Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-12-2012, 00:33   #1
 
Karmelek's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znanyKarmelek wkrótce będzie znany
[Autorskie Fantasy] Celltown

(Żadna grafika nie jest moja. Jeśli tak będzie - w co wątpię - napiszę.)



Dobrzy nie zawsze wygrywają – mruknął zadumany mężczyzna, spoglądając na leżące z boku drogi ciało.
Kilkunastu strażników czekało opodal, blokując przejście. Chwała bogom za rosnące tu gęsto drzewa. Przynajmniej nikt niepożądany nie zobaczy tego.
To, co leżało przy drodze, do niedawna było sir Doylem – pełnym życia młodzieńcem, jednym z lepszych rycerzy Średniego Kręgu. Wprawnie władał mieczem, więc jakim cudem? Dlaczego, u licha, leżał tu teraz z rozpłataną łepetyną, jak jakiś bezpański kundel?
Pozomca zmełł w ustach przekleństwo i splunął. Tu z całą pewnością mieli do czynienia z czarami. Ciało rozkładało się w zastraszającym tempie, niemal na oczach, cuchnęło okrutnie, jednak jedynymi muchami były te, które przyczepiły się do końskiego zadka Dzwona, jakby owady wyczuwały, że coś jest nie tak. Zresztą nie tylko one. Tiaaa... Dodajmy do równania jeszcze to, że na zwłokach widniał odwrócony pentagram. Nie wróżyło to dobrze.
Ale kto mógł się tego dopuścić? Przecież czarna magia była surowo zakazana, co więcej! Kto mógł chcieć śmierci biednego Doyla? Przecież to był porządny chłopak. Postawił czasem piwo, pogadał, pośmiał się. Kto mógł mu coś takiego zrobić?
Mężczyzna złapał się za głowę. Tym musi zająć się Rada, a skoro tak, to pewnie wyślą jakiegoś Inkwizytora...
Co tu masz, Zeg? – odezwał się ktoś za nim.
O wilku mowa – mruknął pod nosem kapitan, obracając się.
Na drodze stał wysoki mężczyzna. Nie wyglądał na starca, jednak pozory mogły mylić. Nigdy nic nie wiadomo z tymi magami. Miał na sobie niepozorną szatę Wyższego Adepta, ale opierał się na długim kiju Inkwizytora, który zawsze ze sobą taszczył. Zegerus nie rozumiał tego. Na co mu to? Na podpałkę? Chyba bezpieczniej nosić porządny miecz.
Witaj, Waelleosie. Nie jest dobrze – powiedział, jednak równie dobrze mógł uciąć sobie pogawędkę z pniakiem.
Mag podchodził niespiesznie, cały czas wpatrując się w ciało. Bez słowa minął Zegerusa. Oddychał równo, wciągając głęboko powietrze przez nos i usta, jakby chciał posmakować je wszystkimi zmysłami. Spojrzenie miał mętne – nic dziwnego, nie patrzył teraz na ten świat. Pozomca nieraz widział takie zachowanie, jednak Waelleos nigdy nie zaczynał bez słowa. Zawsze się witał, wymieniał poglądy przed przystąpieniem do badania aury. Niespodziewanie mag zadrżał i osunął się na kolana. Zaczął oddychać tak, jakby walczył o każdy chełst powietrza.
Zegerus stał, obserwując to z otwartymi ustami. Nie miał pojęcia, co się dzieje. Z odrętwienia wyrwał go dziki krzyk sokoła.
Coś śmignęło w powietrzu i uderzyło gwałtownie w plecy maga. To był Olverd – chowaniec Waelleosa – magiczne stworzenie, które uczyło podstaw magii, a później służyło pomocą i radą w trudnych sytuacjach. Miało za zadanie chronić podopiecznego.
Sokół złapał szponami za kaptur szaty swego pana i zaczął ciągnąć. Więcej pozomcy nie trzeba było. W rekordowym tempie znalazł się przy magu i złapał za ramiona. Ciągnął w tył tak szybko, że upadli w tył, a mag przygniótł Zegerusa.
Wael, obudź się! – wrzasnął, zrzucając z siebie przyjaciela, po czym zdzielił go solidnie w twarz.
Mag jęknął, ale jego spojrzenie stało się na powrót trzeźwe. Chwilę zajęło mu uspokojenie oddechu.
Bogowie... – jęknął, ściskając kurczowo kij.
Podkomendni Zegerusa patrzyli na to przedstawienie w niemym zdumieniu. Nikt nie ośmielił się podejść, a kiedy pozomca rzucił na nich gniewne spojrzenie, dzielni strażnicy nagle zainteresowali się stanem swoich butów. Nikt w tej grupie nie miał jaj, żeby chociażby pomyśleć o stawieniu się dowódcy. Beznadziejna banda wymoczków.
Wróćmy na drogę – poprosił przerażająco słabym głosem Waelleos, usiłując wstać, jednak nogi odmawiały mu posłuszeństwa.
Co się dzieje? – zapytał Zegerus, podając mu rękę. Jakoś dotarli do drogi, gdzie ponownie legli na ziemi. – W porządku?
Nic się... – zaczął odruchowo mag, jednak zawahał się, spojrzawszy na kij – ...nie stało – dokończył machinalnie.
Pozomca podążył za spojrzeniem przyjaciela i pobladł. Biały kij, który był symbolem Inkwizytora, wyglądał, jakby spłonął. Zdawało się, że wystarczy lekkie uderzenie, żeby zmienił się w proch.. Widać nie był to zwykły kawałek drewna, mający jedynie symbolizować urząd, a coś dużo potężniejszego. Mężczyzna zadrżał na myśl o tym, co mogło ją zniszczyć.
Olverd – zawołał cicho mag. Głos miał zachrypnięty, jakby przed chwilą zdarł gardło krzykiem.
Sokół, który siedział wygodnie na słupku milowym, z drugiej strony drogi, rozpostarł niechętnie skrzydła i podleciał bliżej. Wylądował na ziemi i nastroszył pióra. Dziwne... Mag zazwyczaj wystawiał rękę, żeby jego chowaniec mógł wygodnie usiąść.
Zanieś, proszę, wiadomość – powiedział Waelleos.
Mówią, że chowańce mają bogatszą mimikę, niż zwykłe zwierzęta. Święta prawda. Sokół obdarzył podopiecznego takim spojrzeniem, że ten powinien przynajmniej stanąć w płomieniach.
Zachowujesz się, jak moja matka. Wiem, rozumiem. Nie mam już sił, żeby odejść, więc leć. Zeg mnie przypilnuje. Nie martw się, nie zbliżę się. Leć – powtórzył.
Chowaniec chwilę taksował go wzrokiem, po czym gwałtownym ruchem rozpostarł skrzydła. Wspomagany zapewne magią, wystartował niczym krasnolud do złota.
Mała, pierzasta kometa – pomyślał Zegerus. Usiadł obok maga, wyciągając zza pazuchy mały bukłaczek. Podał go przyjacielowi, który dalej wyglądał, jakby przejechał po nim powóz sześciokonny.
Nie wiem, co się stało, ale to powinno pomóc – powiedział, siląc się na uśmiech. Cokolwiek to było, wstrząsnęło też nim. Do tej pory myślał, że magowie są nietykalni.
Waelleos niepewnie powąchał zawartość, po czym uśmiechnął się nepewnie i łyknął solennie. Trunek był przedni. Smaczny i mocny. Może nawet udałoby się nim spić maga? Powszechnie wiadomo przecież, że nie warto startować w pojedynku na picie z żadnym z adeptów Sztuki, ci jednak dobrym trunkiem nie gardzili, a ten tu był pierwszej klasy. Delikatne nuty słodkiej wiśni pieściły podniebienie.
Wyborna – mruknął z uznaniem.
Od znajomego. Trzymałem na specjalne okazje.
Dziękuję. – Mag oddał bukłak właścicielowi, który również zdrowo pociągnął, machając niedbale ręką. – Nie tylko za trunek, przyjacielu. – Westchnął. – Dobrze zrobiłeś. Prawdopodobnie uratowałeś mi życie, jednak nigdy więcej nie bij maga. Nie ważne, czy zwykłego Ucznia, czy członka Rady. Wszyscy zazwyczaj mamy postawione osłony. Mogłeś skończyć co najmniej z połamaną ręką. – Zegerus skinął zamyślony głową.
Rozumiem. Dziękuję za ostrzeżenie...
W tym momencie wrócił Olverd. Ledwie wyhamował. Wylądował ciężko na pobliskiej gałęzi i zamachał skrzydłami, żeby złapać równowagę.
Niedługo przybędą – poinformował Waelleos z rezygnacją. – Poczekam z tobą, Zeg.
Chyba nie masz wyboru, przyjacielu – pomyślał ponuro, wręczając towarzyszowi trunek. – Trzymaj – powiedział na głos, wstając. – Tobie przyda się chyba bardziej. Cóż. Pewnie teraz potrzebujesz chwili spokoju. Pójdę sprawdzić, jak sobie radzą moi chłopcy.
Inkwizytor wręcz nienawidził oficjalnych spotkań. A już tym bardziej nie w terenie. Zawsze musiał mówić tyle niepotrzebnych rzeczy, oczywistych nawet dla mającego z magią tyle do czynienia, co koń pozomcy.
Chwila wyciszenia przed tą torturą była chyba tym, czego mag potrzebował w tej chwili najbardziej... zaraz po alkoholu.
Niech nam bogowie pomogą – szepnął cicho, spoglądając to na zniszczony kij, to w stronę ciała.
Jeszcze wtedy Inkwizytor nie śmiał nawet pomyśleć, że ci go wysłuchają...
 

Ostatnio edytowane przez Karmelek : 03-03-2013 o 19:12.
Karmelek jest offline  
Stary 03-12-2012, 01:04   #2
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
To był dzień jak codzień - Sławek właśnie skończył zajęcia laboratoryjne z Grafiki Komputerowej, na których po raz setny programował jajko w trzech wymiarach na komputerze. Tym razem zadanie polegało na wykonaniu oświetlenia jajka, co nie było zbyt trudne, zwłaszcza że młody informatyk miał wszystkie potrzebne materiały od swojego brata.
W drodze powrotnej pisał SMS’y ze swoją dziewczyną - przez swoje zamyślenie i rozmarzenie wpadł na lampę uliczną, przez co upadł na cztery litery, a telefon wylądował w kałuży.
- Pięknie kurwa, pięknie. - zaklął Sławek wyciągając przemoczone i niedziałające już urządzenie. Moment na to też był idealny, bo jego dziewczyna napisała mu coś dziwnego i nie zdążył się jej dopytać o co chodzi. “Będę czekała przy Starym Jeziorze.”, tak brzmiała wiadomość. Gdzie na litość boską ona znalazła jezioro we Wrocławiu...

W podwójnie złym humorze wrócił do domu i stwierdził, że jednak się z nią nie spotka, bo nie wie gdzie to jest. Google też nie wiedziało. Postanowił wrócić wcześniej do domu rodzinnego w Lubinie, gdzie ma zapasowy telefon - przeprosi ją i może dowie się nieco więcej na temat tego “Starego Jeziora”. Brzmiało intrygująco.
Spakował wszystkie swoje rzeczy - ze szczególnym uwzględnieniem dużego laptopa marki Dell z którym obchodził się bardzo delikatnie i pojechał na dworzec PKS.
Autobus oczywiście mu uciekł, ale udało mu się złapać busa firmy “Tarnowscy”. Jadąc już do Lubina cały czas zastanawiał się o co chodzi z tym “Starym Jeziorem”, oraz że Asia pewnie będzie na niego wściekła. No cóż, będzie musiał ją jakoś udobruchać... tylko jeszcze nie wiedział jak...
Nagle bus jęknął i zatrzymał się gwałtownie. Rzeczy pospadały z półek, ludzie z siedzeń. Zdumiony Sławek rozejrzał się dokoła. Zauważył sączący się leniwie spod maski pojazdu dym.
Szybko okazało się, że nie pojadą dalej. Kierowca od razu zadzwonił do szefostwa o podstawienie innego busa, a sam zaczął grzebać w silniku. Ludzie stali na poboczu, albo siedzieli w środku. Nie było tu nic do roboty. Znajdowali się w środku lasu, daleko od często uczęszczanych dróg.
Nagle młody informatyk stwierdził, że koniecznie musi się oddalić w ustronne miejsce, aby ulżyć nieco umęczonemu pęcherzowi, co też niezwłocznie uczynił. Oddalił się o kilkanaście metrów, żeby znaleźć w miarę odosobnione miejsce i załatwił, co trzeba było.
Odetchnął z ulgą i już miał wracać do autobusu, kiedy usłyszał radosne zawołanie i warkot silnika. Nim zdążył dobiec do ulicy, autobus odjechał.
- Ja... co... kurwa. - powiedział ze zrezygnowaniem po przebiegnięciu kilkunastu metrów. Warknął z wkurzenia i frustracji, po czym rozejrzał się po okolicy, szukając jakichś znaków orientacyjnych, które powiedziałyby mu gdzie się znajduje, albo gdzie jest jakieś miasto.
Nie miał ze sobą właściwie nic. Jedynie batonika w tylnej kieszeni spodni i husteczki w kurtce. Nic. Dokumentów, pieniędzy, telefonu. Zdany był na łaskę pustej drogi, którą prwadopodobnie w najbliższym nic nie będzie jechało. Takie jego zasrane szczęście.
Po dokładnym rozejrzeniu się po okolicy, zauwarzył leśną dróżkę po drógiej stronie ulicy. Żadnych innych punktów orientacyjnych.
Westchnął ciężko i ruszył leśną ścieżką raz po raz przypominając sobie wszystkie dane, jakie tylko mógł na temat tego autobusu i jego kierowcy, żeby zrobić mu u jego przełożonych taką jesień średniowiecza, żeby nie mógł znaleźć pracy nawet jako szkolny cieć.
Rozmarzony nie zauważył, kiedy zboczył ze ścieżki. Nagle okazało się, że jest w środku lasu. Spróbował wrócić po swoich śladach, jednak kiedy po raz trzeci minął tego samego kamienia o fallistycznym kształcie, musiał się satrzymać.
Zaintrygowany kamieniem postanowił go zbadać z bliska. Dało mu to tyle, że na chwilę oderwał myśli od swego marnego losu. Rozejrzał się także po okolicy przy kamieniu w poszukiwaniu czegoś odstającego od normy. I ujrzał to zaledwie kilka metrów dalej. Żółty błysk na ściółce. Kiedy do niego podszedł, okazało się, że to żółty kryształ, mieniący się w promieniach słońca.
Kto to tu zostawił, pomyślał podnosząc znalezisko i badając je na wszystkie możliwe sposoby oprócz lizania. Kamień był ciepły w dotyku, gładki. Żadna z krawędzi nie była ostra. W życiu nie widział niczego podobnego.
Podekscytowany chłopak raz po raz obracał kamień w dłoniach i patrzył na niego jak zahipnotyzowany. Po chwili wpadł na pewien pomysł i zbadał fallistyczny kamień raz jeszcze w poszukiwaniu dziury, która by pasowała do kryształu. Oczywiście nic takiego nie znalazł, jednak coś podpowiadało mu cichutko, żeby poszedł w stronę, którą wskazywał kamień, więc tam poszedł stąpając ostrożnie i rozglądając się czujnie, bo mimo wszystko miał złe przeczucia.
Po niecałych dwustu metrach zobaczył kolorowe błyski. Kiedy podszedł bliżej, okazało się, że to inne, podobne kryształy, tylko w innych kolorach. Od białego, przez zielony, do czarnego. Znajdowały się w kamiennym łuku, który stał pośrodku lasu. Nie mógł znaleźć na to żadnego logicznego wyjaśnienia... może to pozostałości po jakiejś antycznej cywilizacji?
Z rozbawieniem patrzył na kryształy, myśląc że zaraz ułoży z nich tęczę. Jednak kamienny łuk go martwił - czuł się trochę jak w ukrytej kamerze. Wszyscy się świetnie bawią ukryci w krzakach, a on (idiota) zastanawia się o co chodzi. Podszedł bliżej, żeby przyjrzeć się dokładniej łukowi.
Kryształy osadzone, czy może raczej zatopione, w kamieniu, wyglądały identycznie jak ten, który podniósł zaledwie chwilę wcześniej. Zdumiony wyciągnął go i przyłożył w jedyne wolne miejsce.
Biały kamień rozbłysł, a wraz z nim wszystkie kryształy. Powietrze pod łukiem zafalowało i rozjaśniło nieco.
Kiedy pierwszy szok minął, Sławek wziął z rozbawieniem kamyk i rzucił w przestrzeń pod łukiem. Kamyk zniknął bez śladu.
Zdumiony chłopak raz jeszcze przeglądnął okolicę, żeby się przekonać czy nikogo nie ma w pobliżu, upewnił się, że kamyk naprawdę zniknął, po czym niepewnie i ostrożnie włożył rękę w coś, co zaczął nazywać już w głowie Portalem.
Poczuł dziwne ciepło, kiedy jego ręka zaczęła się robić przeźroczysta, a w pewnym momencie palce zaczęły znikać. Czuł je, wydawało m się, że nimi poruszał. I wtedy coś go pociągnęło. Nie zdążył zareagować i wpadł do portalu.

* * *

Obudziły go promienie wschodzącego słońca. Leżał na kamiennym podeście, na którym stał biały łuk portalu. Zdezorientowany wstał i rozejrzał sie w poszukiwaniu czegokolwiek.
Las. Tak inny od tego, z którego tu przybył. Drzewa, głównie iglaki, były znacznie większe od wszystkich, jakie kiedykolwiek wcześniej widział. Przedziwna cisza, tak dziwna w erze komputerów i samochodów, spowodowała nerwowe napięcie u młodego informatyka. Nie słyszał wiatru, czy zwierząt.
Kiedy obejrzał się na portal, zobaczył, że nie działa, a w białym kamieniu znajduje się szary kryształ.
- Zepsuło się... - powiedział jednocześnie rozbawiony i zmartwiony Sławek na widok szarego kryształu. Z niejakim tródem wyciągnął go i schować do plecaka. Czuł ciągły przypływ adrenaliny w ciele - naczytał się wystarczająco dużo książek, żeby wiedzieć co się dzieje. Przynajmniej teoretycznie.
Cała ta ekscytacja niemalże wypłukała z niego wszystkie wątpliwości i zmartwienia związane z miejscem w którym się znalazł.
Po dłuższej chwili tej ekscytacji wrócił jednak zdrowy rozsądek (w pewnej mierze...) i Sławek postanowił iść na zachód, stwierdziwszy że to kierunek dobry jak każdy inny, a słońce za jego plecami upewni go, że idzie nadal w tą samą stronę.
Długo szedł, zanim zorientował się, że coś się zmieniło. Gdzieś nad jego głową przeleciał wystraszony ptak, w oddali krzyknął sokół, czy inny ptak drapierzny. Chłopak nie miał pewności - nigdy się nie znał się na tych wszystkich pierzastych stworzeniach. Wiedział tylko, że to, co na talerzu to najczęściej kurczak, albo inny indyk. <jak coś, to popraw>
Po blisko godzinie marszu, która wydawała się ciągnąć w nieskończoność, w końcu usłyszał inny dźwięk. Szum wody. Później okazało się, że to rzeka.
- Rzeka! - wykrzyczał z radością chłopak. Pamiętał z lekcji historii, że najczęściej osady i miasta zakładano przy zbiornikach wodnych, co miało więcej niż mnóstwo sensu. Zaczął iść wzdłuż rzeki mając nadzieję, że za niedługo dotrze do jakiejś cywilizacji.
Nie zaszedł daleko, kiedy dotarł do niewielkiego jeziorka, gdzie kaskadami wpadała woda. Nie było tu żadnej wioski, jednak z daleka zobaczył dym ogniska.
Dotarłszy do jeziora pierw opłukał twarz, a kiedy nabrał pewności, że z tą wodą jest wszystko w porządku - napił się nieco. Potem poszedł ostrożnie w stronę ogniska. Nie miał pojęcia jak będzie rozmawiał z kimkolwiek kogo tam spotka. Postanowił najpierw “wybadać” sytuację z daleka.
Szybko dostrzegł, kto obozuje przy ognisku.
Kilkunastu mężczyzn właśnie zbierało manatki, a wszyscy wyglądali, jakby ich ktoś wyrwał z jakiegoś filmu historycznego. Średniowieczne, czarne mundury z białymi zdobieniami wydawały się... takie prawdziwe, a do tego miecze! Z boku stały konie, które jeden z mężczyzn powoli zaprzęgał do wozu, który młodemu informatykowi wydał się... nietypowy. Ze wszystkich stron zabudowany, zupełnie, jakby przewozili tam jakiegoś kryminalistę.
Sławek nie miał wątpliwości, że wszystko co widział jest prawdziwe. A więc kamienny łuk, który nazywał Portalem, naprawdę był portalem. Niebywałe. Wolał się jednak nie ujawniać. Jeśli jego przypuszczenia były poprawne i w tym wozie faktucznie przewożono kryminalistę - czyli byli wojskowymi - to bez wątpienia i jego by natychmiast aresztowali. Chociażby ze względu na jego nietypowy i podejrzany strój. Stał więc w miejscu i czekał aż nie odjadą, upewniając się przy okazji żeby nie zostać wykrytym.
Niestety, nawet, jak młody informatyk skrył się między drzewami, wiele mu to nie dało. Jeden z mężczyzn zgrabnie wskoczył na podstawionego mu konia i ruszył w jego stronę galopem (tak naprawdę ruszył powolnym kłusem, ale chłopakowi nie robiło to różnicy). Widać zauważyli go wcześniej, kiedy stał przy jeziorze.
W pierwszej chwili spanikował. Rozejrzał się dookoła za miejscem do schowania, jednak szybko doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. Zrobił więc jedyną sensowną rzecz, jaka przyszła mu do głowy - wyszedł jeźdzcowi na spotkanie...
Mężczyzna zatrzymał konia kilka metrów od Sławka i spiorunował go wzrokiem, wyraźnie oceniając.
- Kim jesteś i czego tu szukasz? - zapytał groźnie z obcym akcentem.
“Wow, mówi po polsku... Albo to łuk rzucił na mnie jakieś zaklęcie rozumienia języków? Ciekawe...” pomyślał w pierwszej chwili student.
- Ja... eee... zgubiłem się. - powiedział trochę niezręcznie, trzymając ręce w górze jak idiota, jednak po chwili opuścił je i dodał z większą pewnością siebie. - I to nie w klasyczny “zgubiłem drogę” sposób. Nie pochodzę z tego świata, ani z tych czasów. Zapewne moje ubranie, jak i moja torba są dla ciebie co najmniej dziwne, to właśnie dlatego że nie pochodzę stąd. Przypadkiem znalazłem rzekę. Idąc wzdłuż niej znalazłem wasz mały obóz. Moglibyście mi pomóc?
Żołnierz, wydawałoby się, że owszem, mógłby pomóc. Podjechał na koniu bliżej i kopnął młodego informatyka w głowę tak, że ten padł oszołomiony na ziemię. Kiedy ocknął się z tego dziwnego stanu, był wleczony za koniem w stronę obozu. Nie trwało to dłóżej, niż kilka minut, jednak Sławek czuł wszystkie kamienie i nierówności, nawet na bójnej trawie, a w nogę wpijała się boleśnie lina.
- Ej! Au! CO DO KURWY NĘDZY?! - próbował się podnieść z jękiem bólu, żeby chociaż dosięgnąć liny, żeby spróbować się uwolnić, jednak, nim zdołał choćby chwycić linę, nagle się zatrzymali i chwyciło go dwóch strażników.
- Złapaliśmy kolejnego, panie - powiedział jeździec, zeskakując z konia. - Heretyk, jak się patrzy.
- Do wozu go - zadecydował domniemany dowódca oddzialiku.
- Zajebiście. - skomentował chłopak próbując się wyprostować. Wkurwił się jak mało kiedy. - To może od razu mnie zabijecie na miejscu?
Kapitan oddziału posłał mu pobłażliwe, nieco złośliwe spojrzenie, po czym machnął tylko ręką. Wyraźnie nie chciał tracić czasu na takiego “heretyka”.
Żołnieże poprowadzili chłopaka do wozu i bezceremonialnie wrzucili do środka, zatrzaskując za nim solidne drzwi. Zanim jego oczy przywyky do półmroku, jaki panował w wozie, Sławek słyszał jedynie gwar zwijanego obozu na zewnątrz. Wykrzykiwane komendy i parskanie zniecierpliwionych koni.
Dopiero po chwili zobaczył, że nie jest sam. W środku siedziało co najmniej pięć osób. Nie był w stanie ich policzyć, ani się im przyjrzeć dokładnie.
“Skurwysyny”, pomyślał Sławek, kiedy wrzucano go do wozu. Jasne, że rozumiał czemu to zrobili, przecież nie był głupi. No, w sumie to nader idiotycznie postąpił ze swoją “przemową” do tamtego żołnierza, ale teraz już tego nie cofnie. Siedząc w wozie miał trochę czasu na przemyślenia co do swoich dalszych losów i doszedł do wniosku, że jego sytuacja jest całkiem podobna do pewnej książki “Pan Lodowego Ogrodu”. Tyle że w niej główny bohater miał przynajmniej jako takie pojęcie o świecie do którego wyrusza, a nawet lokalny strój i pieniądze, żeby się nie wyróżniał z tłumu.
Chłopak potrząsnął tylko głową i czekał, co nastąpi dalej.
Osoby w wozie przyglądały mu się z rezygnacją. Było to trzech mężczyzn, kobieta i dwójka dzieci, jeśli młody informatyk dobrze rozpoznał to drugie, grube coś... chociaż... czy dzieci mają brody?
- Co sie gapisz? - warknęło “dziecko” wyraźnie męskim głosem.
Sławek uniósł brew i założył ręce za głowę.
- I po co te nerwy, jesteśmy w tej samej sytuacji. - powiedział, przez chwilę wahając się czy dodać “Mości Krasnoludzie”, jednak dopóki nie nabierze w tej kwestii pewności (czy to faktycznie krasnolud? Czy tutaj w ogóle ich tak nazywano?), zaniechał tej opcji.
- Uspokój się Belegond - szepnęła kobieta, siedząca z małym dzieckiem na kolanach. Co do tego, że to było dziecko, Sławek nie miał już wątpliwości. Małe, lekko pyzate i bez brody. Dziewczynka miała, na oko, koło sześciu lat. Kobieta westchnęła cicho, pogładziła małą po główce i przywołała na twarz uśmiech. - Zwą mnie Amallaris, a to moja córka, Liranna. - Skinęła lekko głową, a uśmiech z jej twarzy zaraz zniknął. - Złapali nas, kiedy zbierałyśmy zioła, więc nie dość, że... - Głos się jej załamał, więc przerwała i schowała twarz w bujnych włosach córki.
- Ścierwa z Imperium - warknął Belegond.
Chłopak zdjął ręce zza głowy i spoważniał.
- Przepraszam, nie wiedziałem. - powiedział po chwili. - Ja sam nazywam się Sławek i... nie jestem stąd. Nie wiem gdzie jestem, jak się tu znalazłem, ani czym jest to Imperium. No, oprócz tego że to faktycznie ścierwa, tyle zdążyłem już zauważyć.
- Nie wiem, skąd jesteś, synku, ale z całą pewnością nie stąd, skoro nie słyszałeś o Impreium. - Krasnolud podszedł i zmierzył go z góry na dół. - Nie wygladasz mi też na wojownika. - Wyciągnął do niego dłoń. - Ale skoro uważasz tych gnojków z Imperium za ścierwa, to jesteś swój. Jestem Belegond Drander.
Informatyk uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń.
- Prawda, nie jestem wojownikiem. Nie posiadam żadnych zdolności bojowych. Tam skąd pochodzę... można powiedzieć, że jestem uczonym, jednak jeśli moje przypuszczenia są prawdziwe, to moja wiedza jest kompletnie bezużyteczna w tym świecie.
- Jakież to przygnębiające - odezwał się jeden z trzech jeszcze nieznanych Sławkowi mężczyzn. - Kolejna nadzieja na oswobodzenie prysła niczym bąbel pod wodospadem.
- A on znowu. - Jęknął siedzący obok niego. - Musisz wybaczyć Alanowi. Przywykł raczej do tego, że kiedy śpiewa, to rzucają mu srebrem, bądź miedzią, zamiast napadać i łamać mandolinę. Ja jestem jednym z tych, tak zwanych, partyzantów. Ross Kenner. Razem z Trentem wstawiliśmy się za biednym bardem, jednak tylko zaszkodziliśmy sobie.
- Tylko głupcy śpiewają imperialistom o magii i czarach - mruknął Trent, wstaąc powoli, jakby bolkały go żebra.
- Magia? Czary? - zainteresował się nagle chłopak. - Takie rzeczy tutaj istnieją? Niesamowite! W moim świecie są tylko... bajkami dla dzieci i fantazją. Technologia rozwinęła się do niewyobrażalnego punktu, jednak coś takiego... - Potrząsnął głową. - Przepraszam, gadam od rzeczy.
- No jasne, że istnieją! Coś ty, chłopie?! Z Imperium żeś się urwał, czy jak? - Krasnolud zarechotał głośno.
Nagle ktoś załomotał z zewnątrz w bok wozu.
- Ciszej tam, pomioty! - wrzasnął jeden z żołnierzy. - Cicho siedzieć, albo każę związać i zakneblować!
Współtowarzysze w niedoli zaraz umiklki. Widać znali na własnej skórze metody stosowane przez oprawców. Wóz zakołysał się lekko i ruszył do przodu, wytrącając informatyka z równowagi. Pozostali, któryrzy stali, zaraz usiedli, wzdychając ciężko.
Sławek też się uspokoił, chociaż wszystko w nim zaczęło na nowo buzować, jak zaraz po dotarciu do tego miejsca. Mimo wszystko nie chciał być tym, przez którego wszyscy musieliby znosić imperialistyczne kary.
Jechali tak dobrych kilka godzin, podczas których młodemu informatykowi zdarzyło się przysnąć. Obudziły go zdenerwowane głosy. Wóz już się nie trzęsł, jakby przestał sie poruszać.
- Dojechaliśmy? - spytał niepewnie Sławek dopiero po chwili orientując się, że to wcale nie byłaby taka dobra nowina.
- Nie. Granica jest jeszcze pół dnia drogi stąd - odpowiedział nerwowo jeden z “partyzantów”. - Zdaje się, że jeden z koni zaczął kuleć. Chyba robią postój.
I rzeczywiście. Kapitanoddziału nakazał odprzęgnąć konie i rozpalić ognisko. Po niecałej półgodzinie do nosów głodnych jeńców doleciały smakowite zapachy jakiejś potrawki. Sławek jednak siedział tylko i starał się siłą woli uciszyć własny żołądek w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń.
Niespełna dwie godziny później, padło polecenie, żeby zaprząc konie. Kulejącą kobyłę, którą nazywali Szczecinką, dowódca kazał przywiązać za wozem.
I wtedy nagle w obozie nastąpiła grobowa cisza, jakby wszystko zamarło.
- Witajcie. Znajdzie się może miejsce przy ognisku? Mogę wzbogacić posiłek o jabłka. – Odezwał się nowy, męski głos. Sławek nie był w stanie ocenić, do kogo należy. Był zbyt przyjazny, jak na grupkę żołnierzy, jednak słychać w nim było swoistego rodzaju... złośliwość?
- A kimże jesteś? - zapytał kapitan.
Pytając kogoś o imię, samemu wypada się przedstawić - zgryźliwie odparł - Jestem Morion Darsk. Historia mojego przybycia do tego... miejsca - przerwał na chwilę, jakby chciał wywołać jakiś efekt - jest już znacznie bardziej interesująca.
Następnie ów nieszczęśnik opowiedział o tym, jakie to trudne czasy nastały. Żalił się na kupców (w tym momencie Belegond drgnął nerwowo, mrucząc coś pod nosem, wyraźnie niezadowolony), powołując się na przykład wina z Amakandii.
- Pierwsze słyszę o takim kraju – warknął krasnolud.
Barwna opowieść mówiła także o tym, jak nieszczęsny mężczyzna wybrał się do stolicy, żeby spotkać się z wujem, sławnym rycerzem, sir Richardem, jednak po drodze zaatakowano jego i karawanę, do której się przyłączył.
- Tutaj też objawił się pech, który tak często kroczy za mną niczym wierzyciel. W trakcie walki, która niestety nie szła ku naszej myśli, nasz czarodziej postanowił tchórzliwie uciec. Lecz nawet w tak niecnych intencjach wykazał swój brak zdolności i opanowania; zamiast uciec jak tchórzowi przystało, chciał teleportować się czarami. Strzeżcie się przed miernymi szarlatanami; zamiast samemu uciec w bezpieczne miejsce, przeniósł mnie aż tutaj. Pozostaje mi się jedynie cieszyć, że zamiast znaleźć się głęboko pod ziemią czy kilkaset stóp w powietrzu, wylądowałem, choćby boleśnie, na ziemi. – Skończył opowieść i na długą, nerwową chwilę zapadła cisza.
- Pierwszy raz słyszę o tej całej Amakandii – powiedział w końcu kapitan, potwierdzając słowa krasnoluda. - Do której stolicy zmierzasz, panie? - Zapadła na chwilę cisza, którą przerwał głos nieszczęsnego mężczyzny:
Jeśli nie lubicie słuchać historii, wystarczy tylko powiedzieć - burknął - a zmierzam do Daskonellu. Wskaź tylko kierunek, a jakoś trafię. Nie trzeba od razu we mnie celować
- Jakoś nigdy nie słyszałem o żadnym Daskonellu, a wy? - zapytał kapitan, najwyraźniej żołnierzy, bo odezwało się kilka burknięć. Jednak odgłosu dobywania mieczy nie dało się pomylić z niczym. - Wniosek jest jeden. Jesteś parszywym heretykiem! Brać go!
- Psiakrew - stwierdził głos.
Sławek nie słyszał żadnych dźwięków, które wskazywałyby, że ten ktoś walczy. Krasnolud pociągnął chłopaka z dala od drzwi, które nagle się otworzyły, zalewając więźniów jasnym światłem. Żołnierze wrzucili kogoś do środka.
 

Ostatnio edytowane przez Gettor : 03-12-2012 o 01:23.
Gettor jest offline  
Stary 03-12-2012, 02:56   #3
 
Coen's Avatar
 
Reputacja: 1 Coen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodze
Było mroczno, a On przemierzał właśnie centrum niewielkiego miasteczka położonego na północy kontynentu. Poruszał się jedną z bardziej niesławnych, brukowanych uliczek tego krańca świata. Od wielu już lat unikali tego miejsca praworządni obywatele, a chodziły przezeń największe mendy północy. Zbójcy- cała hałastra przypatrywała mu się, ale nikt nie chciał podejść. Nawet nie wiedzieli ile mieli wtedy szczęścia. Był bardzo poirytowany, głód męczył jego ciało, męczył duszę. Coraz trudniej było myśleć trzeźwo. Gwiazdy na niebie przepowiadały coś niezwykłego- ta noc musiała zakończyć się czymś irracjonalnym, czymś niewyjaśnionym, bajkowym. Wiatr wzmagał się z każda chwilą podnosząc z ziemi opadłe liście i wirując z nimi w tańcu radości co i raz zmieniając figury, w których szkoliły się przez lata.
Jego kroki były coraz szybsze, kolejni ludzi patrzyli na blade oblicze i zastanawiali się skąd ów człowiek do nich przybył. Nie wyglądał na mieszkańca tego miasta.
- Czego kur...a? - rzucił w myślach poirytowany, zniesmaczony ciekawskim usposobieniem gnid północy. To było dziwne, od razu wyczuł w tym miejscu nadnaturalną aurę; moc, której dawno nie czuł. Moc, która była w stanie go powalić. To właśnie tu przybył, dziś uda mu się zaspokoić głód, wielki głód, który towarzyszył mu od kilku dni.
Nie pamiętał co to strach. On potępiony, on zapomniany i długowieczny, on niemal nieśmiertelny...
Mimowolnie osłonił się przed promieniami tejże nadnaturalnej mocy i chodź zauważył, że to nic nie daje- próbował się bronić. Nie potrafił pohamować instynktu obronnego, który nakazywał mu takie, a nie inne manewry.
Całemu zajściu akompaniowała muzyka radosna i gwałtowna, niesłyszalna dla innych ludzi, szybka i harmonijna. Tak, jak i On był szybki i harmonijny w swoich poczynaniach.
W oddali słychać było zachlany głos jednego z karczmarzy tej zapomnianej przez bogów, obskurwiałej dzielnicy.

- Jesteście wybrańcami…Tylko wy jesteście w stanie pomóc memu znajomemu… Duch Arymona, przebudził się z długiego snu …Nie patrzcie na mnie w ten sposób... Przygotujcie się…


Coen nie patrzył nań, jak na szaleńca, był to raczej wzrok litości i przerażenia, wzrok, którym chciał powiedzieć - Chłopcze nie znam Cię, ale pozwól mi już odejść.... Nie chciał tego, co później zrobił, ale musiał postępować zgodnie z przeznaczeniem, które go tu posłało.

…Wahania nastrojów,
ból,
cierpienie, miłość do ludzi, którzy już dawno go odrzucili,
strach i ból.
zapomnienie, pustka, niepamięć…

Pamiętał tylko o swoim głównym o celu. Chciał czym prędzej to skończyć - Cóż….- pomyślał rozchwiany i rozpoczął swe dzieło...

* * *

Kiedy ocknął się z tego dziwnego transu, okazało się, że już nie jest w wiosce.
Leżał pod błękitnym niebem, na jakimś polu. Nie miał pojęcia, gdzie jest. Uniósł dłonie ku twarzy, jednak zamarł, kiedy zobaczył, że są całe gęstej, czerwonej cieczy. Westchnął cicho, mając nadzieję, że to nie jego- krew.
Stalowy miecz leżał obok, tuż pod łukiem przedziwnej konstrukcji. Jego talizman wibrował, wskazując silne źródło magii. Biały marmur wysadzony był trzynastoma kolorowymi kamieniami. Czternasty, żółty, leżał przy mieczu.
- Cholera, co to ma znaczyć, jakim cudem tu trafiłem i czemu mój miecz leży na ziemi.
Od dawien, dawna wiadomo przecież, że każdy jemu podobny musi dbać o swój oręż. Bez niego nic nie znaczył.
Coena, jednak poza rozłąką z jednym ze swoich mieczy zaniepokoiło coś jeszcze- jego medalion nie przestawał wibrować, wskazywał na silną magię, której epicentrum znajdowało się nieopodal.
- Kurwa, jeżeli to jakaś iluzja. Ostrzegam cię głupcze, nie wiesz, z kim zadzierasz. Skończ czym prędzej swe zabawy, a może daruję twe nędzne życie.
Powiedział z typowym dla siebie uśmieszkiem zachwianego emocjonalnie dziwaka. Spróbował podnieść się z ziemi, nie lekceważąc krwi, którą zauważył po przebudzeniu. Szedł powoli, musiał odzyskać miecz.
Magia była silna i przeszywająca, czuł ją coraz bardziej.
Jednak nie była to magia wymierzona przeciwko niemu. Tego był pewien.
Kiedy znalazł się przy łuku, miał wrażenie, że amulet za chwilę urwie mu głowę. Podniósł miecz, w napięciu czekając na cokolwiek, jednak nic się nie stało.
Czuł, że magia, na którą reagował jego amulet, czegoś pożąda. Nie był pewien, skąd to wie, ale jednak. To coś nie było kompletne, brakowało pewnego elementu, który, jak podejrzewał, leżał na ziemi, przed nim.
Nauczony doświadczeniem i mnogą ilością nauk, których udzielała mu starszyzna pozostawił sprawy magiczne. Jemu podobni od wieków nienawidzili wszystkiego, co związane z zakazaną wiedzą i chodź sami korzystali z mocy nadnaturalnej to prowadziły ich inne cele, inne pobudki im przyświecały. Mężczyzna o kruczoczarnych, długich do ramion włosach włożył swój srebrny, najwyższej jakości miecz do pochwy, którą umocowaną miał na plecach i spróbował przestąpić kilka kroków.
Kiedy tylko się odwrócił, zdał sobie sprawę, że nie kontroluje swojego ciała. Zrobił co mógł, żeby rozejrzeć się dokoła, jednak, nie dość, że nie mógł ruszać głową, to nie zauważył nic, co mogłoby przejąć nad nim władzę. Gdyby chociaż wiedział, z czym walczy...
Magia. Tak, to musiała być magia! Przez zakłócenia, które wywołał ten cholerny łuk, nie wyczuł ingerencji maga.
- Widzę, że zauważyłeś moją małą sztuczkę - odezwał się cichy, chrapliwy głos. - Tak... jesteś idealnym obiektem do małego eksperymentu... - Coen nie miał pojęcia, kim był ów mag. Nie znał tego głosu, chciał się odezwać, ale nie mógł nawet otworzyć ust. - A teraz... zobaczmy, co się stanie...
Ciało Coena samo obróciło się w stronę marmurowego łuku. Usiłował walczyć, jednak to coś było silniejsze. Musiał się schylić i podnieść żółty kryształ z ziemi.
W łuku osadzonych ich było trzynaście. Od lewej do prawej: srebrny, biały, następnie przerwa, złoty, pomarańczowy, czerwony, bordowy, brązowy, szary, czarny, hebanowy, fioletowy, niebieski i zielony. Zanim wiedźmin to zarejstrował, jego ręka uniosła się i powolnym, acz precyzyjnym ruchem, umieściła kryształ w na miejscu.
Wtem wydarzyło się kilka rzeczy na raz. Biały marmur wraz z mieniącymi się kryształami zalśniły jasnym światłem, powietrze pod łukiem zafalowało, jakby rozgrzane, a wojownik odzyskał władzę nad ciałem.
- Fascynujące! To naprawdę działa! - zawołał zachwycony głos.
- Nie rób tego więcej... Właśnie dlatego do cholery uważam, że was, magów powinno być mniej. Zawsze robicie coś by zakłócić naturalność tego świata. Zawsze musicie wszystko zepsuć.
Splunął.
Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu idioty, który ośmielił się rzucić nań zaklęcie, jednak zauważył jedynie cień między drzewami. Kiedy go ujrzał zapytał wkurwiony:
- Czy nie wydaje Ci się, że tego typu zabawy nie są dla tempaków? Mogłeś sobie zrobić krzywdę.
- Tak! Tak! - zakrzyknął cień, bynajmniej nie do wiedźmina. - [i]Eksperyment musi trwać. Co by było gdyby.. nie! Tego nie możemy zrobić... a może jednak? Ten tu idealnie się nada... ale on o niczym nie wie... to nie szkodzi...
- Nadaję się do czego? Mówże!
Poruszył się nerwowo, wróciła mu pełnia kontroli nad ciałem.
- Z kim ty rozmawiasz? Pokaż się!
- Dobrze, dobrze. Niech będzie... a więc on pierwszy to sprawdzi...? - Głos ignorował pytania i krzyki wiedźmina.
Tym razem Coen wyczuł atak, jednak nie mógł mu w żaden sposób zapobiec. Nie zdążył. Poczuł silne pchnięcie, może cios...? Poleciał w tył, prosto w portal.

* * *

Coena obudził drżący lekko talizman. Mężczyzna pozbierał się z ziemi ze straszliwie obolałą głową. Nie pamiętał, walki, nie pamiętał uderzeń, mimo wszystko straszny ból przeszywał jego skronie. Poruszył ciężkimi ramionami i westchnął cicho.
Coś tu było nie tak.
Znajdował się na małej polance, pośrodku starego lasu, a dokładniej na kamiennym podeście, pośrodku polanki. Za nim znajdował się marmurowy łuk portalu, a tkwił w nim jeden, samotny fioletowy kryształ. Gdzie się podziały pozostałe? Tego wiedźmin nie wiedział. Wiedział za to, którędy biegnie droga. Była to utrzymana w doskonałym stanie leśna ścieżka, prowadząca niewiadomo gdzie.
W otoczeniu było coś, co budziło w Coenie niepokój. Nadmierny spokój, jakiego nie mają nawet cmentarze. Żadnych dźwięków, poza biciem własnego serca.
Nie miał innego wyjścia, pośród niemożliwej dla uszu i spokoju ducha ciszy ruszył między wysokimi drzewami ścieżką leśną obserwując całą okolicę. Szedł powoli uważnie, lecz bynajmniej nie ze względu na nadmierna przezorność, której na pewno Coenowi brakowało, lecz raczej z powodu bólu głowy. Teleportował się, czy może obudził? To kolejna iluzja? Czar jakiś? -Cholera- przeklął. To zdecydowanie nie był jego najszczęśliwszy dzień.
Szedł tak co najmniej dwie godziny, zanim coś się zmieniło w krajobrazie. Nie zauważył tego na początku, ale kiedy coś ćwierknęło obok niego, zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu słyszy różne rzeczy. Szum wiatru, śpiew ptaków, dalekie szczekanie saren.
Szedł jeszcze jakiś czas, nim doszedł do rozlewiska. Przemył twarz, napełnił bukłak świeżą wodą i zaspokoił pragnienie. Woda była cudownie świeża i czysta. Cudowny spokój i brak tamtej nienaturalnej ciszy działał kojąco na obolałą głowę. Ciche pulsowanie w końcu ustawało.
Nagle poczuł się obserwowany. Obejrzał się, jednak nikogo za nim nie było. Jego talizman od pewnego czasu nie dawał żadnego znaku, więc nikt nie używał w pobliżu magii. Ponownie skierował spojrzenie na wodę i zamarł zdumiony.
Z przejrzystej tafli wystawała na wpół eteryczna, kobieca głowa. Przetarł oczy, jednak obraz nie zniknął. Patrzyła prosto na niego, jakby go oceniała. Nie przypominała żadnej istoty, jaką Coen w życiu widział. Wydawałoby się, że... ona się go boi? Nie wyglądała, jakby chciała go pożreć, jednak wiele śmiercionośnych istot potrafi się maskować.

W całym bestiariuszu, nie znalazłby Coen tego monstra. Stworzenie, którego powierzchowność wskazywało na płeć żeńską wydawało się przerażone. Coen postanowił wykorzystać to i...
- Witaj, czy możesz mi powiedzieć, gdzie dotarłem?
Spojrzał bystrym wzrokiem, przyjrzał się najważniejszym szczegółom na twarzy niby-kobiety.
- Czym jesteś? Dopytał mniej grzecznie.
Istota nie odpowiedziała, skryła się tylko jeszcze bardziej, jakby zastanawiała się, co powinna zrobić. Po chwili rozejrzała się niepewnie i “wyszła” na powierzchnię. Stanęła tam, półprzeźroczysta, cała błękitna, niczym tafla najczystrzej wody. Zwiewna suknia, również eteryczna, falowała delikatnie, jakby wzburzona delikatnym wiatrem. Kto wie? Może rzeczywiście ulegała powietrzu?
- Czemu się boisz? spojrzał na dziwo niepewnie.
- Czym jesteś? - Powtórzył pytanie. Teraz, kiedy duch z jeziora stanął całym swym obliczem przed Coenem, a ten mógł ocenić jego powierzchowność.
- Hm...
Naprężył mięśnie, całkiem nieświadomie, pozwolił by promienie słońca odbijały się na każdej nierówności żylastego ciała.
Zjawa jakby się zawahała, po czym podeszła tanecznym krokiem, stąpając po powierzchni wody. Zatrzymała się jednak w bezpiecznej odległości kilku metrów i pokazała coś dłonią. Coś w stylu “chodź za mną”? Po czym ruszyła równolegle do brzegu, kierując się w stronę niewielkiej polanki z drugiej strony rozlewiska.
Przyglądał się jej, suknia pięknie - zwiewna, przylegająca. Dawno nie widział takich kształtów, żadna z ladacznic miejskich nie mogła stanąć z nią w konkury. Co mógł zrobić? Poszedł. Pośród wielu słabości, kolejną jego wielką wadą było oblubienie kobiecych ciał.
Istota zatrzymała się przed polanką i wskazała coś ręką, jakby mówiła “tam”. Nie sposób było nie zauważyć dogasającego ogniska i świeżych, końskich odchodów. Po dokładniejszym przyjrzeniu się śladom, wprawne wiedźminie oko szybko zaklasyfikowało to jako obóz grupy żołnierzy, bądź najemników. Nikt inny nie stawia namiotów w tak precyzyjnych odstępach, a na to wskazywały zagniecenia trawy.
Mieli ze sobą jakiś ciężki wóz, który pozostawił głębokie koleiny w miękkiej ziemi i co najmniej dwa konie, które musiały go ciągnąć.
Coena zaciekawiły inne ślady. Ktoś przyjechał na chwilę, ciągnąc coś po ziemi i odjechał... albo odjechał i wrócił ciągnąc...
Grupa odjechała, sądząc po cieple ogniska, nie dalej niż kilka godzin temu. Nie mogli poruszać się szybko. Coen ocenił, że jeśli wyruszy teraz, złapie ich jeszcze przed zmrokiem.
Nimfa przyglądała się jego badaniom w ciszy. W pewnym momencie zniknęła na chwilę, co nie umknęło wojownikowi. Wróciła, trzymając coś w dłoniach.
Spojrzał nań zaciekawiony, liczył na jakieś odpowiedzi, liczył, że zaspokoi swoją ciekawość, zadawał mnóstwo pytań.
- Kim, czym jesteś? Dlaczego mi pomagasz? Jak Cię zwą?
Reszta była drugorzędną sprawą, odstawił ją na później.
Coen zauważył, że z oddali przygląda mu się więcej podobnych istot. Kiedy spostrzegły, że na nie patrzy, jedna po drugiej, “wychodziły” na powierzchnię, jednak nie podchodziły bliżej.
Istota nie odpowiedziała. Wzruszyła tylko ramionami i wykonała taneczny piruet, po czym ukłoniła się z wdziękiem. Bez słowa, wiedźmin zaczął się zastanawiać, czy w ogóle go rozumie, wykonała gest ręką, zamykając ów niewielki worek, który przyniosła, w wodnej bańce. Posłała ją w stronę wiedźmina i pozwoliła, żeby upadł na brzegu, kilka metrów po prawej, czyli w stronę, w którą odjechali wojskowi.
- Dobrze już dobrze.
Wziął woreczek, ukłonił się najpiękniej jak potrafił chociaż nikt, nigdy nie uczył go manier i ruszył w kierunku karawany zabierając z ziemi podarek od piękności. Czym prędzej zajrzał do środka i pogonił. Może jeszcze przed zmierzchem ich dogoni?
W worku znajdowało się sporo monet najróżniejszych kolorów i wielkości. Złote, srebrne i miedziane. Tyle zobaczył, zanim pospiesznie schował sakiewkę. Nie liczył. Zrobi to kiedyś, przy okazji.
Na przemian to maszerował szybkim krokiem to podbiegał kawałek. Nie chciał nikogo, ani niczego wystraszyć, a tym bardziej, sam zostać zaskoczony.
Minęło kilka godzin i wiedźmin był zmęczony długą drogą, ale w końcu dostrzegł dym. Niestety. Kiedy dotarł na miejsce znalazł tylko kolejne obozowisko. Nikły ogień dalej tlił się w małym, kamiennym kręgu, więc nie mogli być daleko. Nie przyglądając się dokładniej śladom, pognał dalej.
Kolejne pół godziny szybkiego marszobiegu i zobaczył w oddali grupę maszerujących ludzi. Czym prędzej zszedł na bok drogi, żeby nie zostać przez przypadek zauważonym. Nie miał pojęcia, za kim szedł i wolał się o tym przekonać z ukrycia.
Nagle grupa się zatrzymała, a wiedźmin usłyszał wściekły ryk niewiasty. Zakradł się bliżej i zobaczył ją. Stała pośrodku drogi w poszarpanej, burej sukni, a w swych długich, brązowych włosach miała pełno patyków i liści. Wyglądała, jakby się przedzierała przez gąszcz. Kolejną, dość nietypową rzeczą, był długi miecz, który trzymała pewną ręką.
- GDZIE ON JEST?!
- Z drogi, wieśniaczko – nakazał po chwili jeden z mężczyzn, którego brunet w duchu ochrzcił kapitanem. Tak. Żaden podwładny nie ośmieliłby się niczego powiedzieć, szczególnie nie takim tonem.
- NIE JESTEM ŻADNĄ WIEŚNIACZKĄ! – wrzasnęła ponownie. Żołnierze, na znak mówcy dobyli zgodnie miecze. Brązowowłosa zmrużyła groźnie oczy i odetchnęła głęboko. - Oddajcie go w tej chwili – nakazała przerażająco tak, jak tylko naprawdę wściekła kobieta potrafi.
- Zejdź nam z drogi, szmato! - Wrzasnął wytrącony z równowagi kapitan.
Nie miała zamiaru schodzić z drogi. Uniosła miecz, który w jej rękach wyglądał nie na miejscu, po czym rzuciła się na zbrojnych z istną furią w oczach.

W tym samym momencie, gdzieś z boku eksplodował las. Na drogę wypadł zlany krwią barbarzyńca. Jego ciemne włosy były posklejane krwią, jakby ktoś zdzielił go po głowie. Odziany w skóry i bordowy płaszcz, który wyglądał tak, jak ściągnięty z pokonanego przeciwnika. Na plecach nosił topór bojowy. Mimo swej postury... zdawał się być zagubiony.
Rozejrzał się, wyraźnie zdezorientowany i zaraz skierował nierozumiejące spojrzenie na walczących.
 
__________________
"Wyobraźnia jest początkiem tworzenia.
Wyobrażasz sobie to, czego pragniesz,
chcesz tego, co sobie wyobraziłeś i w końcu
tworzysz to, czego chcesz."
Coen jest offline  
Stary 05-12-2012, 16:49   #4
 
Kalart's Avatar
 
Reputacja: 1 Kalart nie jest za bardzo znany
Brzydka, jesienna aura i mnogość kałuż pośród rynkowego bruku skutecznie przerzedziły liczbę obecnych na bazarze. Każdy pośpiesznie załatwiał własne sprawy, starając się uchronić przed zimnym wiatrem każdą cząstkę pozostałego w sobie ciepła. Mimo gwaru wyraźnie można było usłyszeć okrzyk, który wywołał spore zaciekawienie zgromadzonych.
- Hej, ty! Zatrzymaj się w tej chwili. Łapać złodzieja !
Przechodnie przepuścili straganiarza, który samotnie próbował doścignąć ośmioletniego na oko chłopca, chowającego coś za pazuchą. Nikt nie próbował mu pomóc – każdy zajęty był swoimi sprawami. Zaraza, która spustoszyła miasto zaledwie kilka miesięcy wcześniej, nauczyła ich skupić się na własnych sprawach. Wtrącanie się jest zbyt niebezpieczne. Grozi śmiercią.
Mały chłopiec jeszcze długo biegł, gnany strachem i adrenaliną. Dopiero wiele dzielnic dalej odważył się schować w jednym z opuszczonych domów. Podczas spożywania pierwszego od blisko trzech dni posiłku, jego oczy jarzyły się czerwonym blaskiem.

* * *

Jesteś od starego pająka? Zapuściłeś się za daleko, od dzisiaj to już nasza dzielnica - warknął przywódca. Grupka jego towarzyszy ochoczo przytaknęła, szczerząc zęby do samotnego wyrostka. - dzisiaj będziemy delikatni, w końcu nie chcemy wykończyć jednego z naszych nowych sąsiadów, czyż nie? - wszyscy zarechotali, otaczając samotną ofiarę.
Kilka godzin później Morion powoli wracał do swojej kryjówki, kulejąc i krzywiąc się z bólu. Musiał zabrać swoje wszystkie graty i szukać sobie nowego lokum. Nie płakał, nie złorzeczył na swych oprawców. Takie prawo ulicy, a już następnego dnia będzie wraz ze swoimi towarzyszami polował na nich. Kilka miesięcy, a ostatecznie okrzepnie podział wpływów pomiędzy dwoma gangami.

* * *

Kostki powoli potoczyły się po blacie stołu zderzając się ze ścianką okalającą planszę. Jedna twardo wylądowała, pokazując piątkę. Druga chwilę balansowała na rogu, ostatecznie przeważając na stronę szóstki. Zamiast tradycyjnych okrzyków i przekleństw wszyscy bywalcy karczmy przyglądali się zwycięzcy
- Coś za dużo wygrywasz, bratku. Pokaż dokładnie te kostki, oraz to co masz w kieszeniach. Nie masz nic przeciwko, prawda? - rzekł jeden z nich, wnikliwie przyglądając się dziewiętnastoletniemu wówczas mężczyźnie. - bierzcie go - przykazał towarzyszom.
Wystarczyła chwila, by pechowy oszust wyleciał z karczmy z wilczym biletem.

* * *

Dlaczego sądzisz, panie, że jestem demonem? Czy demon wyglądałby równie biednie jak ja? – odpowiedział Morion strażnikowi – nie ma powodu, by mnie zatrzymywać.
- Rozkaz Bardeliona, miejscowego kapłana. Każdy z tej dzielnicy ma stawić się na przesłuchanie
– odparł kapitan straży – ruszże się.
Demon w naszej dzielnicy? – zdziwił się Morion - Na pewno nie mam nic z tym wspólnego. Ale... mogę powiedzieć w sekrecie, że w opuszczonych magazynach gnieździ się grupa bardzo podejrzanych typów. Może to czarnoksiężnicy? To ich z pewnością wyczuł kapłan. Ja się w to, panie, nie mieszam... może te kilka monet sprawi, że zapomnimy o sprawie?
Jeszcze tego samego dnia Morion uciekł z miasta, nie chcąc przekonać się jaki skutek wywrze jego blef.

* * *

Szedł już trzeci dzień bez jedzenia. Przeklinał w duchu niefortunną decyzję, żeby wybrać sie w stronę stolicy, która była za daleko, jak na jego skromne możliwości.
Zbliżał się wieczór, a łąka, którą Morion właśnie mijał, wydawała się obietnicą spokojnego snu. Szemrzący z cicha strumyk przyciągnął spragnionego wędrowca, którego bukłak od wielu godzin świecił pustkami. Zmęczony przyklęknął nad strumykiem i zanurzył dłonie w rzeźkiej wodzie, a kiedy w końcu uniósł głowę, zaspokoiwszy pragnienie, spostrzegł między drzewami marmurowy łuk, wysadzany kolorowymi kamieniami.
Krążyło wiele historii o tajemniczych portalach, jednak Morion po raz pierwszy trafił na jeden z nich. Ponoć stały od wieków w różnych miejscach świata i nie dało się ich łatwo zniszczyć. Posiadały własną magię, która chroniła je przed niekorzystnymi czynnikami.
Kiedy zrobił krok w tamtą stronę, nadepnął na coś ostrego, co ukuło go w stopę. Zdumiony zobaczył podobny kryształ, jak te zatopione w marmurze.
Żółty kamień mienił się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca i jakby prosił, żeby Morion połączył go z jego braćmi tam, w łuku. Zanim diablę się zorientowało, już było przy portalu i uniosło rękę. Kryształ bez oporów wszedł w wolne miejsce, pośród trzynastu kolorowych kamieni.
Wtedy coś się wydarzyło. Morion poczuł dziwne uderzenie ciepła, niepodobne do niczego, co wcześniej doznał. Potral rozbłysł jasnym światłem, a powietrze pod łukiem zafalowało, jakby z gorąca. Wędrowiec cofnął się o krok, zdumiony przyglądając niesamowitemu zjawisku.
O portalach wiedział jedno - nie chciał trafić do miejsc, do których wiele z nich prowadziło. Mógłby znaleźć się dosłownie wszędzie; także tam, gdzie nie byłby zdolny przeżyć nawet chwili.
Morion, pomimo silnych ponagleń ze strony własnego żołądka, wolałby spędzić tą noc w spokoju i ruszyć następnego dnia w poszukiwaniu czegokolwiek jadalnego. Niemniej, tak niesamowite wydarzenie zasługiwało na chwilę uwagi.
Wiele bram pokazywało miejsca, które nie istnieją; nikt świadomie nie chciałby znaleźć w pułapce. Przyjrzał się dokładnie portalowi, starając się dostrzec cokolwiek w głębi łuku, jednocześnie wiedząc że do tej wizji należy podchodzić z nieufnością. Ważniejsze było zbadanie samej konstrukcji.
Jedna myśl ciągle tłukła mu się w głowie - jaka historia może wiązać się z powstaniem tego przejścia? Czy to miejsce było w jakiś sposób niezwykłe?
W portali niewiele mógł zobaczyć, a sama konstrukcja z solidnego, białego marmuru (nie skażonego żadnymi żyłkami, czy pęknięciami) wydawała się bajeczna. W dodatku kryształ, który wsadził, wydawał się “wrosnąć” w kamień. Jednak nie miał wiele czasu na przyglądaniu się temu zjawisku.

Nagle, od strony drogi, usłyszał czyjeś głosy. Na początku pomyślał, że to może jakaś karawana, jednak jego złudzenia szybko zostały rozwiane.
- Panie! Jestem pewien, że nie zaszedł tak daleko! Nie miał środków, konia...
- Zamilcz! – ryknął gardłowy głos, który wywołał nerwowy tik u Moriona.
Bynajmniej kapłan nie był jedynym powodem, dla którego diablę uciekło z miasta.
Zadziwiające. Niejednokrotnie popadał w kłopoty ze względu na swój rodowód, ale nikt nie wykazywał takiego uporu w swojej świętej misji wykorzenienia zła w każdym jej przejawie... choćby to było niezawinione dziedzictwo dalekich przodków.
Dochodzące z oddali szczekanie psów było dostatecznym dowodem, że właśnie zdarzył się taki przypadek. Niestety.
Aby mieć choćby najmniejszą nadzieję na skuteczną ucieczkę, musiałby unikać przypadkowych spotkań z podróżnymi oraz lokalnymi mieszkańcami. Niewielkie oszczędności oraz brak odpowiednich zapasów żywności, a także wyczerpanie po podróży oznacza w praktyce, że czeka go złapanie... lub przejście przez portal.
Morion potrafił liczyć. Niepewna śmierć wynikająca z przejścia przez portal w nieznane jest lepsza niż pewna śmierć po torturach i, być może, publicznej egzekucji.
Przez kilka sekund głęboko oddychał, po czym zamknął oczy i ruszył na spotkanie przygody.

* * *

Morion czuł na twarzy promienie słońca. To chyba oznaczało, że żyje.
Otworzył niepewnie oczy i usiadł, rozglądając się dokoła. Był w lesie, jednak już na pierwszy rzut oka widać było, że coś jest inaczej i nie chodziło tylko o nagłą zmianę pory dnia. Jakieś dziwne uczucie pustki. Ponure drzewa, mimo że porośnięte zielonymi liśćmi i igłami, zdawały się być bez życia. Kawałek dalej dobrze utrzymana ścieżka, przyprószona niewielką ilością żółtych igiełek.
Za jego plecami znajdował się portal. Powietrze pod marmurowym łukiem, identycznym jak ten, którym tu przeszedł, stało spokojnie. W łuku nie było żadnych kamieni, poza pomarańczowym, który wydawał się być luźno osadzony.
Po chwili zorientował się, co mu nie pasuje.
Cisza.

Przemożna cisza, która przenikała wszystko. Żadnych ptasich śpiewów, czy szumu wiatru. Nic, co wskazywałoby, że jest tu jakieś życie, poza roślinami, które również wydawały się dziwne.
Jedyne co przychodziło mu na myśl, to znane powiedzenie “cisza przed burzą”. Wszystko wskazuje na to, że uciekając przed innym problemem, natychmiastowo napotkał kolejny. Czyżby to była, jakże upragniona, stabilizacja? Nie o tym marzył...
Niemniej, jeszcze nie był bezpieczny. Chociaż wątpił by pościg znalazłby portal, a jeszcze bardziej że ścigający zdecydowaliby przez niego przejść, nie zamierzał na to postawić własnego życia. Do jego problemów dochodziło również głód, tylko chwilowo zagłuszony przez emocje.
Czyżby brak zwierząt miał oznaczać brak życia? Nie miał wprawdzie łuku, niemniej sam fakt tej przedziwnej ciszy nie poprawiał mu humoru. Zależność od gospodarza tej krainy czym bardziej.
Po chwili zastanowienia Morion postanowił wyciągnąć z portalu pomarańczowy kamień, który, ku jego wielkiemu zdziwieniu, wyszedł bez problemu, a następnie ruszył pobliską ścieżką.
Wiodła niemal cały czas prosto, zakłócana co jakiś czas delikatnymi łukami, jednak nigdy odgałęzieniami. Morion nie był pewien, ile czasu minęło, kiedy usłyszał pierwszy, cichy śpiew zbłąkanego ptaka.
Im dalej szedł, tym las zdawał się być coraz przyjaźniejszy. Cichy szmer liści koił zszargane nerwy. Szybko się okazało, że wraz z „ożywianiem” się lasu, wędrówka staje się coraz to bardziej utrudniona. A to powalone drzewo, a to gęste krzaki. Gdzieś w oddali diablę zauważyło pasącą się sarnę, która jednak szybko go wyczuła i zaczęła podejrzliwie obserwować.
Morion całe życie spędził w miastach. Jego umiejętności nie dotyczyły samodzielnego przeżycia w głuszy czy polowania. Na swój sposób, zaczął tego żałować; życie na prowincji zapewne toczyło się spokojnym rytmem. Trudno nazwać by je życiem właściwym dla diabelstwa, lecz ciągłe przebywanie w niebezpieczeństwie nie służyło zbyt dobrze jego zdrowiu psychicznym.
Emerytura przed trzydziestką? Doprawdy...

Morion zdecydował się zignorować sarnę. Zwierzęta, zwłaszcza świadome jego obecności, w żaden sposób nie mogłyby być dla niego przydatne. Dopóki nie postanawiają go zaatakować, niech sobie hasają po lesie, czy co tam zwykły robić...
Zamiast tego, postanowił wypatrywać czegokolwiek jadalnego. Może zdoła rozpoznać jakieś zielsko?
Było tu wiele roślin, które widział pierwszy raz w życiu na oczy. Nie był pewien, czy to dlatego, że nigdy wcześniej nie przyglądał się bacznie ziołom, czy dlatego, że różniły się od tych z jego domu.
Po pół godzinie błądzenia po lesie, przysiadł pod jakimś drzewem. Westchnął ciężko, a jego żołądek zawtórował jękiem. Morion uniósł głowę ku niebu, które powoli zaczynało szarzeć i spostrzegł, że usiadł akurat pod jabłonią! Soczyste owoce były wysoko ponad jego głową, ale był pewien, że z pomocą liny i odrobiny szczęścia, naje się dziś do syta.

Zbieranie jabłek z pewnością nie jest trudniejsze niż bieganie nocą po dachach - pomyślał Morion.
Odłożył plecak na ziemię, opierając go o drzewo, po czym wyciągnął zwój liny. Następnie zaczął szukać dobrych, niezbitych jabłek wokół drzewa; nie widział powodów, dlaczego miałyby się zmarnować. Nie było ich wiele, bo pewnie leśne zwierzęta wszystko wyjadły. Nie widział nawet zepsutych owoców. Następnie spróbował zarzucić linę na jeden z konarów jabłoni. Asekurując się liną, nie powinien mieć problemów z wejściem na drzewo oraz zbieraniem jabłek.
Od dziś przechodzę na dietę jabłkową. Zapełnię nimi CAŁY plecak - stwierdził w myślach.
Bez problemu dostał się do poziomu pierwszych gałęzi z jabłkami i usadowił na jednej. Jabłoń przewyższała inne, młode drzewa, a on wszedł wystarczająco wysoko, żeby rozejrzeć się po okolicy.
Wszystko wyglądało... nieco inaczej, niż zapamiętał ze swojego świata. Niby podobne niebo, rośliny, ale... czy były aż tak odludne miejsca, żeby nie dało się zobaczyć dymu z kominów? Z resztą. Nie przypominał sobie, żeby w miejscu, gdzie mieszkał, było aż tak górzyście, tak daleko na prawo.
Napełnił plecak owocami i już miał schodzić, kiedy usłyszał rżenie koni. Dobiegało ono chyba z lewej strony, czyli przeciwnego kierunku, niż góry. Nie mógł dostrzec nikogo, a jednak, kiedy dłużej się przyglądał, zauważył nikły dym, chyba z ogniska. Noc zbliżała się wielkimi krokami, ale chyba, jeśli się pospieszy, przed zmrokiem tam dotrze.
Wiele wskazuje na to, że portal przeniósł mnie o wiele dalej, niż można się spodziewać. Ciekawe, w jaki panuje tutaj język urzędowy? - zastanowił się Morion. - tak czy inaczej, to miejsce może stanowić doskonałą kryjówkę. Trzeba tylko przeczekać przynajmniej kilka dni, może tygodni, aby ucichła sprawa pogoni...

Przez chwilę rozważał możliwości, jakie otwierała przed nim obecna sytuacja. W górach bez wątpienia można by znaleźć wiele jaskiń, pozwalając założyć bezpieczną bazę wypadową. Gdyby kiedykolwiek miał ochotę zakosztować rozbójniczego rzemiosła, to miejsce umożliwiłoby gromadzenie zasobów i ukrywanie się w złych czasach. Z drugiej strony, warto byłoby wiedzieć kto rości sobie prawa do tej krainy. Oznaczało to jedno; niezbędny jest kontakt z tubylcami, by zdobyć więcej wartościowych informacji.

Morion uważnie rozejrzał się po okolicy, starając się zauważyć jakieś charakterystyczne punkty w okolicy, po czym zszedł z drzewa, uporządkował swój rynsztunek i ruszył w stronę przypuszczalnego obozowiska, starając się utrzymywać kierunek poprzez obserwację słońca, a także gwiazd przebijających się przez słabnące światło dnia. Nie mógł również powstrzymać się, by nie sięgać czasem po kolejne jabłko.
Gwiazdy wiele mu nie pomogły. Nigdy nie przyglądał się dokładnie nieboskłonowi, ale jednak... wydawało mu się, że nigdy wcześniej nie widział trzech jasnych gwiazd, ułożonych w lini prostej. Zaniepokoiło go to nieco, jednak skupił się na celu.
Zajadając jabłka, ruszył w kierunku dostrzeżonego dymu, uważnie nasłuchując głosów. Po kilkunastu minutach szybkiego marszu, w końcu usłyszał głosy. Okazało się, że zboczył nieco z kierunku i musiał odbić w lewo.

- ...a wiesz, co on na to? - zapytał ktoś zachrypniętym głosem. Morion z trudem zrozumiał słowa, ponieważ zupełnie nie znał tego dziwnego akcentu. - Kazał jej wynieść się z domu! - Głośne śmiechy wypłoszyły ptaki z pobliskich drzew.
Wiedział, że musi być ostrożny. Skradanie w mieście z pewnością różniło się od cichego poruszania się w lesie. Przypominając sobie hałas czyniony podczas swojego “spaceru”, aż zdziwił się, że nie został jeszcze wykryty.

Morion powoli szedł w stronę obozowiska, przez cały czas pochylając się i usuwając przy każdym kroku suche gałęzie oraz starając się omijać kamienie czy żwir. Nie zamierzał podchodzić zbyt blisko; wystarczy by mógł policzyć obcych i ocenić ich po ubiorze. Nie spodziewał się raczej regularnego wojska stacjonującego w głuchym lesie, niemniej powinien rozróżnić podróżników od rozbójników.
Szukał w zasięgu wzroku drzewa, dzięki któremu mógłby swobodnie wyprostować się, jednocześnie korzystając z ukrycia.
Morion z niemałym zaskoczeniem odkrył, że obozu nie założyli zwykli podróżnicy, a czarne mundury z jednakowymi insygniami jakoś nie pasowały do jego wyobrażenia o zbójach. Grupka ośmiu mężczyzn rozsiadła się wygodnie przy ognisku i zajadała coś z wielkiego gara, który zawiesili na dziwacznie skonstruowanym ruszcie. Dwóch kolejnych oporządzało cztery ciężkie konie. Wszyscy mieli przy sobie miecze albo halabardy.

Tym, co zwróciło uwagę diablęcia, był wielki wóz, który wyglądał zupełnie, jak więzienny. Jedyne małe, acz solidne drzwiczki, zaopatrzone w małe okienko i marny, jego zdaniem, zamek. Nikt ze środka, nawet z narzędziami nie byłby w stanie go otworzyć, a z zewnątrz wydawało się to zbyt łatwe. Nie to, żeby Morionowi było prędko do otwierania jakichkolwiek zamków! O nie! Była to jedyna ocena fachowca.
Mężczyźni rozmawiali swobodnie. Padały rubaszne żarty, często niezrozumiałe dla niewtajemniczonego Moriona. Zdawali się być przyjaźnie nastawieni do wszystkiego i wszystkich.
Morion właśnie zdał sobie sprawę, że od dawna nie miał okazji przyjaźnie porozmawiać z kimkolwiek. Jak dotąd, wszelkie relacje były przede wszystkim „zawodowe”. Okraść, okłamać, oszukać w kartach, unikać karczmarza domagającego się zaległego czynszu... Niewiesołe jest życie diablęcia.
Starając się zignorować nagle spotniałe dłonie, poprawił paski plecaka i sprawdził broń (bynajmniej by walczyć; raczej by nie obijała się po nogach w trakcie ucieczki), po czym przełknął ślinę i wyszedł z ukrycia.
Witajcie. Znajdzie się może miejsce przy ognisku? Mogę wzbogacić posiłek o jabłka – zawołał wesoło.
Mężczyźni drgnęli zaskoczeni, widząc wyłaniającego się z lasu Moriona. W prawdzie nie mieli szans na rozpoznanie diablęcia, bez uważnego wpatrzenia się w oczy, jednak wszyscy dziwnie się spięli. Kilku upuściło nawet miski i sięgnęło do mieczy, jednak widząc, że mają przewagę liczebną, nieco się rozluźnili.
- A kimże jesteś? - zapytał barczysty jegomość. Morion wywnioskował, że jest to kapitan tego oddzialiku. Miał typowy, przywódczy głos... no i najlepsze z nich wszystkich ubranie.
- Pytając kogoś o imię, samemu wypada się przedstawić - zgryźliwie odparł - Jestem Morion Darsk. Historia mojego przybycia do tego... miejsca - teatralnie rozejrzał się po obozie - jest już znacznie bardziej interesująca.

Morion wyprostował się, odchrząknął, po czym kontynuował, wspomagając się niejednokrotnie gestami oraz stylizując swoją historię na gawędę:
- Trudne mamy dziś czasy. Plony są niskie, wojna zagraża z północy, heretyckie kulty legną się w zakątkach naszej krainy... Niecni kupcy korzystają z okazji i podwyższają niemożliwie ceny. Wiecie, że za butelke czerwonego wina z Amakandii żądali aż ośmiu sztuk złota? Gorsi niż bandyci, powiadam wam.
Lecz cóż czynić, kiedy pić trzeba? Należy zaprzestać, choćby chwilowo, korzystać z błogiego lenistwa i poszukać pracy. Doprawdy, zła to była dla mnie nowina; ciesząc się po spadku, rozleniwiłem się niesamowicie. Lecz jak wielu twierdzi, praca uszlachetnia; jak mógłbym odmówić wysiłku ku służbie społeczeństwa?
Postanowiłem tędy ruszyć do stolicy. Na dworze miłościwie panującego nam króla mogłem spotkać ludzi, którzy byliby skłonni mi pomóc w trudnych chwilach, ze względu na mego wuja, sławnego rycerza, sir Richarda.
Z pewnością wiecie, jak niebezpieczne bywają drogi dla samotnego podróżnika. Może nie spotykacie się z tym problemem; widać, że potraficie posługiwać się bronią i nieobca jest wam walka. Lecz nie wszyscy posiadają wasze zdolności.
Lecz dla mnie, waszego uniżonego sługi, podróże bywają niebezpieczne. Dla bezpieczeństwa i doborowego towarzystwa, postanowiłem podróżować wraz z moim starym przyjacielem, kupcem jedwabnym Daskirą.
Podróż mijała wyśmienicie, głównie dzięki wspaniałym posiłkom kucharki. Mówię wam, prawdziwa cudotwórczyni; z najzwyklejszych rzeczy przygotowywała posiłki godne królewskiego stołu. W każdym razie, wszysko przebiegało doskonale, przynajmniej póki nie zaatakowali bandyci.
Tutaj też objawił się pech, który tak często kroczy za mną niczym wierzyciel. W trakcie walki, która niestety nie szła ku naszej myśli, nasz czarodziej postanowił tchórzliwie uciec. Lecz nawet w tak niecnych intencjach wykazał swój brak zdolności i opanowania; zamiast uciec jak tchórzowi przystało, chciał teleportować się czarami. Strzeżcie się przed miernymi szarlatanami; zamiast samemu uciec w bezpieczne miejsce, przeniósł mnie aż tutaj. Pozostaje mi się jedynie cieszyć, że zamiast znaleźć się głęboko pod ziemią czy kilkaset stóp w powietrzu, wylądowałem, choćby boleśnie, na ziemi.


Po wygłoszeniu tak długiego monologu, Morion rozejrzał się po swojej publiczności, starając się ocenić, jaki wpływ na publiczność miała jego opowieść.
W miarę, jak Morion mówił, twarze żołnierzy przybierały różne wyrazy. Kiedy wspomniał o wonnie, kilku poruszyło się nerwowo, poprawiając chwyty na rękojeściach, więc czym prędzej porzucił ten temat i zmienił na, jego zdaniem, neutralny. Wszystko wydawało się być dobrze, dopóki nie wspomniał o napaści i ucieczce maga, a na wieść o teleportacji kilku drgnęła nerwowo powieka.
Czyżby nie przepadali za tego rodzaju czarami? A może chodziło o coś innego?
- Pierwszy raz słyszę o tej całej Amakandii – powiedział podejrzliwie kapitan. - Do której stolicy zmierzasz, panie? – zapytał, niepostrzeżenie zbliżając palce do miecza.
Morion usłyszał za sobą cichy szelest. Obrócił się i zobaczył człowieka z kuszą wycelowaną prosto w niego.
- Jeśli nie lubicie słuchać historii, wystarczy tylko powiedzieć - burknął - a zmierzam do Daskonellu. Wskaz tylko kierunek, a jakoś trafię. Nie trzeba od razu we mnie celować
- Jakoś nigdy nie słyszałem o żadnym Daskonellu, a wy? - kapitan zapytał żołnierzy. Tamci mruknęli coś w odpowiedzi, dobywając mieczy. - Wniosek jest jeden. Jesteś parszywym heretykiem! Brać go!
- Psiakrew - stwierdził, padając na ziemię. Nie warto było uciekać, wiedząc że już po kilku metrach poczułby grot bełtu w nodze; jeśli już miał być schwytany, wolałby nie odnieść poważniejszych obrażeń.

Dwóch żołnierzy podniosło go, brutalnie wykręcając ręce. W międzyczasie przeszukali go, pozbawili miecza i plecaka, wyraźnie zainteresowani zawartością. Jedynie z kieszeni nie chciało im się wyciągać czterech, samotnych jabłek. Poprowadzili go do wozu i w asyście czterech kolejnych (uzbrojonych w miecze), wrzucili do środka.
 

Ostatnio edytowane przez Kalart : 05-12-2012 o 20:44.
Kalart jest offline  
Stary 06-12-2012, 19:49   #5
 
mckorn's Avatar
 
Reputacja: 1 mckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputację
Gdy na Dalekiej Północy dziecko urodzi się martwe, a żaden kapłan ni szaman nie będzie w stanie mu pomóc- zdesperowani rodzice mogą prosić wyznawcę boga śmierci o zwrócenie ich potomkowi życia. Jednakże noworodek zapłaci za życie owo wysoką cenę-stanie się przeznaczony Mrocznemu Bogu i zginąwszy będzie służył mu na wieki.
Demon będzie opanowywał duszę i ciało nieszczęśnika finezyjnie, powoli i niezauważalnie dla żadnej z osób z zewnątrz. Upiór przejmuje kontrolę nad umysłem swego nosiciela, głównie podczas ciężkich sytuacji życiowych dotyczących potępionego dając mu ogromną siłę i wprowadzając w amok...

***

Starzec zrolował zwój i włożył go w zdobiony scenami z legend tubus z jakiegoś nieznanego barbarzyńcy drewna. Dookoła było gwarno, piwo lało się strumieniami. Spod ściany dochodziła ich sprośna, pijacka piosenka.
- Więc prawisz mistrzu, że umowę z demonem można w jakiś sposób unieważnić? - Siedzący naprzeciw mędrca mężczyzna nerwowo potarł zniekształcającą policzek bliznę.
Wojownik odziany był w szkarłatny płaszcz, mosiężny pas i skórzaną przepaskę biodrową. Barbarzyńca był iście niedźwiedziej postury, nawet w migotliwych płomieniach kaganków rozświetlających izbę, można było dokładnie zobaczyć każdy z jego okazałych mięśni. Byłby doskonałym obiektem badań, ach gdybym tylko mógł zrobić mu sekcję... Pomyślał uczony.
- Zaiste,nawet diabeł może zrezygnować z praw do czyjejś duszy... ale niestety w zamian za coś innego... hmm, rozumiem, że masz coś co mogłoby go zmusić do tak haniebnej decyzji?
Wojownik milczał. Piosenka urwała się nagle, zagłuszona odgłosami bijatyki. Jakiś pijak przewrócił się prosto na barbarzyńcę. Reakcja była natychmiastowa- opętany chwycił mamrota za frak, zasadził kopa w rzyć i podniosłwszy jedną ręką- wyrzucił przez okno.
- Ci miastowi to jak z gówna zrobieni, tfu. - Splunął.
Jatka ucichła a kilku częstych bywalców oberży widząc rękodzieło syna północy nagle spotulniało i opuściło drewniane pałki i noże. Barbarzyńca nawet nie musiał dobywać przewieszonego przez plecy topora.
- Wracając do naszej rozmowy... - Starzec wielce zniesmaczony kontynuował konwersację, zarazem udając, że niczego nie widział. - Na czym to stanęliśmy nim ten plebs nam przeszkodził...?

***

Korn przemierzał las w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Starzec powiedział, że do pozbycia się demona będzie potrzebne coś, co znajduje się w tych okolicach. Coś potężnego. Barbarzyńca nie miał pojęcia, czym to może być, jednak nie poddawał się. Siedział tu już od trzech dni, a jedynym, co znalazł, było przeziębienie.
W duchu dziękował bogom za schronienie w zaroślach. Rozsznurował pokaźnych rozmiarów marynarski worek, posilił się ostatnimi płatami suszonego mięsa. Kichnął...i zaklął. Znowu trzeba będzie prać ten cholerny worek. Pomyślał. Dopiero od wczoraj zdawał sobie sprawę z tego, że ten stary dziad mógł sobie najzwyczajniej w świecie z niego zażartować. Nie lubił, gdy z niego żartowano. Ostatni taki dowcipniś skończył z własnym kilofem wbitym w głowę. Uśmiechnął się do wspomnień.
Gdyby ktoś zapuścił się na to odludzie, zobaczyłby monstrualnych rozmiarów mężczyznę, kulącego się nad filigranowym ogniskiem pośród zarośli i dzikich krzewów.
Lecz nikt nie mógł tego widzieć, gdyż było to całkowite odludzie na krańcu świata.

Noc była bardzo zimna. On - barbarzyńca z dalekiej północy od dziecka przyzwyczajany był do chłodów lecz tu - na południu nigdy nie spotkał się z taką temperaturą. Kiedyś, gdy był jeszcze młokosem zasłyszał od wędrownego mnicha o nadchodzącym oziębieniu klimatu, lecz odpowiedział mu wtedy tylko śmiechem i pogardą. Był w końcu barbarzyńcą, któremu chłody są niestraszne. Obecnie coraz częściej zaczynał wierzyć tym uczonym bredniom, gdyż zauważył, że często okazywały się prawdą. Ogień dogasał. Skupił się. Skoncentrowany wpatrywał sie w ledwie rzażące się ognisko i wciąż zastanawiał się nad słowami mędrca. Wiedział, że ma czegoś szukać, lecz nie wiedział dokładnie czego.Uśpiony przez dziki wiatr i wtulony w opadłe liście, opuścił głowę na pierś i zasnął.
Kolejna noc; kolejny sen; kolejny koszmar...
Demon posród płomieni i dymu. Przybysz z planu Chaosu nieśpiesząc się, równym krokiem szedł ku śmiertelnemu. Chciał się obudzić nim Morteimer chwyci go w swoje łapska ale nie mógł, jedyne co mógł zrobić to wydobyć krzyk przerażenia ze swoich ściśniętych płuc...
I tak właśnie się obudził. Ze zduszonym krzykiem.
Rozejrzał się dokoła, spanikowany, ale nie było tu żadnych demonów, tylko wygasłe ognisko, w którym spoczywała jego wielka dłoń. Wyjął ją i syknął, zobaczywszy paskudne oparzenie.
Wstawał kolejny, deszczowy dzień. Mżawka, która przemoczyła pled, powoli przeradzała się w deszcz. Niezadowolony (bo mokry i głodny) barbarzyńca zebrał swoje rzeczy i ruszył w dalsze poszukiwania. W sumie nie był jeszcze tylko w jednym miejscu. W starej jaskini.
Nim wyruszył w drogę ku kawernie złożył pled, zgasił ognisko i zatarł ślady swego pobytu. Nieliczni, którym dane było z nim podróżować dziwili się jego manii prześladowczej. Lecz często wrodzona ostrożność Korna ich ratował. Szedł powoli, kurcząc się pod swym płaszczem by uniknąć deszczu, jednak niewiele to pomagało.
“Cholerna pogoda!” Pomyślał. Buty zaczęły mu coraz bardziej przesiąkać wodą.
Kiedy w końcu dotarł do jaskini, odetchnął z ulgą. Wszedł do środka, śmiejąc się w duchu z tego, że na dworze deszcz zaczynał coraz bardziej padać. Wyciągnął z uchwytu pochodnię, nie zastanawiając się zbytnio nad faktem, że jest tu jakikolwiek uchwyt z pochodnią, po czym z trudem ją odpalił. Kiedy zyskał źródło światła, ruszył w głąb.
Nie szedł długo, kiedy natknął się na koniec drogi. Na ścianie znajdowały się różnego rodzaju, stare bohomazy, przedstawiające sceny polowań na wielkie, włochate stworzenia. Korn obszukał i obstukał wszystkie ściany, jednak nie było tu niczego. Żadnych tajemnych przejść, czy krytych skarbów. Po prostu kolejny, ślepy zaułek.
Barbarzyńca aż spurpurowiał na twarzy z gniewu, którego nie miał zamiaru pohamowywać. Tyle dni już szukał, a za każdym razem NIC! Demon w nim poruszył się niespokojnie, czekając na bilet do wyjścia, jednak nie doczekał się. Korn w złości tupnął kilka razy potężnym buciskiem, że aż z góry posypały się kamyki... nagle i on się posypał, kiedy podłoga się zarwała.
Poleciał w dół i to było ostatnie, co pamiętał, zanim uderzył głową w wystający kamień.
Ocknął się już na dole. Pochodnia leżała dobrych kilka metrów od niego, lśniąc jasnym światłem. Barbarzyńca uniósł rękę ku obolałej głowie, żeby się przekonać, że owszem, krwawi.
Wstał dziwnie chwiejnie, żeby rozejrzeć się po miejscu, w którym wylądował.
Była to grota. Niezbyt duża, ale do najmniejszych też nie należała. Miała dziwnie regularny kształt koła, jakby ktoś ją tu wyrzeźbił, umieścił jak bańkę pod wodą... tylko, że w skale. Na samym środku groty stał biały, kamienny łuk, w którym znajdowało się trzynaście różnokolorowych kryształów. Lśniły niespokojnie, jakby na coś niecierpliwie czekały.
Wciąż trzymając się za głowę podszedł bliżej i dotknął jednego z nich... Był dziwnie ciepły w dotyku.
- Ani chybi magia... - Cofnął się od kryształu, dobył topora i obuchem trącił pochodnie. Światło przygasło i Korn zobaczył, co się kryło pod nią. Podobny kryształ, jak w łuku. Ten był żółty i zdawał się pasować w jedyne puste miejsce, między białym a złotym.
Barbarzyńca podrapał się z frasunkiem po głowie, podniósł kryształ i osadził na puste miejsce.
Komnatę zalało jasne światło, które emanowało wprost z kamiennego łuku. Powietrze pod nim też się rozjaśniło i zafalowało. Kryształy nadawały wszystkiemu nieco bajkowej atmosfery, rzucając kolorowe refleksy.
Korn osłonił twarz dłońmi, tego było już za wiele! Jego umysł domagał sie prostego wyjaśnienia. Mocniej scisnął stylisko w dłoniach, nabrał rozpędu i rycząc wściekle, wbiegł w łuk...

***

Kiedy się obudził, głowa straszliwie go bolała. Musiał poleżeć bez ruchu jakiś czas, zanim zdołał chociażby pomyśleć. A pierwszą myślą było to, że chyba nie należało robić tego, co zrobił.
Cóż. Czasu nie cofnie.
Usiadł ostrożnie i rozejrzał się, obracając raczej całym ciałem, niż głową. Ogólnie starał się jak najmniej nią ruszać.
Znajdował się w gęstym lesie, który sprawiał wrażenie dziwacznie uporządkowanego. W powietrzu było coś, co nie podobało się barbarzyńcy. Coś, co stawiało mu włoski na całym ciele. Okazało się, że leżał u stóp kamiennego podestu, na którym znajdował się podobny portal, jak ten, w który wbiegł, jednak ten nie dawał po oczach żadnym światłem, a osadzony w nim był jeden, samotny, czerwony kryształ.
Podszedł z wolna do kamiennego łuku i zapukał weń kłykciem, jednak nic się nie stało.
“Dziwne” pomyślał. Poprawił topór na plecach, otarł krew z czoła i ruszył w las.
Szedł wiele godzin. Nieprzyjemne uczucie, które towarzyszyło mu wcześniej, minęło dosyć szybko. Korn nie miał pojęcia, co mogło to spowodować, jednak nie zastanawiał się nad tym zbytnio.
Woda w bukłaku szybko się skończyła i teraz barbarzyńcę paliło pragnienie. Z wczesnego świtu (o zgrozo! Przecie wcześniej było popołudnie!) zaczął robić się wieczór, kiedy usłyszał jakieś wrzaski. Zastanowił się co może być ich przyczyną i ruszył w tamtą stronę. Nie trwało długo, kiedy w końcu wyszedł z tego przeklętego lasu i znalazł się na drodze.
Przed nim, po drugiej stronie drogi, stał wysoki jegomość o długich, czarnych włosach, z dwoma mieczami: jednym przy pasie, drugim na plecach. Kiedy barbarzyńca wypadł na drogę, ten spojrzał na niego zaskoczony. Korn drgnął niespokojnie, widząc czerwone oczy, wpatrzone w niego. Człek ów stał za drzewem, obserwując bitwę, która toczyła się kawałek dalej, na drodze.
Jednak to nie on zaciekawił Korna najbardziej. Na drodze, kawałek od nich, miała miejsce bitwa... Barbarzyńca zdziwił się wielce, kiedy zobaczył, że walczy tam samotna kobieta, przeciwko grupie żołnierzy.
 
mckorn jest offline  
Stary 08-12-2012, 13:51   #6
 
Gettor's Avatar
 
Reputacja: 1 Gettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputacjęGettor ma wspaniałą reputację
Wnętrze wozu śmierdziało stęchlizną (bogom dzięki, nie uryną) i było ciemne jak... jak... Morion nie miał na to porównania. Był pewny, że za chwilę jego oczy przywykną do półmroku, jednak już teraz wiedział kilka ludzkich sylwetek. Nie był więc sam.
- Wino z Amakandii? - spytał stosunkowo wysoki chłopak, jakby z rozbawieniem, siedzący blisko wyjścia.
- Każdemu czasem należy się trochę luksusu - odparł Morion, biorąc te słowa jako wyrzut. - Czy ktokolwiek może w końcu wyjaśnić, gdzie do diabła się znajdujemy?
- Nie mam pojęcia, ale ty i ja jesteśmy chyba w podobnej sytuacji. - odparł chłopak.
- Jak to? - odezwał się niski jegomość z brodą. - Nie wiecie, dokąd nas wywożą?
- Dokąd nas wywożą? Ja nawet nie wiem skąd! A czym bardziej, z jakiego powodu... a także z kim. Jestem Morion, a wy?
- Belegond Drander - przedstawił się krasnolud. - Jestem kupcem - dodał, nieco zgryźliwie. - Wszyscy zostaliśmy złapani wczoraj, albo dzisiaj. - Machnął ręką, wskazując pozostałych. Trzech mężczyzn i matkę z dzieckiem, które spoglądały na nich niepewnie.
- Miło mi. A kim są tamci fanatycy, co wszędzie upatrują wrogów? - zapytał, skinieniem głowy wskazując na wejście do klatki, w domyśle na zewnątrz.
- To żołnierze z Imperium. Śmierdzący imperialiści - syknął jeden z mężczyzn. - Nienawidzą wszystkiego i wszystkich, którzy chociaż trochę odbiegają od “ludzkich” norm. W Imperium wybili już niemal wszystkie elfy i magiczne istoty. Teraz zapuszczają się do naszego królestwa. Plądrują i mordują. Mówię wam... wojna idzie, jak nic, a wszyscy ci szlachetnie urodzeni durnie z Feere tylko siedzą na swoich tłustych dupskach i żrą kawior! - Mężczyzna oddychał głośno, wyraźnie wzburzony.
- Musicie wybaczyć Alanowi, ale nasz drogi bard ostatnio sporo przeszedł - powiedział kolejny z mężczyzn. - Jestem Ross Kerner, mój przyjaciel Trent, a te piękne panie to Amallaris i Liranna. Wszyscy tkwimy w tym bynajmniej z winy imperialistów wyłącznie, jednak jest pewna nadzieja. - Uśmiechnął się pod nosem i zamilkł, uśmiechając się nerwowo.
- Sławek. - chłopak przedstawił się jako ostatni. Teraz, kiedy oczy Moriona przywykły do półmroku, lepiej zobaczył rozmówców. Tym, co rzuciło mu się w oczy, było dziwne ubranie młodzieńca. Niepodobne do niczego, żadnego stylu. W dodatku materiały, z jakich zostały wykonane... czyżby magiczne? - Nasza sytuacja jest tak podobna, że aż nie wierzę w jej zbieg okoliczności. Mówisz o Amakandii, czy tym innym mieście i nikt z obecnych nie wie gdzie to jest. Mówiłeś też wcześniej, że jakiś mag cię przeteleportował tutaj. - Chłopak wciąż nie mógł uwierzyć, że używa takich słów “tak po prostu”. - Ze mną dzisiaj stało się coś podobnego, tyle że wpadłem w jakiś cholerny portal.

Morion nagle odwrócił się, z głębokim westchnieniem. Oparł się o kraty klatki, teatralnie przeciągając się i ziewając. Mimo to, cały czas pozostawał czujny; chciał przede wszystkim ocenić jakość krat oraz całego wozu – nie wiem jak wy, ale nie miałem okazji do odpoczynku przez ostatnie kilka dni. Nie zapomnijcie obudzić mnie przy ucieczce – po wygłoszeniu tej kwestii oddalił się od krat, by nie przyciągać uwagi ewentualnych strażników, po czym usiadł pod ścianą i objął ramionami nogi.
Wóz zatrząsł się i ruszył powoli przy akompaniamencie rozmów żołnierzy i parskania koni. Ich “więzienie” wydawało się solidnie wykonane, jakby specjalnie na takie okazje. Na ścianach wisiały łańcuchy, solidnie przybite. Nie musieli ich przykuwać. Nikomu nie uda się stąd uwolnić, chyba, że byłby jakimś silnym magiem, który zwyczajnie by się teleportował, albo rozwalił drzwi. Jeśliby nawet połączyli siły, nie zdołaliby uciec. Potrzebna im była pomoc z zewnątrz.



Nagle, niecałą godzinę od momentu wyruszenia, wóz ponownie się zatrzymał, a rozmowy żołnierzy ucichły jak nożem cięte. Zamiast nich usłyszeli... kobiecy głos:
- GDZIE ON JEST?! – wydarła się niewiasta, a po tonie głosu z łatwością można było wywnioskować, że jest co najmniej wściekła.
- Z drogi, wieśniaczko – nakazał kapitan.
- NIE JESTEM ŻADNĄ WIEŚNIACZKĄ! – wrzasnęła ponownie, po czym dało się usłyszeć dźwięk wielu dobywanych mieczy. - Oddajcie go w tej chwili – nakazała przerażająco spokojnie, tak, jak tylko naprawę wściekła kobieta potrafi.
- Zejdź nam z drogi, szmato! - Wrzasnął wytrącony z równowagi kapitan.
Cokolwiek działo się na zewnątrz, musiało być to niesamowicie niebezpieczne. Wściekły, kobiecy wrzask i szczęk mieczy. Chwilę później dołączył do tego inny wrzask, tym razem niski, męski, po którym nastąpiła seria przekleństw.
- Jasna cholera! W ośmiu chłopa na jedną kobietę?! Sukinsyny zmierzcie się z kimś swojego wzrostu!
Chwilę potem okrzyk zdziwienia i bólu kobiety, po czym kolejny wrzask kapitana:
- Jest ich tylko dwoje! Walczyć!
Nastąpiła jeszcze jedna seria szczęków i wrzasków. Odgłosy umierania dobiegały zdrętwiałych w napięciu i niepewności więźniów.
Później nastała, przerywana niespokojnym stąpaniem i rżeniem koni, cisza.
Pierwszy z tego stanu ocknął się krasnolud.
- Niech to - wymamrotał pod nosem, po czym podszedł do drzwiczek i wrzasnął: - HALO! Ktokolwiek tam jeszcze dycha?!
 
Gettor jest offline  
Stary 08-12-2012, 14:38   #7
 
mckorn's Avatar
 
Reputacja: 1 mckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputację
Barbarzyńca dokładniej obejrzał ukrywającego się mężczyznę i pokręcił z niedowierzaniem głową. Spojrzał na rozgrywającą się potyczkę i zaklął, nadzwyczaj szpetnie; nawet jak na barbarzyńcę.
- Jasna cholera! W ośmiu chłopa na jedną kobietę?! Sukinsyny zmierzcie się z kimś swojego wzrostu! - Złapał drzewiec oburącz, wykonał młynek bronią; wydobył z gardzieli okrzyk bojowy (będący mieszaniną przeróżnych gróźb i przekleństw) i zaszarżował w kierunku żołdaków. Nim stracił chowającego się mężczyznę z zasięgu wzroku, obejrzał się i uśmiechnął paskudnie. Lepsze to niż krycie się po krzakach - pomyślał.
Czuł, że demon domaga się wyjścia na zewnątrz... zbyt długo trzymany był na uwięzi.
Dobrze - pomyślał Korn. - Tym razem ci ulegnę. Oj przeleje się dzisiaj krew!
Zakręcił toporem w szalonym tańcu z miejsca powalając najbliższego z żołnierzy.
W tym momencie kusznicy wystrzelili, celując w dziewczynę. Przed pierwszym bełtem zdołała się jakimś cudem uchylić (wydawało się, że raczej przypadkiem, niż celowo), jednak drugi wbił się w jej lewe ramię. Krzyknęła zaskoczona i straciła impet, musząc się posługiwać jedną ręką.




Coen nie mógł pozostać bierny na cierpienie słabszych. W kierunku kobiety pobiegł dziwny mężczyzna z okrzyków wywnioskować można było, że chce jej pomóc.
Cóż, musiał zaufać jego umiejętnościom. Nie wybiegając z krzaków przyjrzał się dokładnie obrońcom wozu; zauważył, że znajdują się wśród nich kusznicy. To mógłby być
problem, lecz Coen miał już plan. Zwinnie niczym kot przebiegł między krzakami do
punktu, z którego mógł wycelować i pchnąć energię. Strzelił, czy raczej spróbował strzelić.
Planował zwalić z nóg kapitana i kuszników, jednak nic z tego nie wyszło. Z jakiegoś powodu znak nie zadziałał.
W tym momencie barbarzyńca rozwalił głowę pierwszemu z żołnierzy, ściągając na siebie ich uwagę.
- Jest ich tylko dwoje! Walczyć! - zawołał ów, kiedy jego podwładni się zawahali.




Człowiek z północy zdziwiony był trochę nieskuteczną próbą ataku. Zapomniał o podstawach? Nic to. Niesiony szałem miał zrobić tu prawdziwą jatkę!
Karmazynowe oczy bruneta spoglądały na nieszczęśników, którzy odważyli się stanąć na jego drodze. W dwóch szybkich krokach zakończonych efektownym przewrotem w przód doskoczył do kuszników, w rękach zaś trzymał swój ulubiony srebrny miecz.
Cięcia szybkie i dokładne. Żądza.
Szybki atak zaskoczył niewprawionych w boju strażników, nim zdążyli osłonić swe ciała, niezwykły wojownik zdążył już wykonać dwa potężne cięcia, które zwaliły ich z nóg. Pierwszy miał dużo szczęścia umarł niemal od razu, miał rozpłataną twarz,drugi umarł w konwulsjach.
Gdzieś z przodu barbarzyńca z lasu masakrował właśnie resztki żołnierzy, więc został tylko kapitan, którym Coen z radością się zajął. Chciał zobaczyć na ziemi krew tego nadętego bufona, śmierdzącego tchórza, kryjącego się za plecami podkomendnych, przed kobietą.
Skrzyżowali miecze, jednak już na początku widać było kolosalną różnicę poziomów. Srebrny miecz z łatwością minął gardę przeciwnika i dotkliwie zranił w ramię. Wystarczył jeszcze jeden obrót i kapitan padł twarzą na ziemię.




Barbarzyńca podziękował w myślach mężczyźnie, który najwyraźniej stał po jego stronie! Szybko zamachnął się toporem na jednego z żołnierzy, czuł, że demon coraz bardziej go opanowuje... Drzewcem broni spróbował sparować wraży cios... Czuł się jak za swej burzliwej młodości, gdy rozłupywał czaszki i plądrował miasta. Gdy Mroczny Bóg się o niego nie upominał...
Ogarniała go coraz większa furia, która szukała ujścia, kiedy nagle zabrakło przeciwników. Jak przez mgłę przypominał sobie, że rozwalił głowy co najmniej czterem przeciwnikom. Demon był już bardzo blisko wyrwania się na wolność, jednak jedno spojrzenie Korna na pobojowisko, które zostało po walce, pomogło opanować bestię.
Sama walka była chaotyczna i niewiele barbarzyńca z niej zapamiętał, jednak był pewien jednego: gdyby nie tajemniczy jegomość z mieczem, z całą pewnością by nie wygrał.




Na ziemi, pośród kurzu, leżała bez przytomności kobieta z wystającym z ramienia bełtem i ciemniejącym sińcem na czole. Mężczyzna zza drzewa stał teraz obok niej z ociekającym krwią mieczem, który dopiero wyciągnął z ciała kapitana.
Konie zaprzężone do wozu dreptały nerwowo, jednak nie mogły uciec od smrodu krwi i śmierci. Przewracały oczami i rżały niespokojnie.


Korn wynurzył się z otchłani jaką był jego bitewny szał. Demon, wyraźnie zadowolony siedział sobie w nim spokojnie i sycił się krwią. Barbarzyńca zbliżył się do leżącej, spojrzał na stojącego obok mężczyznę o dziwnych oczach. Ukląkł obok dziewczyny, obejrzał ranę.
Rana głowy nie wyglądała zbyt ładnie, jednak barbarzyńca z doświadczenia wiedział, że podobne w dużej mierze powodują jedynie nieznośne łupanie w głowie. Nic jej nie powinno być, pod warunkiem, że opatrzą postrzelone...
Jego rozmyślenia przerwał dochodzący z wozu wrzask:
- HALO! Ktokolwiek tam jeszcze dycha?!
 
mckorn jest offline  
Stary 11-12-2012, 01:40   #8
 
Coen's Avatar
 
Reputacja: 1 Coen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodze
Sławek stał się blady na twarzy i na dłuższą chwilę zamarł. Nie sądził, by w życiu dane mu było słyszeć takie przeraźliwe wrzaski, czy jakiekolwiek inne odgłosy bitwy. W tamtej chwili cieszył się niezmiernie, że między nim a walczącymi były solidne ściany wozu więziennego. Chłopak nie był w stanie wykrztusić ani słowa.

Barbarzyńca oparł wojowniczkę plecami o drzewo. Nie znał się na leczeniu ran; umiał je tylko zadawać.
- Ty, z mieczem na plecach! Wiesz jak ją opatrzęć? - Nie zaczekał na odpowiedź towarzysza. - Tak? To doskonale, zaopiekuj się nią! - Powiedziawszy to Korn pospieszył ku dobiegającym z wozu krzykom.
Cholera! - Spojrzał na zalegające na polanie ciała. - Ciekawe kogo pobiliśmy? Znowu stryk nad głową będzie wisiał... mam nadzieję, że to nie był nikt ważny...

Za prośbą olbrzyma Coen podszedł do kobiety i zaczął nieść jej pierwszą pomoc tak dobrze, jak potrafił. Nie wyglądała najlepiej, długie pozlepiane krwią włosy; ubranie niemal w całości rozerwane; cała umorusana. Musiała przebyć długą i ciężką drogę.
Najpierw zajął się raną głowy. Nie była groźna. Oderwał część materiału ze swego okrycia i stworzył zeń coś w rodzaju opatrunku.
- Kurwa, dawno tego nie robiłem - Przeklął nieładnie.
Następnie zajął się ramieniem lewej ręki. Kość ramienna niemal na pewno była złamana, grot bełtu utkwił głęboko w okolicy mięśnia dwugłowego, do tej pory krew nie zaczęła jeszcze ubywać, lecz trzeba było coś wymyślić i to szybko, bardzo szybko.
- Oby nie dostało się zakażenie. Tu w warunkach polowych bał się wyciągać obiekt obcy z ciała tak przemęczonej kobiety, mogło to skutkować poważnymi komplikacjami. Postanowił, że zajmie się tym później. Teraz ułamał bełt i związał ranę możliwie grubo tym, co zostało z materiału, który urwał wczesniej. Usiadł przy rannej, postanowił jej pilnować.

Dopiero teraz skupił się na reszcie jej ciała. Poza zniszczoną suknią, która pełniła zadanie długiej tuniki, miała na sobie spodnie i dziwne, czarne buty, niepodobne do żadnych, jakie mężczyzna w życiu widział.
Kiedy barbarzyńca podszedł do wozu, lepiej zobaczył małe drzwiczki. Były solidnie osadzone i miały wielką kłódkę, która wyglądała tak, jakby czasy świetności miała za sobą.
Barbarzyńca błyskawicznie zamachnał się płazem topora i z całej siły uderzył w kłódkę, jednak nie osiagnął za wiele, a przynajmniej niewiele w kwestii otwierania wozu. Narobił sporo hałasu i uszkodził broń.
- Ej, ej, ej! - młody informatyk nagle odzyskał mowę, kiedy nim szarpnęło. - Co ty, chcesz nas tutaj pozabijać? Wóz rozwalić, a nas wraz z nim?! Nie macie tam klucza do tych drzwi, czy czegoś?!

Korn odszedł od kłódki, wyraźnie zrezygnowany, posławszy wcześniej więźniu złośliwe spojrzenie. To było dlań za trudne. Jednak wpadł na pomysł. Podszedł do trupa przywódcy żołdaków i jął go przeszukiwać.
Szybko znalazł klucz, który kapitan trzymał na szyi. Przy pasie miał kilka obiecujących przyjemnie brzmiących sakiewek. Kiedy barbarzyńca zajrzał do pierwszej, wyraźnie zapominając o znalezionym kluczu, zobaczył pokaźną garść monet. Od miedzianych do złotych. W kolejnej znajdowało się coś, co obudziło nieprzyjemne wspomnienia, a mianowicie dwa kryształy - szary i pomarańczowy.

Coen przypatrywał się przeszukiwaniom z nieukrywanym zażenowaniem. Nie potrafił zrozumieć, jak ludzie mogą być takimi mentami, jak można okradać zmarłych. Postanowił, jednak siedzieć cicho. Co i raz doglądał stanu rannej.

Barbarzyńca wziął klucz i włożył w zamek. Pasował idealnie. Kiedy go przekręcił, kłódka poleciała na ziemię i wystarczyło odciągnać skobel, żeby otworzyć drzwiczki, co też barbarzyńca zaraz uczynił.
Sławek natychmiast odetchnął świeżym powietrzem, jednak mina mu znów zrzedła kiedy zobaczył twarz “wybawcy”. Cóż, zbyt optymistycznie się to nie zapowiadało, jednak młody informatyk nie zamierzał narzekać zawczasu. Pamiętał, że w wozie była kobieta z dzieckiem, więc zanim sam stamtąd wysiadł, pomógł pierw jej.

Kobieta popatrzyła na niego niepewnie, po czym wstała z miejsca, w którym do tej pory się kuliła i pociągnęła córeczkę do wyjścia. Dopiero w świetle słońca, pomagając im wysiąść, Sławek zauważył szpiczasto zakończone uszy Amallaris i małej Liranny.
Trzeba przyznać, że teraz wszyscy dokładniej przyglądali się młodemu informatykowi. Jego... niecodzienny strój dosyć rzucał się w oczy. Nie było chyba zwierzęcia, z jakiego ściągnięto tę skórę, którą nosił. Na nosie zaś miał przedziwną konstrukcję, którą mądrzy ludzie zwali okularami. Czyżby ten gołowąs był wielkim uczonym?
- Dzięki za... eee... uwolnienie. - Sławek zdecydowanie dziwnie się czuł mówiąc to i to do kogoś o co najmniej dwie głowy wyższego od siebie.
- Nie ciesz się przedwcześnie – mruknął Morion, przemykając obok – być może ominie nas przesłuchiwanie połączone z torturami, ale śmierć ciągle jest opcjonalna.

Kiedy “więźniowie” wyszli z wozu, zobaczyli pobojowisko i ciała oprawców. Przy jednym z nich, którego z trudem zaklasyfikowali jako kapitana, zobaczyli dwa lśniące kryształy. Szary i pomarańczowy.
Z drugiej strony drogi, pod drzewem, siedział tajemniczy jegomość o długich, czarnych włosach. Obok niego, na ziemi, leżała nieprzytomna młoda kobieta.
Morion uważnie rozejrzał się po okolicy, starając się zapamiętać twarze czy sylwetki wszystkich obecnych. Zignorował postacie majaczące nieopodal drzewa; ktoś z pewnością udzieli im pomocy, jeśli jej potrzebują. Na początek postanowił odnaleźć swój ekwipunek; z mieczem czuł się znacznie lepiej. Zabrał również swój pomarańczowy kryształ; miał chęć również na drugi, lecz niekoniecznie musiałoby się to spodobać Sławkowi. Nie wiedząc gdzie znajduje się jego portal, i tak by mu się nie przydał.

Twarz znowu Sławkowi zbladła, tym razem na sam widok trupów - jak dotąd widywał jedynie okazjonalnie rozjechanego kota, albo inne zwierzątko na drodze.
Młody informatyk wziął swój kryształ pospiesznie, widząc jak Morion się przy nim kręci. W końcu to mogła być jego jedyna możliwość ponownego użycia tamtego portalu. Po chwili namysłu przyjrzał się również broniom, które martwi żołnierze mieli przy sobie. W życiu nie trzmał w ręku miecza, ale doszedł do wniosku, że jeśli w całej tej literaturze której tyle się naczytał w życiu jest choć ziarno prawdy, potrzebny mu będzie miecz. Wziął więc taki, który wydał mu się najmniej uszkodzony i najlepiej wykonany. Jeśli dostrzegł jakiś sztylet, również go wziął.
Dawno temu barbarzyńca utracił swe karty gdy posądzono go o ich znaczenie. Oczywiście musiał się wtedy salwować ucieczką przed innymi hazardzistami. Nie zważając na krzywe spojrzenia Czarnowłosego, jeszcze raz podszedł do ciała kapitana i wyjął z jego sakwy karty; był honorowy i nie zabrał nic poza tym.
Ciekawe, czy w tym dziwnym miejscu będę mógł zagrać z kimś w Wiszącego Trolla? - Zastanowił się i postanowił, że jak będą mieli chwilę na odsapnięcie, namówi kogoś na małą partyjkę.

Po zebraniu swego rynsztunku, Morion systematycznie przeszukiwał pole bitwy. Nade wszystko, chciał przekonać się, dlaczego ktokolwiek chciał go zabić... i to nawet nie wiedząc kim lub czym jest. Co dziwne, nieuzasadniona groźba śmierci głęboko go dotknęła.
Wiedział, że więcej może uzyskać od swoich nowych towarzyszy, zwłaszcza kiedy nie mieliby powodu go oszukać; jednak dodatkowe informacje mogłyby być przydatne. Zwłaszcza, że obecność małej grupy zwiadowczej w leśnej głuszy mogła świadczyć o czymś innym, niż poszerzanie wpływów przez nieznane Imperium; w takim przypadku ważniejsze byłoby utrzymanie władzy w miastach i we wsiach niż łapanie nielicznych wędrowców bez bliżej uzasadnionego powodu. Byłoby to marnotrawienie czasu i wysiłku wyszkolonych żołnierzy.
Jego poszukiwania spełzły na niczym; jeśli, co wątpliwe, żołnierze wypełniali tajną misje, nie mieli przy sobie żadnych dokumentów. Mimo to, znalazł przy ciałach żołnierzy dwa wcale niezłe sztylety; nawet nie rozpoznając rodzaju stali, wiedział że są o klasę lepsze od jego broni.

Uwolnieni jeńcy stanęli w jednym miejscu, rozmawiając o czymś cicho. Elfka zasłoniła córce oczy, żeby ta nie widziała leżących na ziemi ciał, a krasnolud oceniał pobojowisko wyrokiem fachowca.
- Widzę, żeście nieźle zabalowali! - zaśmiał się, podchodząc do barbarzyńcy. W prawdzie wyglądał przy nim jak kucyk przy koniu bojowym, jednak poklepał go po plecach, uśmiechając się szeroko. - Zwą mnie Belegond Drander – przedstawił się. - Jak cię zwą chłopcze?
Barbarzyńca uśmiechnął się, zadowolony, że ktoś wreszcie go o to zapytał.
- Jestem Korn z Północnego Nordaalu, barbarzyńca i najemnik...
Sławek, który nieopodal pokonywał właśnie wstręt przed przeszukiwaniem zmarłych, usłyszał przedstawienie się Korna mimochodem. Głupio mu się zrobiło, że sam od razu nie zapytał jak wyszedł z wozu.
“To przez nerwy i szok...” powiedział sobie chłopak, próbując założyć kolczugę.

- Nie czas na takie rzeczy, panowie! - zawołał jeden z trzech pozostałych mężczyzn, którzy wyszli z wozu. Nie wyglądał na nawykłego do ciężkiej pracy, a delikatne dłonie raczej nie dzierżyły miecza. - Czas działać! - zawołał, spoglądając na zebranych.
- Bard ma rację – powiedziała niespodziewanie elfka, spoglądając na zebranych. - Jeśli ta grupa nie wróci przed zmrokiem, wyruszą na poszukiwania. Znajdą ich i dopilnują, żeby pośród trupów znalazł się jakiś ambasador, a wtedy Imperium wytoczy wojnę Minarii. Musimy jak najszybciej się stąd oddalić.

- O co tu chodzi? Kim są Ci ludzie… - Podirytowany wojownik mówił cicho tak, by go nie słyszano. Zaczął przemywać twarz rannej kobiety, nie opuścił jej ani na chwilę.
- Cztery sztuki złota to chyba niewiele za uratowanie życia prawda? - Tym razem wyrażał się dosadnie. Niósł pomoc ochoczo, lecz nigdy za darmo.
- Nazywam się Amallaris - odpowiedziała elfka, dając do zrozumienia, że owszem, słyszała. - Znam miejsce, gdzie będziemy bezpieczni. Zajmiemy się waszą ranną, będziecie mogli zjeść, odpocząć.
Usłyszawszy to krasnolud i trójka mężczyzn, skinęli ochoczo głowami.
- Nic mnie tu nie trzyma. Prowadź kobieto. - Nie okazał zdziwienia, postarał się możliwie naturalnie spojrzeć na rozmówczynię - Amallaris piękne imię- pomyślał.

Morion, mimo wszystko, nie czuł się zbyt pewnie obszukując trupy. Wiedział, że nie miał w tym świecie kontaktów ani kryjówek; musiał korzystać przede wszystkim ze swoich zdolności. Był zbyt praktyczny, by porzucać cenne rzeczy. W pewnym sensie, chyba należy mu się odszkodowanie za nieuprzejme potraktowanie?
- Jeśli będzie trzeba, pomogę też swoim „towarzyszom” – mruknął pod nosem, zabierając wszelkie monety, jakie zdołał znaleźć. Nie pogardził nawet kawałkiem suszonego mięsa.
- Długo zamierzacie się guzdrać? Musimy NATYCHMIAST ruszać - zakrzyknął.
Następnie zbliżył się do elfki, z lekkim ukłonem wskazując jej, by prowadziła ich grupę.

Jak na zawołanie, Sławek akurat skończył... zbierać ekwipunek. Miał teraz na sobie podniszczoną kolczugę dowódcy oddziału, która w parze z czarnymi traperami i niebieskimi, jeansowymi spodniami wyglądała trochę komicznie. Wziął także miecz z pasem, który przewiązał na sobie, a w ręce trzymał całkiem ostry sztylet z którym chyba niebardzo wiedział co robić.
W drugiej ręce trzymał dwa bukłaki - jeden z wodą, drugi z czymś, co roboczo postanowił uznawać za wódkę.
- Ktoś spragniony? - spytał chłopak, wyciągając bukłak z wodą. - A może coś na nerwy? - tym razem wyciągnął ten drugi.

Korn postanowił, że " pożyczy " sobie konia. Powoli, nie wykonując gwałtownych ruchów, podszedł do pustego już wozu. Bardziej od pociągowych koni, spodobał mu się skarogniady ogier, który był uwiązany z tyłu. Odczepił wodze i pogłaskał zwierzę po rozedrganych chrapach. W końcu barbarzyńca bez konia to nie barbarzyńca, pomyślał. Wsiadł na rumaka, zamierzając przejechać spore koło, jednak, jak to czasami bywa, koń odmówił współpracy.
Obejrzał się na tego kogoś, kto na niego wsiadł i położył po sobie uszy. Korn wiele wiedział o koniach... między innymi to, że jeśli bestie kładą po sobie uszy, nie wróży to niczego dobrego. Jednak ogier nic nie zrobił w kierunku pozbycia się jeźdźca z grzbietu. Wyciągnął tylko łeb, żeby jak najbardziej wydłużyć sobie wodze.
Barbarzyńca wiedział, że teraz będzie próba charakterów. Zebrał więc wodze i ścisnął konia łydkami, żeby poszedł do przodu. Ogier niechętnie spełnił rządanie, spływając jednak na boki. Wystarczyło jednak trochę poszturchać go piętami w boki i pogonić do kłusa, a następnie wolnego galopu w kółku, żeby pokazać zwierzęciu, że to nie ono rządzi. Po tej krótkiej sprzeczce, Korn zatrzymał się przed Czarnowłosym i jego pacjentką.
- Pomóż usadowić mi ją na koniu. Będziemy jechali razem.

W tym czasie młody informatyk przyglądał się zaciekawiony temu, co robi barbarzyńca. On sam nie wiedział kompletnie nic o wierzchowcach, czy metodach ich tresowania... ujarzmiania... więc każda informacja była dla niego bezcenna.

- Nie. Ona pojedzie ze mną. Nie zamierzał się sprzeczać, nie chciał kontynuować rozmowy. Wstał i przełożył bezwładne ciało kobiety przez bark, po czym przeszedł kilka metrów omijając wszystkich, a spoglądał na nich z nieukrywaną wyższością by zakończyć marsz przy wozie, który ostał się jakims cudem po ostatniej jatce. Ułożył na nim ciało kobiety i począł sprawdzać wszystkie mocowania, chomąta. Czekała go długa podróż nie zamierzał lekceważyć zdrowia swej podopiecznej i swojego.

- Ruszajcie, ja ukryję resztę ciał. W drodze duża drużyna skupiałaby na sobie za dużą uwagę, dlatego bezpieczniej będzie jeżeli się rozdzielimy. Spotkajmy się w karczmie najbliższego miasteczka.
- Nie zmierzamy do miasteczka - powiedziała elfka. - Co więcej, wóz więzienny Imperium zwaca większą uwagę, niż duża grupa ludzi.
- NIe interesuje mnie zdanie elfa! Tej dziewczynie jest potrzebny lekarz! Prawdziwy!
Jeżeli pojedziemy razem, Ona umrze.

- Zdaje się, że jesteś nieświadomy, że w okolicy nie ma żadnego miasta. - Zaczęła Amallais, wyraźnie niezadowolona. -[i] Najbliższym jest portowe Coinkin, oddalone o trzy dni jazdy koniem, cztery, przy dobrych warunkach, wozem. Oferuję pomoc medyczną w miejscu, do którego zmierzamy.
- Myślisz, że grupa sześciu osób bez problemów przejedzie tą drogą do ów tajemniczego miejsca, o którym wspomniałaś?
- To nie jest “tajemnicze miejsce”, tylko Obóz Partyzantów, jak go niektórzy nazywają - odpowiedziała elfka. - Mamy tam wszystko, czego potrzeba do fachowego opatrzenia nawet poważniejszych ran.
- Dobrze więc, sugerujesz zatem żebysmy zostawili tu na środku drogi wóz i ciała, a sami ruszyli w dalszą drogę o wielka i światła Elfko?
- Uważaj, jak... - zaczął krasnolud, jednak elfka uciszyła go ruchem ręki.
- Sugeruję - zawahała się na chwilę - żebyśmy jak najszybciej wyruszyli i zawiadomili kogo trzeba, że należy zająć się... tym wszystkim.
Do rozmowy wtrącił się jeszcze barbarzyńca.

Podjechał do wozu. Tego było już za wiele! Ten niewiele niższy od niego, czarnowłosy mężczyzna o dziwnych oczach zaczął grać mu na nerwach!
- Świetny pomysł! - Powiedział z ironią.
- Nie wiem jak ty uważasz ale ten stary wóz ledwo trzyma się kupy! Poza tym będziesz nim jechał dłużej niż ja wierzchem; o ile ten twój zabytek się wcześniej nie rozwali! Spójrz na tę kobietę! Ona musi dostać się do FACHOWEGO medyka, wiesz w jakim jest stanie. Tu najważniejszy jest CZAS! Daj mi ją zawieźć a przeżyje; przy tobie nie będzie miała takiej szansy.
Barbarzyńca odruchowo poprawił toporzysko na plecach, przywołał Złocisza do porządku; był gotowy nawet na ostateczność.
- Dobrze więc, ruszajmy, ale nie pozwolę, by kobieta pojechała z tym przygłupim ogarem - powiedział pewny siebie brunet przenosząc wzrok z Amallaris na barbarzyńcę.
- Moi drodzy! Nie czas na zwady! Czas to pieniądz! - zawołał bard, spoglądając niepewnie na zgromadzonych.
Barbarzyńca zimno spojrzał na barda.
- Czy ja wtrącam się w twoje sprawy bardzie? Nie. Co więcej, gdybym nie ja; to nadal byś gnił w tej cholernej klatce! Więc idź dostroić lutnię bądź ułożyć poemat; najlepiej o mnie!
Korn nigdy nie dawał się lżyć i być obrzucanym błotem! Może był głupi. Może był barbarzyńcą. Lecz też miał uczucia. I był bardzo silnym barbarzyńcą. Demonstracyjnie napiął okazałe mięśnie brzucha, jął wolno zaciskać dłoń w pięść. Modlił się w myślach do Żelaznego Boga by demon zbudził się w nim jeszcze raz tego niezbyt pięknego już dnia.

W tym czasie młody informatyk jedynie przyglądał się kłótni dwóch wojowników. Olbrzymi Korn nie stanowił dla niego (póki co) zagadki, zwłaszcza że sam się przedstawił. Czarnowłosy natomiast...
Dwa miecze, charakterystyczny strój i te oczy... Gdzie ja widziałem takie oczy... Czy raczej gdzie ja o nich czytałem... No tak, czytałem! pomyślał Sławek uśmiechając się do samego siebie. Teraz ta dwójka wyglądała, jakby miała sobie zaraz skoczyć do gardeł, więc nie był to dobry moment na zadawanie pytań, jednak chłopak z pewnością będzie musiał porozmawiać z czarnowłosym. Na wiele tematów.
- Jak na mój gust, wystarczająco dużo krwi dziś już przelano. - powiedział po chwili Sławek, wciąż z grymasem niesmaku patrząc na martwe ciała. Wewnątrz jego reakcje na trupy były o wiele gorsze, zastanawiał się czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczai. - Jeśli faktycznie po zmroku Imperialiści mają wysłać grupę poszukiwawczą, to lepiej żeby nas do tego czasu już nie było, prawda? Nazwa “Obóz Partyzantów” każe sądzić, że przynajmniej jest dobrze ukryty, ruszajmy tam. - skinął głową na Amallaris.
- Jeśli pozwolicie - mruknęła, spoglądając spod nosa na skaczących sobie do gardła mężczyzn.
- Pozwolę, ale kobieta jest moja i tylko ja będę się nią opiekował do czasu aż dotrzemy do uzdrowiciela, reszta nie będzie nawet do niej podchodzić.
- A jeśli wcześniej ktoś będzie mógł jej pomóc? Przestań pieprzyć, synku! - zawołał krasnolud, podchodząc do przodu wozu, gdzie wszyscy stali. - Jeśli nie chcecie jej bardziej zaszkodzić, skończcie te niedorzeczne kłótnie, siądźcie razem na koźle i jedźcie!
Korn rozluźnił dłoń. Słowa karła miały sens. Nie zamierzał kłócić się ze swym dziwacznym i arogackim rozmówcą kosztem rannej kobiety. Dlatego wyjął spod płaszcza zaplątany weń amulet. Zdjął go z szyi i trzymając za rzemień pokazał oponentowi.
- W moim plemieniu ten talizman nosić może tylko ten kto przejdzie Próbę Stali...- Barbarzyńca wykonał swą lekko zniekształconą twarzą skrzywienie, które uznawał za szyderczy uśmiech. - Wiesz co to za próba? Nie? Powiem ci... wrzucają cię do jaskini... bez broni; nago... i wpuszczają do środka tuzin uzbrojonych w żelazne kosy wojowników. Ja jako jedyny w tym stuleciu wyszedłem stamtąd ŻYWY... Chciałbym się z tobą zmierzyć ale najwięcej straciła by wtedy ta niewiasta - Korn założył naszyjnik wykonany z zdobionych runami wilczych kłów i odjechał od wozu.


Wtedy, w ciszy, która zapadła usłyszeli jakiś dźwięk z tyłu wozu, czyli tam, gdzie zostawili ranną.
- Co za licho znowu- zostawił wszystkie sprawy i przeszedł do tyłu sprawdzić odgłosy, który go doszły.
Kiedy czarnowłosy dotarł na tył i spojrzał, okazało się, że obiektu niedawnej kłótni nigdzie nie ma. Przecież zostawił ją tutaj! Ranną, nieprzytomną, z wielkim sińcem na głowie.
- Niech to bóg krwi... Gdzie ona? Dziewczyno! - Więcej już nic nie mówił próbował ją znaleźć- wszędzie. Spojrzał do wozu, podeń; zaczął biegać po lesie. Nie mogła przecież zniknąć.

- Cholera! Mówiłem by jechać z nią na jednym koniu! Z taką raną głowy nie mogła zbyt daleko odejść... chyba, że ktoś jej w tym pomógł... - Barbarzyńca zszedł ze Złocisza, schylił się ku ziemi nieopodal wozu. Tam, w Nordaalu, pośród wiecznych lodów i ogromnych gór on i jego rodacy z Żelaznego Plemienia byli dobrymi tropicielami. Miał nadzieję, że zdobyta tam wiedza przyda się także i tutaj.
Barbarzyńca spojrzał na ziemię i zaklął pod nosem. Owszem. Wiedza by się przydała, pod warunkiem, że nie staliby na często uczęszczanym szlaku! Na zbitej ziemi niewiele było widać. Więcej szczęścia widać miał czarnowłosy.
Kiedy wbiegł do lasu, zaraz znalazł odcisk w miękkiej ziemi. Ślady zdawały się pasować do butów młodej kobiety. Więc wychodzi na to, że jeśli to nie był żaden podstęp, uciekła o własnych siłach. Odległość kroków wskazywała na to, że szła, nie biegła... robiła małe kroki, zataczając się od czasu do czasu i podpierała o drzewa.
Szedł za śladami, aż w pewnym momencie się urwały... wyglądało to tak, jakby... wróciła po własnych śladach? Tak. Część nie była równa, ale...
Cichy szelest, pęknięcie suchej gałązki uprzedziło go o ataku. Po chwili oberwał w głowę gałęzią pełną furkoczących liści. Bolało, jednak nie wyrządziło mu większej szkody.
- Auuuuuuu - zawył, mocno koloryzując swój ból spowodowany atakiem kobiety. Oberwał po głowie, a dokładnie jej prawej części, gdzieś na wysokości kości skroniowej. Obracając się w kierunku atakującej, zauważył jej oszołomienie. Teraz kiedy stał już przodem do swojej przyszłej uczennicy uśmiechnął się do niej dość uroczo, acz niepewnie.
Jednak szybko się okazało, że pierwsze wrażenie nie zostało nawet zarejestrowane. Kobieta zachwiała się i poleciała w bok.
Rubinowe oczka zawirowały w oczodołach usiłując wyrazić zmieszanie, w które popadł średniego wieku mężczyzna. Kobieta najzwyczajniej w świecie straciła równowagę. Szybkim ruchem najbliższej Jej ciała dłonią spróbował ją przechwycić w locie i nie dopuścić do groźnego upadku.
Niestety. Mężczyzna nie zdążył jej złapać, a podczas dramatycznego rzutu na ratunek, potknął się o wystający z ziemi korzeń i sam upadł. Wylądowałby na kobiecie, jednak zdołał zmienić trajektorię i upaść obok. Jak tylko zobaczył, że tamta niemrawo zbiera się na nogi, przetoczył się na nią i unieruchomił.

Widząc tak niespodziewany obrót wydarzeń, Morion postanowił ruszyć za Coenem. Nie mówiąc, że nie miał ochoty stać na trakcie niczym kaczka na odstrzał; jeśli Amallaris spodziewała się więcej imperialnych żołnierzy w tej okolicy, wolałby juz przemykać lasami.
Dotarwszy za Coenem do lasu, zdążył zobaczyć atak dziewczyny. Nie rozumiał sytuacji; czemu postanowiła uciekać, mimo że towarzystwo, choćby niezwykłe, raczej nie było nieprzyjaźnie nastawione?
Brązowowłosa nie miała absolutnie szans na zwycięstwo czy ucieczkę. Wydawała się na to zbyt osłabiona, a improwizowana broń nie była wystarczająco skuteczna, by pokonać zdrowego mężczyznę.
Należy ją zatrzymać; choćby dla jej własnego bezpieczeństwa. Ciekaw był powodów tak nietypowego zachowania; jeśli chciała uciec z tego miejsca, mógłby być skłonny pomóc jej. Sam był niejednokrotnie łapany wbrew swojej woli.
- Co wy tak - rzekł na widok leżącej pary - jeśli chcecie odrobiny samotności, moglibyście mniej jawnie umknąć w bok - zakpił.
Nie zauważył w głosie nowopoznanego kpiny. Uśmiechnął się serdecznie spoglądając na kobietę.
- Damie było zimno...
Wykręcił prawą rękę za plecy, wyciągając niepostrzeżenie jeden ze swoich zdobycznych sztyletów. Nadal trzymając dłoń za plecami, uklęknął na jedno kolano tuż obok leżących.
- Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego uciekasz? Nikt nie zamierza cię skrzywdzić, czego nie można -powiedzieć o pałętających się wokół imperialnych żołdakach - zwrócił się do dziewczyny, pozornie ignorując Coena. Mimo to gotów był go zaatakować, gdyby rozmowa potoczyła się wbrew jego woli, a ten nie chciałłby uszanować decyzji brązowowłosej.
Dziewczyna leżała na ziemi, lekko się kuląc i wykrzywiając usta w grymasie bólu. Spojrzała na Moriona zaskoczona, jakby dopiero teraz przypisała głos do osoby i zaraz wyraz jej twarzy się zmienił.
- Jeśli nie jesteście imperialistami, to dlaczego za mną szliście? - zapytała zachrypniętym głosem.
- Dobre pytanie - zmieszał się Morion - może by podziękować? Jeśli chcesz uciekać, droga wolna - ale czy daleko zajdziesz, ranna? Czy masz jakiś sojuszników? Wątpię, byśmy byli gorsi od pachołków imperium, nawet jeśli momentami mam wątpliwości - odparł, patrząc na Coena. - walczyli o opiekę nad tobą niczym o łup..
- Przeznaczenia nie da się oszukać. Od początku kiedy spojrzałem na tą dziewczynę wiedziałem, że nie z byle powodu się tu znalazłem.
- Jak cię kopnę w rzyć, to też będzie to moje przeznaczenie, z powodu którego się tu znalazłem? - odparł gniewnie. Nie nazywaj pożądania przeznaczeniem
- Nie interesujesz mnie człowieku. Nie patrzył nawet na niego, wpijał wzrok w nowopoznaną.
- Jak Cię zwą?
- To się znalazł kochaś, nawet nie zna imienia - mruknął Morion.
Nie reagował na zaczepki, cały czas świdrował kobietę. Jej wizja siedziała w jego głowie od ponad roku. Bez wątpienia. To musisz być Ty.
Była cała spięta i nerwowo zerkała na obu mężczyzn, jednak nie usiłowała uciekać. W miarę, jak diablę mówiło, z twarzy brązowowłosej znikała zawziętość. Równocześnie jej oczy nabierały blasku, jakby oszołomienie ustępowało, jednak zastępował go ból.
- Poradzę sobie sama - bąknęła zduszonym głosem, nie patrząc na nich. Zacisnęła usta i zamknęła na chwilę oczy.
- Nie powiem, że rozumiem tą decyzję. Lecz myślę, że nie jesteśmy wrogami. Uciekaj, jak koniecznie chcesz - dopilnuję, by nikt cie nie gonił. Zawsze to jakaś szansa. Lecz sądzę że lepiej, gdybyś z nami została; ta rana wygląda poważnie - odpowiedział, ściskając rękojeść sztyletu. Poluzował chwyt; nie chciał by rękojeść ślizgała się w spoconej dłoni. Skupił się na Coenie, gotów do walki.
Opatrunek rzeczywiście nie wyglądał najlepiej. Cały zaczynał przesiąkać krwią i jeżeli ranna zaraz nie straci przytomności z upływu krwi, to stanie się to w najbliższym czasie. Chociaż słaba, stawiała opór godny najbardziej upartej kobiety świata.
- Twoje rany są zbyt poważne. Czy koniecznie chcesz umrzeć? Jeśli chcesz, mogę cie dobić - dodał, po chwili zastanowienia.
Kobieta rzuciła mu takie spojrzenie, że chyba tylko diabelstwo uratowało go od stanięcia w płomieniach. Zacisnęła jeszcze bardziej usta i przymrużyła groźnie oczy.
- Z chęcią bym ci udowodniła, że nie jestem małą, bezbronną dziewczynką - syknęła. - Zapewniam, że gdyby nie to, że łupie mi teraz w głowie... zrobiłabym ci coś strasznego - dokończyła, jednak pauza, w której ewidentnie zastanawiała się, co powiedzieć, nieco ujęła jej groźbie.
- Nie pozwolę Ci odejść. Twoje życie jest teraz moim, a moje życie zawsze należeć będzie do Ciebie.- zaprotestował wstając w całej swej okazałości, a oczy świeciły czerwienią, jak nigdy wcześniej, widać było, jak bardzo był podekscytowany choć starał się to ukryć. Okazało się, jak słabym jest aktorem.
Zdumiona dziewczyna wycofała się nieco pod drzewo, o które się oparła. Nie wstawała. Może nie miała sił, może nie była pewna, co zrobią, kiedy wstanie.
- Jesteś dziwny - stwierdziła. - Moje życie należy tylko i wyłącznie do mnie. - Wzrok jej uciekł gdzieś w bok, jakby o kimś pomyślała, jednak zaraz na jej twarz powróciły przekonanie i zawziętość. Niezdarnie wstała, podpierając się jedną ręką o drzewo i spojrzała na obu mężczyzn wyniośle. - Nikt nigdy więcej nie będzie decydował za mnie o moim życiu. Nigdy, przenigdy. Wybacz więc, drogi... - Spojrzała na niego krytycznie, unosząc brwi. Ironiczny uśmieszek pojawił się na jej ustach. - ...wiedźminie? Chwila... czy to jest jakiś durny cosplay? - zapytała, śmiejąc się cicho pod nosem.
- Tak jestem wiedźminem, a Ty sama kiedyś zrozumiesz, że przeznaczenia nie da się oszukać, nie da się przed nim uciec.
- Robię to niemal cały czas, panie wiedźminie. - Przewróciła oczami. - Hmm... sugerujesz, że jestem... eee... jak to było... Twoim dzieckiem przeznaczenia...? - Ponownie się zaśmiała.
- Ja o tym wiem, śnię o tym spotkaniu od niemal roku, kiedy zauważyłem Cię dzisiejszego dnia wreszcie zrozumiałem ów sen... - przewrócił oczyma, zmęczony już trochę tą bezsennsowną w jego mniemaniu rozmową.
- Tylko nie mów mi, że to znowu... - zaczęła, spoglądając gdzieś w bok. Nagle strasznie zbladła.
- znowu bredzisz... w takim stanie nie zdołasz uciec. Jeśli chcesz wolności, pozostaje mi jedno do zrobienia...
Spojrzała zaskoczona na Moriona. Po czym nagle jej spojrzenie zmętniało i zaczęła osuwać się na ziemię, jednak czarnowłosy w porę ją złapał.
- Nie możesz Jej zabić, nie dasz rady... - To już drugi raz kiedy słowa nowopoznanego wojownika w czerni oderwały go od poważnej rozmowy z dziewczyną. Nie drwił z niego, zwyczajnie niedbałym niezwykłym dla siebie sposobem starał się go oświecić, choć wiedział, że to raczej niemożliwe.
- Dziewczyną zaopiekujemy się razem, niech najsilniejsza z mocy rządzących tym światem pokaże swe racje...Wiedz jednak, że zawsze będę Jej Cieniem, jej duchem. Ty natomiast nikomu nie przekażesz tego, coś tu usłyszał.- Wiedźmini w nawyku mieli rzucać wszystko na szalę wielkiej wagi, którą kierował los. Coen nie różnił się od innych.
Morion wzruszył ramionami. Najwyraźniej jego przeznaczeniem jest przebywanie wśród różnorodnej maści świrów. Jakiekolwiek dyskusja mija się z celem. Widząc że ofiara tajemniczego wyznawcy “Przeznaczenia” jest chwilowo niedysponowana, nie widział sensu kontynuowania sporu. Jeśli dziewczę nadal będzie chciało nawiać, pomoże jej przy innej okazji. W końcu, jest złodziejem czy nie? Klejnot czy dziewczyna, różnica tylko rozmiarem...
- No to nieś swoje przeznaczenie - odparł, pozornie wesoło. - Czeka cię ładny kawałek lasu ze sporym ciężarem w ramionach. Wracam do pozostałych.
Zgodnie ze swoimi słowami, odwrócił się i ruszył po własnych śladach, chowając sztylet na swoje miejsce.
Nie traktował tego, jak kary. Położył dziewczę na ziemi i zaczął sprawdzać czy wszystkie opatrunki mają się dobrze. Powoli, pieczołowicie- fragment po fragmencie. Później podniósł jej bezwładne ciało delikatnie ku górze i zarzucił je sobie na barki. Szedł powoli, miał czas. Przy mijaniu kolejnych drzew uważał, aby nie poranić dziewczęcia.
Szedł długo, jednak na tyle szybko, że zdążył usłyszeć końcówkę przemówienia Moriona...

* * *

Korn wstał z traktu, rozejrzał się po polance.
- A gdzie ci dwaj? - Barbarzyńca podszedł do dziwnie odzianego młodzieńca, który to twierdził, że jest wielkim uczonym.
- Daj coś do picia; w gardle mi zaschło. Nie, nie chcę wody. Nie udawaj - wy naukowcy zawsze coś macie... badań wam się zachciało! Nim student mógł zareagować Korn wyrwał mu z rąk sagan z wódką i rozłożył się pod drzewem.
- A idźcie se jej szukać!- Był wyraźnie zdenerwowany bo zawsze wszystko się działo wtedy gdy go gdzieś nie było.
- Ano! - zawołał krasnolud, dosiadając się do barbarzyńcy. - Latanie po lasach za jakąś dziewuchą mi się nie uśmiecha. Wypijmy razem! - Roześmiał się uradowany, pociągając ze swego bukłaka.
Elfki stały w towarzystwie “partyzantów” i barda, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Nagle wszyscy się rozbiegli. Grajek spoglądał co jakiś czas na Korna i Belegonda, jakby chciał, żeby co najmniej się zadławili.
Korn delektował się smakiem taniej gorzałki, co jakiś czas,zerkając na barda i na towarzyszące mu kobiety.
A bodajbyś głos stracił zafajdany wierszokleto! - pomyślał. Gdy doszedł do połowy bukłaka spojrzał na właściciela trunku. Zrobiło mu się go żal, a że był człowiekiem o miękkim sercu- zaprosił go gestem do rozpasanej konsumpcji odbywającej się pod drzewkiem.
- Masz rację krasnoludzie, niech Czarnowłosy sam lata sobie po krzakach; może go jeszcze coś tam ugryzie... - Rozmarzył się i zwolnił nieco miejsca dla studenta.
Sławek przez dłuższy czas był zamyślony i ledwo zauważył, że Czarnowłosy i jego “podopieczna” gdzieś zniknęli. Otrząsnął się dopiero, kiedy Korn zabrał mu bukłak z wódką i usiadł ciężko pod drzewem.
Po chwili wahania informatyk dosiadł się do barbarzyńcy i wziął od niego z powrotem sagan z trunkiem.
- Wszystko się pojebało. - powiedział krótko potrząsając głową i wziął spory łyk z gąsiorka. Jakby nie patrzeć, dotąd wódkę pił tylko z kieliszków - czterdziestek, czasami pięćdziesiątek, więc picie w taki sposób wywołało u niego niemal natychmiastowy napad kaszlu.
Krasnolud roześmiał się i łupnął młodego informatyka w plecy, po czym sam sowicie łyknął.
Minęło nieco czasu, kiedy usłyszeli, że ktoś nadchodzi. Szelest liści i pojawił się nie kto inny, ale Morion.

* * *

- Szlag z tym wszystkim. - Morion marudził pod nosem, wracając na trakt. - Szajbnięty fanatyk na punkcie przeznaczenia, który nagle zobaczył sens życia w świeżo napotkanej, poważnie rannej kobiecie, nie znając nawet jej imienia. Pieprzony barbarzyńca, który bez powodu zaatakował zbrojny konwó.... co tu, do kurwy, się dzieje?! - wykrzyknął na widok stojącej grupki. - Ledwo zdążyliście odetchnąć po walce, świeże trupy ciągle śmierdzą, a wy urządzacie sobie majówkę? Pić się zachciało? Sławek, zdejmuj tą waloną zbroję, w tym metalowym gównie ugotujesz się przed przejściem choćby pięciu wiorst. Nie wiesz, że kolczugę zakłada się do poważnej bitki? Takie chuchro, nie potrafi zrobić pięciu kroków bez obicia sobie nóg mieczem, a wojownika zgrywa... no kurwaaa. Już to elfie dziecko pewnie potrafi lepiej trzymać broń. Ruszać się ! Jeśli tak tęsknicie za imperialistami, od razu wejdźcie do wozu więziennego - wskazał ręką kierunek - zamiast tak stać na słońcu.. Te, elfka... Amallaris - dodał po chwili zastanowienia - zaprowadzisz w końcu do jakiegoś bezpieczniejszego miejsca, czy jednak czekamy na żołnierzy imperium? Oni się z pewnością nami zaopiekują. W ciemnych lochach słońce nie będzie raziło w oczy, a rozgrzeją wrzącym olejem lub stosem - zakpił.
- Od jakiegoś czasu usiłuję wszystkich stąd zabrać, jakbyś nie zauważył - odparła z kwaśną miną.
Barbarzyńca podrapał się z frasunkiem po głowie.
- Coś ty taki nerwowy?- Zwrócił się do drwiącego z Sławka Moriona. - Imperialni powinni się nas bać! To właśnie ja i Czarnowłosy we dwójkę rozpieprzyliśmy cały ten ich doborowy konwój... Siadaj chłopie z nami; nic nam nie grozi... pocieszycielko strapionych... nie wysychaj!- Korn teatralnie potrząsnął bukłaczkiem.
Młody informatyk, chcąc nie chcąc, zaczerwienił się nieco ze wstydu na słowa dziwnego kupca.
- Pochodzę z nadmiernie bezpiecznego miejsca - powiedział nagle podnosząc głowę - gdzie najgorszym, co kogokolwiek może spotkać, to przeziębienie lub, nie daj boże, potrącenie przez jakiś wóz. Czytałem całe mnóstwo materiałów na temat miejsc takich jak to, gdzie życie wisi na czubku miecza, a ludzie giną od byle gówna. Nie wiem, jak się mam tutaj zachowywać, jak żyć, więc zrobiłem pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy, żeby przeżyć. Nasz wojowniczy barbarzyńca w pojedynkę usiekł ośmiu, czy dziewięciu imperialistów. Ich życie skończyło się ot tak, tylko dlatego, że go spotkali. Dla was może to normalne, jednak dla mnie... - nie skończył.
Jeśli ktokolwiek spojrzał wtedy w oczy chłopaka, mógł dostrzec w nich autentyczny strach.
- Fakt, nie umiem walczyć. - dodał po chwili. - Bo nigdy nie musiałem. Ale znasz lepszy sposób, żeby w tym miejscu zatroszczyć się o swoje bezpieczeństwo?
- Na przykład trzymać się za moimi plecami? - Barbarzyńca lekko się uśmiechnął.
- Co racja to racja! Nie damy ci tak łatwo zginąć! - zaśmiał się krasnolud. - Niby jestem kupcem. jednak nie raz, nie dwa dzierżyło się miecz, czy topór. - Zerwał się na nogi, podszedł do jednego z ciał, ściągnął z niego pas z mieczem i przypasał sobie, spoglądając nań z powątpiewaniem. - Po prawdzie miewałem lepsze miecze, ale lepsze to niż kij.
Reszta nie zauważyła nawet momentu, w którym Coen ze swoją podopieczną wrócili do wozu. Brunet ułożył ją wygodnie na tyłach wozu więziennego, miał nadzieję, że tym razem nie będzie uciekała. Sam tymczasem zaczął chować ciała strażników po krzakach. Nie rozmawiał z resztą, byli mu obojętni.
Dwóch partyzantów, nie widząc nic lepszego do roboty, pomogło mu z ciałami. Poruszali się sprawnie, jak na zwykłych wieśniaków i zdawali się doskonale wiedzieć, jak zacierać ślady. Mieli też już przypasane pochwy z mieczami, a za pasami sztylety.
- Usiądź sobie z tyłu - powiedział niespodziewanie jeden z mężczyzn. - [i]Mam na imię Ross. Potrafię powozić. Rozumiem, że jesteś podejrzliwy w stosunku do wszystkich, ale lepiej będzie, jeśli posiedzisz z nią tam, z tyłu.
O dziwo wojownik przystał na propozycję Rossa, w gruncie rzeczy, nie widział lepszego rozwiązania.
- Nie mam imienia, nie posługuję się nim. Na pewno nie przyda Ci się też wiedza o moich umiejętnościach, nie mam też zamiaru dyskutować z Tobą o swoich zaletach, chętnie jednak przyjmę Twoją ofertę związaną z powożeniem. Sam jestem średnim woźnicą.
- No w końcu! - ucieszyła się Amallaris. - Ruszajmy więc! - I sama, czym prędzej, ruszyła drogą, prowadząc za rękę młodą elfkę.
Poprowadziła grupkę w przeciwnym kierunku, niż zmierzał powóz. Minęło nie więcej niż dwie godziny, kiedy skręcili w las. Tu musieli pozbyć się wozu, więc
Teraz elfka pokazała im ledwie widoczną ścieżkę, którą Korn z trudem mógł przejechać w siodle.
 
__________________
"Wyobraźnia jest początkiem tworzenia.
Wyobrażasz sobie to, czego pragniesz,
chcesz tego, co sobie wyobraziłeś i w końcu
tworzysz to, czego chcesz."

Ostatnio edytowane przez Coen : 11-12-2012 o 01:49.
Coen jest offline  
Stary 27-12-2012, 10:23   #9
 
Coen's Avatar
 
Reputacja: 1 Coen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodzeCoen jest na bardzo dobrej drodze
Okazało się, że obóz partyzancki może się znajdować tuż przy często uczęszczanej drodze, która łączy dwa królestwa.
Przebyli może kilometr, kiedy ich oczom ukazały się pierwsze szałasy. Nie widać było żadnego dymu, za to wędrowcy poczuli zachęcający zapach pieczonego mięsiwa, świeżych wypieków i jakiejś potrawki. Obóz był pełen życia i, jak wędrowcy zauważyli, osoby, które się tu krzątały były w dużej mierze elfami. Znalazło się też sporo ludzi i kilka krasnoludów, jednak to szpiczastouszy zdawali się dowodzić.
- Proszę, proszę! – zawołał ktoś za ich plecami.
Kiedy się obrócili, zobaczyli grupkę elfów z łukami. Część z nich miała założone strzały na cięciwy, jednak ten, który przemawiał, nawet nie pokwapił się, żeby ściągnąć broń z ramienia. Stał tam, z szerokim uśmiechem na twarzy, wpatrując się w ich przewodniczkę.
- Amallaris! Już wróciłaś? – zapytał zaskoczony, cały czas szczerząc się od ucha do ucha. Elfka podeszła do niego szybkim krokiem.
Cios był krótki i celnie zadany. Elf zgiął się w pół, osłaniając brzuch przed kolejnym atakiem, teraz jednak Amallaris go spoliczkowała. Dwukrotnie.
- Kiedy mówię, że wracamy za tydzień, oznacza to, że wracamy za tydzień! – krzyknęła na niego. - Imperialiści nas dorwali, a was nigdzie nie było! Co żeś robił?! Znowu się uganiałeś za jakimiś dziwkami?!
- Eee... chwila... chwila... – zaczął niepewnie, jednak nie dane mu było skończyć.
- Wstydziłbyś się! Gdyby nie ci dzielni wojownicy, już dawno byłybyśmy w Imperium! Wiesz, co by się wtedy z nami stało?! Stos! Stos poprzedzony wielogodzinnymi torturami, żebyśmy wydały waszą lokalizację!
- A-ale...
- Żadnego ale! – przerwała mu. - A teraz zajmiesz się tymi ludźmi! - Wskazała na grupkę wędrowców i uwolnionych jeńców. - Gdzie jest Astor? Muszę z nim o czymś porozmawiać - syknęła, dając do zrozumienia, że nie będzie to przyjemna rozmowa.
W czasie, kiedy elfka robiła... awanturę, mała Liranna bawiła się kamykami. Widać przywykła do tego, że jej matka (jeśli rzeczywiście była to jej matka) wrzeszczała na innych.
Belegond przyglądał się temu z niemym zdumieniem, jednak kiwał głową.
- Chwila... czy to znaczy, że należysz do tej grupy? – zapytał, skupiając na sobie jej wzrok.
- O... przepraszam. Zapędziłam się, a z całą pewnością jesteście głodni. – Ponownie przeniosła spojrzenie na nieszczęśliwego elfa. - Na co czekasz? Nasi goście są głodni. A tę dziewczynę zabrać do uzdrowiciela. No...? Dalej!
I nagle cała grupa elfich zwiadowców rzuciła się do wskazywania drogi i pomagania w zanoszeniu nieprzytomnej kobiety do schludnego namiotu, z boku obozu...
- Chwila... - mruknął dowódca grupki, podchodząc do nieprzytomnej kobiety. Spojrzał w jej twarz, po czym westchnął i przejechał dłońmi po twarzy. - Nie wierzę... Kiedy ona... no nie... teraz to dopiero mi się oberwie... - mruczał pod nosem załamany.

Kiedy tylko Sławek zobaczył obóz partyzantów, momentalnie zaczął ich w myślach nazywać na przemian Wiewiórkami i Scoia’tael. Z tego co dotąd słyszał na temat Imperium i ich planów, by wymordować wszystkich elfów, krasnoludy i w ogóle “magiczne istoty” to skojarzenie wydawało mu się nad wyraz trafne.
Ze zdumieniem przyglądał się kłótni dowódcy i Amallaris - od tego momentu zaczął nazywać elfkę w myślach “elfią wersją Joanny D’arc”, chociaż tego skojarzenia nie był do końca pewien.
Młody informatyk kompletnie nie wiedział jak się zachować w tej sytuacji, więc... jedynie stał jak słup soli.

Podróż minęła Coenowi na ciągłym doglądaniu dziewczyny. Wydawało mu się, że wszystko jest już dobrze, najgorsze juz minęło. Kiedy wjechali po kilkudziesięciu minutach do obozu, Coen nie mógł się napatrzeć- było tam tylu odmieńców. Z zamyślenia wyrwała go kobieta elfka, którą już poznał - widać była to w tym świadku jakaś ważna osobistość, bo wszyscy słuchali jej słów z wielkim szacunkiem.
Niedługo później podszedł do rubinookiego jeden z elfich dowódców, stanął, nadymał się, a jego sylwetka wydała się o wiele poważniejsza, dopiero później rozpoczął oględziny. By po chwili wydać zaskakujący dla wojownika wyrok.
-Co Jej się stało!?-wykrzyknał podrażniony niepewnymi, tajemniczymi pomrukami elfa.
Elf spojrzał na niego z powątpiewaniem.
- Skąd mam wiedzieć? - odparł. - Wiem tylko, że jeszcze kilka godzin temu obiecała mi, że sama nigdzie nie pójdzie. - Skrzywił się i mruknął coś pod nosem, kręcąc głową.
-Gdybyśmy na nią nie trafili to podejrzewam, że byś nawet nie zauważył jej zniknięcia- starał się odpowiedzieć równie szorstko. - Przyprowadźcie tu szybko medyka, jej stan nie jest najlepszy! Wykrzyknął niecierpliwie, szczególny nacisk i akcent kładąc na słowo szybko.
- Akurat miałem zamiar po powrocie sprawdzić, co robi. Uwierz mi. Ona tak... absorbuje uwagę, że... - pokręcił głową i westchnął. - Dobrze. Zaniosę ją do uzdrowiciela. - Powiedział, wyciągając ręce w stronę wiedźmina, żeby odebrać od niego nieprzytomną. - Możecie pójść do ogniska i wypocząć.
- Nie jest mi zimno, prowadź, sam ją zaniosę.
Elf opuścił ręce i wzruszył ramionami, po czym ruszył drogą w stronę jednego z namiotów, oglądając się, czy czarnowłosy idzie za nim.
Oczywiście podążył jego śladem spoglądając, co i raz z zaciekawieniem to w prawo, to w lewo. Rozglądał się po obozie. Poruszał się krokiem dostojnym i pewnym. Miał problem z nadążeniem za elfem, ale nie skarżył się. Nie dał tego po sobie poznać, wcześniej skłamał w rzeczywistości bardzo chciało mu się jeść. Chciał się rozłożyć i wyprostować nogi, zdjąć wreszcie te ciężkie buty.
Znaleźli się przed dużym namiotem, którego poły były odsunięte. Elf wszedł pewnie do środka, omal nie zderzając się z niską kobietą.
- Co ty wyprawiasz?! – zawołała, kiedy omal nie wypadły jej z rąk metalowe narzędzia.
- Cześć, Tess. - Elf uśmiechnął się, pomagając jej złapać rzeczy. - Przyprowadziłem tobie gości – oznajmił, wskazując za siebie.
Wnętrze namiotu silnie pachniało ziołami. Były tu ustawione prowizorycznie wykonane łóżka – część z nich była zajęta. Widać potyczki z drużynami imperium nie obywały się bez strat po obu stronach.
- Potrzymaj to - zażądała kobieta, podając elfowi trzymane rzeczy. Podeszła szybko do wiedźmina i bezceremonialnie przyjrzała się młodej kobiecie, którą trzymał w omdlewających ramionach. - Dobrze. Wnieś ją - poleciła, idąc przodem.
Był pod wrażeniem namiotu medycznego, znalazło się tu bardzo dużo rzeczy, o które ciężko nawet w mieście. Wszedł bez słowa, spojrzał tylko z niezauważalnym rozkojarzeniem wynikającym z natłoku wydarzeń, które mu sie przytrafiły. Ręce bardzo piekły, omdlewający ból przeszywał je nawskroś.
Zgodnie z ostatnim poleceniem kobiety wniósł ranną do środka i położył na jednym z łóżek. Poczekał chwilę upewniając się, czy aby na pewno dziewczę leży wygodnie, po czym odsunął się od niej na kilka kroków.
- Dobrze. Ja ją obejrzę, a ty mi powiesz, co się stało – oznajmiła, nawet nie patrząc na Coena. - Jaskier – zwróciła się do elfa - przynieś misę ciepłej wody. Teraz.
Głos kobiety nie znał sprzeciwu. Sama poszła na zaplecze, żeby wrócić po chwili z naręczem czystych tkanin. Położyła nieprzytomnej rękę na czole i obejrzała dokładnie twarz. Pokręciła głową i przystąpiła do odwijania opatrunku.
Wewnętrzny głos kazał mu być posłuszny. - Zaczęło to się bardzo dziwnie. Szedłem mocno poirytowany wzdłuż najbardziej parszywej dróżki mego miasta...
- Nie obchodzi mnie to - przerwała mu kobieta, zerkając spode łba. - Rany. Jak została ranna. Czym i gdzie dostała. Co się stało z ręką? Ma inne rany? Mów mi, kiedy będę się zajmować tą...
Kobieta ostrożnie ściągnęła ostatnie fałdy opatrunku i cmoknęła cicho. Ujęła delikatnie rękę dziewczyny i zaczęła ją badać. Krew spływała na koce, jednak uzdrowicielka nie zwróciła na to uwagi. Wrócił też elf, niosąc misę z wodą. Ustawił ją na krześle, obok kobiety i pokręcił głową nad nieprzytomną.
- Uparta dziewucha - mruknął cicho.
- Chyba masz za dużo wolnego czasu. - Kobieta spojrzała na elfa i zmrużyła oczy. -Nie marudź, tylko przynieś mi czystych tkanin!
- Skąd mam wiedzieć... Gdybym to wiedział to może nawet sam bym jej pomógł! Właśnie zamierzałem Ci dopowiedzieć, że... Po długiej podróży napotkałem grupkę ludzi, z którą tu przybyłem, jedną z nowo poznanych była właśnie ta dziewczyna. Żołnierze więzili ją, a my udzieliliśmy jej pomocy. Niestety nie wiem, kiedy została raniona ów bełtem. Mogę się tylko domyślać, że było to około godziny, lub dwóch godzin temu.
Nie wiem też, co z jej głową. Starałem się pomóc na tyle, na ile potrafiłem. Tak to właśnie wyglądało...
Usiadł. Do pokoju wrócił gość z miską wody. Uzdrowicielka od razu wzięła się do pracy.
Podobał się wiedźminowi sposób, w jakim medyk traktowała tego faceta. Lubił, kiedy wszystko miało swój porządek.
- No! Właśnie o bełt mi chodziło! Grot jest dalej w ranie? - zapytała, przyglądając jej się dokładnie. - Hmm... widzę grot... hmm... chyba nie uszkodził dużych naczyń krwionośnych... kość może być uszkodzona... hmm... - mruczała pod nosem, sięgając po coś ze stolika, gdzie znajdowały się różne przybory chirurgiczne, słoiki, czyste płótna. Jakby wszystko to tylko czekało na kolejnego pacjenta.
Wtedy Coen zauważył, że do namiotu wszedł pies. Był wielki, cały czarny, o ciemnych, niemal niewidocznych oczach. Zakradał się cicho, z brzuchem przy ziemi, jakby nie chciał, żeby uzdrowicielka go zobaczyła, jednak nie miał szczęścia.
- Co to ma znaczyć?! - wrzasnęła kobieta, sprawiając, że pies drgnął i podkulił lekko ogon, jednak w jego oczach wiedźmin widział zuchwałość. - W tej chwili mi się stąd wynoś! - zawołała, wskazując gwałtownym gestem na wyjście.
O dziwo, pies usłuchał. Zdawało się, że spojrzał na kobietę, jakby chciał powiedzieć: “niech to. Tym razem ci się udało” i ruszył nonszalancko powoli w drugą stronę. Już nie trzymał się ziemi, ani nie kulił ogona. Zerknął za siebie, jakby chciał zobaczyć, czy jest obserwowany i kiedy okazało się, że owszem, wyszedł.
- Tess, nie krzycz na biednego psiaka - poprosił Jaskier i zaraz musiał zrobić unik, żeby nie dostać w twarz zakrwawionymi szmatami, które kobieta przed chwilą odwinęła. - Eee... ok. Rozumiem. Grasz niedostępną?
- Wyjdź stąd elfie, zanim ci wykręcę te twoje niedorzecznie długie uszy.
- Czy możesz nie rozpraszać jej przy pracy? - spojrzenie wojownika mówiło wszystko.
Nie trzeba było go więcej przekonywać. Czym prędzej ruszył śladem psa, rzucając Coenowi rozbawione spojrzenie. Tymczasem kobieta zajmowała się czynnym wyciąganiem grotu z rany.
Coena zdziwiło pojawienie się w namiocie medycznym psa. WIEDźMIN miał go już zabić, ale czwronóg usłuchał uzdrowicielki i wyszedł z sali operacyjnej. - Zapchlony szczur, jeszcze chwila, a zabiłbym. Później zachowanie obrońcy praw zwierząt- zapewne śmiałby się, gdyby ów szczur położył się obok rannej, albo zaczął zlizywać kew z rany...
Kobieta pokręciła głową, kiedy w końcu wyciągnęła grot. Wrzuciła go do miski i sięgnęła po szmaty, które zamoczyła i zaczęła wycierać krew.
- Rana jest szeroka. Grot wbił się pod kątem i naruszył pewnie kość. O dziwo nie jest połamana, jednak na pewno jest popękana. Trzeba będzie założyć kilka szwów i unieruchomić na jakiś czas ramię - oznajmiła, skończywszy wycieranie. Cmoknęła cicho, chwyciła za jedną z fiolek i zaczęła wsączać zielonkawy, mocno pachnący płyn w ranę. - Szkoda, że nie mamy na miejscu maga specjalizującego się w uzdrawianiu. Już stałaby na nogach.
- Żadnych magów, ich praktyki zazwyczajprzynoszą same nieszczęścia!
I zaraz potem, jak na wezwanie, nieprzytomna do tej pory dziewczyna otworzyła oczy. Mruknęła coś i zdrową ręką chwyciła ramię poniżej rany, sycząc pod nosem z bólu. Uzdrowicielka przeklęła cicho i spojrzała na Coena.
- Uspokój się, Ona Ci pomoże, inaczej ją zabije...- wysylabował każde słowo tak, by uzdrowicielce nie przyszło do głowy jakieś głupstwo. Po czym złapał możliwie mocno ranną, unieruchamiając jej ciało. Wyraźnie chwilę jej zajęło zorientowanie się w sytuacji, w której była, po czym zacisnęła mocno oczy i cała się spięła, oczekując czegoś strasznego.
Uzdrowicielka skończyła z maścią i chwyciła igłę i nić. Kiedy dziewczyna to zobaczyła, szarpnęła się lekko i powiodła przerażonym spojrzeniem po otoczeniu. Uzdrowicielka cmoknęła, kręcąc głową i podsunęła jej kawałek zwiniętej szmaty, każąc wziąć ją w zęby. Coena ignorowała, skupiona była na pracy.
Wiedźmina zadziwiła silna wola brązowowłosej. Widać było, że jest przerażona, jednak ani drgnęła, nie pisnęła ani słówka. Oddychała płytko i zaciskała oczy, ale jednak. Nie wyglądała na doświadczoną wojowniczkę - nie miała żadnej blizny i zdawało się, że ta, która zostanie po bełcie będzie jej pierwszą. Kim więc była?
Po chwili wrócił elf, w ręku trzymał miskę, na której leżała pajda chleba. Patrzył spokojnie, co tamci robią i pewnym krokiem wszedł. Położył miskę na stoliku, kawałek dalej, po czym chwycił misę z brudną wodą i wyszedł bez słowa. Uzdrowicielka zdawała się tego nie zauważyć. Kiedy założyła ostatni szef, cmoknęła z zadowoleniem i odwróciła się, kiedy wracał elf. Odebrała od niego misę i przemyła ranę, po czym nałożyła na nią kolejną porcję zielonej maści i zabandażowała.
- No. - Cmoknęła, kiwając głową. - Idę umyć ręce. Za chwilę wrócę i dam ci coś przeciwbólowego - powiedziała do dziewczyny, ignorując mężczyzn, po czym wyszła.
Elf podniósł miskę, na której leżała pajda i podał ją Coenowi.
- Przyniosłem ci coś do jedzenia - powiedział, po czym spojrzał wymownie na ranną. - Podejrzewam, że Lady Nicciniepowiem, nie jest głodna?
Zapytana pokręciła głową. Była potwornie blada i wyglądała na zmęczoną, jednak w jej oczach czaiła się podejrzliwość. Nie było w nich strachu i o dziwo minimalny ból.
Odebrał podarek kłaniając się możliwie uprzejmie. Zaczął jeść łapczywie, jak nigdy przedtem, połykał każdy kolejny gryz cały czas spogladając na ranną. Miał nadzieję, że tym razem nie zemdleje. Nie odwracając wzroku przemówił do elfa. - Możesz zostawić nas samych? - Poczekał aż opuści salę.
Elf niechętnie posłuchał, rzucając rannej długie, pełne wyrzutu spojrzenie. Uzdrowicielka mieszała jakieś zioła w głębi namiotu, nie zwracała na nich uwagi, a dziewczyna spoglądała na wiedźmina, jakby miał jej zrobić krzywdę.
-Uspokój się, nic Ci nie zrobię. Mam tylko kilka pytań- jak masz na imę? Kim jesteś? Jak wpadłaś w ręce tamtych ludzi?
Dziewczyna dłuższą chwilę nie odpowiadała, przyglądając się podejrzliwie Coenowi, po czym podciągnęła się lekko na zdrowej ręce, żeby chociaż trochę usiąść.
- Imiona nie mają znaczenia. Służą jedynie do zawołania danej osoby. To, kim jestem, też nie ma znaczenia... - Skrzywiła się nieco, zanim odpowiedziała na ostatnie pytanie. - A w ręce tamtych ludzi trafiłam niedłógo po tym, jak się tu znalazłam.
- Jeżeli zadaję Ci pytanie to liczę na pełną odpowiedź, dla mnie ma znaczenie kim jesteś? Skoro nie chcesz podać mi swego imienia będę Cię wołał Arya, pewnie słyszałaś o tej słynnej, zadufanej w sobie chłopczycy?
Poza tym należy się chyba trochę szacunku osobie, której zawdzięczasz życie... Byłaś już tu wcześniej?

- Arya...? “Gra o Tron”? - Wyglądała na zdumioną, jednak na jej ustach pojawił się uśmieszek. - Jak dla mnie, może być. Tak, byłam tu wcześniej... - Spochmurniała. Skrzywiła się do wspomnienia. - Wychodzi na to, że i w tym świecie wszyscy muszą mnie ratować - powiedziała cicho, do siebie. Ponownie podniosła spojrzenie na rozmówcę. - Dobrze. Odpowiem na część twoich pytań, ale najpierw wypadałoby, żebyś ty coś o sobie powiedział. Z zasady nie zwierzam się nieznajomym.
- Na imię mi Coen, jestem hm, jakby Ci to powiedzieć- wojownikiem przeznaczenia. Dziwnym trafem znalazłem się w tej krainie. Właściwie to nawet nie wiem jak to się stało... Pamiętam tylko portal i jakieś kamienie. Później po męczącej podróży natrafiłem na żołnierzy i wieźniarkę, którą byłaś Ty. Wierzę, że to zrządznie losu!- zakończył uniesiony skrzydłem fantazji.
- Nie byłam więźniarką - mruknęła, spoglądając na niego spode łba. - Chciałam tylko odzyskać... - Przerwała, jednak nie sposób było nie zauważyć, że nie jest wściekła. - Sama ich zaatakowałam, a potem film mi się urwał... nie pamiętam, co było dalej... - Skrzywiła się, zerkając na bandaże.
Wielki, fioletowy siniec, który zdobił jej czoło, wskazywał, że musiała zostać ogłuszona. Jednak ona tego nie widziała. Mógł jej co najwyżej przeszkadzać ból głowy, czego w ogóle nie okazywała.
- Haha, któś zapewne potraktował Cię obuchem. - Nie przejął się reakcją dziewczyny wyśmiewczy ton jego wypowiedzi. - No dobrze, jak już pwoiedziałem na imię mi Coen, jestem najemnym wojownikiem. Teraz Twoja kolej opowiedz mi o sobie. Jak to się stało, żę trafiłaś wcześniej do tego obozu, czemu zaatakowałaś grupę imperialistów? Co chciałaś odzyskać, być może uda mi się Ci pomóc.
- Trafiłam tu, bo błądziłam po lesie. - Skrzywiła się do wspomnienia, wyraźnie coś pomijając. - Później znalazł mnie Jaskier... Chodzi o to, że nie jestem stąd. Nie chcę mieć nic wspólnego z tym, co się tu dzieje. Zostałam tu sprowadzona podstępem, wbrew mojej woli. Czuję się jak jakaś zabawka w rękach psychopaty. - Syknęła, rozglądając się, po czym potrząsnęła głową i się skrzywiła. - Niech to... A usiłowałam odzyskać... coś, co należy do mnie.
- Pomogę Ci.- Tylko te dwa słowa wypłynęły z ust wiedźmina. Później przyłożył palec wskazujący do ust nakazując w ten sposób dziewczynie odpoczynek. Spojrzała na niego, jak na pomylonego, jednak nic nie odpowiedziała. Ułożyła się tylko wygodniej. Sam też usiadł obok jej łoża i wciąż ją obserwował.
Nie wytrzymał jednak długo w tej ciszy i począł na nowo mówić. - Kiedy tylko wydobrzejesz zajmiemy się Twoimi sprawami.
- Pff... - Dziewczyna usiadła prosto i spuściła nogi na ziemię. - Nie, nie pomożesz mi. Poradzę sobie doskonale sama. Nie chcę niańczyć jakichś pseudo-wiedźminów. Jeśli bym miała swoją broń, już dawno osiągnęłabym swój cel! - powiedziała groźnie, po czym oceniła spojrzeniem bandaże.
Coen już miał odpowiedzieć, jednak w tym momencie w obozie ktoś zaczął wykrzykiwać rozkazy do zbierania obozu. Do namiotu zajrzał Jaskier i krzyknął do uzdrowicielki, żeby szybko się pakowała. Spojrzał na dziewczynę, jednak tylko pokręcił głową i wyszedł.

“(…)Niańczyć(...)”- te słowo kołatało mu się teraz w myślach. Nie miał zamiaru dowodzić swoich wartości, wiedział jedynie, że musi jej towarzyszyć zgodnie z jej wolą, czy wbrew...
- Do stu diabłów... Dziewczyno nie wiem, kim jesteś, ani jaką moc posiadasz, ale na razie jesteś tak bezbronna, że ten pseudo- wiedźmin, o którym wspomniałaś musiał ratować twe słabe oblicze. Zatem zamilknij i wstań szybko, wychodzimy stąd!
- Gdyby ten cholerny miecz się nie złamał, kiedy parowałam cios, wszystko byłoby dobrze! - krzyknęła oburzona.
Uzdrowicielka podeszła do nich i spojrzała krytycznie, po czym skinęła głową.
- Dziewczyna mi się nie przyda, ale ty przyprowadź wóz z końmi. Powinien być jakiś w obozie. Pospiesz się - nakazała, pakując szybko zioła i opatrunki.
- Słyszałaś? Wstawaj, musimy pomóc tej kobiecie!
- TY jej pomożesz, ja poszukam broni. Muszę zdobyć jakiś porządny miecz... czy cokolwiek, co się nie rozwali po jednym silniejszym ciosie - oznajmiła, ruszając w stronę wyjścia.
Odpiął swój miecz stalowy i cisnął nim o ziemię. - Łap! Niszczycielka świata, pogromczyni imperialistów bez broni...- zaszydził.
- Też mi coś. Ja chcę tylko przeżyć i wrócić jak najszybciej do domu. Skończyć z tym szaleństwem... ale najpierw muszę odzyskać swoją własność... - Skrzywiła się. Stała chwilę nad mieczem, jakby zastanawiając się, czy go podnieść, czy nie, po czym chwyciła go zdrową ręką. - Dobrze. Już mi tak nie łupie w głowie - westchnęła cicho, przytrzymując pochwę miecza między nogami. Wysunęła ostrze i obejrzała. Cięła powietrze, po czym schowała miecz do pochwy i chwyciła ją w rękę. - Nada się - skwitowała, wychodząc.
- Też mi sobie, nada się. To jeden z najlepszych wiedźmińskich wyrobów, ale co Ty możesz wiedzieć o broni. Wymruczał wychodząc za nią. Zaczął rozglądać się za wozem i końmi dla medyczki.
Zauważył, że konie i wóz owszem, są i ktoś je właśnie prowadzi w stronę namiotu. Dziewczyna tymczasem skierowała się w stronę skąd unosiły się ostatnie smużki dymu, czyli zapewne w stronę ogniska. Stali tam też tamci dziwni ludzie, których spotkał na trakcie.
 
__________________
"Wyobraźnia jest początkiem tworzenia.
Wyobrażasz sobie to, czego pragniesz,
chcesz tego, co sobie wyobraziłeś i w końcu
tworzysz to, czego chcesz."
Coen jest offline  
Stary 31-12-2012, 14:54   #10
 
mckorn's Avatar
 
Reputacja: 1 mckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputacjęmckorn ma wspaniałą reputację
Barbarzyńca zsiadł z konia; pogładził lekko rumaka po chrapach i gestem przywołał jednego z elfówpartyzantów.
- Przypilnuj go. - Korn podał wodze elfowi i skierował się ku centrum obozu; ku wielkiemu ognisku. W
połowie drogi rozmyślił się jednak, obrócił w stronę odprowadzającego konia banitę i zapytał:
- Macie może tu coś dobrego na gardło? - Pokazał “swój” bukłak szpiczastouchemu i uśmiechnął się
lekko swą zniekształconą twarzą.
- Może jakieś zioła lecznicze? - zaproponowała młoda elfka, która przechodziła obok. Miała w
dłoniach koszyk wypełniony ziołami. - Na ból gardła będzie dobre...
- Cichaj, dziewczyno. - Polecił elf, który trzymał wodze Złocisza. - Niczego mocniejszego raczej tutaj
nie znajdziesz, przyjacielu
- odpowiedział barbarzyńcy.
Po chwili wszyscy przeszli do ogniska, gdzie zostały rozdane miski z gorącym gulaszem i wielkie,
pachnące pajdy chleba.
Młody informatyk w tym czasie przyglądał się jednemu, siedzącemu przy ognisku elfowi, który nie
wydawał się uczestniczyć w rozmowach. Po kilku długich chwilach wahania postanowił w końcu się
odezwać.
- Przepraszam, wy... wy jesteście elfami, prawda? - odchrząknął. - Tak wiem, pytam jak idiota, ale
nigdy nie spotkałem nikogo z waszego ludu. Mógłbyś mi coś o was opowiedzieć? Wiele się naczytałem o
was... prawie wszystkie wersje były różne między sobą i jestem ciekaw jak jest naprawdę.

Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni. Krasnolud łyknął z bukłaczka i roześmiał się głośno.
- Nie widać, jacy są? - zapytał. - Piękne toto nie jest, wysokie nie wiadomo po co i szpiczaste uszy
ma. Z doświadczenia wiem, że też słabą głowę!
- Roześmiał się ponownie i zaczął zajadać, na co
Sławek pokręcił głową.
- Tyle to widzę, że różnią się od ludzi kształtem małżowiny usznej. - powiedział “mądrze”. - Pytam
raczej o dzieje ich ludu, zwyczaje, kulturę...
- spojrzał pytająco na elfa.
- A kogo obchodzą dzieje naszego ludu? - odezwał się ktoś za plecami studenta. - To przeszłość.
Patrzmy w przyszłość!
- To był ten sam elf, którego skarciła Amallaris. Chwycił miskę, którą przyniosła
młoda elfka. - Wasz towarzysz wolał zostać z dziewczyną. Zaniosę mu nieco gulaszu, może w końcu
się uśmiechnie...
- mruknął na odchodnym.
- Wiesz, co ci mogę powiedzieć, synku? - zapytał Krasnolud, przysiadając się bliżej Sławka. -
Wyciągnąć coś z elfa jest trudniej, niż wygrać z krasnoludem w zawodach w piciu! Wiem, co mówię!

Nieszczęsny elf, któremu nie dane było dojść do głosu, rozłożył bezradnie ręce i skinął lekko głową.
- Możliwe... w obu przypadkach. - odparł Sławek, przeżuwając kawałek mięsa z gulaszu. - Martwi
mnie jednak to co powiedział. “Patrzmy w przyszłość”... Jeśli nie będą pamiętać o co walczą, to możliwe
że nie będą mieli żadnej przyszłości.
- potrząsnął głową, popatrzył na Krasnoluda. - A z wami jak
jest?

- To nie tak, że nie patrzymy w przeszłość, jednak nie każdemu dane jest ją poznać, a nasz Kapitan...
cóż. Jest specyficzną osobą
- powiedział w końcu elf. - Może jednak nasz przyjaciel zdradzi kilka
krasnoludzkich sekretów?

- Ha! Sekretów się wam zachciało! Nic z tego! - zawołał i pociągnął solidnie z bukłaka... zamarł z nim
uniesionym, żeby po chwili z rozczarowaniem zajrzeć do środka.
- Za dużo pijesz - powiedział beznamiętnie Sławek.
- Nie można za dużo pić! - zaprotestował Bellegond.
- I nie pytałem nikogo o żadne sekrety. Nie jesteśmy na przesłuchaniu, byłem tylko ciekaw. - chłopak
założył ręce za głowę. - No, ale skoro to tajemnica, to ją uszanuję.
- Może zróbmy inaczej... - zaproponował elf. - Powiedz nam, co wiesz o naszym ludzie, a ja
postaram się skorygować błędne przekonania. Część rzeczywiście jest tajemnicą, którą tylko my znamy,
jednak większość jest powszechną wiedzą. Nie wiem, co mam powiedzieć.

Młody informatyk myślał przez dłuższą chwilę - znał kilka różnych wersji, z których żadnej nie uważał
jak dotąd za prawdziwą. Musiał jednak w tej chwili wybrać jedną z nich, która najbardziej pasowała do
otaczającej go sytuacji. Hmm... elfi partyzanci... wybór był aż nazbyt oczywisty: Scoia’tael.
Zaczął więc opowiadać o elfach z prozy znanego mu autora literackiego, Andrzeja Sapkowskiego.
Opowiadał o Aen Seidhe, elfach ze wzgórz, którzy na kontynent przybyli na białych okrętach na długo
przed przybyciem ludzi. Byli ludem wrażliwym, ceniącym sobie sztukę i piękno. Żyli w zgodzie z naturą,
wznosili piękne pałace, urzekające ogrody i żyli szczęśliwie, dopóki nie przybyli ludzie.
Ludzie stopniowo wypędzali Aen Seidhe z ich pałaców, ponieważ mogli: przeważali elfy liczebnością,
mnożyli się jak króliki, aż w końcu dumnym elfom nie pozostało nic z dawnej świetności i zostały
zmuszone do walki partyzanckiej, nazywając siebie Scoia’tael, wiewiórkami. Na początku faktycznie
chcieli przywrócić swój lud do dawnej świetności, jednak szybko stało się to walką z wiatrakami, walką o
przetrwanie i dawno zatraconą dumę i honor...
Sławek spojrzał niepewnie na elfa i krasnoluda, którym to wszystko opowiadał, nie będąc pewnym
reakcji.
- Zabawna historia, jednak to nie było tak - oznajmił elf.- Chyba musimy zacząć od początków.
- Chyba musimy zacząć od początków.
- Na początku nie było nic, poza wiecznością, ale jak to czasami bywa, wieczność się zjebała i zaczął
płynąć czas
– oznajmił uradowany krasnolud, na co elf westchnął.
- Tak obudziła się pierwsza myśl stwórcza, Logos – kontynuował szpiczastochy. - Nie posiadał on
ciała, jednak wiedział, że istnieje, bo jak może nie istnieć, skoro myśli?
Czuł się źle w otaczającej go nicości, więc postanowił ją zmienić. Wiele czasu upłynęło, zanim odkrył, jak
tworzyć. Z początku były to nic niewarte, marne planety i gwiazdy. Szybko odkrył, że może spróbować
działać na mniejszą skalę, więc przeniósł się na najmłodszy z tworów. Jednak ogrom jego mocy zniszczył
planetę, zanim cokolwiek osiągnął.
Zrozpaczony próbował wielokrotnie, zanim wymyślił inny sposób: jeśli on nie może czegoś stworzyć,
niech ktoś dokona tego za niego.
Pierwszego, którego powołał do życia, nazwał Numus, jako że był odbiciem świadomości, ale mógł
posiadać materialną formę. Logos nakazał synowi, ażeby ten stworzył trzy kontynenty.
Później powołał do życia drugiego, któremu nadał imię Physis, a zadaniem jego było stworzenie
możliwości istnienia innych, bardziej materialnych, słabszych istot. Syn spełnił życzenie ojca i osiedlił się
na mniejszym kontynencie, otoczonym teraz wodą.
Jednak to nie było jeszcze to, o czym marzył Logos, powołał więc trzeciego syna, ażeby ten użyźnił gleby
i tchnął w nie życie. Nazwał go Aspiro. Najmłodszy z braci zajął ostatni, najmniejszy kontynent.
Teraz świadomość poleciła synom dalsze tworzenie.
Najstarszy tchnął w świat magię, dzięki której zaczął wiać wiatr, a rzeki płynąć. Był to cudowny dar i
znacznie różnił się od magii, którą wykorzystują magowie, bowiem była czysta, niezależna od żywiołów.
Drugi syn stworzył florę i wkrótce na kontynentach pojawiły się gęste lasy. Wytyczył też pierwsze pola, na
których zasiał zboże, kukurydzę, buraki i wszystko to, co po dziś dzień uprawia się na roli.
Dopiero trzeci syn powołał pierwsze istoty. Lasy zamieszkały teraz przedstawiciele ptaków, ssaków,
gadów i wszelkie robactwo.
Jednak bracia nie przewidzieli czegoś. Magia, która hulała po całej Arkadii, wspomagała słabe twory,
ale jednocześnie je zmieniała. To właśnie w ten sposób powstały magiczne istoty. Sylfy, driady, gobliny,
salamandry i cała masa innych, potężnych i słabych stworzeń.
Kiedy magiczna burza się skończyła, Numus zebrał resztki magii i rozdzielił je po równo między ich troje.
Był to potężny dar, który umożliwił im stworzenie nowych, jeszcze wspanialszych istot.
Physis wyrzeźbił kształt na swoje podobieństwo w drewnie. Była to piękna istota o szczupłej sylwetce,
z ostro zakończonymi uszami.
- Tu elf uśmiechnał się nieznacznie. - Podarował jej część magii,
powołując do życia. Istota była zwinna i doskonale radziła sobie w świecie. Wkrótce dołączyły do niej
inne, jej podobne istoty. Tak powstały elfy. Dzieci przyrody.
Widząc, czego dokonał brat, Aspiro obciosał głaz i tchnął w niego życie. Istota była niska, grubokoścista,
jednak posiadała siłę i wewnętrzny ogień. Pomogła ojcu wyciosywać braci i niedługo podziemia
zamieszkały krasnoludy.
- Bellegond zakrzyknął radośnie, unosząc pięść w górę.
- Numus długo się zastanawiał, jakiego materiału powinien użyć. Zdecydował się na glinę. Ulepił z
niej istotę na swoje podobieństwo i obdarował magią. Istota nie była ani mądra, ani silna, jednak, dzięki
własnym staraniom, mogła osiągnąć te i wiele innych atrybutów. Tak narodził się pierwszy człowiek.
Wkrótce ludzie byli na całym kontynencie najstarszego brata. Uprawiali ziemię, budowali domy. Panował
spokój.
Bracia byli zadowoleni ze swojego dzieła i nie chcieli, żeby cokolwiek zniszczyło ich ciężką pracę.
Wspólnie powołali do życia dwadzieścia dwie istoty, którym powierzyli pieczę nad Arkadią.

Elf odetchnął i upił z miedzianego kubka herbaty.
- Chcecie słuchać dalej?
Sławek zamyślił się, słuchając opowieści. Trochę przypominało mu to historię powstania świata wedle
panteonu greckiego. Kronos miał trzech synów: Zeusa, Posejdona i Hadesa, ale także córki: Hestię,
Demeter i Herę...
Otrząsnął się z zamyślenia.
- Tak, proszę, jeśli tylko masz ochotę dalej opowiadać. - powiedział.
- Jak się pewnie domyślasz, te dwadzieścia dwie istoty to nasi bogowie - podjął elf.
- Pierwszym był Głupiec. Nazwano to tak, bowiem mimo boskiej mocy, wpadał w coraz to nowe kłopoty,
z których niejednokrotnie bracia musieli go wyciągać. Jednak Głupiec nigdy się nie poddawał, trwał,
dążył do pomagania słabym istotom, jakimi były dzieci trzech braci.
- co Sławkowi przypominało
Prometeusza, potęgując podobieństwo do greckiego panteonu. - Kolejnym był Mag, któremu
powierzono pieczę nad źródłami magii i opiekę nad młodymi adeptami sztuki, która coraz bardziej się
rozwijała.
Cesarzowa wzięła pod opiekę wszelką roślinność, a jej małżonek, Cesarz, nad zwierzętami.
Arcykapłanka wraz z Arcykapłanem zajęli się duchowym aspektem życia, pomagając pozbawionym
cielesności świadomościom, zwanymi też duszami, odnaleźć spokój.
Kochankowie czuwali, żeby miłości towarzyszyła namiętność.
Rydwan objął pieczę nad upływem czasu. Zaprowadził dzień i noc, podczas której wszyscy mogą
odpocząć.
Sprawiedliwość pomaga podejmować właściwe decyzje. Podszeptuje istotom, co jest dobre, a co złe.
Pomaga jej w tym Umiarkowanie.
Moc pilnuje, żeby na ziemi nigdy nie zabrakło życia.
Pustelnik krąży pośród wszelkiego stworzenia w przebraniu. Służy radą każdemu, kogo napotka na swej
drodze, jednak nigdy nie zatrzymuje się na długo. Zdawałoby się, że zazdrości starszym tworom braci,
jednak tak nie jest. Usiłuje po prostu dotrzeć do jak największej ich ilości, pomóc wszystkim.
Koło Fortuny ukazuje, że życie może się potoczyć różnie. Pojawia się pod postacią czterech ludzi, z
których jeden ma niesamowite szczęście, drugi niesamowitego pecha, a od dwóch pozostałych właśnie
obrócił się los. Dzień w dzień ich los się zmienia.
- ten fragment szczerze zawiódł oczekiwania młodego
informatyka, który miał nadzieję na wzmiankę o Czterech Jeźdźcach Apokalipsy. - Wisielec ostrzega
przed niebezpieczeństwami. Powiadają, że kto go zobaczy, będzie musiał poświęcić coś dla większego
dobra.
Śmierć wcale nie oznacza końca istnienia. Mówi nam, że czas na zmiany, jednak wszyscy się jej boją, bo
czasami zabiera świadomość, jeśli stwierdzi, że nadszedł czas danej istoty.
Diabeł jest nikczemny i podstępny. Nikt nie wie, dlaczego bracia go stworzyli, bowiem ciągle namawia
do złego. Są teorie, jakoby był odzwierciedleniem mrocznego aspektu bogów.
- tutaj Sławek pokiwał
głową ze zrozumieniem. Pewnie tak musiało się dziać w zgodzie z zasadą “Bez zła dobro nie może
istnieć”. - Wieża – twarda i niezłomna. Upiera się zawsze przy swoim stanowisku. Obserwuje wszystko
i wszystkich, dzięki czemu zawsze jest doskonale poinformowana. Opiekuje się niezłomnymi, odważnymi
osobami.
Gwiazda jest opiekunką nieboskłonu. Wszystkie te świecące punkty, które widać nocą, to jej suknia.
Księżyc zajmuje się siedzibą Logosa. Ma też wpływ na pływy wody i cykl życia w Arkadii.
Słońce zajmuje się właśnie Słońcem. Nie pozwala, żeby zgasło. Powiadają, że jeśli Słońce opuści
siedzibę, nastanie wieczna ciemność.
Sąd jest strażnikiem Bram. Osądza świadomość, jaka do niego dociera i decyduje, jak się ma odrodzić, a
następnie przepuszcza przez odpowiednią bramę.
Ostatni powstał Świat. Zamieszkuje on najwyższe góry, których żadna istota nie jest w stanie dostrzec za
życia. Świat pilnuje harmonii między wszystkimi aspektami życia. I sprawuje pieczę nad resztą bogów.
Podlega jedynie braciom i Logosowi.

Młody informatyk znów się zamyślił. Zaciekawił go głównie fragment o Słońcu... to mógłby być dobry
przykład, żeby elfowi i krasnoludowi powiedzieć, jak sprawy się mają w jego technologicznie rozwiniętej
Ziemi, jednak wahał się.
- To był złoty wiek Arkadii. Na świecie panował spokój. - Kontynuował elf, ponownie zwilżając gardło.
- Jednak byłoby to zbyt piękne - burknął krasnolud. - [i]A to przez tego cholernego...
- Wypowiadanie tego imienia jest złe - przerwał mu elf, co Sławkowi natychmiast skojarzyło się z inną
postacią literacką. “Mają tu nawet własnego Lorda Voldemorta?” pomyślał z rozbawieniem, chociaż twarz
zachował poważną.
Szpiczastouchy westchnął ciężko i kontynuował, nieco ciszej, niż dotychczas.
- Pozostałości energii, jakiej Logos użył w próbie stworzenia życia na poprzednich planetach, zaczęły
się kumulować, aż powstał niekształtny byt. Potrzebował on jednak kilku tysiącleci, żeby uporządkować
poszarpane świadomości w jedną własną.
Przybył on do Arkadii, którą władało trzech braci. Zażądał własnego kontynentu, jednak spotkał się z
odmową. Wpadł w szał. Siłą przejął najmniejszy kontynent, wypędzając z niego Aspiro i jego twory.
Posiadał potężną, destruktywną moc, nad którą nie potrafił w pełni zapanować.
Czwarty Brat, jak siebie ochrzcił, spróbował stworzyć własny lud, jednak wyszły mu szkaradne stwory.
Każda próba kończyła się podobnie. Powstały dziesiątki przedziwnych istot, które przedostawszy się
na inne kontynenty, siały grozę. Czwarty Brat porwał więc kilku synów Numusa, uważając je za idealne
do swego celu. Napoił ich własną krwią, obdarowując wiecznym życiem, niebywałą siłą, szybkością i
wyostrzeniem zmysłów. Tak powstały jego dzieci.
Aspiro, uszedłszy z kontynentu, połączył siły z Numusem i Physisem. Trzech braci wystąpiło przeciw
najpotężniejszemu, czwartemu. Widząc to, dzieci Czwartego Brata zwróciły się przeciwko ojcu.
Nastąpiła długa wojna, podczas której przelano wiele krwi, nie tylko ludzkiej.
Czwarty, widząc, że niedługo zostanie pokonany, przeklął swoich synów straszliwą klątwą. Od tej pory,
aby istnieć, dzieci Czwartego musiały pożywiać się krwią tworów innych braci, były też wrażliwe na ogień
i słońce.
Trzech braci w końcu pokonało i zapieczętowało czwartego, jednak zniszczenia, jakich dokonali, nie
mieli sił cofnąć. Najmniejszy kontynent zamieszkiwały teraz potworne kreatury, efekt nieudanych prób
Ostatniego Brata. Ziemia była zniszczona, a kopalnie krasnoludów zalane lawą. Wcześniejsza siedziba
Aspiro, wielka góra pośrodku wyspy, zmieniła się w dymiący wulkan.
Bracia, zbyt zmęczeni długą walką, udali się na Księżyc, gdzie ułożyli się przy ojcu i zasnęli. Trzech
bogów śpi po dziś dzień. Krążą jednak legendy, że kiedy się zbudzą, wrócą na ziemię i nastanie złoty
wiek.
Inni twierdzą, że kiedy trójka braci powróci, powróci też czwarty brat. Rozpęta się wtedy straszliwa wojna,
która zakończy istnienie Arkadii.

Elf zamilkł na chwilę, po czym westchnął cicho.
- I niektórzy myślą, że ta wojna właśnie nadchodzi.
- I to jest ta walka partyzancka, którą teraz toczycie? - dopytywał się Sławek, widząc że elf skończył
opowiadać, przynajmniej na chwilę. - Imperium powstało jako efekt tamtej wojny? Dlaczego ten cesarz
chce wyeliminować wszystkie magiczne istoty?
- zadał pytania, które interesowały go od samego
początku. Niemniej wdzięczny był elfowi za historię świata, którą go uraczył.
- Nie powiedziałem, że to jest ta walka... jednak niektórzy myślą, że to jest jej początek. Szukają
spisków, kogoś, kto stoi za poczynaniami Imperium i Lovaroniego.

- Lovaroni? Tak się nazywa Cesarz? - spytał chłopak. - Czyli nie wiecie czemu Imperium robi... to
co robi?

- Ten cholerny pies nienawidzi wszystkich “odmieńców”! - zawołał oburzony krasnolud.
- Anthon Lovani... - westchnął bard, który do tej pory tylko słuchał. - Nienawidzi nieludzi, ponieważ
myśli, że jedyną “prawdziwą” rasą są ludzie, a to z powodu tego, że podejrzewa, że ktoś zamordował
jego ojca. Brednie.
- Zapatrzył się w ogień i westchnął, kręcąc głową.
- Jeśli dobrze orientuję się w polityce... - Sławek podrapał się po podbródku - to on nie powinien
się raczej cieszyć ze śmierci własnego ojca? W końcu dzięki temu chyba mógł zająć tron i sam zostać
Cesarzem, prawda? Jak dla mnie, to jeśli ktoś zamordował jego ojca, to on sam.

- Anthon kochał ojca! - Bard wyraźnie się oburzył, aż wstał z miejsca. - Nigdy by mu tego nie zrobił!
- Kiedy tylko grajek skończył mówić, zamarł, uświadomiwszy sobie, że chyba dziwnie się zachowuje.
Czym prędzej zajął miejsce.
- Strasznie żarliwie go bronisz, jak na kogoś, kto siedział w wozie więziennym Imperialnych. -
stwierdził Sławek, mieszając łyżką w swojej misce.
- Sugerujesz, że nigdy nie byłem jeńcem? - zapytał groźnie. - Zapytaj tych dwóch - wskazał
dwójkę “partyzantów” - niech ci powiedzą, jak mnie potraktowali żołdacy, kiedy ośmieliłem się
zaśpiewać o magii!

- Nic nie sugeruję, stwierdzam fakty. - westchnął chłopak. - Twój nagły wybuch musi sugerować,
że tak myśli większość społeczeństwa, tak przynajmniej myślę. Nie jestem jednak żadnym detektywem.
Jestem matematykiem i fizykiem, a w tym świecie znajduję się od niecałej doby, nie sądzę, by moje
zdanie zbyt wiele znaczyło...
- pokręcił głową z rozbawieniem. Ciekawe co by pomyśleli, gdyby zaczął
im tłumaczyć zasady informatyki znane z jego świata... Już to widział: “Komputer to takie coś sterowane
elektrycznością i zdolne do wykonywania wielu zadań jednocześnie, choć pierwotnie umiał tylko liczyć.”
Na mózg musiałoby mu chyba paść, żeby elfowi i krasnoludowi takie rzeczy mówić.
Jednak wszyscy zebrani zaczęli przyglądać się bacznie Bardowi.
 

Ostatnio edytowane przez mckorn : 02-01-2013 o 12:38. Powód: Akapity :P
mckorn jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:54.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172