Gdyby na miejscu naszych bohaterów postawić początkujących bądź pośledniejszych awanturników, pewnie cała sprawa skończyłaby się tragicznie dla Forgione i Saski. Ci jednak, spotkawszy się już z taką anomalią, wiedzieli jak postępować: wykorzystując prawo akcji i reakcji, w przeciągu kluczowej minuty połączyli się linami i ograniczyli unoszenie się do wysokości dwóch metrów. Kapłan w ostatniej chwili chwycił się pięty Forgine i wisząc głową w dół starał się przyciągnąć ku glewii. Gorzej szło jednak cyrulikowi - nie dość, że nie złapał rzuconej mu liny, to jeszcze rzeczy z jego wozu zaczęły wysypywać się ... Przyznać trzeba było, że jak na cyrulika posiadał on zadziwiającą ilość sztyletów, różnokształtnych bełtów i strzał, że nie wspomnimy już o licznych, różnokolorowych fiolkach, z których jedna uderzywszy w wóz roztłukła się, a jej zawartość niczym żrący kwas zaczęła w szybkim tempie pożerać materiał poszycia wozu. Widząc to, balwierz zaklął szpetnie i wysupławszy z połów płaszcza kuszę ręczną i strzelił...
... w kapłana. A przynajmniej w niego trafił - tamten zaś zawył dziko i opadł z sił niemal natychmiast. I gdy zabójca przeładowywał wirując już prawie dziesięć metrów nad ziemią nagle anomalia ustała i wszyscy runęli na ziemię.
Saskia i Forgione poza kilkoma otarciami nie ponieśli szkody - gorzej miała się sprawa ze starcem, który jak worek kartofli zwalił się z wysokości czterech już metrów na ziemię. O zabójcy wspomnieć możemy jedynie tyle, że z krótkim, przerażającym wrzaskiem runął ku ziemi; krzyk urwał się, gdy jego ciało z impetem i słyszalnym trzaskiem kości uderzyło o grunt. Po chwili również utensylia skrytobójcy (bo też nikt już nie wątpił, że właśnie nim był ów "cyrulik") pospadały na ziemię, to buchając ogniem, to rozsnuwając kłęby gęstego dymu, to z sykiem wypuszczając z siebie opary zielonkawego, duszącego gazu. W miejscu zaczynało robić się niebezpiecznie - nie wiadomo było, czy anomalia znów nie wystąpią, ani czy coś z dobytku przebierańca nie wybuchnie.