnie flegmatyczny Rolf. — Miało być tak pięknie, na bogato… Skarby, złoto…

♪ Ma matka była krawcową, uszyła mi piękny kubrak
Mój ojciec był szulerem, w lazurowym Gradsulu ♪
Skarby! Gdzie te skarby! — wtrącił ryży Marvin, żywą gestykulacją rozlewający cenny trunek. — Słyszałżem, że jaki czas temu znaleźli cudo. Pancerz jakowyś, dziwaczny. I gdzie on tera? No, gdzie?

Gdzie, gdzie, jak to gdzie! Wywieźli złodzieje! — Keven rąbnął pięścią w stół, dla podkreślenia oburzenia, że ktoś inny ubiegł ich w położeniu łapy na skarbie. — Pewnikiem już się oń żrą na aukcyjach w Loftwick! Jak nie, TFU!, w Niole Dra.

Wszystko rozkradną i wywiozą do możnych, sępy przeklęte — westchnął Rolf, kręcąc głową.

♪ Jedynym, co trza szulerowi, jego torba i czysty fart
A jedynym, co niesie mu radość, pełen kielich ♪

A mosze, mosze by tak — wtrącił najmłodszy (i najmocniej już nasączony) Vernan, czkając wierutnie — mosze… wybyś dalej, hę? Podob… podobniesz gdziesz tam idzie… idzie wyłowiś… w strumykach słoto. Godoli przecie niedawno…

Odpowiedział mu chór mrukliwych przytaknięć i zadumy. W samych Wrotach coraz ciężej było o pracę dla ludzi wolnych, niezwiązanych nijak z głównymi aktorami, ale wzdłuż pogórza czy na umownych krańcach Doliny… Tam dzika rubież jeszcze ostawała się potopowi postępu i zakorzeniającej się na dobre cywilizacji.

♪ Oj matki, uczcie swe dziatki, by nie czyniły jak ja czyniłem
By nie żyły w grzechu i niedoli, w Domu Wschodzącego Słońca ♪

Właściwie to jak dziwaczny? — Keven zwrócił rozmowę na nową ścieżkę.

Hm?

Ten pancerz. Dziwaczny, mówiłeś.

A, tak — Marvin bęknął potężnie, nim kontynuował. — Czorny jak smoła, gadali jedni. Drudzy, że lepki w dotyku. Że jakby z kryształu, niby czorny, a lśniący. Niby z jakiego szkła on.

Ha!, ze szkła. Szklany pancerz! — ryknął brodacz. — Dobre sobie! Widziałby kto, pancerz ze szkła!

Salwa śmiechu wybuchła wokół chybotliwego stolika. Kwintet robotników zamilkł na parę chwil, to siorbiąc, to stukając kuflami przy kolejnych haustach piwa.

♪ Jedną nogą w strzemieniu, drugą na grząskim gruncie
Wrócę kiedyś do Gradsulu, by zniknąć po wsze czasy ♪

Cisza ze strony robotników nie potrwała jednak długo.

EJŻE, MIESZAŃCU! — Keven gwizdnął przez ramię na półelfa. — Zagrajże no coś normalnego, a nie jakie, TFU!, keolandzkie smęty. “Wał Cudów”. Grajże no “Wał Cudów”!

“Wał Cudów”! “Wał Cudów”! — ożywił się dotąd milczący piąty robotnik, którego wołano Golemem, klaszcząc w dłonie. Przydomek trafnie podsumowywał nie tylko potężną budowę chłopa, lecz również jego zdolności umysłowe. Mocno ograniczone, eufemistycznie rzecz ujmując.

Dopiero wtedy, przerwawszy pieśń i wygrywanie melodii na strunach lutni, Kai pozwolił sobie na zwrócenie pełni uwagi w stronę kwintetu. Po prawdzie uczynił to już o wiele wcześniej, strzygł spiczastymi uszami i zawierzał ich słowa pamięci, jedynie pozorując bezbrzeżne oddanie się w ramiona muzy. Teraz po prostu, wspierając łokieć o gruszkowaty korpus instrumentu, uczynił to jawnie. Pochylił się w ich stronę z przyjaźnie pogodnym uśmiechem, nijak niezmąconym okazaną mu obcesowością. Przywdziewanie różnych masek przychodziło artyście z łatwością, korzyść wieloletniego doskonalenia aktorskiego rzemiosła. Nie, żeby ubodło go jakoś bycie nazwanym “mieszańcem” - gorsze już epitety bywały kierowane ku jego osobie. Nie, nie, co to, to nie, o wiele bardziej ubodło go samo żądanie brodacza. Podrzędni tylko grajkowie bądź amatorzy ocierający się o bycie szarpidrutami, ledwie co nauczeni gry na strunach, trzymali w swym repertuarze “Wał Cudów”. I chociaż zmysł artystyczny półelfa krwawił, nie śmiał odmówić nasączonym robotnikom.

Życzenia mej widowni są dla mnie rozkazem — skinął usłużnie głową Kevenowi i spółce, z szerokim uśmiechem na obliczu. — Niechaj tak będzie. To teraz “Wał Cudów”!


To powiadacie, że coś tam stanęło na drodze dzielnym pionierom i teraz nie lza iść głębiej? — Kai podjął temat Ścieżki, tasując wyblakłe karty, pamiętające lepsze czasy. — I rozrastają się teraz te podziemia niby korona sędziwego dębu, w różne strony?

Taaa — przytaknął albinos Quentyn, podnosząc swoje rozdanie i zrazu krzywiąc się wyraźnie. Po części z racji poruszonej kwestii, acz w większości na widok słabych kart. Cóż poradzić, nie każdy potrafił trzymać kamienną twarz. — Coś w tym duchu. Pas.

Rozczarowanie w Dolinie Drusdygg nie dotykało jedynie prostych robotników, jak Keven i spółka. Nader egalitarnie obdarzało swą uwagą legion wolnych strzelców, nie dyskryminując, acz przybierając ciut inną formę w niektórych przypadkach. Wszak jak wiadomo, zbrojni najmici zawsze mogli liczyć na nieco więcej, zdolni wyrąbać sobie - nierzadko całkiem dosłownie - własną okazję zarobku. Niewielka hanza zwąca się Bagiennikami, z którą Kai pogrywał czasami w pokera, narzekała zatem nie na bezrobocie i topniejące oszczędności, a - niezwykle prozaicznie - na nudę. Nie było co się temu dziwić. Dla młodych kondotierów, zaprawionych w bojach na podmokłym pograniczu Wolnej Ligi i Morskich Książąt (gdzie też ukuli nazwę swej skromnej grupy), bycie oddelegowanym do stróżowania przy magazynach czy ochrony dostaw ciągnących z i do Westburn, prędko stało się męcząco nużące. Na ich nieszczęście, nie zanosiło się na to, by głód wrażeń miał prędko zostać zaspokojony wyprawą w trzewia ziemi.

Ze wszystkich najemników, którzy ściągnęli do Czarnych Wrót, Bagiennicy najprędzej i najmocniej przypadli Kaiowi do gustu. Wiele było w tym zasługi wieczornych gier w karty, pośród kolorowych namiotów, w blasku trzaskających bierwion, z butelkami wina na podorędziu. Mocno przypominały mu dawno już przeszłe czasy, poprzedni żywot w gronie rodziny, krążenie szlakami przecinającymi Kotlinę Sheldomarską, dawno zapomnianą słodycz wolności.

No ale to co właściwie, hę? — Półelf ponowił. — Cóż to za przeszkoda tam wyrosła? Bariera jakowaś? Czekam. Brama? Lita skała?

Kij go wie — odburknął Quentyn, nadal niepocieszony pechowym rozdaniem.

Strasznieś skory… podbijam!... ciągnąć nas za języki, Kai — wtrąciła ścięta na krótko Nyssa, łuczniczka z połową twarzy pomarszczoną bliznami po oparzeniach. — Ażebyś tak skory był do mówienia o sobie…

A cóż tu do mówienia — odparł niewinnie. — Jam prostym, biednym artystą. Wolną duszą… podbijam, czemu nie… co poczuła zew świata, zapragnęła zasmakować życia na szlakach, awanturniczych emoc…

Dobra, dobra, ty już tu nas nie czaruj — dziewczyna przerwała z parsknięciem. — Widzielim przeca, żeś zjechał tu z tą całą van Coen i innymi ważniakami. Do tegoż lubisz strasznie mielić ozorem i gadasz jak Keolandczyk. I to nie byle jaki kmiot, a miastowy. Gdzie w tobie ten biedny artysta, co? Bo coś go tu nie widzę.

W sercu, słodka Nysso. Gdzie indziej, jak w sercu — wymijającej odpowiedzi towarzyszyło złożenie dłoni na piersi.

Ha! Zabawnyś, Pięknisiu!

Ale ta van Coen, to powiem wam… czekam… ta van Coen — odezwał się najmłodszy z bandy Kester, z rozmarzeniem w głosie i na twarzy. Jurny młodzian, który ledwie co wytarł mleko spod nosa dwa księżyce temu, był nader wylewny w wyrażaniu swych uczuć i sekretem nie było, że wzdychał do Wylli odkąd tylko zjawiła się we Wrotach. Jak i rzeszy innych, starszych odeń kobiet. — To jak nimfa jakowaś, czy ta, no… dryjada. Że ona tak w tej Spółce waszej… Przeca nie pasuje tam wcale taka piękność!

Ślinisz się, Kes — Nyssa szturchnęła kamrata. — Ale z tym to racyja, że nie pasuje. Chłopa jakowegoś siem spodziewała. Jak to zawsze bywa, nie? Grubasa jakiegoś, Oeridyjczyka czy Suela, co to poci się jak knur, a nie jakiej białogłowej. Dziwne, no.

“Chcąc świat oszukać, stosuj się do świata” — Kai zadeklamował melodyjnie w odpowiedzi, kiwając głową. — “Ubierz w uprzejmość oko, dłoń i usta. Wyglądaj jako kwiat niewinny, lecz niechaj pod kwiatem tym wąż się ukrywa.”

A ten znowu swoje — żachnął się barczysty Baklun Nassim. Kai do tej pory nie był pewien, co bardziej imponowało mu w jego fizysie - rozległa sieć srebrzystych blizn na muskularnym ciele, czy otaczające je jak knieja gęsto-bujne owłosienie. Pewien był tylko, że przydomek “Niedźwiedzia” pasował doń jak ulał. — Weźże… czekam… weźże mów jak zwykły człek, shaeir. Że co, że groźna niby?

Wpływowa. Zaradna. Skuteczna — aktor przeciągnął zwłaszcza to ostatnie. — Sami przecież… ha, podbijam!

Chędoż się! Pasuję — oznajmił ponuro Kester.

— Kol khara, shaeir! — Nassim zaklął po bakluńsku i cisnął karty precz, idąc w ślady towarzysza.

Sami przecież wiecie — Kai ciągnął, z szerokim uśmiechem przyjmując ich kapitulację — jak niesprawiedliwie paskudna jest niewieścia dola na tym świecie. Niewiele lepsza od losu klaczy rozpłodowej. A Wylla van Coen…

Podbijam — Nyssa nie poddawała się łatwo.

Też — aktor ani myślał jej ustąpić. — No, a Wylla van Coen, pewnikiem pojmiecie w czym rzecz, przyjaciele, to musiała pracować dwa razy ciężej, by zyskać choćby połowę uznania w kręgach, gdzie dominują te pocące się knury. Jak to ich zgrabnie określiła słodka Nyssa.

Ejże, tylko nie właź mi w paradę! — Kester zawołał niby-grożąco.

Ani myślę. Poza tym, przyjacielu, tyś bardziej w mym guście — ripostował półelf, puszczając młodzianowi oczko.

Salwa śmiechu rozbrzmiała przy ognisku, zrazu jednak zastąpiona przez wyczuwalne doskonale napięcie, gdy Nyssa przesunęła całość swych miedzianych żetonów na środek beczki, która służyła im za stół do gry.

Pośmialim się, a teraz na poważnie. Za wszystko, Pięknisiu — oczy dziewczyny błysnęły drapieżnie, wyzywająco. — Co, skłonnyś do ryzyka? No?

Kai przez chwilę przesuwał zmrużonym spojrzeniem po bliznowatej twarzy w poszukiwaniu… cóż, czegokolwiek. Próba była zdecydowanie płonna, nigdy bowiem nie potrafił stwierdzić, czy Nyssa blefowała. Przysłowiową gardę potrafiła trzymać jak mało kto. Gdyby grali w popularny wśród młodzieży wariant rozbierany, dziewczyna zbiłaby fortunę na sprzedaży wygranego przyodziewku.

Argh!, a idźże w diabły! — skapitulował z nadąsanym fuknięciem, odrzucając karty i chwytając za gąsiorek z winem.


Kai potrzebował paru dni, by przyzwyczaić się do swej nowej kwatery, którą (trzeba było przyznać nader hojnie) przydzielono mu w łączonej siedzibie Spółki Wulberga-Salztona i Lazurowej Kompanii. Nie, by problemem był tutaj skromny standard - wszak mimo że ostatnimi laty nawykł do miejskich wygód pod patronatem Lorensa, to nieobce były mu o wiele mniej gościnne warunki. Nie, problemem okazały się być herbowe tarcze, którymi ozdobiono główną izbę i które naprawdę irytująco przypominały mu o rzeczach, o jakich wolałby nie myśleć. Przez pierwszy tydzień ilekroć przyszło mu przecinać wejściową salę, jego spojrzenie wędrowało uparcie i mimowolnie w tamtą stronę. Nie w stronę największego godła na (jakżeby inaczej!) honorowym miejscu, czarnego lwa Keolandii, wokół którego cała reszta zdawała się orbitować, a nieco dalej, poza gradsulski okręt w biało-błękitnym polu. Kai nie spodziewał się dostrzec tam najbardziej znajomego mu herbu - pięciu czerwonych kul na żółtym tle - bo chociaż nadal nie był do końca pewien, gdzie dokładnie plasował się tytuł “baroneta” w feudalnej hierarchii, to wiedział że niezwykle nisko i z pewnością nie zasługiwał tutaj na własną tarczę.

Półelf był za to doskonale świadom, że pozycja polityczna Demedisów była dla Lorensa boleśnie niska. Świeżo upieczony i jedyny dziedzic winiarskiej fortuny miał naprawdę wielkie ambicje i dalekosiężne plany, których pełnego wymiaru nawet Kai nie był pewien. Owe prywatne zmartwienia niejako przesądziły o ponownym ruszeniu w świat, zacieśniając jedwabną pętlę wokół szyi i w wyrazistych barwach malując poczucie, że Gradsul zaczynał być mu złoconą klatką. Nie łudził się nigdy, że patrycjusz przedłożyłby podróż na kraniec Flanaess ponad polityczne aspiracje, lecz mimo to cień żalu barwił myśli o pozostawionym w keolandzkim klejnocie koronnym życiu. Dlatego też miał czasami ochotę, zwłaszcza nasączony winem, zerwać te wszystkie herby i spalić je na popiół. Szczęśliwie wraz z upływem kolejnych dni w Czarnych Wrotach, żal począł lżeć i nawet srebrny medalik z grawerowanym herbem Demedisów, kryjący pukiel jasnych włosów, przestał mu ciążyć nieprzyjemnie na szyi.

Kolejna korzyść takiego, a nie innego kwaterunku, objawiła się gdy w końcu - W KOŃCU!, Kai coraz to mocniej zaczynał się niecierpliwić - przyszło do oficjalnego spotkania z Wyllą van Coen w jej gabinecie. Nie przyszło mu przy tym wędrować daleko. Ba!, gdyby nie kultura i znajomość konwenansów (jak i zdrowa doza szacunku do przełożonej), mógłby zjawić się tam tylko w barwnych szarawarach, tuż po kąpieli. Przezorność jednak - oraz cicha nadzieja, że sprawy przybiorą już, teraz, zaraz na dynamice - zmotywowała go do stawienia się na miejscu w tym, co nazywał swym ubraniem roboczym. Do wspomnianych już bufiastych, bakluńskich spodni z wysokim stanem dołączyły solidne sandały, przywodzące na myśl obrazy aerdyjskich gladiatorów, stylowo rozchełstana jasna koszula i wyblakła przez lata brązowawa, skórzana kurta. Kolorową chustę z cekinami we flańskie wzory, nieodłączny element już i tak barwnej garderoby, półelf owinął tym razem luźno wokół szyi. Upewniwszy się, że wysoko-smukła sylwetka wyglądała wystarczająco reprezentatywnie, w przeciwieństwie do kędzierzawej brązowej grzywy wiecznie trzymanej w artystycznym nieładzie plecionych i kręconych warkoczyków, Kai gotów był stawić się w gabinecie van Coen, błyskając srebrnymi kolczykami w spiczastych uszach, estetycznie kontrastującymi z brunatną skórą. Na wszelki wypadek nie omieszkał też zabrać ze sobą swych lekkich noży, które zwyczajowo poukrywał w warstwach odzienia.




Znał już te osoby, z którymi miało przyjść mu współpracować. Chociaż nie, “znał” było tu słowem nieco na wyrost - co najwyżej je kojarzył. Dwóch ciężkich zbrojnych bowiem, sir Grimleya i Bronsona, celowo omijał najszerszym łukiem z możliwych, odkąd tylko zjawili się we Wrotach. Kai nie należał do osób religijnych, co najwyżej sympatyzując z patronami wartości bliskich jego sercu, lecz kult Heironeousa był mu względnie znany, jako że był jednym z najbardziej rozpowszechnionych. Co prawda paladyni Niezwyciężonego podlegali rycerskiemu kodeksowi i mieli być wzorami cnót wszelakich, ale ci tutaj należeli do jakiejś sekty, której sama już nazwa nie zachęcała do bliższego zapoznania się z ich etosem. Półelf miarkował, że niewiele by trzeba było Karzącej Ręce, by sięgnęła po stalową garotę, rozpaliła stosy i ku chwale Arcypaladyna bezlitośnie egzekwowała własne pojęcie sprawiedliwości.

Cyrulik Seweryn Drachenwulf prezentował się o wiele przyjaźniej od paladynów - acz po prawdzie nie było to wyzwaniem, Kai widywał już przyjaźniej wyglądające dzikie bestie - lecz i z nim nie zamienił dotąd więcej, jak parę błahych uprzejmości gdy wpadali na siebie w miasteczku. Z kolei rzecz miała się zgoła inaczej, gdy szło o doktor Quatermain. Półelf od małego uwielbiał historie wszelakie i zbierał je niczym sroka świecidełka, a młoda uczona okazała się być prawdziwą ich skarbnicą. Owszem, jej opowieściom brakowało nieco artyzmu i były ciut zbyt… naukowe, jak na gust młodzieńca, lecz nijak to jej nie umniejszało. Wszak nie każdy miał duszę artysty jak on sam!

Podczas spotkania z Wyllą, wyciągnięty w komfortowej pozie Kai w dużej mierze trzymał swoje ekstrawertyczne tendencje i impulsy na wodzy, acz nie był w stanie całkowicie powstrzymać drygającej to w górę, to w dół nogi. Nie krył też wcale wyrazu zawodu, jaki wykwitł na jego twarzy o ostrych rysach, odziedziczonych po bliżej mu nieznanym ojcu elfie. Ścieżka była w końcu cały czas na wyciągnięcie ręki, tak blisko że mógł praktycznie czuć smak skarbów tam ukrytych, a jednocześnie tak odległa, co mroźne rubieże daleko za domeną Iuza. Nie, by lekce sobie ważył fakt zniknięcia kolejnej wioski - nie, gdy nadal szeptano o Wrzosinach - podziemne ruiny były po prostu o wiele mocniej go nęcącą tajemnicą. Kai był nie tylko świadom własnych obligacji wobec przełożonych-oligarchów, a i los zaginionych dusz nie był też mu wcale obojętny, wobec czego, koniec końców, przytaknął tylko Wylli.

Cierpliwość zdecydowanie nie była jego forte, lecz potrafił po nią sięgnąć, gdy wymagały tego okoliczności.


Los bywał jednak przewrotny i, jak się okazało, Kai nie musiał czekać zbyt długo, by wreszcie zejść w czarne podziemia. Okazja pojawiła się znikąd, nagle i gwałtownie, w postaci młodego górnika przerywającego spotkanie z mości starostą, Rodrykiem Saliną. Z czystym sercem mógł przyznać, że nie tak wyobrażał sobie pierwszą wyprawę w głąb Ścieżki, nie w szaleńczym biegu na złamanie karku. Rzecz jasna, nie zamierzał jednak narzekać, chociaż kłuło go trochę, że nie lza było zatrzymać się i uważniej przyjrzeć mijanym pomieszczeniom, pobudzającym wyobraźnię. Zakłuło go też i w boku, gdy wreszcie zatrzymali się jedno po drugim w półokrągłej komnacie, w której krańce nie sięgało światło porzuconej latarni. Półelf skonstatował, że przecenił swoją kondycję nadwątloną latami miejskich wygód i powinien był poświęcić trochę czasu przez ostatnie dwa tygodnie na ćwiczenia. Zgięty wpół, ze smukłymi dłońmi wspartymi o kolana, potrzebował bowiem chwili, by złapać oddech. Zaraz jednak wyprostował się, potrząsając grzywą.

Akt pierwszy, scena pierwsza! Bohaterowie dzielnie wkraczają na scenę, gotowi iść w sukurs i nieść pom… o żesz! Eugh, bleurgh…

Kaiowi, jak stwierdziłby on sam, naprawdę daleko było do bycia delikatnym kwiatem o słabym żołądku. Pewne jednak rzeczy wymagały odeń mentalnej gotowości, której tutaj zabrakło. Nie był zupełnie przygotowany na widok drgającego dziko górnika z zakrwawioną koszulą. Właściwie to samej posoki, którą - mimo że siłowe rozwiązania nie były mu obce (acz przemoc była dlań naprawdę ostateczną ostatecznością) - tolerował naprawdę słabo. Zmuszony poświęcić chwilę na opanowanie torsji i wyrównanie oddechów, kątem oka przyjrzał się bliżej przejściu dalej. Odzyskawszy w końcu rezon, wyminął sir Randala, skrupulatnie ignorując brązowym spojrzeniem rannego górnika, który mógł już liczyć na fachową pomoc doktor Quatermain w asyście cyrulika.

Kai po wstępnych oględzinach przeciągnął długimi palcami po kamieniu przed twarzą, bacząc by przypadkiem nie aktywować płytki otwierającej przejście. Ciche “hmmm” i “mhm” towarzyszyły inspekcji półelfa, gdy jeszcze tu stuknął, tam puknął, by ostatecznie przycisnąć ucho do skały. Druga dłoń zaraz uniosła się i zakryła lewy profil twarzy, coby lepiej szły mu próby dosłyszenia czegokolwiek po drugiej stronie. Zimny kamień był naprawdę przyjemny po szaleńczym biegu i wcześniejszym powietrzu rozgrzanym letnim żarem, oj tak. Ale odgłos szurania, jaki dobiegł jego uszu, już nie. To już budziło uzasadniony niepokój.

Eee, coś tam szura — oznajmił, nadal przyklejony do przejścia, zniżając głos do półszeptu.

Sz-sz-szura? Ale c-co? Mon-monstrum jakie? — zapytał się… któryś z ludzi Saliny. Wstyd przyznać, Kai nie miał zielonego pojęcia, który był którym. Chyba Bert.

Tego to już nie jestem w stanie stwierdzić, przyjacielu — odparł półelf. — Wbrew plotkom o korzyściach domieszki elfiej krwi, me uszy nie są wcale lepsze od ludzkich.

Młodzian odsunął się przy tych słowach od przejścia i wycofał za ciężkozbrojnych współpracowników. Mógł im nie ufać i nie podzielać ich wartości, ale nie zamierzał odmawiać im przydatności w takich oto sytuacjach, gdzie Karzące Ręce wyśmienicie sprawdziłyby się jako pierwsza linia obrony. Nie spodziewał się, by ewentualny stwór potrafił otworzyć sobie drzwi - zdroworozsądkowo zakładając, że szło je otworzyć i z drugiej strony - ale wolał dmuchać tutaj na zimne.

Ale pewnikiem jak nie to, co “dziabło” tego nieszczęśnika — machnął dłonią w stronę rannego robotnika — to jego kamraci. Bo biedakom mogło tam się utknąć.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 01-03-2025 o 12:38.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 01-03-2025, 21:25   #8
 
Rewik's Avatar
 
Reputacja: 1 Rewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputacjęRewik ma wspaniałą reputację
Wybity bark wskoczył na swoje miejsce na długo nim ucichł krzyk mężczyzny. Szarpnięcie z pewnością było mocne i pozbawione skrupułów. W odpowiedzi, padlinożerne ptactwo żerujące w nieodległym dole, zerwało się w popłochu, dokładając swe ptasie narzekania do chwilowej kakofonii wrzasków. Większość nie bardzo daleko, ledwie łokci kilka.

Ziemia była tu bogata w żelazo, naturalnie zabarwiona czerwienią, lecz i trawa często barwiła się wokół namiotu szkarłatem, zaś w powietrzu czuć było elektryzujący zapach. Pokrwawione szmaty prano, a różowiutkie wieszano na sznurkach, by wraz z ziołami suszyły się na górskich wiatrach i letnim słońcu, po tym jak służyły za opatrunki i bandaże różnorakie. Woda zaś, barwy niczym wino przelewana była za głazem rozmiarów stodoły. Zdarzały się tu i kąski wyjątkowo smakowite, toteż czarne corvidae wracały uparcie, by ucztować na ludzkich odpadach. To było i przez jeszcze jakiś czas miało być ich nowym ulubionym miejscem.

Kończyny łamane i te zwichnięte, nastawiano i nieruchomienia tu doznawały. Czasem łamano je ponownie. Zęby rwano, rany zszywano. Przyżeganie bywało konieczne, gdy rana nie chciała się zasklepić, lub piła szła w ruch, okrajając bezpowrotnie co do uratowania było niepodobne.

Namiot posiadał naszyte symbole. Symbole wszech i wobec ogłaszające, iż stanowi on własność Towarzystwa Inwestycyjno-Ekspedycyjnego Wulberga i Salztona z Longspear, ale też naszyte później litery "LM", mające Locum Medicinae oznaczać.

Przed namiotem często buchał żar z ogniska, którego płomień podtrzymywano nie rzadko cały dzień, mimo letniego ukropu. Napary tu szykowano, czasem zwykłego wrzątku przygotowywano do oblucji lub innych praktyk.

Posłaniec zgiął się lekko, wkraczając do prowizorycznego lazaretu.

Oczywiście znajdował się tam, gdzieżby indziej. Seweryn Drachenwulf we własnej, nie za wysokiej osobie. Stał za centralnym stołem wykonanym z drewna opitego krwią niczym wąpierz. Sam on również, zwłaszcza w księżycowym świetle zwykł jako wąpierz się jawić, z tymi zębami do przodu wysuniętymi i może nie teraz, latem, ale zimą z pewnością, z cerą bladą jak u monstrum ghūlem zwanym. Obsługiwał on akurat straszyciela wron i gawronów, obwiązując ramię i łokieć, celem kończyny unieruchomienia.


***


Kaprawe oczy Seweryna biegały rozbiegane po twarzach zebranych ludzi i półludzi, nim nie natrafiły na prowodyrkę spotkania, kobietę zwaną Wylla van Coen. Wtedy to, również dlatego że zaczęła opowiadać o istocie spotkania, jego wzrok spoczął na niej na dłużej, niby uspokojony.

Strój Seweryna tego dnia był prosty, szaro-brązowy, przybrudzony plamami koloru brunatnej czerwieni zaschniętej krwi, lecz rdzawe włosy na ogół w nieładzie, tym razem niebrzydko zaczesane miał. Towarzyszyła mu silna woń, przywodzącej na myśl zgniłe owoce, czy może zapachu octu, wymieszanego z czymś metalicznym. Niezbyt ciekawy zapach, będąc zgodnym z prawdą, ale bynajmniej wcale nie przypominający bywalców miejskich spelun, czy wiejskiego zapachu gówna. W niektórych kręgach, z odrobiną wyrozumiałości, znaczyć mogło to, że była to osoba jednak dystyngowana.

Zrobił wrażenie osoby raczej wycofanej, niby onieśmielonej majestatem, tytułami, czy sławą towarzyszy (nawet jeśli nie zawsze było to prawdą). Zrobił wrażenie osoby wątpiącej raczej w nieomylność osoby raczącej przytroczyć go, niby muła do mającej ruszyć karocy. Było takie wrażenie. To pierwsze. Bardzo ważne. Wylla van Coen wiedziała jednak, że nie bez kozery Laskonogi polecił akurat Seweryna, mówiąc coś o gotowej do zerwania pieczareczce, co to na placku krowim na brukowanych ulicach Longspear wyrosła. Zapewne jej wrażenie było więc nieco inne, zaryzykuję stwierdzenie - bardziej zabawne.


***


Nie miał przy sobie broni, jeśli nie liczyć dłuższego nożyka, który nosił przy sobie w tych czasach każdy, co to mu mgła umysłu nie owinęła. Herstować u starosty w chałupie spodziewać, się nie spodziewał, a i medyk obładowany białym żelastwem czy bronią do odległego dźgania przeznaczoną mógł wzbudzać pewne pytania. Do Wrót dotarł więc jak stał, niemal na golasa ze skórzaną torbą na wierzchu. Śpieszę wyjaśnić - torbą rzecz jasna, co to porwał wpadając do namiotu, na szybcika, kiedy reszta broń szykowała i inne szczegóły dopracowywała.

Pod samo wejście dotarł może trochę spóźniony, ledwie kilka zziajanych oddechów później. Ściskał swą torbę pod pachą i nóż miał schowany, gdzie łatwo było go dobyć. Przed nim jawił się korytarz i odgruzowana komnata, gdzie wraz z innymi wszedł, niby w paszczę lwa.

Seweryn zmienił nieco kierunek, omijając półelfa. Na czoło orszaku się nie wysuwał, lecz plwocin, czy wymiocin do wtóry innych cinae, które zapewne w życiu doświadczył, nie koniecznie chciał mieć na sobie. Kiedy weszli głębiej, podjął z ziemi porzuconą i świecącą jeszcze lampę. Podszedł z nią do rannego górnika oraz doktor Lary. Odstawił swoją torbę z cyrulicznymi utensyliami. Mógł zrobić chociaż to, co asystentowi przystało - znaczy się poświecić. Ale poświecić dobrze. Poświecić tylko, bo nic więcej z tego co ustalili nie dało się zrobić.
- Niech światło Pelora go prowadzi - rzekł, rozpoznając to samo, co rozpoznała doktor Lara Quatermain. Seweryn Drachenwulf przez czas jakiś obdarzył jeszcze oceniającym spojrzeniem poczynania kobiety i stan samego nieszczęśnika, po czym bez słowa skierował się w stronę drzwi dzielących ich od Czegoś Co Szura, przynajmniej wedle słów półelfa, bo usłyszeć to wcale nie było łatwo.
- Nie mitrężmy, tam wciąż mogą być ludzie. - rzucił ruszając, by nacisnąć przycisk na ścianie.

Zagrożenia zdawał się nie dostrzegać. Trudno powiedzieć czy w potwory nie wierzył, czy zakładał że ludzie ci znaleźli coś i nawzajem się pozabijali. Pewnie nie, widział rany i skutki jadu. Może więc chodziło o głód wiedzy i niezaspokojoną ciekawość oraz pogardę do tych, którym przyjdzie walczyć w pierwszej linii. Z cała pewnością nie. Należało ratować ludzi. Ocalić życie. To musiał być ten prawdziwy powód.

Przystanął tylko na chwilę, by podnieść czekający nań przy rozbitej lampie oskard. Uśmiechał się przy tym jakby trochę nerwowo.
 
Rewik jest teraz online   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 03-03-2025, 08:02   #9
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Co czeka za drzwiami?

Czwartek, 25 sierpnia, 591 WR

Ciężka robota to dla chłopaków z brygady Zygiego była nie pierwszyzna. Niektórzy ryli już za złotem na Małych Wzgórzach, gdzie korytarze były często niskie i schodziły głęboko pod ziemię, żeby dostać się jeszcze do kruszca, którego nie wykopały wcześniej gnomy i krasnoludy, dawni właściciele tych kopalń. Inni, robili w żupach solnych w Kryształowych Mgłach, łomocąc w nierówne ściany w zakamarkach, które – podatne na tąpnięcia – potrafiły zamknąć się nagle, pochłaniając dziobiących za minerałami bezpowrotnie. Niektórzy wyjeżdżali, pracowali w pocie czoła w odkrywkach, na Dobrych Wzgórzach w Keolandii, gdzie na słońcu wyrobiska nagrzewały się jak kotły i gwizdek dźwięczał codziennie, zgłaszając porządkowym, by zgarnęli wycieńczonych, którzy padali pod udarem. Jedni ruszali bliżej, do Torsów, zachodnich Pieców, inni dalej, na Kopce w Sterichu, nawet do Lortmilów, albo jeszcze gdzieś, gdzie skusiła ich obietnica zarobku.

W porównaniu z tym, co mieli za sobą, robota na Ścieże to była igraszka. Dobra, to nie były wakacje i mięśnie pracowały na okrągło - rozbijając zwaliska głazów, które zatarasowały boczne tunele, wywlekając, nierzadko na kolanach, wory gruzu, wkuwając się pod ściany i wbijając prowizoryczne stemple.

Ale praca, chociaż nie dla ułomków, była w ludzkich warunkach i na ludzkich zasadach. Korytarze były chłodne i w miarę nawietrzone. Ścieżka, którą mieli oczyścić odbijała niedaleko od głównego holu, do którego docierało jeszcze powietrze z zewnątrz i z paru szybów, które udało się zlokalizować i przeczyścić, wpuszczając do środka pierwsze od wieków światło słoneczne.

Oczyszczali głaz po głazie zawalone boczne korytarze, ale te nie rwały się nagle, ani nie zapadały czy nawet nie przechodziły w miększą skałę, która wisiałaby nad głową jak katowski topór. Nie, podziemny kompleks w wielu miejscach fragmentarycznie runął, ale większość twardo trwała w miejscu mimo stuleci, zachowanym kształtem chodników czy komnat jasno wytyczając, gdzie kopać dalej. No i do tego płacono. Płacono na czas, dawano przyzwoicie żryć i się wyspać. Było dobrze.

Do czasu aż odgruzowano ostatni zator i Zygi na czele chłopaków wkroczył dumnie do czarnej, granitowej komnaty porytej meandrami i prostokątami.

- No chłopy. – Sztygar uśmiechnął się całą, wybrakowaną miejscami klawiaturą. - Zrobiliśmy! Zrobiliśmy, co mieli zrobić i doszliśmy, gdzie czysto. I wiecie co?

- A co, panie Zygi? – zapytał się najmłodszy w drużynie, Todar, pętak ze Sterichu i straszny osioł.

- A to, że my tu pierwsi od bogowie wiedzą kiedy! Pierwsi i nikogo przed nami! - cieszył się kierownik, wysupłując z kieszeni drelichu fajkę z resztką tytoniu, która czekała na taką okazję. - I wiecie co to oznacza?

Załoga wiedziała, że pytanie jest retoryczne. Po części wiedziała, co to oznacza, po części domyślała się, a po części czekała po prostu aż kierownik powie im za chwilę, bo po co gadać, jak można słuchać. Ale Todar, nie widząc może w świetle latarni, albo niepomny spojrzeń, które na niego padały, zapytał i tak.

- A co, panie Zygi?

- Ha! – Sztygar wypiął pierś zadowolony i podszedł do zarysowanego w ścianie kształtu drzwi. - To znaczy, że premia nas czeka, wypłacą jak nic. Ale to znaczy przede wszystkiem, bo wiecie, żem o tym... Wiecie, że ja uczciwy z wami?

Humory dopisywały przy skończonej robocie, a nikt też nie miał powodu zaprzeczać. Nie-no, co to, to nie. Zygi był dobry górnik i dobry majster, a do tego uczciwy, między załogę dzielił po równo. Zamruczeli pogodnie potakując, niektórzy potwierdzili nawet, że a pewnie-a juści, a któryś tam nawet w dłonie klasnął na znak, że z panem Zygim to taka robota!

- No to wiecie... O to mi idzie, że my tu pierwsi i tam czekać może skarb. Taki prawdziwy – skarb. – Majster mówił teraz zniżając głos, a do tego z fajką w zębach, więc wszyscy musieli podejść bliżej, skupić się w okręgu wokół kierownika. - I wiem, że będą trzepać na wyjściu jak zawsze trzepią. Ale jak dobrze to ułożymy, dobrze pomyślimy... To tutaj może naprawdę być kawał dobra dla nas do podziału, naprawdę może być...

Tak, domyślali się. Wiedzieli też, że straże trzepią i będą trzepać na wyjściu, ale jak ktoś robił w kopalni złota, albo drogich kamieni, to słyszał i znał sposoby, by coś tam zachachmęcić na swoje. Zygi robił. I paru jego chłopaków robiło, więc nawet jeśli Todar jeszcze nie kojarzył o czym mowa, to reszcie już dawno oczy świeciły się do przyszłych majątków.

- Dobra-no, to tak... – Sztygar podszedł do bryły drzwi i opukał ją po trochu, odkładając fajkę na powrót do kieszeni, zdecydowany, że dymka odpali dopiero na prawdziwym finiszu. - Weźmy tu kliny jakieś, dziesiątki może, zaraz podważymy trochę, stukniem...

- A tu kafelek się rusza! – Ucieszył się Todar, wciskając dłoń na klocek przy drzwiach, które przełożony chciał ostukiwać i opukiwać. Ledwie płytka zagłębiła się w ścianie pod jego naciskiem, zaraz coś zadrżało i nie dalej jak trzy głębokie oddechy, powietrze w komorze poruszyło się... I zaraz, żółwio ociężale z początku, ale po drodze, im była wyżej przyspieszając, kamienna bryła drzwi zaczęła dryfować w górę, odsłaniając na snopy światła od wieków niewidziane ciemności.

Górnicy oświetlili przestrzeń przed sobą, nieśmiało półkrocząc przez drzwi, wyciszeni niepewnością, co napotkają, ale przede wszystkim wspólnotą tajemnicy. Nikt nic nie mówił, łypiąc za czymkolwiek, co będzie można tryumfalnie zakomunikować pozostałym. Sala przed nimi nie była wielka, więc długo nie trzeba było czekać.

- Widzicie? – zapytał jako pierwszy Ernst. I dobrze zrobił. Większość widziała, co miała nie widzieć, ale ktoś musiał powiedzieć to na głos. Pod ścianą, naprzeciwko wejścia, stały metalowe kufry i skrzynie. Niektóre na ziemi, porozbijane, inne na wrytych w skałę półkach, które wyglądały jak nisze w katakumbach. Na podłodze zalegały odbite kawałki granitu ze ścian, cząstki zniszczonych, nierozpoznawalnych już mebli i to, co powypadało ze zgromadzonych ładunków.

- Zło-to – zawiadomił z zadowoleniem sztygar. – Widzę, że sztaby, ale coś musiało się odłupać. Sami wiecie.

Zygi podszedł do potężnego żelaznego kufra, który upadł na ziemię rozbijając płyty podłogowe. Miał rozłupane wieko i odsłaniał swoją lichą, niezrabowaną zawartość. Jakieś płytki, porwane worki, przegniłe lub zardzewiałe szczątki czegoś, co kiedyś było czymś innym… Ale tak, na ziemi, wywalone w piachu, leżały dwie, ciężkie sztaby złota. Brudne, przykurzone, ale kiedy spadło na nie światło płomienia, witające się błyszczącymi plamami, które wyglądały spod pyłu.

- A dawaj no tu, jeden z drugim, poświeć – zakomenderował kierownik i raz-dwa, latarnie zlądowały na środku sali. Ktoś z tyłu zaczął odpalać pochodnie, wtykając żagwie w wyrwy w ścianach. Światło objęło całość magazynku, odsłaniając przestronny prostokąt z kratowanym wejściem do mniejszej izby na końcu. W rogach pełno było pajęczyn i widać było, że tu i ówdzie walały się szczątki szczurów czy jaszczurek. Ciężko było dociec, bo ponadgryzane resztki ledwo wystawały spod kokonów.

- A kysz! – Divrak przegonił długonogiego pająka, który zaczaił się w dziurze, awansowanej teraz do uchwytu na pochodnię.

- Tak zróbmy, chłopaki... Polecieć po wózki raz-raz, mówić na razie, że do odgruzowania – Zygi przetarł sztaby rękawem drelichu, zadowolony wydobywając na światło bogatsze blaski. – Potem załadujemy wszystko, co tu się zbierze i umyślimy… Jak tu wyjść z korzyścią.

- Może Tordak niech poleci? – Kelan, drużynowy jajcarz i złośliwiec, suszył zęby w uśmiechu. – Bolo, poleć z Tordakiem raz-raz. Szybki jesteś, a on lotny jeszcze bardziej, to zaraz obrócicie…

- A pierdol się – syknął Bolo i splunął między pajęczyny. – Sam se poleć, cymbale.

- Cichaj jeden z drugim! – Sztygar przewrócił oczami, zaczynało się. – Wszyscy trzej siad na dupach i siedzieć. Divrak, ty stań tam w korytarzu dalej na czatach, a reszta śmigać po wózki. I pilniki weźcie, przepiłujemy te kraty, co tam zostały w rogu.


* * *


Zygi był dobrym kierownikiem. Uczciwym, rozsądnym. Umiał ludźmi zarządzić i nawet jak kogoś nie lubił, a mało kogo lubił, bo na stare lata odwidziało mu się towarzystwo (ale co zrobić w tej robocie!) i wolał pykać fajkę na górce za miastem zamiast mielić te same tematy po stokroć, to nie dawał poznać i traktował należycie. Równiacha.

Chłopaki bardzo go żałowały, ale Divrak, który widział go jako ostatni, mówił potem, że nic się nie dało zrobić. Że nie ma co, pomóc już nie było można i że sam ledwo z życiem uszedł, bo w porę drzwi zapadły. - Tyle. – Pokazywał na kciuku. – Tyle byłem od śmierci!

Wierzyli, bo – choć Baklun – chłop z tym swoim religijnym podejściem był taki, że nigdy nie kłamał. Kłamać, widać, nie umiał. Nawet w kartach nie potrafił blefować, robiony przez wszystkich jak dziecko. Wierzyli, że za drzwiami może czekać śmierć. Zgłosili zatem przełożonym, co zaszło i czekali. Ale wiedzieli też, że za drzwiami czeka złoto. I bogowie raczyli wiedzieć, co jeszcze. Dlatego cierpliwości nie starczyło im na długo.

29 sierpnia, 591 WR

Teraz... Albo może raczej: przed chwilą

Ustawiona na środku latarnia rzucała na ściany jasne snopy, co chwila rozrywane karuzelą cieni, które kręciły się wokół komnaty, to w jedną, to w drugą stronę.

Lara Quatermain, jak wszyscy powiedziona najpierw przed granitowy portal naprzód, zaraz wyrwała w róg sali jako pierwsza. Tak wyuczone odruchy ze studiów, jak i zwykły odruch serca sprawiły, że była przy wierzgającym górniku przed wszystkimi. Na kolanach, pochylona, zaczęła od standardowej formuły, by wybadać reakcję pacjenta, ale kiedy spadło na niego więcej światła, zobaczyła, że rozmowy nie będzie.

Chłopak umierał. Raniony na piersi, w rozdartej, poplamionej juchą koszuli, rzucał się jak piskorz w mule, wymachując członkami i rżeżąc. Z pyska zaczęła iść mu piana, a oczy drgały, łapiąc jeszcze źrenicami ostatki światła, nim na widoku zostaną same białka.

Kai, porażony nagłością i drastycznością sceny, rzygnął, potykając się i tańcząc wśród cieni. Prawie wpadł na cyrulika, który skokiem dopadł do medyczki, przyświecając jej fachowo.

- Niech światło Pelora go prowadzi – powiedział cicho, przekonany, że niewiele już można zrobić. I on, i Lara byli zgodni, co do wstępnej diagnozy, choć nie zdążyli wymienić słowa.

Ona widziała już takie rany. Na Akademii, w Szarym Koledżu, trafiały się różne przypadki i profesorowie dbali o to, by studentom nie zbrakło okazji ich przestudiować. Kiedyś szyła rybaka – miał szczęście być ciekawym okazem, że zajęto się nim właściwie – którego przypadkiem ugryzł nieduży rekin, kiedy wyciągał sieci na łajbę. Seweryn miał inną okazję: trafił mu się zawzięty kibic psich walk, który tak się podekscytował w dopingu obstawianego zwierza, że wparował na samą arenę i dał się brutalnie poszarpać. Wygrał zakład, a pod opieką cyrulika udało mu się też zachować cztery z pięciu palców w dłoni, którą udziabał pitbull, więc wieczór zaliczał sobie na plus.

Tu przypadek był inny, to pewne, ale charakter ugryzienia na pierwsze spojrzenie chyba podobny – gryzacz nie mógł być duży, na rozmiar pies albo wilk. Choć... Może spory kot, bo ślady po kłach, nieduże w rozstawie, były jednak dość głębokie i symetryczne?

Nie mieli czasu rozważać, uwagę przejęły symptomy zatrucia. Takie też znali. Lara bardziej z opisów, ale niemal na pamięć znała studium podróżnika, którego ugryzła czarna mamba, a którego stan dokumentował w pamiętnikach doktor Maison. Seweryn wężowych ukąszeń nie widział, choć zatrucia mu się zdarzały. W półświatku Longspear, wielu było w eliminacji rywali brutalnych i nudnych, ale niekiedy by dobrać się do wroga potrzeba było finezji i wtedy wkraczała trucizna. Drachenwulf parę razy próbował ratować ofiary jadowitych spisków. Raz czy dwa udało się nawet, gdy trafili się nieudolni zabójcy-amatorzy. Kiedy jednak dawka trucizny była solidna, tak jak tutaj, niewiele już można było zrobić. Śmierć była tylko kwestią minut.

Medyk pokiwał głową. Może coś się w niej ułożyło, a może dźgnął go po prostu smutek nad losem młodego górnika. Grunt, żeby nie mitrężyć. Widział, że Kai wrócił do siebie i opukał przejście dla bezpieczeństwa, a obaj paladyni ustawili się defensywnie. - Tam wciąż mogą być ludzie. – Zadźwięczało w komnacie, gdy rudy oderwał się od rannego i ruszył do płytki w ścianie.

- Są, są! – wysapał zziajany biegacz, który z dudnieniem wpadł do komnaty. Ten sam, który wcześniej wpadł do Rodryka, teraz dogonił ich, niosąc zadyszane ponaglenie. - Zo... Ech-hhh... Khe-hh... Zostal... Zostali tam!

- Ten człowiek umrze, jeśli zaraz nie zneutralizujemy trucizny! – dr Quatermain była skupiona i precyzyjna w ruchach, ale adrenalina sytuacji nie pozwalała na grzecznościowe komendy. Sprawdziła puls ofiary, upewniła się, że można go przenieść, zdążyła nawet migiem docisnąć do rany wydobytą nie wiadomo kiedy gazę, nasączoną koagulantem. Wiedziała, że to nie pomoże, ale przy ludzkim życiu walczyła do końca. Czasem nawet wbrew własnej diagnozie, nie wierząc sobie. - Tylko cud może pomóc... Ale nie! Nie, zdążymy! Zdążymy, razem, bierzcie go, szybko-tu!

Zebrani poruszyli się, jedni żwawiej, inni mniej pewni w ruchach. Hans rzucił się ku lekarce, próbując podnieść pacjenta z ziemi, Kai był tuż przy nim. Obejrzał się, widząc, że cyrulik zbliża się do płytki i syknął na niego, by odstąpił, ale na więcej nie było czasu. Grebo, który pokuśtykał niepwnie za nim, wpadł na obu, prawie ich wywracając.

Ale w najważniejszym wyprzedził ich Randal. Rycerz skoczył bez słowa, roztrącając zebranych i twardo uderzając kolanem w ziemię, pochylił się nad otrutym, prawie go zasłaniając. Rozbrykane w pędzie płomienie i szybkość wszystkiego ścinały sceny, szatkowały je, nie dawały się połapać, co dzieje się w jakiej kolejności. Nikt nie widział, co dokładnie zrobił paladyn, ale na mgnienie oka sam zabłsynął własnym światłem i powietrze wokół zawibrowało. Ranny drgnął jeszcze potężniej niż dotąd, jakby rażony prądem i stężał.

Na chwilę. Zaraz drgawki wróciły, ale słabsze, mniejsze. Gasnące. Lara otworzyła usta w zachwycie, widząc jak mężczyzna krztusząc się próbuje złapać powietrze. I łapie.

Algernon Grimley patrzył na to wszystko bez słowa, wydobywszy z jaszczura swój ogromny miecz, wielki jak tasak i długi niby tyka. Ciężkie ostrze szurało po ziemi, kiedy stary wojownik człapał w stronę przejścia dalej. Niepewny, ale nadrabiający miną, Bert, który miał ze sobą drewniany obuch, podążył za rycerzem, ustawiając się z drugiej strony. Kiedy cyrulik, gnany misją ratowania bliźniego, zbliżył się do przełączanej płytki, ochroniarz przełknął mocno ślinę i zasapał, ale stanął twardo, nauczony stać twardo na niejednej warcie.

Seweryn nie oglądał się na nikogo i wcisnął płytkę aż na pięść zapadła się w ścianę. I tyle. Nic się nie stało.

- Uważaj...! – wyszepto-krzyczał górnik z tyłu, który dobiegł na miejsce spóźniony. Mimo półcienia wokół i ciemnej, bakluńskiej karnacji chłopaka, jego oczy, rozszerzone do granic, odcinały się jasnymi białkami, zalane łzami przerażenia.

Przez krótki moment rzeczywiście nic się nie działo. Ale zaraz coś drgnęło i prastary mechanizm ruszył. Granitowa bryła zaszurała w rytych prowadnicach, tłumiąc szuranie po drugiej stronie. Droga stawała otworem.

29 sierpnia, 591 WR

Przed chwilą... Ale nieco dłuższą

- Ernst, zostawmy to może w cholerę... – Chłopak oświetlał czarną bryłę drzwi i drgał cały, sypiąc z pochodni świetliste cętki. - Słyszałeś, przyślą kogoś, mają przysłać. Zajmą się, zrobią porządek...

- Div, ty weź nie pierdol, proszę ja cię... – Starszy górnik wyglądał blado, ale nadrabiał miną. Co postanowione, to postanowione, tłumaczył sobie. - Przyjdą jutro i zabiorą wszystko, nam – nic nie zostanie. Po to pan Zygi zginął, żeby na marne było?

- I reszta – dodał Trav. - Kelan... I Tordak.

Tak, Kelan i Tordak też zostali. Za nimi nikt aż tak bardzo nie przepadał. Tordak może i nieszkodliwy, ale głupek okropny. A Kelan? Kelan był menda. Śmieszny, ale menda straszna.

- No tak, tak – potwierdził Bolo. - Oni też zostali przecież... No to może tym bardziej, wiecie... Trzeba dziś, zanim, wiecie... Dziś, a nie jutro, nie czekać. Może siedzą?

Nie czekać, dobre sobie! Po tym jak zginął kierownik brygady, a dwaj koledzy zostali z nim w zamkniętej komorze, nie palili się od razu zgłaszać. Owszem, Ernst powiedział szefom, że sztygar zginął na miejscu. Że zagryzły go jakieś stwory, pająki czy ki chuj, coś tam zagryzło i został martwy. Zginęli też Tordak i Kelan, razem z majstrem. Tak powiedzieli, choć jak Bolo spierdalał ile sił, to nie widział, czy oni też padli, a Divrak mówił, że słyszał jeszcze jak krzyczeli, kiedy już zamknął przejście. I nie wiedział, zaklinał się, co dalej z nimi, kiedy Ernst kazał mu powiedzieć, że na pewno pomarli.

- No właśnie! – ochoczo potwierdził Ernst, dodając reszcie rezonu wejściem na pozytywne tony. - Pewno siedzą jeszcze, bo co niby ma być z nimi? Głodni, obszczani ze strachu, he-he-he... Wyratujemy im dupska i będą nam dłużni jeszcze. Zobaczycie zaraz!

- No, no! – I sobie dodał rezonu Urtak. - Szpadle mamy, łopaty! Sieć tę wielką... Mamy? Mamy! No to nie ma się co bać, wtedyśmy się posrali, a teraz my gotowi... Wejdziem, najpierw sieć rozłożym, to nic nie wlyzie tu, jakby miało... Potem, jak co, łopaty mamy, szpadle, damy radę!

- No pewnie... Pewnie, że tak! – zgodził się Bolo, tryumfalnie wznosząc do góry szpadel i oskard, które zabrał na misję, odsuwając się przy tym na tył, żeby przypadkiem nie być blisko awangardy. Co dokładnie wtedy widział - nie widział... Ale pamiętał, że strachu najadł się jak nigdy w życiu. A był na wojnie, więc swoje przeszedł.

- No i dobra, to wiemy. Rozciągnąć tę sieć najpierw... No, ale wyżej, wyżej chłopy! – Ernst wprowadzał słowa w czyn, widząc siebie w roli następcy nieodżałowanego pana Zygiego. - Podzielimy się tak, jak się mieliśmy podzielić, a jutro, normalnie, jak miało być, przyprowadzimy tu tych, których przyślą. Niech se zabiorą, kurwy, skarb, wywiozą... A tfu! Niedoczekanie, że cały. Co dziś weźmiemy – nasze!

- A chyba że! – zawtórował Trav, ściskając trzonek łopaty aż drewno się grzało.

- No! – Samozwańczy lider 'misji ratunkowej' dał sygnał Divrakowi, by wcisnął płytkę. Sieć była rozciągnięta i czekała. - To na trzy... Raz... Dwa... Trzy!

29 sierpnia, 591 WR

Teraz

Czarna bryła drzwi odjechała do góry, odsłaniając na światło latarni zatęchłe, śmierdzące rozkładem pomieszczenie. Szur przesuwanego mechanizmu ustał, ale ustał i ten po drugiej stronie. A może nie było go wcale? Może Kai słyszał jakieś części machiny, które pracowały w ścianie już wcześniej?

Grimley splunął pod nogi, wychylił się w ciemność i rzucił w nią pochodnię, którą zabrał od Greba. Żagiew spadła na środek komnaty, akurat obok rozłożonego na środku trupa starszego mężczyzny, który leżał wygięty w dziwacznej gimnastyce. Wokół leżał gruz, jakieś przedmioty, coś jakby rozbite skrzynie? Kufry?

Paladyn wszedł do środka, wywijając młyńca potężnym ostrzem. Może nie wyglądał, dotknięty wiekiem i życiorysem, ale siłę miał byczą. Rozejrzał się, w półmroku ściany pełne geometrii i boniowań oblazły pajęczyną. Złowił ruch, szuranie. To nie był Bert, który wszedł za nim, stąpając krok w krok z bronią w górze. To nie był Seweryn, który wszedł jako trzeci. Nieść pilną pomoc.

Szurał górnik. Wysoki, żylasty, w utytłanym, pokrwawionym drelichu. Wygięty dziwaczanie... Z wybitym barkiem? Z głową zawisłą na bok, wykrzywioną na ramię, jakby wtulał się w siebie. A może... Nie, szurał ku nim powoli, ale był i drugi, dalej, od strony okratowanego przejścia w rogu. Ten był wyprostowany i też wysoki, choć tęgi. Szedł niby, ale nogi miał zgięte, niepewne ciężaru. I byli inni.

Jeden też ruszał się jeszcze. Drgał przygnieciony wiekiem skrzyni, kopiąc leżącą u stóp łopatę. Inni nie kopali. Leżeli tylko, zalani juchą, rozłożeni po rogach.
- Uwaga! – krzyknął Grimley i wyskoczył naprzód, unikając zderzenia z kształtem, który wyrwał się spod leżącej na ziemi, podziurawionej sieci rybackiej.

Aaa!

Bert zdążył tylko krzyknąć, nawet nie machnąć swoim obuchem, kiedy duży, obły, pająkowaty kształt na krabich, kościstych odnóżach wyskoczył na niego, wpadając z impetem i znacząc sieć krwią. Ochroniarz potknął się, wizgnął, przyduszony, poczuł jak paszczęki stwora zaciskają się mu na szyi, wgryzając i puszczając jad.

- O Pelorze!

Seweryn zbladł jak kartka i poczuł, że nogi ma ciężkie jak kłody. Świsnął oskardem w powietrzu, jakby chciał się osłonić od tego, co wokół. Prawie krzyknął, kiedy zobaczył z bliska jak pajęczak wielkości żbika rzuca się ku niemu i przypadkiem odbija na desperackim zamachu.

Pelorze-Srelorze, pomyślał Grimley, widząc jak coś kotłuje się w pajęczynach przed nim. Bogowie tu nie pomogą jak dup nie zepniemy.

Stwór skoczył na niego z lewej, ale tego zobaczył, w porę uskakując o krok. Drugiego dojrzeć nie zdążył i poczuł jak paskudztwo spada na niego z góry, strącajac kapelusz i kapiąc jadem na łysą czaszkę. Wierzgnął dziko, robiąc niemal fikołka w tył, zrzucając stwora nim zdążył się wgryźć.

Przypadł na kolano, wystawiając zweihander przed siebie jak zasłonę. Małe cholerstwa przebierały odnóżami, obchodząc go wokół i szykując się, by skoczyć. Ten rudy z tyłu, Seweryn, też spodobał się jednemu, ale najgorzej było z tym-tam, jakże mu... Bertem.

Ten zwalił się na zimne kafle sali, wypuszczając broń i próbując zerwać z siebie intruza, który wgryzł mu się w szyję. Znalazł się przy nim i drugi, który spróbował dziabnąć go w nogę, ale wijący się w dzikiej walce ochroniarz odkopał go, posyłając przypadkiem między zwalone dalej trupy.

Odnóża mlaskały na pajęczynach, a wygięci górnicy szurali powoli, zaintrygowani ruchem i światłem, sunąc ku świeżym bohaterom. Kolejnym spragnionym bogactw Ścieżki Slerotina.



Pająk #5 (atakował Seweryna) - 20 + 3 = 23
Pająk #3 (był na głowie Grimleya) - 17 + 3 = 20
Pająk #4 (uniknięty przez Grimleya) - 17 + 3 = 20
Żylasty szuracz - 19 - 3 = 16
Grimley 13 + 1 = 14
Bert (ochroniarz na ziemi) - 12 + 0 = 12
Randal 11 + 0 = 11
Lara - 7 + 3 = 10
Tęgi szuracz - 13 - 3 = 10
Pająk #1 (gryzie Berta) - 6 + 3 = 9
Seweryn 6 + 2 = 8
Kai 5 + 3 = 8
Pająk #2 (kopnięty) - 5 + 3 = 8
Hans (ochroniarz, który pomógł przy rannym) - 5 + 1 = 6
Divrak (górnik, który nadbiegł) - 5 + 1 = 6
Grebo (ochroniarz od pochodni) - 2 + 0 = 2

Ranny górnik (Bolo) jest ustabilizowany, ale nieprzytomny




https://imgur.com/a/r7mD2U3



 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 06-03-2025 o 21:41.
Panicz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 06-03-2025, 23:32   #10
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Randal Bronson, jako paladyn powinien zawezwać wrogów do poddania się, niektórzy mówią, że nawet po trzykroć. Oczywiście istnieją odstępstwa od tej zasady względem zwierząt, wiatraków i polityków. Szczęśliwym trafem można było pominąć wezwanie i runąć na wroga niczym tona cegieł, co też Bronson uczynił. Wznosząc okrzyk, bynajmniej nie religijny, wskoczył do komnaty osłaniając się tarczą i natarł na pająki dobierające się do niejakiego Berta.

stanie tak by innym nie blokować wejścia, z prawej strony pająka. Jakbyś numerował bezimiennych wrogów to by było łatwiej

 
Mike jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:35.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172