Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-01-2014, 18:09   #21
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Kiedy trwoga, to do boga, pomyślał, lekko przy tym krzywiąc usta, Ricard. Całkiem jakby nie wiedzieli, ze bogowie pomagają tym co sami sobie pomagają. Kiedy nadchodzi niebezpieczeństwo, trzeba za broń chwytać, a nie modłom się oddawać. Modły, oczywiście, zaszkodzić nie mogły, ale nie powinny być wszystkim, co przeciw potworom szykowano.
A ojciec Ilbert był głupcem, skoro o tym nie pamiętał. Albo też i specjalnie tak mówił, będąc wrogiem ukrytym i działając przeciw miastu i jego mieszkańcom.
To, że światłość w końcu zwycięży mogło być dla niektórych mało pocieszające, uśmiechnął się krzywo Ricard.

Myśli dotyczące podejścia do zagrożenia uleciały jak dym, gdy tylko się okazało, że mieszkańcy kasztelu zwariowali, a wrota do miasta są otwarte. Nie wiadomo, co było gorsze, ale jasne było, jaki problem można szybciej załatwić.
Było kilka możliwości, by uniknąć spotkania z wilczą sforą.
Siąść na koń i uciec z miasta.
Zabarykadować się w jakimś budynku i czekać. Najlepsza by była gospoda, jako że były tam zapasy. Albo i bank, ze względu na solidną budowę.
Ewentualnie spróbować zamknąć bramę.

Strażnicy pilnujący bramy zachowywali się niczym nakręcane marionetki. I z pewnością nie sprzyjali mieszkańcom grodu.
- Trzeba ich ustrzelić - zaproponował Ricard, po czym, trzymając się blisko ścian, ruszył w stronę kordegardy, gotów zabić każdego, kto mu stanie na przeszkodzie. Ze strażnikami przede wszystkim.
 
Kerm jest offline  
Stary 16-01-2014, 00:50   #22
 
piotrek.ghost's Avatar
 
Reputacja: 1 piotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie cośpiotrek.ghost ma w sobie coś
Leto z błogością spędził cały dzień siedząc na ławie w karczmie i obserwując zastraszonych, aczkolwiek spokojnych mieszkańców podgrodzia, po przygodach poprzedniego tygodnia taki odpoczynek wiele dla niego znaczył, pod wieczór z zaciekawieniem ale i odrobiną nieufności wsłuchiwał się w słowa wielebnego, obawiał się jednak, że modły na niewiele sie zdadzą, bardziej niż bogom ufał ogniowi broni palnej i żelazu, a słowa Ilberta zdawały mu się mieszać w głowach ludzi, brzmiał jak demagog, jak fanatyk.

Cienie stawały się coraz dłuższe a słońce znikało za murami kiedy ponownie usłyszeli ten przerażający dźwięk, nienaturalne wycie bestii, ludzie zaczęli rozglądac się w popłochu aż usłyszeli
BRAMA JEST OTWARTA
wtedy zaczęła się prawdziwa panika, ludzie zaczęli rozbiegać się do swoich domów. Nagle w ciżbie na ziemie upadły ciała z wystającymi z pleców lotkami bełtów, ludzie nie zwracali na to uwagi i deptali bo tych, którzy upadli, Leto rozejrzał się, nie czuł się najlepiej, jednak wiedział ze dzieje sie coś niedobrego i musi utrzymać jasność umysłu , rozejrzał się i zobaczył jak wartownicy stojący na murach strzelają w tłum, zobaczył Ricarda biegnącego w stronę kuszników, ruszył za nim, w biegu wyciągnął pistolety i wypalił w strone mury, a następnie wyciągnął topór starając się dosięgnąć jak najszybciej oszalałych wartowników.
 
piotrek.ghost jest offline  
Stary 18-01-2014, 03:53   #23
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Plac opustoszał w mgnieniu oka. Widząc swoich znajomych bądź krewniaków padających na bruk, nafaszerowanych bełtami, mało kto się zastanawiał co do działania. Matki chwyciły dzieci, chłopi matki i tłum jeszcze niedawno wysłuchujący ilbertowego kazania rozpierzchł się między budynkami, byle jak najdalej od otwartej bramy i opętanych strażników.

- Ustawić się w szyk! Tarcze w górę i naprzód marsz! - Carles komenderował garstką zbrojnych, która mu została. - Zablokować bramę i nie wpuszczać nikogo!

- NIE!

Ser Domenic zawodził i wznosił modły, siedząc na świątynnych stopniach i podtrzymując Ojca Ilberta. Kapłan był jednym z tych, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na celowniku strzelców. Bełt wszedł mu w brzuch aż po lotki, a dłonie zaciśnięte na ranie bardzo szybko przybierały barwę jego szaty. Rycerz powinien dowodzić obroną, ale wolał rozpaczać nad śmiercią duchownego. Zastąpił go Carles, którego ludzie uformowali żelazną linię i powoli, za zasłoną z tarcz, krok po kroku zbliżali się do otwartej na oścież bramy.

- Ricard, Edrico i wy inni! - zbrojny krzyknął do uzbrojonych w bronie dalekiego zasięgu. - Zdejmijcie tych skurwieli, ino chyżo! Raz, raz, do kordegardy!

W stronę kuszników poleciała riposta, w postaci deszczu pocisków różnej maści. Beorn trafił najcelniej, podręcznikowo niemalże, jedną strzałą szarpiąc bok opętańca, a drugą umiejscawiając w tchawicy. Ricard trafił jednego pana z okienka, który zniknął na parę chwil. Ghrarr, który wystrzelił sekundy po Scenuttaninie również mógł się poszczycić celnością, raniąc jednego z kuszników na murze. Tylko Hardriada miał pecha; nie dość że jego skarb nie wypalił, to na dodatek buchnął ciemną chmurą prochu. Ot, technika.

Kusznicy odpowiedzieli pięknym za nadobne, ignorując szyk zbrojnych i koncentrując się na strzelcach, którzy rzucili się ku kordegardzie wąskimi zaułkami. Beorn oberwał najgorzej. Zdecydował się zostać na placu, skąd miał dobry widok, ale tym samym sam był łatwym celem. Pierwszy bełt musnął mu jedynie grzywkę, drugi wwiercił się pod żebra. Trzeci... Trzeci uderzył najboleśniej, w splot mięśni prawej ręki. Z gardła Narsaina wyrwał się okrzyk pełen bólu, łuk rąbnął o ziemię, podobnie zresztą jak jego właściciel. Łowca skulił się w pozycji embrionalnej, tuląc zranioną kończynę.

Ricard z Ghrarrem rzucili się do biegu pierwsi, by czym prędzej znaleźć się za jakąś porządną osłoną. I już, już byli przy ścianie, kiedy ta ludzka część duetu zaklęła przez zaciśnięte zęby. Mieszaniec podtrzymał towarzysza i doholował go do winkla, gdzie żaden pocisk nie miał prawa ich sięgnąć. Chwycił za lotkę i pociągnął, nie dbając zbytnio o delikatność.

- Bogowie... - Jęknął Ricard.

- Tamtędy. - Ghrarr wskazał dłonią przeciwległą alejkę.

Nie czekał na fanfary, ani żadne specjalne zaproszenia i przemknął za plecami zbrojnych najszybciej jak potrafił. Spoglądając za ramię, zachęcił towarzysza do pójścia w jego ślady gestem dłoni. Ricard wziął głęboki oddech i rzucił się przed siebie, z modlitwą kołaczącą gdzieś z tyłu głowy. Podczas krótkiego biegu doznał nagle olśnienia; kusznicy strzelali o wiele za szybko. Kusze robiły o wiele więcej szkód - to fakt - ale nie były poręcznymi narzędziami i na pewno nie biły rekordów w prędkości przeładowania. Szaleńcy mieli na podorędziu parę sztuk broni i prawdopodobnie pomagierów, którzy je ładowali.

Kolejny bełt wybił go z rytmu, wchodząc głęboko w biodro. Zaraz po nim nadszedł drugi, masakrując udo; Ricard nie znał się zbytnio na anatomii, ale struga krwi i nagłe osłabienie mówiły mu, że oberwał w tętnicę. Resztkami sił jakie mu pozostały dotoczył się do Ghrarra i oparłszy się o ścianę, zjechał w dół. Ciemność wkradła się w pole widzenia.

Wybiła jego ostatnia godzina.

* * *


Ghrarr i Leto wpadli do środka kordegardy z dobytym żelazem w dłoni, rozglądając się wokoło. Wąskie pomieszczenie było pogrążone w mroku, ale wątłe światła pochodni oferowały jako takie rozeznanie w sytuacji. Ruszyli powolnym krokiem w stronę schodów na piętro, gdzie powinien być mechanizm sterujący bramą. Zanim zdołali dotrzeć do ich podnóża, jeden z kuszników zleciał im na powitanie. Z kordelasem w dłoni przystanął na chwilę, wbijając ślepia w Ghrarra.

- Zdrajca!

Po gniewnym okrzyku opętaniec rzucił się w ich stronę, wydzierając się niezrozumiale. Ghrarr uskoczył przed cięciem, które jedynie przejechało mu delikatnie po bicepsie. Leto natomiast oberwał uderzeniem ze skrętu bioder, które posłało go w tył i wybiło z rytmu. Duet spróbował kontrataku, ale przeciwnik wycwanił się skokiem w tył. Kolejne ciosy sięgnęły jednak celu; niczym dobrze naoliwiona maszyna uderzyli, idealnie zgrani. Ghrarr przejechał mężczyźnie po paluchach, rozbrajając go i zaraz uskoczył w bok, robiąc miejsce kompanowi. Hardriada walnął toporkiem w szyję strażnika, aż ostrze zachrobotało o kręgi szyjne.

Po drugiej stronie kordegardy, w niemalże identycznym pokoju, Vindieri i Madyass ścierali się z dwoma przeciwnikami. Mastegneńczyk nie próżnował, z zimnym wyrachowaniem zbijając coraz to kolejne uderzenia, czekając na dogodny moment. Riposta, którą wyprowadził, wpierw powaliła kusznika na kolana, a w chwilę później zakończyła jego żywot. Rudy kompan Vindieriego również dowodził swego obycia z bronią, parując i uskakując przed cięciami i uderzeniami. Tu finta, tam sztych i drugi przeciwnik wykrwawiał się na deskach.

Kwartet najemników wpadł na pięterko niemalże w tym samym momencie, z uniesionymi instrumentami żelaznymi, ale było pusto. Spojrzeli podejrzliwie po kątach, lecz i tam nie dostrzegli żadnych niebezpieczeństw. Jak na komendę rzucili się w stronę mechanizmu w postaci kołowrotka, pospieszani przez odgłosy walki gdzieś pod ich stopami. Skrzypienie i nadeszły po nim huk oznajmił, że brama się zamknęła. Pospiesznie doskoczyli do okiennic, przeskakując nad porzuconymi kuszami.

Byli za wolni, stwierdzili z przerażeniem. Linia carlesowych zbrojnych nie wytrzymała, nawet mimo lepszej strategicznie pozycji i wsparciem nielicznych gwardzistów. Załamała się pod naporem przerośniętych agresorów, wpuściła w obręby murów Havensteynu złe siły, albo jak to mówił Ojciec Ilbert - ciemność. Widzieli pięć, nie, sied... - osiem! - osiem wilków sadzących ulicą ku placykowi, który już i tak był zasłany parunastoma trupami. Widocznie na tej ilości miało się nie skończyć.

Całe szczęście nadchodziła odsiecz.

* * *


- Panienka miała rację, kiedy nalegała na nocny marsz. Havensteyn zostało zaatakowane. - oznajmił ser Rodryg, jakby kakofonia dzwonów, tumult i krzyki nie były wystarczającymi dowodami. - Ale przez kogo?

- To nie ma chwilowo znaczenia. - odparła Felicia Amalia stanowczo - Znaczenie ma jak najszybsza pomoc. Kawaleria rusza w awangardzie, jak najszybciej. Piechota dołączy później. Ser Rodrygu, czyńcie swą powinność.

Podstarzały rycerz skłonił się z szacunkiem na tyle, na ile mógł i zawrócił wierzchowca, w locie już wykrzykując komendy do swych ludzi. Chorągiew nie zwlekała i po paru krótkich chwilach została po nich siwo-bura chmura pyłu. Kiedy zajechali pod bramę, ta stała dla nich otworem i w pełnym galopie wparowali między zabudowania, przynosząc ulgę obserwatorom wlepiającym w nich ślepia.

Ach, cóż to był za widok! Greińska konnica, elitarna formacja Księstwa, w pełnym rynsztunku i pełnym biegu, z opuszczonymi kopiami wlewająca się na plac. Dwudziestu jeźdźców zmiotło wilcze monstra niczym huragan chałupkę, jak wicher przelatując obok oniemiałych obrońców, zatrzymując się dopiero pod bramą północną.

Tryumf, zwycięstwo. Z tym że problemy się nie skończyły.

Noc jeszcze młoda.

* * *


Pierwszą rzeczą, którą zobaczył Ricard po otwarciu oczu, było kamienne sklepienie. Zamrugał parę razy i z niemałym wysiłkiem przekręcił głowę w próbie wydedukowania, gdzie był. Po lewej od niego leżał Edrico, blady jak ściana i cały we krwi; na prawo natomiast leżał Beorn, nieprzytomny ale żywy.

- Nie kręć się.

Słowa były chyba skierowane do niego. Manewrując potwornie naparzającą łepetyną zdołał w końcu ułożyć ją pod takim kątem, że widział kto do niego mówił. Była młoda, młodziutka wręcz. Buzię miała pospolitą, ale nie mógł jej odmówić jakiejś swojskiej urody. Ricard z lekkim rozbawieniem zauważył, że ma dłuższe włosy od niej. Pannica na dźwięk przezeń wydany, który daleko miał do śmiechu, uniosła sarnie oczęta.

- Widzę, że specyfiki działają. - powiedziała z lekkim uśmiechem. - Ale poważnie, postaraj się nie ruszać, bo to tylko utrudnia mi pracę.

Ricard właśnie wtedy zarejestrował dwie rzeczy. Primo, ciemnowłose dziewczę miało pod białym fartuszkiem błękitną szatę, którą widział parę razy w przeszłości. Greińscy Uzdrowiciele mieli taki uniform. Secundo, leżał z kuśką na wierzchu, a bryczesy miał gdzieś poniżej kolan. Dziewczyna nie zwracała na to za bardzo uwagi, pewnymi ruchami zszywając ranę na udzie, operując igłą niebezpiecznie blisko ricardowych klejnotów rodowych. Chłopak już, już podnosił się i otwierał usta z zamiarem protestu, ale Uzdrowicielka położyła mu dłoń na piersiach i stanowczo osadziła w miejscu.

- Nie ma się czego wstydzić. Większość rannych jest nieprzytomna, a moi koledzy po fachu mają ręce pełne roboty. A ja, wierz mi, widziałam gorsze. Na twoim miejscu bardziej martwiłabym się o fakt, że jesteśmy w kościele, a ty leżysz pół nago. - zaśmiała się cicho pod nosem. - Ale żadne inne miejsce nie nadawało się na szpital polowy, więc to w sumie wina budowniczych czy innych architektów.

- Co...

- Co się stało? - przerwała mu pannica. - Havensteyn zostało zaatakowane przez jakieś magiczne mutacje, a ty nieomal zginąłeś w próbie pomocy miejscowym. Godne podziwu, swoją drogą.

- To wiem. - Ricard mruknął w odpowiedzi.

- Świetnie, czyli głowy ci nie uszkodzono. - Uzdrowicielka uśmiechnęła się pod nosem. - Cóż, twoi kompani pewnie zdadzą ci relację później i to o wiele lepiej ode mnie, ale jeśli musisz wiedzieć, to streszczę ci przebieg zdarzeń. Felicia Havensteyn przybyła do miasta z dwoma regimentami piechoty i chorągwią kawalerii.

- Tyle?

- Tyle. - przytaknęła. - Resztę chyba potrafisz wydedukować?

Kilka następnych chwil minęło w ciszy, jeśli nie licząc jakichś hałasów w tle czy nuconej przez ciemnowłosą pannę melodii. Ricard zaczynał się czuć o wiele lepiej i podejrzewał o to jakieś uzdrowicielskie uroki, ale nie był w stanie stwierdzić tego ze stuprocentową pewnością.

- Skończyłam. - oznajmiła dziewczyna, obmywszy dłonie i biorąc się za pakowanie swych utensyliów. - Ramię i biodro są już prawie wyleczone. Zajęłam się też tymi starszymi ranami, do rana powinny się zagoić całkowicie. Jeśli chcesz sobie pospacerować, to proszę bardzo, bylebyś nie przemęczał nogi. Zaklęcie trzyma ją w całości, ale szwy mogą puścić przy jakichś akrobacjach.

- Karlotte, możesz pozwolić na chwilę? - krzyknął ktoś poza polem widzenia Ricarda.

- Momencik, Edgar! - odkrzyknęła Uzdrowicielka. - Tutaj masz miksturę przeciwbólową. Jeśli noga zacznie ci dokuczać, dodaj dwie krople do byle jakiego napoju i wypij. Dwie i nie więcej, pamiętaj, albo cię sparaliżuje od stóp do głowy.

Karlotte uśmiechnęła się jeszcze na odchodne i podreptała do tego krzykacza, Edgara. Ricard odetchnął, dopiero teraz uświadamiając sobie swoje diabelskie szczęście.

W końcu oszukał przeznaczenie.
 
__________________
"Information age is the modern joke."
Aro jest offline  
Stary 18-01-2014, 12:44   #24
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Cholerny klecha - mruknął Ricard, widząc jak tłum miota się po ulicach, zamiast wziąć się w garść i stawić czoła napastnikom. - Jakby nie wiedział, że bogowie nie pragną wspomagać nieroztropnych i gadatliwych.

Wycelowanie. Strzał... I trup.

Każdy dobry uczynek zostanie ukarany, pomyślał Ricard, gdy tuż obok niego przeleciał pierwszy bełt, którego oczywistym celem był właśnie on.
Gdyby schował się w mysiej norze, jak sugerował rozsądek, zamiast zgrywać bohatera...
Myśli wyparowały, a radość z wysłania do piekła jednego ze zdradzieckich strażników zniknęła niczym kropla wody na rozgrzanej patelni. Wszystko zastąpił ból, gdy kolejny kusznik częściowo zrealizował chęć zlikwidowania stawiającego opór oponenta.
- Sukinsyn! - Ricard dość popularnym słowem określił pochodzenie kusznika.
Na więcej nie było go stać.
Kolejny bełt. Następny. Jakby wszyscy uwzięli się akurat na niego. I znów ból, z którego wybawiła go ciemność.

***

Spróbował się poruszyć. Zabolało go wściekle. Niebo to zatem nie mogło być. Za dużo bólu. A jak na piekło było zdecydowanie za chłodno.
Ostrożnie otworzył oczy.
Piekło powinno być wybrukowane dobrymi chęciami. O kamiennych stropach nikt nie wspominał. Kostnica? Leżący obok Enrico nie wyglądał na okaz zdrowia. Z kolei zajmująca się jego nogą dziewczyna nie wyglądała na przedstawicielkę szlachetnej acz niedocenianej profesji grabarzy.
Uzdrowicielka.
Wbrew temu, co mówiła, nie miał nic przeciwko temu, by to ona zajmowała się jego nogą. Lepsza młoda i ładna dziewuszka, niż jakiś zawistny staruch.
To, że go widziała gołego, aż tak mu nie przeszkadzało. W końcu nie miał się czego wstydzić. Nie mówiąc już o tym, że parę dziewczyn widziało go już nagiego, z tym, że wówczas obie strony były nie do końca przyodziane. Raczej chciał zapytać, czy takie igraszki z panienkami będą jeszcze mozliwe.
Ale nie zamierzał się z nią kłócić. W życiu nie spierałby się z kimś, kto operuje ostrym narzędziem w okolicach jego rodowych klejnotów.

Wysłuchał w milczeniu skróconej relacji z walk z mutantami. I nie wyprowadzał panienki z błędu co do swego bohaterstwa. Gdyby wiedział, że odsiecz jest o krok, pewnie by sie zadekował w jakimś bezpiecznym miejscu... Ale lepiej wyglądać na bohatera, niż na głupca.

- Dziękuję, Uzdrowicielko - powiedział, gdy dziewczyna skończyła. - Karlotte. - Uśmiechnął się. Podziękowanie było zdecydowanie szczere, chociaż uśmiech był jeszcze blady. - Mogę się jakoś zrewanżować? - spytał. - Kolacja? Kwiaty? Kilogram łakoci?

Karlotte uniosła oczy ku niebu w wyrazie udawanego oburzenia i odeszła do kolejnego potrzebującego.
Ricard poleżał jeszcze chwilę a potem wstał i ubrał się do końca. Na szczęście nikt nie skorzystał z okazji i nie pozbawił go ekwipunku. Kolejny cud.
Teraz wypadało sprawdzić, jak się czują kompani. A potem poszukać jakiegoś innego źródła informacji i dowiedzieć się, jak zakończyła się walka z owłosioną zarazą. Jeśli się skończyła.
 
Kerm jest offline  
Stary 24-01-2014, 02:03   #25
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
- Lykantropia? - powtórzyła Felicia Amalia sceptycznie - Lykantropia to jedynie legenda, mit. Nie istnieje ani jeden udokumentowany przypadek.

- A jednak, moja pani. - odparł Edgar - Wszystko na to wskazuje.

- Nie nazwałabym tego lykantropią. - wtrąciła Karlotte, stając się nagle centrum uwagi. - Owszem, objawy są podobne - możliwość zmiany kształtów, nadludzka siła i szybkość, przyspieszona regeneracja, agresywność, et cetera - ale oni mieli zniszczone organy, Edgar. Poczerniałe, zeschnięte na wiór. Wiesz, co to znaczy.

- Co panienka ma na myśli? - ser Rodryg wtrącił, kiedy okazało się że Uzdrowiciel nie miał zamiaru się odezwać. - Raczcie nas oświecić.

- Magia. - oznajmiła spokojnie Karlotte. - Zniszczone organy oznaczają zazwyczaj mutacje. To by również wyjaśniało szaleństwo wartowników.

- O na bogów... - wyrwało się z gardła Felicii, która nagle pobladła.

- Moja pani?

Obecni oficerowie byli zaalarmowani stanem księżniczki, ale ta zignorowała ich kompletnie i zacisnęła dłonie na poręczach krzesła. Karlotte spoglądała na kobietę z ponurą miną w zrozumieniu. Edgar zrozumiał w chwilę później i aż przysiadł z wrażenia. Szlachcice natomiast stresowali się z każdą mijającą chwilą, nie mając pojęcia o co chodzi.

- Wszyscy znamy raporty. - Felicia w końcu znalazła głos - Zaczęło się od zaginięć, później pojawiły się wilki. Jeśli wierzyć świadkom z nocy na noc było ich coraz więcej, zupełnie jakby...

- Jakby ktoś budował armię. - dokończył ser Rodryg - Mówicie, że to jakieś magiczne mutanty? Psiakrew, panie wybaczą słownictwo, ale psia-kurwa-krew. Renegat?

- Być może. - odparł Edgar. - Na pewno ktoś uzdolniony magicznie.

- I potężny. - dodała Karlotte. - Takie zaklęcia to nie w kij dmuchał.

- Potraficie go namierzyć? - Felicia krążyła nerwowo po pokoju.

- Nie. - Edgar pokręcił głową. - Większość magów potrafi osłaniać się przed takimi technikami.

- Poza tym jesteśmy Uzdrowicielami. - dodała Karlotte. - Znamy się na leczeniu i w nim się specjalizujemy. Każdy mag potrafi lokalizować w mniej lub bardziej ograniczonym stopniu, owszem, ale nas nauczono tylko podstaw. Tu trzeba eksperta, a i on może nie być w stanie namierzyć naszego renegata.

- Szlag. - zaklęła pod nosem panna Havensteyn. - Poślijcie wiadomość do Kręgu, powinni o tym wiedzieć. I poproście o pomoc.

- Tak jest, moja pani. - Uzdrowiciele skłonili się i opuścili gabinet.

Cisza jaka zapadła po ich wyjściu była wręcz namacalna. Felicia Amalia na powrót zasiadła za biurkiem, wyraźnie przejęta nowinami. Szlachcice patrzyli po sobie z różnymi emocjami wymalowanymi na wąsatych gębach. Ser Rodryg był pierwszym, który się odezwał.

- Co teraz, moja pani?

- Zapomnijmy chwilowo o renegacie. - zadecydowała. - Mamy kasztel do odbicia. Później będziemy się martwić, jak położyć kres tej pladze.

* * *


Alveklos było dobrym nazwiskiem. Szanowanym, mocnym i popularnym nazwiskiem. Tylko że jedynie w Cronsverze. Rodzinne koneksje nie wykraczały poza obręb ellyriańskiej stolicy, znaczyły tyle co nic już zaledwie kilkanaście lig w byle którą stronę. To była główna bolączka patriarchy rodu - Erenyassa - któremu marzyły się wpływy, bogactwo, władza. Próbował i próbował wbić się w dworskie towarzystwo, przykleić się do królewskiego dworu, ale wszystko spełzło na panewce. Nawet małżeństwo z Heleną Elyades, mimo jej szlachetnego pochodzenia, nie otworzyło przed nim drzwi do Marmurowego Pałacu.

Vytor był pierwszym i jedynym dzieckiem Erenyassa. Wedle tradycji powinien przejąć schedę po śmierci ojca, ale jakoś brakowało mu do tego... No, wszystkiego - przede wszystkim zapału. "Kompania Poławiaczy Pereł - Alveklos i s-ka" ładnie wyglądało na papierze, szyldach i zeznaniach podatkowych, ale jej prowadzenie było zajęciem nudnym i frustrującym. Trzeba było pilnować wszystkiego po kolei - czy pracownicy wyrobili dzienną normę, kto i ile zamówił, ile przeznaczyć na łapówki, ile wysłać do innych miast, et cetera, et cetera.

Całe szczęście rodzina miała dla niego inne plany. Wiadomym było od długiego czasu, że Vytor ma Potencjał. W Ellyrii rzeczą normalną było sprawdzanie dzieci pod kątem ewentualnych talentów magicznych, zwłaszcza wśród mieszczan i szlachciców. Młody Alveklos nadawał się na maga, ale wstrzymywano się z decyzją o posłaniu go do Akademii. Dopiero kiedy okazało się, że w zupełności nie nadaje się na prowadzenie jakiejkolwiek firmy, zapisano go na studia magiczne. Wiele koron poszło na opłacenie czesnego, Erenyass pokładał wiele nadziei w tej inwestycji - w końcu mag w rodzinie na Wschodzie dodawał prestiżu w kręgach, w których Alveklos senior chciał się obracać.

Vytor pokrzyżował ojcowskie plany. O ile z początku wszystko było na jak najlepszej drodze, tak później było o wiele gorzej. Można było winić zmianę klimatu - owszem, Cronsvera nie była byle mieściną, ale Ylcveress nie nosiło tytułu Stolicy Świata bez powodu. Było metropolią, gdzie zderzało się wiele kultur, gdzie okazja czaiła się na każdym rogu. Vytor czerpał z życia pełnymi garściami. Za nic miał lekcje i formułki, nużyło go czytanie wiekowych ksiąg. Często odwiedzał miasto, nawet mimo zakazu opuszczania Kwartału Wiedzy przez nowicjuszy.

Zdał egzaminy końcowe, skończył pierwszy rok. I drugi, i trzeci, i czwarty. Nowicjat miał za sobą, ale nie otrzymał licencji. Potrzebował na to grubych pieniędzy, a poza tym byciu pełnoprawnym magiem Kolegium zawsze towarzyszyło ryzyko dostania jakiegoś zlecenia "z góry". Przy takich nie było możliwości odmowy.

Ylcveress opuścił ze smutkiem, kilka razy oglądając się za siebie. Korciło go, żeby zostać, ale koniec końców zwyciężyła chęć podróży. Przecież tyle świata jeszcze nie widział, ileż tam musiało być cudów-niewidów! Hjargaard, greińska stolica, był celem numer jeden. Niecałe cztery dni jazdy i był na miejscu. Przykleił się do książęcego dworu, zapuścił korzenie na Szarej Skale. Pomógł mu w tym fakt, że był w połowie z Elyadesów i jeden z jego kuzynów, tak samo jak on z talentem magicznym, cieszył się uznaniem na greińskim dworze.

Wszystko było ładnie i pięknie, ale jak to zwykle bywa - zepsuło się. Trzy tygodnie temu poznał baronową Henriettę Keller. Dwa tygodnie temu całowali się i macali w ciemnym kącie kasztelu. Półtora tygodnia temu przeżywali wzniesienia miłosne w jednej z wież. Tydzień temu zaczęły się problemy. Wyszły na jaw amory, ku uciesze dwórek i innych żyjących ze skandali mieszkańców lub bywalców dworu. Kellerowie zawsze słynęli z gorącego temperamentu i zaraz zaczęła się nagonka na Vytora, którą nakręcał fakt, że ręka młodej Henrietty była już obiecana Grafowi Rensbergu.

Szczęśliwie wszystko zbiegło się z czasem z planowaną "ekspedycją" księżniczki Felicii. Alveklos nie zamierzał testować swojego szczęścia i zgłosił się na ochotnika, pewien swego bezpieczeństwa pod feliciową protekcją.

I tak znalazł się w Havensteynie.

* * *


Jak każde miasto, tak i rodowa siedziba książęcej rodziny miała swoje ciemne strony i jeszcze ciemniejsze alejki. Było kilka biznesów wątpliwej renomy - zamtuz, paserska ciupa - ale to Trupiarnię omijano szerokim łukiem. Zapadła dziura, szumnie i na wyrost zwana tawerną, jakimś cudem stała pod wschodnim murem i straszyła. Klientelą, rdzawym szyldem i rzeczami, które tylko tam mogły uchodzić za jedzenie czy alkohol.

Trupiarnia była centrum havensteyńskiego hazardu - grywano w kości, grywano w karty. Jedni wzbogacali się o kilkanaście guldenów, drudzy jeszcze głębiej popadali w długi. Rozróby były na porządku dziennym i często gęsto towarzyszyły im zakłady. Mogłoby się zdawać, że było to siedlisko bezprawia i wszystkiego co złe - nie było to dalekie od prawdy. Z tym że w Trupiarni obowiązywał jakiś kodeks czy inny savoir-vivre. Nigdy przenigdy nie wolno było dobywać w lokalu żelaza, jeśli brało się udział w bójce. W lokalu szanowano siłę mięśni, spryt i wytrzymałość.

Tego wieczoru jakoś nikt nie rwał się do bójki. Wieści w Havensteynie podróżowały szybko, szybciej nawet niż na szlacheckich bankietach. Alkohol (czy raczej to, co w lokalu zań uchodziło) lał się strumieniami i połowa klienteli była już nieźle wstawiona. Świadomość, że wysokie mury i potężne bramy nie były dłużej wystarczającym zabezpieczeniem przed tą futrzastą plagą, sprawiała że mało kto miał ochotę zasypiać na trzeźwo. "Wróg u bram," zwykło się mówić. A tu nie dość że u bram, to i wśród nich, i w kasztelu nawet.

To bolało Knuta chyba najbardziej. Potężny i zwalisty, wielorybich wielkości mężczyzna zazwyczaj nie potrafił wykrzesać z siebie ani krztyny emocji. Praca w książęcych kazamatach tak na człowieka wpływała. Klawisze rzadko kiedy mieli gołębie serca. Lochy były jednak knutowym królestwem, jego domeną w której rządził niepodzielnie. Na samą myśl o tym, że ktoś mógłby w tym momencie tam buszować, aż gotował się ze złości.

W Havensteynie roiło się od przybyszy i nietutejszych, którzy prędzej czy później stawali się tematem rozmów klienteli Trupiarni. Karawana Sergiego niespodziewanie pojawiła się w mieście, co oznajmił im Lars, misiowaty właściciel. Robili razem na boku interesy od czasu do czasu, poza czujnym spojrzeniem władz. Podobno miał ze sobą jakichś nowych ludzi i nawet dwóch nieludzi - Narsainów, którzy byli ostatnio rzadkim widokiem w Havensteynie.

Najwięcej emocji wzbudzało jednak przybycie Felicii Amalii, córuchny Księcia. Knut pamiętał szlachciankę sprzed roku, kiedy to położyła kres panującej zarazie i głodowi. Widział ją parę razy w zamku, z daleka. Nie znał jej, nigdy nawet nie zamienił z nią słowa. W sumie to i lepiej. Wojsko, które jej towarzyszyło, niepokoiło nieco klientów Trupiarni. Tutejsi strażnicy byli umiarkowanie "swoi", Lars miał z nimi jakieś układy i dawali mu spokój. Feliciowi żołnierze mogli jednak okazać się o wiele mniej skłonni do współpracy.

Ale to nie było zmartwienie Knuta.






____________________________

Proszę o zapoznanie się z postem w komentarzach przed postowaniem!
 
__________________
"Information age is the modern joke."
Aro jest offline  
Stary 24-01-2014, 13:16   #26
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Po pierwsze - nie szkodzić. Sobie.
Ricard znał tę zasadę i stosował ją od wielu lat. I, jeśli uznawał to za słuszne, stosował się również do cudzych rad. CO prawda byli tacy, co głosili, iż kto słucha cudzych rad, ten popełnia cudze błędy, ale cóż. I mądrości ludowe czasami się mylą.
Z tego też powodu gdy tylko rozeszły się plotki, iż księżniczka Felicia planuje szturm kasztelu, gdzie zło się zalęgło i zniknąć samo z siebie nie miało zamiaru, Ricard od razu powiedział sobie "nie". Dość bohaterstwa, przynajmniej w najbliższym czasie. Dopóki noga nie wydobrzeje. Karlotte powiedziała wyraźnie - żadnego przemęczania nogi. A w jej słowa Ricard święcie wierzył. Co z tego, że gdy chodził noga nie bolała, a fiolka z kroplami mogła spoczywać bezpiecznie schowana?
W takim stanie zdrowia powinien darować sobie gonienie za panienkami, a co dopiero pchanie się na mury i ganianie się z niby-wilkołakami, zdrowszymi i silniejszymi od niego. Wszak gdyby szwy puściły, Karlotte łeb by mu urwała, albo i co innego na dodatek. Z pewnością też by uznała, że nie warto tracić czasu na takiego idiotę. I chyba miałaby rację.
Nie da się również ukryć, że bohaterskimi szturmami na mury powinni się zajmować tym, którzy za to dostają pieniądze. A z takiego szturmu nijak nie da się wycisnąć ani grosza. Trudno sądzić, że księżniczka zgodzi się, by zwycięzcy splądrowali kasztel i podzielili między siebie znalezione tam dobra. Duże ryzyko i zero zysku? Kiepski interes.
Z tych też powodów Ricard postanowił ograniczyć swoją rolę do biernego obserwowania poczynań bohaterskich wojaków.
 
Kerm jest offline  
Stary 24-01-2014, 14:51   #27
 
TomaszJ's Avatar
 
Reputacja: 1 TomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputację
"Trupiarnia", wieczorem

Knutowe zmartwienia było słychać w całej mordowni.
- Nie wytrzymam, zaraza, nie wyrobię! Lej Lars... gulpgulp ehhh, już mi lepiej, lej jeszcze...gulpgulp... jeszcze! Albo nie! Starczy.
Oberżysta zakorkował kamionkową butelkę okowity i oparł się o zdezelowany szynkwas naprzeciw Knuta. Gdyby spojrzał ktoś z drugiego końca zadymionej dymem i tanim fajkowym zielem sali, mógłby rzec, że oto dwa morsy uwaliły się na wraku.
- Świat się wali, apokalipsa, potwory za murami, a ty znów zamierzasz przez pół wieczoru chlać i narzekać na tego jak mu tam Lilapsa czy Pipasa...
-... Filiasa, kurwa.
- Filiasa. To wypierdalaj w podskokach, bo znów skończy się burdą.

Klawisz zmrużył świńskie oczka. Nie przywykł by mówiono do niego w ten sposób.
- I zamknę ci kredyt.
- Nie no, stary! Takich rzeczy się nie robi
- dotknięty do żywego grubas grzmotnął pięścią w blat rozlewając kufel pijącemu obok jegomościowi. Ten otworzył usta w słowach protestu... i zanim cokolwiek powiedział Knut powalił go na ziemię kułakiem. Kilkoro stałych bywalców skwitowało sytuację śmiechem, a ten siedzący najbliżej wylał powalonemu na głowę resztkę piwa z kufla.
- Już mi, kurwa, lepiej.
- Miód mi na serce lejesz -
odpalił Lars - Wiesz, że wszyscy tu znają tę historię na pamięć?
- A gdzie mam się wygadać, co? Powiem coś na mieście, to do tej szui dojdzie i zaraz z roboty polecę. Świętoszkowaty debil, kurwa jego mać, piąty już bękart Jaśnie Chędożonego Pana Sędziego potrzebował stanowiska. Ale dlaczego kurwa mój loch! I co to na rosnusową pytę jest "Naczelnik Więzienia". Nigdy, kurna, w książęcym lochu nie było żadnego naczelnika.
- Bo grodzki loszek. No i gdzieś tego Pipasa trzeba było dać. By się w oczy nie rzucał. Poza tym i tak masz szczęście, że Cię do miejskiego więźnia przenieśli, bo z kasztelem coś niedobrego się dzieje. Odpuść sobie, Knut. Po przyjaźni radzę.
- Przyjaźni-Strupaźni. Jakbyś słyszał jego wymysły. "Prawa więźnia do dobrego traktowania" albo "Norma żywieniowa dla osadzonego". Norma żywieniowa! Że niby nie wolno nam zjadać owsianki więźniów, albo śledzików. Nie wyrobię.... nie mam już siły Lars, naprawdę. Kląłem, krzyczałem, doniosłem, gdzie trzeba... ba, nawet go kurwa grzecznie prosiłem, tak mnie do ostateczności doprowadził oszołom i nic. W odpowiedzi usłyszałem coś o "nastawieniu do pracy" i "ocenach miesięcznych".
Acha, i chędorzyć więźniarki też mi zabronił.

- Że co?! A to Ci paradne! To rzuć to w cholerę. Co cię tam trzyma, Knut?
- A co miałbym robić? Rzepę w gównie sadzić? A może handlem obwoźnym się zająć? Teraz tylko wilcze potwory szaleją, więc może hyclem zostanę?

Oberżysta spojrzał z politowaniem na Knuta, mierząc go od stóp do głów. Nie był wyższy od przeciętnego bywalca, ale ważył tyle co dwóch. Pod bladą spoconą skórą były zwały tłuszczu, układające się w fałdy powyżej szerokiego na dwie dłonie pasa. Kamizela na grzbiecie już dawno przestała się dopinać, odsłaniając brzuszysko. Wyglądał na rozlazłego i leniwego, ale miejcowi dobrze wiedzieli, że nie ma z nim żartów - z łatwością zawiązuje w precelek każdego więźnia i uwielbia bijatyki. I lubi zadawać ból, dwa baty, które nosił przy pasie nie były do ozdoby. "Chuda Lola" - zwinięty w ślimak długi na trzy kroki pejcz z plecionej skóry potrafił powalić na ziemię co chudszego delikwenta, a jego ulubiona "Gryzelda" - wojskowe flagrum o sześciu ogonach z ciężarkami i haczykami, potrafiła zedrzeć skórę z batożonego.

- Taki stary, a taki głupi. Weź się za mokrą robotę.
- I skończę pod kuratelą Filiasa-Dupasa jako więzień. Aleś palnął! Iści jak bombarda owczym gównem!

- Legalną gamoniu. Podobno wieść niesie że niedługo najmici będą potrzebni. Ci, co przybyli z karawaną Sergiego mogą coś wiedzieć. Na dobre Ci wyjdzie, tłuszczyku stracisz, opalisz się, świeżego powietrza nawdychasz...
- ... spierdalaj!

Ale Knut zamilkł potem i zamyslił się, drapiąc łysy, spocony czerep.
Zapytać nie zaszkodzi...

Pół klepsydry później, gdzieś na ulicach Havensteynu.

Mogłoby się zdawać, że okolice Gołębiowego Placu i sąsiadującego z nim kwartału Rzeźników wieczorem nie są zdrowym miejscem dla więziennego strażnika. Podejrzane typy kryjące się w cieniach, meliny paserskie... ale Knut był swój. Każdy wiedział, że wcześniej czy później mógł trafić pod jego kuratelę, więc nikt nie chciał podpaść. Knut zaś ze swej strony miał głęboko gdzieś wszelką ciemną działalność, przynajmniej dopóki delikwent nie trafił do loszku. I dogadać było się z nim można, chętnie za brzęczące monety przekazywał dodatkowe jedzenie czy wiadomości więźniom. Tak więc czuł się tu bezpieczny. Im dłużej Knut myślał o pomyśle rzucenia roboty, tym bardziej mu się to podobało. Niby w kazamatach pracował od zawsze, przejął robotę po tatulu, ale kto by tam lubił zimne, ciemne miejsca? Owszem, podobała mu się wszechwładza nad losem skazanych, mnogość jedzenia - nawet jeśli podłej jakości i dziewki, które robiły co im kazał. Lubił nawet asystować mistrzowi Darkinowi, miejskiemu katowi - ba, nawet kiedyś chciałby zająć jego miejsce!. Ale skoro odebrano mu to wszystko, nic go więc nie trzymało ani w lochach, ani w mieście. Rodziny nie miał, przyjaciół zresztą też.

Latarnie wiszące przed wejściami do sklepów, przepędzające precz zapadające ciemności oznajmiły mu że wszedł na główną ulicę miasta, więc za chwilę będzie na miejscu. Nikt dziś chyba nie wybierał się spać, a po ulicach kręcili się zbrojni. Kierował się do zajazdu "Pod Rozchełstaną Zakonnicą", gdzie - jak usłyszał - zatrzymali się najemnicy z karawany, pełen ponurej nadziei na zmianę kaprawego losu, który zesłał mu świętoszkowatego przełożonego na kark.
Co nagle to po diable, pomyślał. Najpierw z nimi pogadam. Potem zdecyduję co dalej...
Powiało od strony bramy i woń juchy zmieszała się z typowym wychodkowo-dymnym zapachem miasta. Miasto żyło atakiem wilkoludzi, w ciągu tego krótkiego czasu starcie pod bramami zdążyło obrosnąć tytaniczną wręcz legendą. Mówiono o setkach potworów atakujących strażników, o wilkach skrzydlatych, wielkich jak tury, a nawet, potrafiącymi zaczarować wzrokiem ludzi. Że im sami bramę otworzyli. Paradne!
Przed zajazdem zastał świeżo uprzątnięte pobojowisko. Straży było tu dużo, ale znalazła się i cała reszta menażerii - zawodzące baby, wariaci krzyczący o końcu świata, kieszonkowcy, dziewki wszeteczne i zwyczajni gapie. Ktoś posypywał popiołem krwawe plamy na miejskim bruku, zaś posterunkowy Kopyto darł się swoim ochrypłym od gorzały głosem:
- Tu nie ma nic do oglądania! Rozejść się dobrzy ludzie, rozejść się do domów!
Jednego z owych gapi Knut pacnął w ramię i bezceregielnie zapytał.
- Ej, Ty! Gdzie są owi najmici, co z karawaną przyjechali?
 

Ostatnio edytowane przez TomaszJ : 24-01-2014 o 19:33.
TomaszJ jest offline  
Stary 25-01-2014, 12:29   #28
 
Earendil's Avatar
 
Reputacja: 1 Earendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemuEarendil to imię znane każdemu
Wielu mogłoby powiedzieć, że Vytor jest szczęściarzem. Po wywołaniu wszak wielkiego skandalu na dworze hjargaardzkim, dzięki któremu zaskarbił sobie nienawiść zarówno możnego rodu Kellerów, jak i grafa Rensbergu, udało mu się nie tylko uciec z honorem (i zachowanymi wszystkimi organami), ale i nawet pod niezłym pretekstem. Udział w „misji” księżniczki Felicii był czynem godnym pochwały, w dodatku na wezwanie damy niemal po rycersku zaoferował swą bezinteresowną pomoc. Ukryty zaś pod płaszczykiem księżniczki mógł być pewien swego bezpieczeństwa.

W tej chwili jednak Vytor nie czuł się zbytnio faworyzowany przez los. Ledwie tydzień temu wyruszyli ze stolicy, a on już miał dość. Wiedział bowiem dokąd zmierzali. Do kompletnego wygwizdowa. Havensteyn zapewnił sobie miejsce na mapach chyba tylko dlatego, że książęta Greinu wywodzili stąd swój ród, chociaż wygląda na to, że poza księżniczką Felicią woleliby o tym fakcie zapomnieć. Wzdrygnął się na myśl, że trafi do takiego miejsca. Już ciekawiej, a przede wszystkim wygodniej, byłoby w bibliotece Kolegium, mitycznym miejscu w którym ponoć studenci nabywają wiedzę. Mitycznym, bo sam raczej tam nie zaglądał.

W trakcie podróży starał się nie rzucać w oczy i ciągnął się w ogonie wyprawy, obok wozów z ekwipunkiem i zaopatrzeniem. Do wyprawy dołączył tylko po to by uratować kuśkę przed katem, nie by się bratać z rycerstwem, czy nawet dać się wplątać w coś nudnego i głupiego. A mocy magicznej miał niestety zbyt mało by wzbudzać powszechny strach i szacunek. Popędził konia, wzdychając, i szczelniej otulił się swoim szarym płaszczem podróżnym. Pomiędzy byciem studentem w Ylcveress, a magiem posiadającym przerażającą śmiertelników potęgę, znajdował się etap pośredni, którego Vytor nie brał pod uwagę, a który stał się teraz jego udziałem. No i w dodatku nie mógł się wyspać, bo z jakiegoś powodu ta lunatyczka Felicia zarządziła całonocny marsz.

Z tych czarnych myśli wyrwało go poruszenie na przedzie kolumny. Znajdowali się już blisko celu podróży i jakby dopiero teraz Alveklos usłyszał coś czego nie za bardzo się spodziewał po Havensteynie. Krzyki, bicie dzwonów, wrzawa. I coś jakby… wycie? Od strony miasta?! Vytor potrząsnął głową, mając nadzieję, że to ze zmęczenia zmysły płatają mu figla. Jednakże galop kawalerii, która chwilę później odłączyła się od grupy i pomknęła w stronę miasta, zdawał się zaprzeczać temu. Usłyszał rozkaz przyspieszenia marszu. „Cóż, zapowiada się, że z nudów jednak nici”, pomyślał młody mag. Nie był jednak pewien, czy w tej sytuacji nie wolałby się trochę ponudzić.

* * *

„Mutacje? Hmm…”. Na twarzy młodego maga pojawiło się zaciekawienie. Był obecnie ubrany w swoją piękną szatę, haftowaną srebrnymi nićmi, i opierał się na prostym dębowym kosturze. Miał długie, czarne włosy, przystojną, choć delikatną twarz pozbawioną zarostu oraz zielone jak szmaragdy oczy. Prezentował się jako młody, dobrze odziany, urodziwy mężczyzna i Vytor cenił sobie swój wygląd. Nie bez powodu on, jako jeden z nielicznych na studiach nie musiał płacić za chwile uniesień, niezbyt przystojących mędrcom i adeptom Sztuki. Teraz jednak wystroił się przede wszystkim po to, by pokazać swój status. To jedno słowo wypowiedziane przez dosyć ładną uzdrowicielkę Karlotte, „mutacja”, wystarczyło by skupił swoją uwagę na rozmowie księżniczki z jej doradcami. Mimo iż niezbyt interesowało go tracenie wzroku przy księgach, to nie bez powodu był jednym z najlepszych studentów na swoim roku. Tylko zamiłowanie do sztuk tajemnych mogło przewyższyć jego chutliwość i sprawić by leniwy Vytor zrobił cokolwiek męczącego. Zaciekawiony wysłuchał zza drzwi komnaty, w której Felicia się zadekowała, całej rozmowy po czym z lekkim uśmiechem wyszedł z banku.

Skierował swoje kroki w kierunku kościoła. Nie miał zamiaru szlajać się po mieście, jednak ta krótka podróż była konieczna. Chciał się rozmówić z uzdrowicielami i spróbować dostać do trucheł tych wilkołeków. Pragnął je zbadać i dowiedzieć się co nieco o magii, która je stworzyła. Może nawet dowie się czegoś interesującego? Myślami powrócił jeszcze do rozmowy w banku. „Mag-renegat”, zmarszczył brwi, gdy przypomniał sobie tę wzmiankę. Gdyby udało się jakimś bohaterom go dorwać, Vytor najchętniej znalazłby się pośród nich, by położyć ręce na jego magicznych przedmiotach. Pomyśleć tylko, jaką wiedzą i mocą musi dysponować by tworzyć masowo coraz więcej takich stworów. To jednak na razie ma niższy priorytet w planach Felicii od szturmu na zamek. Młody mag skrzywił się. Nie uśmiechało mu się zgrywać herosa i nadstawiać piersi na pierwszej linii. Z drugiej strony, bardzo pożyteczne byłoby dla niego, gdyby się znalazł w tej drużynie. Choć jego potencjał bojowy był ograniczony, Alveklos umiał nadrobić to sprytem i zręcznością. Gdyby tylko było dość ludzi mogących osłonić go swoimi tarczami, początkujący mag mógłby się wykazać. A jeśli jest coś, czego Vytor nauczył się od swojego ojca, to jest to wiedza o sile reputacji. Co prawda tę sobie ponad tydzień temu dokumentnie skrewił na dworze książęcym, jednak tym razem postanowił lepiej się postarać. W końcu lepiej być widzianym jako ktoś pożyteczny, niż zawalidroga.

Vytor rozmyślał dalej nad kwestią szturmu na kasztel, aż wreszcie dotarł do kościółka. Nie będąc zbyt pobożnym lekko się wzdrygnął wchodząc do środka. Miał nadzieję, że uda mu się zbadać tych wilkoludzi.
 

Ostatnio edytowane przez Earendil : 25-01-2014 o 12:57.
Earendil jest offline  
Stary 28-01-2014, 03:13   #29
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Kasztel wyglądał na cichy z zewnątrz. Taki był też wewnątrz, ale żaden ochotnik nie śmiałby nazwać go spokojnym. Był to ten rodzaj ciszy, która przytłaczała psychicznie i sprawiała, że wszystkie mięśnie napinały się w oczekiwaniu na jakiś atak z zaskoczenia. Niczym w lesie - kiedy cichły wszelkie odgłosy, niebezpieczeństwo czaiło się gdzieś w pobliżu. Cisza przed burzą.

Felicia Amalia nie oczekiwała od ochotników frontalnego szturmu, oblężania bramy czy wspinania się na mury. Niemal każde zamczysko czy twierdza posiadała sieć tuneli, ukrytą boczną bramę lub tajne przejście. Podczas wojen, kiedy wiadomym było że dalszy opór jest bezcelowy, trzeba było w końcu wyprowadzić jakoś ważne persony, żeby mogły uniknąć wpadnięcia we wrogie ręce. Takie drogi ucieczki były więc najpilniej strzeżonym sekretem i tylko garstka ludzi posiadała o nich wiedzę. Szczęśliwie księżniczka Greinu do nich należała.

Wejście do tunelu było niepozorne, skryte w opuszczonym magazynie. Pod worami ze zbożem była klapa, następnie wyżłobione w skale stopnie, zimne i mokre korytarze, a na samym końcu długa, bardzo długa wspinaczka schodami. W połowie dostali zadyszki, a u samego szczytu co niektórym zdawało się, że zaraz wyplują płuca. Po chwili odpoczynku nadszedł czas na kolejny etap spaceru, tym razem ku powszechnej uldze na względnie poziomych powierzchniach. Później pozostało tylko poprzesuwać parę desek i znaleźli się w spichlerzu.

Makabra. Tyle mogli powiedzieć o sytuacji w kasztelu. Kamienne posadzki spływały krwią, szkarłat szpecił gładkie ściany i różne powierzchnie. Szli powoli i ostrożnie, przestępując nad coraz to kolejnymi trupami, które na całe szczęście nie nosiły śladów pazurów ani zębów. Zadane rany były znajome dla obytych z bronią - żelazne cięcia i pchnięcia przyniosły ulgę. Absurd, ale i sytuacja była nadzwyczajna.

Kasztel zdawał się być wymarły, ale to była tylko iluzja; pierwszy przekonał się o tym wysforowany na przedzie Madyass. Stając na rozwidleniu korytarzy nie zdążył rozeznać się porządnie w sytuacji, ale żołnierskie doświadczenie zrobiło swoje. Szczęk żelaza odbił się od ścian, obwieszczając reszcie zbliżające się susami niebezpieczeństwo. Palce momentalnie zacisnęły się mocniej na rękojeściach, drzewcach, majdanach. Albo - w przypadku Leto - na uchwycie pistoletu.

- Nie! - Vindieri krzyknął gdzieś przy jego prawym uchu, wykręcając mu dłoń i uniemożliwiając strzał. - Kurwa, nie! Przecież to Elva, nie strzelaj!

I rzeczywiście, kilkanaście kroków przed nimi toczyło się starcie kochanków. Złotowłosa Elva już nie była tak ładna jak jeszcze parę dni temu - ledwo co zagojone rany szpeciły wygoloną skroń, loki sterczały pod dziwnymi kątami, z ust szła piana, a buzię miała wykrzywioną w bardzo brzydkim grymasie. Madyass podobnie, ale ze zgoła innych przyczyn. Zbijał kolejne uderzenia elvowych noży, starając się opanować instynkt i odruchy, które nakazywały mu walczyć by przeżyć, uderzać by zabić. Rąbnął w końcu zaciśniętą pięścią w tą drugą, nienaruszoną skroń i znokautował pannicę.

Dźwięki starcia zwabiły innych lokatorów kasztelu niczym światło ćmy. Z pobliskich pomieszczeń, przy akompaniamencie trzaskających drzwi, wylecieli kolejni szaleńcy. Ofiary wścieklizny czy innego cholerstwa były uzbrojone i bardzo, ale to bardzo krwiożercze. Nie mogły jednak liczyć na ulgowe traktowanie jak Elva - brakowało wśród nich znajomych twarzy, twarzy które mogły wzbudzać sympatię. Tercet sergiowych pracowników i ich kompanioni, inni ochotnicy, szykowali się do obrony.

- Teraz mogę strzelać!? - krzyknął Leto w stronę Vindieriego.

Mógł. A nawet powinien.

* * *

Magia nie zawsze była tak dobrym sprzymierzeńcem, jak się ją malowało. Wiele magów przekonało się o tym na własnej skórze, legendy pełne były zwariowanych czarowników-lunatyków, a na Zachodzie... Na Zachodzie sam Potencjał był jedynym usprawiedliwieniem, jakie było potrzebne do rozpalenia stosów. Wschód był o wiele bardziej tolerancyjny, ale nawet tam tolerancja dotyczyła jedynie większych miast. Na szeroko pojętej wsi nadal od czasu do czasu miały miejsce samosądy.

Rubus starał się o tym nie myśleć. Gdyby urodził się w innej rodzinie, w innym miejscu, być może życie potraktowałoby go łagodniej. Ale był ze wsi. Wsi małej i zapuszczonej, gdzie cokolwiek odbiegającego od przyjętej normy nie było mile widziane. Owszem, były wiejskie baby czy guślarze, których znajomość medycyny w oczach prostych ludzi uchodziła za magię, ale samo posiadanie Potencjału nie czyniło magiem. Trzeba było lat praktyki, starych ksiąg lub cierpliwego nauczyciela. Metoda prób i błędów rzadko kiedy wychodziła na zdrowie, kiedy chodziło o Sztukę.

Sheider był jednym ze szczęśliwych. Nie skończył jako szaleniec lub dziwak, ale szczerze powiedziawszy był jeszcze młody. Nie mów "hop", póki nie przeskoczysz. Nie polegał na magii, w końcu jak dotąd przyniosła mu więcej złego niż dobrego. Była czasami przydatna, ale o wiele przydatniejszym i bezpieczniejszym talentem było leczenie. Znajomość flory i ich właściwości ratowała ludziom życia, a praca przy rannych była swego rodzaju ucieczką.

Pomagał i teraz. Do Havensteynu przybył wraz z orszakiem księżniczki Felicii, dołączając doń bez żadnej specjalnej zachęty. Hjargaard był znany ze Szkoły Uzdrowicieli, szkolącej magów słynących z niesienia pomocy innym i cieszących się szacunkiem. Rubus zastanawiał się nad zapisaniem na studia, ale samo czesne kosztowało wiele, wiele guldenów.

Robił właśnie obchód po świątyni, sprawdzając czy ciężko ranni nadal oddychają i przy okazji zmieniając bandaże. Praca przy boku Uzdrowicieli była dziwnie fascynująca, nawet mimo małego ukłucia zazdrości. Podziwiał, jak sprawnie operują igłami, jak misternie splatają zaklęcia, które ekspresowo zasklepiają rany. Zdecydowanie byli mistrzami w swoim fachu.

- Gdzie trzymają ciała? - rozległ się głos za plecami Rubusa. - Chcę je zobaczyć.

- Ciała? - cyrulik odwrócił się i stanął twarzą w twarz z... Vytorem, o ile pamięć go nie myliła.

- Wilków.

- Nie mam pojęcia. - Sheider wzruszył ramionami - Uzdrowiciele je gdzieś trzymają, proponuję z nimi porozmawiać.

- Nie widzę żadnych w pobliżu.

Alveklos był spostrzegawczy, co do tego nie było wątpliwości. Uzdrowiciele zabrali się ze świątyni zaraz po opatrzeniu tych w najcięższym stanie. Ich zaklęcia nie były już wtedy potrzebne, Rubus i jego koledzy po fachu mieli dokończyć dzieła. Nieliczni medycy opatrywali tych lżej rannych w odległym krańcu pomieszczenia. Sheider już otwierał usta, by przekazać te fakty Vytorowi, ale przerwał mu huk otwieranych drzwi.

Duet Ellyrianów znał spojrzenie, którym powitała ich piątka mężczyzn. Rzadko kiedy zwiastowało coś dobrego.

Podobnie zresztą jak noże w dłoniach.

* * *

- Nie jesteśmy najemnikami. - Carles wydął wargi najwyraźniej oburzony knutowym pytaniem, a Ricard przytaknął. - Pracujemy dla Sergiego.

- To z kim mam gadać? - Knut zdawał się nie przejmować nieprzyjaznymi spojrzeniami. - Ej, Narsainie, ty jesteś jednym z tych najmitów? Bo tak się składa, że szukam roboty. Macie jakieś wolne etaty?

- Nie będę mówić za resztę. - Ghrarr odmruknął w odpowiedzi, wzruszając ramionami. - Poczekaj, aż wrócą z kasztelu i wtedy pogadamy.

Plac był na powrót zapełniony ludźmi, podobnie jak wtedy, tuż przed walką. Z tym że teraz brakowało Ojca Ilberta podnoszącego wierne owieczki na duchu. Jeśli wierzyć krążącym wieściom, miał niebawem wąchać kwiatki od spodu, podobnie jak reszta ofiar wilczej napaści. Śmierć kapłana poważnie wpłynęła na ogólne samopoczucie Havensteyńczyków i jedynie obecność książęcych wojsk dawała jakąś nadzieję.

Pierwsi ruch przy świątynnych drzwiach spostrzegli Ricard i Carles, a zaraz za nimi Ghrarr i Knut. Kamienny budynek zamieniono w szpital polowy, ale Uzdrowiciele skończyli swoją zmianę i zniknęli jak kamień w wodę. Zostało paru medyków czy innych cyrulików, którzy mieli zajmować się pacjentami. O jakichkolwiek godzinach odwiedzin nic im nie było wiadomo.

Ale piątka mężczyzn nie miała przyjaznych zamiarów, tyle wiedzieli. Zacięte wyrazy twarzy, zimne spojrzenie i skryte pod połami płaszcza lub w rękawach noże świadczyły o tym, że nie szli w odwiedziny do jakiegoś rannego krewnego. Nie, w świątyni musiał być ktoś kogo bardzo, ale to bardzo nie lubili i chcieli przypieczętować jego los. Pierwszy ruszył Carles, już w ruchu zaciskając palce na rękojeści miecza. Tuż za nim, nieco niepewnie, był Ghrarr. Knut, węsząc krew, dreptał za nimi, przebierając tłustymi nogami. Ricard zamykał pochód.

- Z drogi, kurwa, albo żelazem potraktuję. - herszt bandy warknął na dwójkę chłopaków.

Skojarzyli go momentalnie wszyscy obecni, ale nie wierzyli oczom. Ser Domenic Martyn, pasowany rycerz i dowódca havensteyńskiego garnizonu, człowiek pobożny i bogobojny chciał przelewać krew w kościelnych murach. Towarzyszy rycerza nie znali, ale i oni nie pasowali jakoś do stereotypu zimnokrwistego mordercy.

Rubus i Vytor nie zamierzali stawać na drodze komuś, komu zarżnięcie ich zajęłoby niecałą minutę. Bądź, co bądź, ale walki w zwarciu na pierwszej linii nie były ich domeną. Ser Domenic nie zwracał jednak na nich zbytniej uwagi, kierując swe kroki ku jednemu z rannych. Magowie wiedzieli co planuje zrobić, momentalnie dodali jeden do jednego. Mimo wszystko byli nieco zaskoczeni tym, jak rycerz bezceremonialnie poderżnął gardło Beorna.

Zwierzęce niemal warknięcie wyrwało wszystkich z transu w który wpadli, podziwiając krew broczącą kamienną posadzkę. Dźwięk ten nie był jednak zesłany przez bogów, ser Domenic nie padł rażony piorunem, nie zginął nagłą śmiercią. Widocznie koncept świętej ziemi był słabo znany w Niebiosach. Ghrarr warknął po raz kolejny, zadziwiając samego siebie. Może i mało było w nim narsaińskiej krwi, ale lata życia w Klanie i wpojone tradycje dały o sobie znać. Beorn był w końcu jego krewnym.

- Przeklęty Narsain. - Domenic wycelował w niego zakrwawione ostrze - Wszystko wasza wina. I teraz, i wtedy. Pierdolony złotooki.

- Taki język w kościele? - Knut zacmokał z udawanym oburzeniem - Nie godzi się, panie rycerzu. Bogowie patrzą.

Klawisz od samego wejścia obracał w palcach Gryzeldę i uważnie obserwował uzbrojoną bandę. Po jego prawicy był Ghrarr, również z dobytą bronią, pochylony do przodu, niczym drapieżnik mający lada moment dopaść zwierzynę. Na lewo od Knuta był Carles, który dopiero teraz dobył miecza. Za ich plecami, tuż przy wejściu, znajdował się Ricard.

- Do was nic nie mamy. - Martyn odrzucił na bok nóż i chwycił za rękojeść długiego ostrza. - Ale jeśli staniecie w obronie przeklętego nieludzia, to podzielicie jego los.

- Rasista. - skwitował Knut.

- Kolejny lunatyk. - westchnął Ricard.

A bogowie dalej milczeli.
 
__________________
"Information age is the modern joke."

Ostatnio edytowane przez Aro : 30-01-2014 o 12:29.
Aro jest offline  
Stary 29-01-2014, 03:55   #30
 
TomaszJ's Avatar
 
Reputacja: 1 TomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputację
- A toście wdepneli w gówno, panie Domenic... co ja kurwa mówię gówno. Szambo! - Knut cmoknął i poręcił głową.
- Nie twoja sprawa, pachole. Won mi z oczu.
- A i moja panie Domenic, bo wiecie, czasy jak mogliście mi rozkazywać minęły. - Knut mówił wolno, niemal grzecznie, bawiąc się rękojeścią Gryzeldy. - Ja już nie książęcy ino miejski pachoł. I przed panami rajcami odpowiadam, nie przed urodzonymi. A oni średnio lubią i was, i waszych chłopców. Tak samo nasi dzielni strażnicy miejscy. A tak się składa, że przed świątynią widziałem Janiego Dwugroszka, i Domarosa, i Curkaska Pisarczyka. Kopyto darł się tak że pominąć go nie sposób. Nie wiem nawet czy i sierżanta Podkowy nie widziałem, wiecie, tego co w bójce z książęcymi pod "Zakonnicą" stracił oko. A wyście tu kurwa najzwyczajniejszy jebany gwałt na terenie pierdolonego miasta zrobili, ba! W kościele, więc azyl możecie sobie schować głęboko w urodzoną dupę.
- Jak śmiesz!
- Ja nic nie śmiem, tak tylko mówię, że się chyba główszczyzną nie wykpicie, raczej pokutnym worem i pielgrzymką, boście "jaśnie kurwa oświeceni". Ale resztę już widzę w łapkach małodobrego. Będziecie chujki zgniłe ślicznie skwierczeć na stosikach za pomaganie pierdolonemu świętokradcy... oczywiście jak tylko kat z wami skończy a to potrwa... aj, potrwa, hehehe.
Drugą ręką Knut sięgnął do pasa i rozwinął Chudą Lolę, której koniec niczym żmija zapraszająco zatańczył na podłodzie.
- No, chyba że wolicie dodać napierdolkę w kościele do waszej wyjebanie długiej listy grzechów. Ale nie radzę, bo coś mi się wydaje że widziałem jakiegoś łapiducha pędzącego po pachołów miejskich...
 
TomaszJ jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172