| [DD5e, Greyhawk]'U bram raju'
Słońce stało już wysoko nad Piecami, wysmażając makię na piachach doliny na tę specyficzną, żywo-zmęczoną zieleń, kiedy Elbrecht Bregg wylazł ze swojej szopy i zebrał się na obchód okolicy. Nie miał dużo do przejścia. Kozy kupiły się w cieniu. Pod skałami, albo w rzadkich zakątkach, gdzie drzewa, czy właściwie krzewy, wypuściły gałęzie w górę na tyle, by dać ziemi nieco osłony wątłymi koronami.
Elbrecht, człek poczciwy i dobroduszny, ale leń straszliwy, zwlókł się zrobić, co do niego należało jak zwykle z opóźnieniem. Dziś większym niż zwykle, bo dzień był wyjątkowo upalny. Ciężko się oddychało, powietrze było przesycone żarem i pyłem, nagrzany piach promieniował gorącem i wszystko wisiało w miejscu. Żaden obłok nie mącił błękitnej soczewki nieba, żaden podmuch nie rozwiewał miraży rozpuszczających ostrość linii horyzontu.
Do tego Elb, bo tak mówił do niego Ing - szwagier i równie równy chłop, choć w życiu bardziej poukładany i życiowy - popił wczoraj ze szwagrem. Był ledwie luty, ale było naprawdę ciepło i przyjemnie siedziało się na ganku, nawet długo w noc. Przez ostatnich parę dni halny wiał często, nanosząc pył i gorąc, nagrzewając powietrze w dolinie jak w garze. Wczoraj porywy ustały, ale ciepło już osiadło, nieprzeganiane przez piach i zarośla na północ, grało pierwsze wiosenne nuty.
Mnóstwo ludzi w wiosce wyległo wieczorem podziwiać gwiazdy, ale mnóstwo ludzi nie musiało wstawać o świcie przepędzać zwierząt na pastwiska. Elbrecht musiał, a i tak zaspał. Umęczony zwlókł się z ganku, gdzie zaległ przykryty przez szwagra końską derką, zebrał przygotowany tobołek i kołysząc się, zaczął zaganiać kozy do drogi. Potykał się w bladym świetle, które góry od wschodu z samego rana dawkowały skąpo, klnąc cichaczem i mocno ratując się kijem.
Czuł już, przeczuwał, a zresztą wiedział nawet, że będzie miał gadane i że bez bury się nie obędzie. Siostra nie odpuści okazji, a on naprawdę nie miał głowy i siły – ...kto widział, czym złym witać wiosnę? Nawet jeśli jeszcze nie przyszła, nieoficjalnie i na ganku, ale mało to razy wstawał co rano, jak trzeba… - zatem zamiast pójść tam, gdzie zwykle, na ich pastwisko za strumykiem, zagonił zwierzęta na drugą stronę, byle dalej i byle mieć spokój, wlokąc się na piachy na Ziemię Niczyją. Niezbyt mądrze, głupio-głupio, a nawet surowiej jeszcze zbeształ się w myślach, kiedy już wyległ z ruin szopy, gdzie uciął sobie drzemkę, kiedy już oddalił się na dobre od wioski i wiedział, że spokój będzie święty i świetny. Teren był tu, jak to zwykle w okolicy, surowy, ale tu i surowszy niż gdzie indziej, gdzie często jeszcze trawy i chwasty zrastały się kępkami w zielone rafy, bo tu, u podnóża gór, zasypany był pyłem i najeżony czerwono-żółtymi skałami, które Piece przez wieki wypluwały przy kolejnych erupcjach. Kozy, jak to kozy, tu też potrafiły wyszukać coś dla siebie, bo surowa roślinność była im nie straszna. Było więcej mielenia i wyskubywania, więc mełły i wyskubywały, co miały robić.
Tu jednak, z dala od wioski i szczekania psów, zapuszczały się kojoty i wilki. Tu mogły zjawić się pumy, może i niedźwiedzie, rosomaki, rysie i inne drapieżniki, które bytowały w górach i czuły się u siebie zarówno tam wyżej, jak i tu niżej. Tu nie brakowało grzechotników, mokasynów i żmij, które miały święte prawo być rozsierdzone, jeśli ktoś zakłóciłby ich relaks na tak rozkosznie nagrzanych skałach jak te tutaj. Tu były zresztą i mniejsze pełzające stworzenia, skorpiony i pająki i inne jeszcze szkaradztwa, które z dala od uczęszczanych ścieżek czuły się dużo pewniej. Były jeszcze, choć te akurat gdzieś wyżej w górach, z dala od ludzkich siedzib, gobliny. Nieludzie, którymi straszono niegrzeczne dzieci. U zasady słusznie, bo grzeczne czy nie, dzieci jako łatwiejsze ofiary świetnie nadawały się na goblińskie łowy i podobno, mięciutkie, była dla nich nie lada przysmakiem.
Elbrecht zaklął na własną głupotę i splunął na licho trzy razy przez lewe ramię. Najpierw sprowadził tu stadko, potem jeszcze, zamiast doglądać go, przyciął komara i teraz spocony w pośpiechu zrywał się liczyć trzódkę.
Szczęścia miał więcej niż rozumu. Były, znalazły się. Zwierzęta były zmęczone, rozleniwione, letargicznie skubały osty i perze. Większość rozlazła się w zasięgu wzroku, osiągalna okiem pod naturalnymi parasolami karłowatych sosen i wrzośców. Kilka było nieco dalej, w cieniu wielkiego bloku skalnego, który wyglądał jak namoczony biszkopt i pod którym biło wątłe źródełko z żelazistą wodą.
Brakowało Jagły. Czarnej przewodniczki stada, która zwykła zapuszczać się najdalej, pionierka, szukać najlepszych terenów do podgryzania dla swoich podopiecznych. Teraz podwójnie już, a może i potrójnie zapocony, woniejącym gorzałką snem, ukropem i stresem, że powierzone zwierzaki przepadną, Elb zaczął ciężko dyszeć. Wspinał się na skały i piaszczyste nasypy, w poszukiwaniu nie bacząc na zmykające spod nóg jaszczurki i posykiwania mniej ustępliwych gadów. Ten najgorszy przestrach, obawa utracenia tego, czego się szuka, trwał względnie krótko, acz intensywnie. Zdążył zachrypnąć, nawołując za uciekinierką, ale i tym razem się udało.
Zobaczył ją w oddali. Odcinała się czernią na tle wapiennej skały, gdzie wlazła za wykorzenionym na zboczu jałowcem. Leń, bo leń, ale zaprawiony w łażeniu po wertepach i zdrowej kondycji, Elb szybko dopadł na miejsce. Jagła wyrwała dalej, ale już niedużo dalej. Zaraz było samo górskie zbocze, niby to żadna granica dla takiej skocznej istoty, ale było w nim coś, co wstrzymało pochopną kozią eskapadę. Jeszcze na chwilę od celu pasterz nie wiedział, co takiego. Czerń skalnej ściany była surowa, bez choćby wątłego porostu i nijak nie szło dojść, co koza w niej widzi. Dopiero pod innym zmysłem, kiedy zasapany, Elbrecht wypadł przed granit zza ostatniej przeszkody i hamując oparł dłonie na zboczu, wizje im się zjednały. I znów wychodziło na to, że Elb ma szczęście. Nieprzerwanie i nadal jedzie na grzywie szczęśliwej fali, a teraz zjeżdża z niej po garniec złota.
Miał szczęście. Ale nie miał tego szczęścia wiedzieć, że bez rozumu w końcu nawet największy fuks zgaśnie, jak knot wychylony w deszcz poza latarnię. * * * - Piękna figurynka. – Facet chyba faktycznie znał wartość rzeczy, bo oglądał ją przez jakieś szkiełka i obracał na około w jedwabnych rękawiczkach. Nie chciał stukać, ani – bogowie! – nadgryzać, jak ten poprzedni. – Pięęękna sprawa. - Jest stara. – Elbrecht mówił jak jest, nie koloryzował. Targ targiem, zysk zyskiem, ale czuł, że nie przesadzi nawet, jeśli podniesie stawkę. – Bardzo stara. - Mmmhhhmmm. – Spec od szkiełka pokiwał głową, jak kiwa się dziecku, które rozentuzjazmowane opowiada o zdarzeniach na placyku, o których samo zaraz zapomni nim jeszcze skończy zdanie. Nie chciał kiwać za bardzo, bo skupiał wzrok i ogniskował go na detalach marmurowej figurki obleczonej grawerowanymi w runy złoceniami. Poza tym nie chciał też zbytnio kiwać, żeby pastuch nie pomyślał sobie, że przyszedł do niego z nie wiadomo czym i wyjedzie stąd jak panicz, w jedwabiach i złotogłowiach.
Po prawdzie, figurka warta była majątek. Misternie rzeźbiony, wypolerowany na błysk marmur przedstawiał boginkę lub nimfę. Piękną i zgrabną jak tancerka, ale straszną w swej pozie, oddaną jak żywa z detalami do najdrobniejszego, że można było cmoknąć z zachwytu widząc usta kobiety ściągnięte w surowym grymasie, naciągnięte mięśnie, ostrze wzniesionego do ciosu sztyletu z falistymi ornamentami, rzemyki sandałów na stopach, kłębowisko upiętych wysoko loków… Tylko oczy wyglądały jakby czegoś tam brakowało. Proste, puste wgłębienia w ostro zarysowanym trójkącie twarzy nie pasowały do pietyzmu reszty figurki. Jeśli zaś mało komu było tego ostatniego, życia wydobytego dłutem ze skały z mistrzostwem godnym bogów, to prostsze umysły mogły nasycić się złotem, które wstęgami owijało półnagą sylwetkę od stóp po szyję, kończąc bieg we włosach jako ażurowy diadem. - Wezmę ją. – Kupiec zdjął z oka monokl, odstawił delikatnie figurkę na kawałek szmatki, którą wcześniej wytarł pod nią blat stołu i sięgnął po mieszek. – Ładna robota, będzie można postawić na kredensie.
Ha, na kredensie! Na żadnym kredensie i na żadnym meblu, a przynajmniej nie ty i nie tu. To był towar na sprzedaż, rzecz drogocenna i do znalezienia nabywcy dalej. Wśród bankierów w Loftwick czy kupieckich magnatów z Longspear, a może i jeszcze hen, w pałacach możnych zagranicą, albo i na monarszych dworach?
Dietram wiedział, że kwota, jaką finalnie dostanie za rzeźbę i tak będzie miała taki mnożnik tej, którą zaproponuje włóczędze spod gór, że mógłby biedaka spokojnie ozłocić i finalnie nawet tego nie odczuć. Zapomnieć o odciążeniu mieszka i samym włóczędze z jego zgrzebnym, cuchnącym płaszczem i dziurawymi butami. - Dam ci za nią 15 złotych groszy. – Dietram nie uważał, żeby to było nieuczciwe. Przeciwnie, on tu z troską pomagał. Większą kwotą mógł nawet wyrządzić szkodę, zamącić chłopu w głowie. Wystawić go na żer pijawek, które raz-dwa obsiadały głuptaków przy groszu i opijały do cna. Wróciłby jeszcze do domu z niczym, albo i gorzej, z rozbitą głową i na dodatek bez butów, bo szumowiny nie patrzyły tu co jest coś warte, tylko brały, co było. – Dobra cena, mój chłopcze. Kupisz za to dobrego wołu, a pewnie zostanie jeszcze. Wrócisz do siebie jak pan.
Elbrecht nie był dobry w handlowe gierki, ale zanim jeszcze przysiadł do stołu, postanowił sobie twardo, że na pierwszą propozycję, która się trafi - nie przystanie. Miał dobre i głupie serce, więc nawet żal mu się zrobiło miłego pana, który zaprosił go do gospody, nakarmił i postawił wino, że on gości go jak swojego, hołubi, a ten zamiast zgodzić się od razu, przyjąć pieniądze, których w takiej kwocie pewnie na raz na oczy nie widział, nawet łypiąc na cudze w dzień targowy, to robi mu tu pod górkę i wierzga. No, ale co zrobić? Postanowił, to postanowił. Człekiem był słownym. - Mało – wypalił sucho Elb przy minimalnej zwłoce i ekspresji. Nie grał, nie bawił się, bąknął tylko, co miał postanowione, jakby studiował wcześniej tę dwusylabową kwestię, by nie zapomnieć i zamilkł. Dietmar wzniósł krzaczaste brwi w zdziwieniu, westchnął i wysypał na stół, co miał w sakiewce.
Było ich piętnaście. Piętnaście pozłacanych krążków, które w Wolnej Lidze i okolicznych państwach robiły za podstawowy środek obrotu w większych transakcjach. Oprócz tego wysypało się jeszcze parę miedziaków i srebrników, drobnica w użytku przy codziennych zakupach. Dietmar skrzyżował szare oczy z piwnymi Elbrechta, postudiował go chwilę, ale wobec braku reakcji dał za wygraną. Prawie, że machnął ręką, jakby chciał ogłosić światu, że dobra nasza, a co mi tam, ale zamach ułagodził, ręką wylądował na stole i gładząc po drewnie, zebrał monety do sakwy niby szuflą. - Więcej przy sobie nie mam, ale dobrze – zgodził się. – Wiesz, gdzie jest dom cechowy, prawda? Ten wysoki, z wieżą ze smokiem. Przyjdź tam po piątej, zapytaj o mnie, zaprowadzą cię. Wypłacę ci prosto z kasy. Dwadzieścia pięć. Ma-ją-tek mój drogi, majątek.
Dłużej Elbrecht zwlekać nie potrafił, więc mimika rozlała mu się nieco, radość pulsowała pod maską. Zgodził się szybko, potaknął i zatopił wąsy w kielichu, żeby nie pokazać zębów, które wyłaziły już na wierzch w uśmiechu nie do zastopowania. Niepotrzebnie, bo kupiec skinął mu krótko i zaraz zebrał się od stołu, nie zwracając na niego dalej uwagi. Vatar, który przyszedł jako obstawa, dostał znak, że na dziś ma już fajrant i może robić co chce. Elb okazał się niegroźny.
Vatar postanowił zatem robić, co chce. A chciał robić na swoim i na swoje. Poczekał przy szynkwasie aż szef wyjdzie z gospody, zamówił dwa piwa i zaraz wylądował z powrotem przy stoliku z pasterzem. - Chuj. – Ochroniarz przysiadł ciężko i podsunął kufel Elbowi. – Chuj z niego zwykły. Oszukać cię chce, chłopie, farmazon jeden. - Za dwajścia pięć, oszukać? – No to w głowie się nie mieściło, gdzie niby coś tu nie grało? – Chromolisz! - A brońcie bogowie, nie pierwszy to raz z nim już tak – Vatar żachnął się i zrobił smutne oczy, co upodobniło jego pysk do mastiffa. – Uczciwy człek to nie jest, ale teraz już dość! Nie dam mu, co by ci jeszcze krzywdy narobił. * * *
Czarna, granitowa ściana wznosiła się wysoko ponad jałowym krajobrazem doliny Drusdygg. Była częścią szerszego bloku, rozciągniętego na stajanie w obie strony, wywalonego przed obły, piaszczysty masyw gór, które w tych stronach wyglądały jak masywne brudnoszaro-żółte kopce, rosnące najpierw po trochu, grząskim podnóżem, gdzie zbierało się wszystko, co naniosły lawiny, a potem gwałtowniej, przechodzące w surową pochyłość, gdzie może i dałoby radę wspinać się przygarbionym, ale jeśli noga się powinie, oj, nie bardzo było się czego łapać. Skał jednak w typie odkrytej grani na tej wysokości nie było, te majaczyły hen wysoko, daleko nad lasami, jeszcze ponad żlebiskami i rumowiskami pełnymi bazaltowych kawałów. - Prawie jesteśmy! – Elbrecht machnął na niego gdzieś z przodu, ale nie czekał. Zagwizdał zadowolony i z tym gwizdaniem niosącym się w dolinie, ochoczo potruchtał dalej. Vatar swoje w życiu przemaszerował, a troski i trudności miał za życiową normę, krzywiąc się podejrzanie, jeśli coś nie uwierało i nie piekło, ale za pasterzem ciężko mu było nadążyć.
Chłop znał te strony, wiedział jak się poruszać, a ścieżkę, którą prowadził – meandrując wśród głazów i umęczonych krzewinek – miał już wykutą na blachę. Opowiedział o tym zresztą, kiedy już zbratali się na dobre i opuścili Rudą Grań, gdzie wcześniej, nieopatrznie, próbował odsprzedać znalezioną pod górami figurkę u Dietmara Hakela. Elb prawdziwie uniknął wtopy i teraz, bogatszy nie o dwadzieścia pięć, a o czterdzieści złociaków, prowadził przyjaciela do źródła znaleziska, gdzie miało być tego więcej.
Dużo więcej, opowiadał, bo on wlazł tylko na kawałek, najpierw nie miał ze sobą ognia, a potem znalazł tę figurkę i wygrzebywał coś z gruzów, potem jeszcze coś, ale musowo było tego więcej, bo ściany były rzeźbione, kolumny, no jak w świątyni, albo w mieście. Pewnie jak w tym domu cechowym, ale tam w końcu nie poszedł, choć z zewnątrz wyglądało jakby mogło być podobnie. Tyle, że tam było czyjeś, a tu niczyje. Ich znaczy. Teraz miało być ich, a Vatar miał ściągnąć znajomych górników z Melkot, którzy przeryją to dla nich za część tego, co znajdą. Losie, Fortuno, odmieńże skromną wioskę Wrzosiny, gdzie dotąd żył biednie Elbrecht, nie szczędź jej zmiany na lepsze i nie ociągaj się, nie certol, ludzie zasłużyli na poprawę!
Elb miał być pierwszym, któremu się poprawi, ale nie że jemu samemu, bo co znajdzie i co zarobi miało iść na gospodarstwo siostry i szwagra, rodziców, a potem dalej, każdemu wedle potrzeb, a nawet i ponad, bo Vatar mówił, że marzyć trzeba odważnie, a tu były podstawy. - Dotknij. – Pasterz znalazł się nagle po prawej, musiał zrobić zawrotkę gdzieś za którymś pagórkiem i teraz pokazywał na granitowe zbocze, przy którym szli. - Hmm? – Skała jak skała. Ochroniarz przejechał swoim wielkim łapskiem po pożyłkowanej bryle kamienia. Inna jakaś? Nooo, może jakby-jakoś, inna trochę w fakturze niż granit pod ręką podpowiadał, równiejsza, gładsza? - O cię chu…!
Elbrecht patrzył chwilkę na towarzysza, który gładził po ścianie, zadumany, marszcząc czoło tak, aż wyszły mu bruzdy, co przy tych na karku wyglądało, jakby ktoś obciągnął go na noc sznurem wokół głowy i zostawił uwędzić. Pasterz zaśmiał się, zastukał w ścianę, zrobił krok i wlazł w nią. Wlazł dosłownie, ale tak, że aż go przerwało i aż tak, że Vatar przerwał w pół przekleństwa. Na zewnątrz została lewa strona Elbrechta, ta z kijem w łapie i z nogą w dziurawym bucie, a drugiej nie było.
W pierwszym odruchu drab chciał złapać przyjaciela, wyrwać go ze skalnej pułapki. Byłby go pewnie połamał, gdyby chwycił tak ochoczo jak rzucił się chwytać, ale w kroku zachwiał się, poślizgnął i sam wpadł w ścianę, zwalając w czarny, zagruzowany i pełen pajęczyn korytarz. Światło padało od północy, przesiąkając przez niknący powoli całun iluzji, który na oczach najemnika rwał się, zostawiał już coraz drobniejsze cząstki, aż stał się całkiem już powidokiem i w końcu zniknął, nie dając już słońcu żadnej bariery przed spenetrowaniem tego, co kryła góra.
A było co ukrywać, bo wryta w górę ścieżka nie była ledwie górniczym chodnikiem, ale wysokim na kilkadziesiąt stóp hallem, obstawionym zamiast drewnianych szalunków marmurowymi kolumnami i obciągnięta na ścianach reliefami z bazaltu. Ściany były ponadkruszane, ale szły równo, niby deski wycięte w tartaku, a posadzka pod nogami – nie licząc zwalisk kamieni – była gładka jak blat stołu. Samo wejście, teraz odkryte spod mirażu, zapraszało rytymi w granicie pilastrami w falowane esy-floresy i frontonem, gdzie uchowały się jeszcze resztki płaskorzeźb bogów czy herosów, szczęśliwszych od reszty panteonu, który skruszał i leżał pewnie w resztkach gdzieś w kupie gruzu i pyłu na dole. - Wstawaj, wstawaj. – Elb wyciągnął rękę do kolegi i sapnął, zgięty pod jego ciężarem, gdy osiłek zebrał się na nogi. – No i mów… Co myślisz? Że było tu cały czas takie, nieruszane! Robi wrażenie, nie? - Robi – zgodził się Vatar. I zaraz zaczął w głowie układać scenariusze i składać kalkulacje. Nauczony jednak upewniać się, co do składowych rachunku, zaraz odpalił pochodnię i ruszył w głąb korytarza. Wszystko to miało wartość, tak kolekcjonerską, historyczną, jak i zwyczajnie budowlaną, a jeśli zebrać się porządnie, dałoby radę wykuć i wywieźć kawałek po kawałku. Upysznić pałace wielmożów i dać przepych biurom kompanii, wyprzedać antyki do świątyń i gildii, dać budulec pod kamienice i grodziska, nic nie zmarnować. - No, no – ucieszył się odkrywca. Byli ledwie kilkadziesiąt kroków od wejścia, w okrągłej sali, gdzie stały kamienne ławki, a okrągła kolumnada imitowała leśną polanę. Tu pochodnia odsłoniła jadeitowe figurki zwierząt, przycupnięte na brzegach zrujnowanej fontanny, a w niej, wśród kawałków marmuru, które kiedyś składały się w górujący nad całością posąg, złoto. Złote bransolety i obręcze, które pozsuwały się z rozbitych członków marmurowej figury. - Dzięki. – Vatar odwrócił się, oświetlając pogodną, ogorzałą twarz przewodnika. Elbrecht Bregg uśmiechnął się do przyjaciela, akurat pod światło, akurat pod marmurową łydkę, którą kolega wyłowił z fontanny i zdzielił go w pysk. Kość gruchnęła, Elb zaskamlał, marmur pękł na nim, a płytki ceramiki pod nim, kiedy ogłuszony zwalił się z impetem na brzeg źródełka. Na szczęście, bo szczęścia miał widać więcej niż rozumu, nie czuł już nic, nieprzytomny, więc darowano mu bólu, kiedy kolega poprawił mu parę razy, tym razem strzaskując inny członek rzeźby. – Dzięki, naprawdę.
Vatar Dracht wywlókł ciało niedoszłego wspólnika przed czarne wrota portalu i wybrał z bagaży, które przytargali łopatę. Tyle chociaż był mu winien. Głupiec, bo głupiec, ale dobry chłopak. Uczynił Vatara bogatym człowiekiem, więc szczere dzięki, leż tu sobie, nie za głęboko, bo też i chuj z tym, upał taki, gorąc, szkoda się katować, ale ziemi trochę miej, pastuchu, dziękuję.
Szczęście było przechodnie, o czym Vatar wiedział, a którą to lekcję Elbrecht przegapił. Popełniać błędy, rzecz ludzka przecież. Ci, którzy wkuli się tam w serce góry i wysłali całe wnętrze marmurem i złotem też przecież je popełnili. Każdy mógł. * * * - Panie Grotte, no co pan? – Obozowisko zamarło, kiedy Vatar zerwał się na równe nogi, a przynajmniej podskoczył spróbować, spiorunowany wzrokiem Grottego. Wzrokiem przejął się zresztą mniej, ale już nastawiona na niego kusza martwiła. – No daj pan spokój, ja nie wiem o co idzie, no porozmawiajmy, no!
Najemnik został w przykucu, niepewny swego, kątem oka mierząc obozowiczów. Miał tu swoich chłopaków, ludzi, których zebrał na tę robotę. Grib, Berg, Claude, Salm. Był nawet Kron, z którym służył kiedyś na statku jako żołnierz okrętowy i z którym rzezał czarnych na brzegach Amedio. Dałby sobie za nich… Guzik uciąć u kubraka, może nitkę? Ale widział, że szkoda i nitki. Mieli to przegadane, mieli to ustalone, a teraz co? Cicho, potulnie, żaden nie burknął. Salm stał najbliżej, mógłby coś może, coś mógłby, choćby niewielkiego, ale co niby? - Kto wie o korytarzu? – Korytarz. Tak to teraz nazywali, najpierw mówili o kopalni, ale nieadekwatność tej nazwy była śmieszna. Na razie był korytarz. – Komuś jeszcze mówiłeś? Wspomniałeś, pokazałeś coś stąd gdzieś dalej? - Nie – prychnął Vatar, wyśmiewając samą ideę z taką pewnością, jakby jej niedorzeczność fizycznie go połaskotała. – Oczywiście, że nie!
Był przekonujący. I dobrze, miał szczęście. Gdyby kręcił, zwodził, albo po prostu powiedział prawdę, że owszem, napomknął o tym jednemu kumplowi, że wyceniał u jednego marszanda złoty wisior z rubinem, który wyniósł spod góry, że zanim ten plan wypalił dowiadywał się jeszcze, bez dużych szczegółów, ale obiecując sporo i nęcąc, o finansowanie ekspedycji w jednej placówce dużej, zagranicznej kompanii, że w końcu figurkę boginki widział wcześniej jego były pryncypał... Gdyby tak dobrze i pewnie nie prychnął, nie kłamiąc w sumie, sam święcie przekonany, że sprawa jest w garści i nie wysypał się nigdzie, to byłby żył jeszcze. Żyłby jeszcze, wzięty na spytki i tortury, męczony, co gdzie wyciekło i kto wie o ICH szansie, ich bogactwie.
A tak, zaraz dostał bełt między oczy. Grotte strzelał perfekcyjnie, ale i perfekcyjnie dokańczał sprawy. Salm i dwóch jego ludzi, zresztą to od jakiegoś czasu już wszystko byli jego ludzie, poprawili jeszcze ze swoich kusz, przygwoździli masywne truchło Vatara do ziemi.
Mogli być zadowoleni. Byli na dobrej drodze, złote góry czekały, oni mieli położyć na nich łapy. * * *
Naiwni, szczęście, chwilowy błysk, było dla nich szczęściem pierwszych u wodopoju. Choć, po prawdzie, pierwsi przecież nie byli, o czym zaświadczał zakopany przy trakcie Vatar. Długo też nie pozostali na miejscu jedyni. Plotki niosły się szybko, pieniądz promieniował niezdrowo, roznosił swą zachętę jak wirus. Obietnicą budził, co najgorsze i rozkładał ludzi od środka.
Ściągał sępy i hieny. I drapieżników. Ciągnęli na miejsce, kupili się, zbiegali. Obóz powstawał szybko, pączkował. Stawał miasteczkiem. Budowało się frenetycznie, z dnia na dzień, stawiano więcej i więcej. Bogactwa góry, a dla wielu ledwie ich obietnice, finansowały tę gorączkę. Mówiono o nich, że są nieprzebrane i że Wolna Liga staje przed swoją złotą erą, że starczy ich, by świat odmienić.
Ale ludzie zawsze gadają. A bogactw, choćby i nieprzebranych, nigdy nie jest dość dla wszystkich. Brakuje i tym, którzy nie znają ich smaku i tym zwłaszcza, którym dość nie jest nigdy.
* * * Wrzosiny czekały na wiosnę. Niecierpliwiono się, bo ciepłe, słoneczne dni przyszły w tym roku wyjątkowo wcześnie i nikt nie chciał już gnieść się pod dyktatem kalendarza, który mówił o lutym. Młodym marzyły się leśne ogniska i kąpiele w jeziorkach, tym starszym młodym to, co dzieje się nieopodal ognisk i jeziorek, w dyskrecji księżyca, a tym jeszcze starszym, wyrosłym już całkowicie, podobało się, że będą mieli obejście dla siebie, bez dzieciarni.
Zima była krótka, ale surowa, więc kiedy tylko halny zagonionym ciepłem zamącił w głowach i naobiecywał wcześniejszą wiosnę, nikt ani myślał oglądać się wstecz. Nikt nie chciał przyjąć do wiadomości, że na przednówku może jeszcze przymrozić, ani że nawet i później trafiają się jeszcze ciężkie kłopoty. Doszło do tego nawet, że chłopi z Wrzosin, Zawoju i Łohu próbowali wypraszać u siostry Bereniki, kapłanki Atroi, czy bogini w tym roku nie zgodziłaby się może przyjść jakoś wcześniej i czy odpustu nie dałoby się urządzić wczesnomarcowo.
Nie dało się, siostra – mimo, że pogodnego ducha i luźnego podejścia do dogmatu, które od razu szło zrozumieć, gdy ktoś wiedział, że nim porzuciła stan świecki dla Bereniki była Danusią – miała już wszystko umówione z sąsiednimi gminami, a do tego na uroczystość miał nawet zjechać ktoś ważny ze świątyni w Westburn. Odpust musiał poczekać na dzień równonocy. Nadzieje i emocje wzbudzone w ludziach wiosennymi podmuchami czekać jednak nie musiały i znalazły wcześniejsze ujście.
Dla rodziny Elbrechta Bregga emocji nie brakowało już wcześniej, kiedy łachudra zniknął na wiele dni, bredząc coś szwagrowi, że jedzie do miasta, po złoto, obiecując, że teraz to on o nich zadba i idzie dobre. Widziano go potem w Czarnorogu, w towarzystwie jakiegoś draba, który nie wyglądał, jakby sam dbał o kogokolwiek i mógł komuś w takim dbaniu dopomóc.
Elwira martwiła się o brata. Dla niej emocji już wystarczyło i bez odpustu, ale wstydziła się, że Elb pewnie zachlał gdzieś, może narozrabiał po pijaku i poszedł na włóczęgę, żeby przeczekać drakę. Wstyd dla rodziny, więc przeżywała po cichu, nie wypytywała i nie szukała. Coś kłuło ją dziwnie, ale na rozum biorąc, a tak zwykła sprawy brać, musiał się przecież znaleźć w końcu, chłop głupi może, ale dobry.
Potem, kiedy przyleźli ci zbóje, wypytując o okolicę, o to co i gdzie, jakie ścieżki i strumyki, co można znaleźć i czyje pastwiska, ludzie dostali swoje emocje. Bali się i dziwnym nie było, bo tak broń, jak i ryje, banda miała nie od parady. Ale to też przeszło. Ich herszt, oficer jaki, trzymał tę hanzę w ryzach, temperował. Nic złego się nie stało, poszli dalej. Poszli, a tydzień później Marko przyniósł nowiny, że pod górami stoją namioty, rozstawione wozy, a pilarze rżną rzadkie sosny i jałowce, stawiając szopy i szałasy.
Ostrożność ostrożnością, ale halny naprawdę rozniecił wiosnę w Drusdygg i nikt nie mógł już usiedzieć na tyłku, kiedy coś wreszcie się działo. Coraz to kolejni chłopi z Wrzosin łazili napatrzeć się na przybyszów, a obserwacja nie pozostała niema. Byli ciekawi, kto i co. Pytali, zagajali. Nowi na początku nie byli rozmowni, ale konieczność wszystko odmienia. Wyszły im luki w zaopatrzeniu. Źle policzyli, ile będzie potrzeba gąsiorów i antałków dla ciężko pracujących facetów na środku pustkowia, którzy po robocie nie mają co ze sobą zrobić.
Wrzosiny przyszły z pomocą. Palinka własnej roboty otworzyła nowe ścieżki komunikacji i szybko wioska zaczęła lgnąć do obozowiska, sprzedając im a to jajka, a to baraninę, a to trochę masła i sera, może jeszcze czosnku-cebuli? Panowie, te raki tu nałapane w naszej Cichej, nie chcecie, świeże? A jagnię? Jagnię mam, padło, bo maciorka nie wykarmiła, ale mięso wyborne, de-li-ka-tes!
Niektórzy poszli nawet dalej, nie czekając odpustu i targu, gotowi byli wyprzedać narzędzia czy dobra, które czekały większych okazji, widząc, że Nowi idą ze świata, gdzie pieniądz lżejszy i nie targują się za mocno. Oj tak, Wrzosiny mocno wzbogaciły się tej wiosny. Rosły wraz z tym jak rósł obóz. Koczowisko, które szybko stało się stanicą, osadą, wioseczką niemal, a wkrótce doczekało się budynków z podmurowaniem, ambicji na więcej i pierwszych mieszkańców, którzy nie mieli już czerwonych karków i zgrubiałych dłoni.
Wiosna tego roku przyszła szybciej. Była gorąca, głośna, gwarna, pełna nadziei, emocji i obietnic. Elbrecht nie doczekał owocy swego znaleziska. Nie mógł widzieć, jak powodzi się wiosce. Jak Marko i Elwira pobielają powałę w izbie, ani jak wracają z targu z tuzinem kurczaków i struganym konikiem dla małego Tolka. Nie doczekał właściwej wiosny, zaległy gdzieś w płytkim grobie pod Czarnymi Wrotami.
Tym bardziej nie mógł doczekać lata, żeby zobaczyć, jak żarzące słońce znad Pieców oświetla puste obejścia i zagrody Wrzosin. Jak ogrzewa odnowione daszki i werandy. Jak przygląda się zza czarnych grani opustoszałej wiosce, gdzie nie zostało żywego ducha.
Ostatnio edytowane przez Panicz : 23-02-2025 o 05:45.
|