Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-09-2010, 02:48   #1
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
[Prolog] Roland Relinven herbu Roztoka z Rajczewa

Prolog


Dzień któryś z kolei (nie chce mi się liczyć, ale dużo), brzeg Morza Północnego.

Zjechaliśmy cały Kontynent, ale udało się.
Podczas całej ten, pożal się Melitele, podróży mieliśmy od cholery problemów z wozem.
Konkretnie z zapięciami towaru. Konkretnie z ich brakiem.
Cały czas na wybojach grzechotało, postukiwało i doprowadzało do jasnej kurwicy, czego upust dawałem na poprzednich stronach.

W międzyczasie zdążyłem wielokrotnie podziękować sobie w duchu za towarzyszy, jakich dobrałem jeszcze przed wyjazdem, a mamy tu niezłe przemieszanie rasowe.
Elf Faenir, krasnolud Ghrod, gnom Ortinvelt Parshenwik i ja.
Nie jesteśmy zabijakami, ale istotami stworzonymi do wspólnego interesu, nie do tknięcia we wszystkich Królestwach oraz w Nilfgaardzie.
Nie ma na nas silnych. Bynajmniej nie dlatego, że jesteśmy tacy potężni. Skądże.

Przed Wiewiórkami chroni nas przeszłość Faenira i wiewiórczy ogon. Dzięki niemu kilka razy wyszliśmy z zasadzek, a było gorąco.
Przed ludzkimi zbójami chronią nas cztery kusze, topór Ghroda i miecz Faenira. Na szczęście tych nie spotkaliśmy.
Ortinvelt ma potężny łeb do interesów. Dzięki Parshenwikowi i Ghrodowi udało się wynegocjować korzystniejszą cenę towaru.
A ja? Jak mogę się przysłużyć moim towarzyszom? Moim talentem jest otwieranie zamkniętych drzwi za pomocą języka oraz organizowanie bogatej klienteli.
Nie chwaląc się, dzięki mnie mieliśmy darmowy nocleg oraz ciepłą strawę. Tylko piwa nie udało się zdobyć...


-Przechera! Skończ skrobać i dołącz do nas!-beknął krasnolud kiwający się, od pewnego czasu, w objęciach z elfem.
Ich melodią było gnomie skrzeczenie, które sam wykonawca śmie nazywać śpiewem.
Sam Przechera załapał się jedynie na końcówkę oraz ukłony Ortinvelta, za co niezmiernie dziękował Melitele.

-Ależ to było, kurważ mać, piękne!-westchnął krasnolud. Nie tylko słychać było jego niedyspozycję, ale również widać, ponieważ miał wyraźne problemy z utrzymaniem pozycji pionowej nawet podczas siedzenia.

-Połóż się Ghrod. Zaraz wpadniesz w to ognisko, a ja cie stamtąd nie będę wyciągał-roześmiał się Faenir.

-Nie jestem pijany! Wypraszam sobie!-odparł z poważną miną, co zaowocowało jedynie kolejną salwą śmiechu towarzyszy.

-Ile wypiliście beze mnie?

-Elf gówno pił. Tylko się gapił. Trzeba było mu pomóc wypić ten eliksir szczęścia. I to w trybie natychmiastowym! Bo szczęście uciekało.
Z resztą gnom nie lepszy.
A ja! Wypiłem swoją. Pomogłem elfowi i gnomowi i nic pomnie nie widać! To się, kurwa nazywa mieć łeb
-wyszczerzył się do Przechery.

-Chyba sobie kp... Ktoś idzie-mruknął Faenir.
Człowiek nie był pewien czy towarzysz najpierw zaalarmował pozostałych, czy może poderwał się ze swojego miejsca, jednakże już po chwili trzymali kusze w dłoniach.

Z ciemności oderwało się sporo ponad dwa tuziny sylwetek, zbliżających się z każdą chwilą.

Podróżnicy popatrzyli po sobie. Niemożliwe, by był to klient z obstawą. Umówili się na południe następnego dnia.
To mogło oznaczać tylko jedno. Napad.
Ktoś musiał się dowiedzieć co przewożą i zapragnąć to zdobyć.

-Kurrwa nie dam!-ryknął krasnolud.
Bełt z kuszy świsnął w powietrzu. Padła pierwsza ofiara - wypowiedziana została wojna.

***

-Kapitanie! Kapitanie!-zawołał szeregowy, grzechocząc zbroją podczas biegu w pełnym słońcu.

-Co na zwiadzie, szeregowy? Znaleźliście ich?-zapytał znudzony dowódca małego oddziału, mającego przejąć wóz z towarem.

-Musicie... Musicie to zobaczyć, kapitanie-wysapał zdyszany, gdy tylko dotarł do przełożonego.

-Ale co, do ciężkiej cholery?!

-Tego się, kapitanie, nie da opisać. To trzeba zobaczyć. Proszę za mną-gdyby nie drżący głos i blada cera szeregowca, kazałby go wychłostać za niedochowanie formalności.

Był jednak ciekaw co wprawiło podopiecznego w taki stan. Jeśli zobaczy coś błahego, rozkaże podwójną chłostę.

Zwiadowca prowadził pozostałe cztery osoby pomiędzy drzewami, przeciągając po największych chaszczach.
Sam się nimi niewiele przejmował, lecz każdy z oddziału klął jak szewc, gdy kolejny raz zaplątali się w krzakach.

-Trzy chłosty-warknął do siebie kapitan.
Nagle stanął jak wryty. Zrobiło mu się na tyle niedobrze, że gdyby był sam, nie wahałby się ani chwili przed zwróceniem śniadania w te same zarośla, które przed chwilą pokonał.

Stał na polanie. Rosła tam czerwona trawa. Właściwie to zielona, ale tak obficie zroszona krwią, iż plamy zieleni były nieliczne.
Patrzył na obraz całkowitej masakry. Jak z koszmaru.

Oprócz zakrzepłej już krwi walały się szczątki istot, które mogły być ludźmi. Ciężko było rozpoznać po strzępach mających najwyżej dziesięć centymetrów.

-Kapitanie! Pod wozem jest jakaś książka! Na pierwszej stronie jest napisane: "Dziennik pokładowy czterech wspaniałych". Dalej są cztery podpisy. Niejaki Faenir. Z imienia jakoś elfio.
Ghrod, możliwe, że krasnolud. Jakiś Ortinvelt Parshenwik i... niejaki Przechera.
Kapitanie, to chyba Przechery mieliśmy szukać
-odezwał się któryś z żołnierzy, ale dowódcę nie bardzo obchodziło który.

Skinął jedynie głową, nie wyobrażając sobie kto mógł dokonać czegoś takiego.

-Kapitanie! Towar nienaruszony! Konie uciekły! To chyba nie był napad rabunkowy...-krzyknął kolejny z nich.

-Trzech zostaje. Ty idziesz ze mną. Po konie i posiłki. Idziemy-rzekł kapitan, nie bardzo mając pojęcie co i do kogo mówił.

Przez kilka najbliższych tygodni miał budzić się zlany potem. Przez kilka najbliższych tygodni miał być we śnie dręczony przez wizję czerwonego pola.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 10-09-2010 o 19:32.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 07-09-2010, 02:19   #2
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Nilfgaard, Nazair, Torien niedaleko Schodów Marandalu:


Teddevelien:

Promienie słoneczne kaskadami spływały na ziemię, topiąc miasto w letnim skwarze.
Każdy mieszkaniec południa zdążył już przywyknąć do upałów, lecz podróżnym szczególnie dawał się we znaki.
Sierpniowe słońce wędrujące po nieboskłonie wyraźnie oraz ledwo dostrzegalnie różniło się od lipcowego.
Krótsze dnie. Gwiazda dzienna nawet w zenicie spoczywająca w mniejszej odległości od horyzontu, zupełnie jakby nie miała siły, by w glorii chwały wspiąć się na sam szczyt. A zasługiwało na to. Było przecież dawcą dnia, życia, obiektem kultu ludzi południa.

Ciepła noc była dla Teddeveliena porą bardziej sprzyjającą aktywności ze względu na niższą temperaturę otoczenia.
Tyczyło się to większości godzin, gdy księżyc obejmował niebo w swe panowanie, lecz tym razem ciemna pora doby była gorąca.

Polowanie na czarodzieja, odebranie ofiary przez wiedźmina i przejęcie medalionu w kształcie ptasiego skrzydła.
Praca nie zawsze przynosiła wymierne korzyści, pieniędzy coraz mniej, a zjeść i odpocząć było trzeba.

W pewnej odległości za zakrętem znajdowała się karczma, gdzie Ted wynajmował pokój od dwóch dni.
Była tak blisko, iż bez większych problemów dało się odczytać szyld. Pod godłem oberży przedstawiającym świnię z jabłkiem w pysku, znajdowała się nazwa "Pod Uwalonym Świniakiem".

Było to miejsce nie odznaczające się wysokim luksusem, ale dzięki temu oferowała przystępne ceny zarówno jadła, jak i noclegu.
Samo pomieszczenie główne można było porównać do specjalności szefa kuchni - przesolonego, wodnistego rosołu z kilkoma kroplami tłuszczu.

Nawet za dnia nie było tam zbyt jasno ze względu na niedogodne położenie. Budynek był przytulony do swoich dwóch sąsiadów, domu mieszkalnego oraz sklepu zielarskiego.
Złośliwi wychwalali bystrość umysłu miejscowego zielarza, który, według nich, wiedział gdzie otworzyć swą działalność, pomnażając zyski.

Jedyne okna, którymi poszczycić się może "Pod Uwalonym Świniakiem", wychodziły na północ tam też znajdowało się wejście, które pokonał ćwierćelf.

Łysawy oberżysta jedynie popatrzył znudzonym wzrokiem znad szynkwasu, po czym powrócił do obserwowania siedzących klientów.
Zupełnie inaczej zachowywała się kelnerka, niczego sobie kobieta. Trwająca jedynie chwilę wnikliwa obserwacja poprzedziła szeroki uśmiech oraz podejście do klienta.

-W czym mogę pomóc?-zapytała, kołysząc się na stopach.

-Papcio chce z tobą rozmawiać-dodała nieco ciszej.
Było to zakończenie rozmowy. Jakiś moczymorda ponownie zamówił kufel piwa.

Kelnerka nie musiała wyjaśniać kim jest jej "papcio". Każdy w okolicy wiedział, iż właściciel tegoż przybytku, jak każdy szanujący się karczmarz, musiał mieć córkę.
Po dorośnięciu, argumentem lub siłą, skłaniał do przejęcia zaszczytnej funkcji kelnerki, by przyszły mąż mógł w przyszłości przejąć jego funkcję.
Wtedy cały cykl rozpoczyna się od początku.

Teddevelien spokojnym krokiem skierował się ku ladzie, jednakże wzrok mężczyzny za nią spoczął na ćwierćelfie dopiero wtedy, gdy ten mógł dosięgnąć blatu czubkami palców dłoni.

-Ja tam nic nie wiem-rozpoczął wyraźną sugestią zadającą kłam swym własnym słowom.

-A może tylko nie pamiętam? Jeśli, szlachetny panie, wspomożecie mój mały interesik pięcioma florenami to przypomnę sobie informację niezwykle ważną dla twojej osoby, szlachetny panie.
Za dziesięć floreników przypomnę sobie jeszcze więcej, a za piętnaście pomogę rozwiązać problem
-powiedział jakby od niechcenia.

-Tylko ani słóweńka o tym co powiedziałem lub powiem, mój szlachetny panie. Mam wielu świadków, że wogóle z tobą nie rozmawiałem, szlachetny panie-skłonił głowę, wpatrując się w gościa.


Stoki, okolice Riedbrune:


Kocur:

Rozstanie ze znajomym wiedźminem było i minęło. Kończyło tydzień wspólnych popijaw równie przyjemnych co kosztownych.

Wspólnie spędzony czas, miast przynieść dodatkowe fundusze ze schwytania gryfa dla sir Edwarda Montereya, uszczuplił zasoby sakiewek obu mężczyzn.
Należało w miarę szybko znaleźć pracę. Najlepiej tam, gdzie proponują godziwy zarobek.

Jak do tej pory nie było się z czego cieszyć. Na trasie do Riedbrune, pomimo przejścia przez małe miasteczko, nie było żadnego zlecenia.
No, może jedno.
Właściciel schroniska dla psów zaproponował posadę tresera. Umyślił sobie, by otworzyć arenę, gdzie jego podopieczni prezentowaliby swe niezwykłe umiejętności.

Zaprezentował Kocurowi swą kolekcję, wychwalając mrowie zalet od szybkości do inteligencji przez towarzyskość.
Być może byłaby to dobra praca, zapewniająca stałe dochody, a co za tym idzie spokój ducha o chleb na wieczerzę jeszcze tego samego dnia, gdyby nie niechęć jaką psy prezentowały do kandydata na przyszłego tresera.

Luchs natychmiast zorientował się, że prędzej zagryzłyby właściciela niż posłuchałyby swego "nauczyciela".
Nie miało to najmniejszego sensu.

Spotkał też kilku ludzi, twierdzących, iż jeszcze dwa dni wcześniej praca by się znalazła. Niestety wcześniej zgłosili się inni najemnicy.
Nikt nie potrzebował wiedzy maga ani jego umiejętności.

Nie był to łatwy, a raczej pechowy czas.

Kolejny cel na szlaku był nieco większym miastem. To zwiększało szansę zdobycia zlecenia. Być może tam brak szczęścia odejdzie odegnany żelaznymi prawami rachunku prawdopodobieństwa.

Na domiar złego słońce wspinające się na sam szczyt nieba zalewało ukropem ubite trakty. Jedynie od czasu do czasu zbawczy cień padł na podłoże, gdzie wrażliwa na promieniowanie roślinność przycupnęła z niemalże namacalną radością.

Nagle zza zakrętu wyskoczył chudy chłop pędzący ile sił w nogach. Wyglądał jakby od dłuższego czasu przed kimś uciekał. Potykał się co chwila, nie zamierzając zwolnić.
Kocur był przekonany, iż mężczyzna jedynie śmignie koło niego i więcej go nie zobaczy.

Silne uderzenie zmusiło do postawienia kilku kroków w tył z obciążeniem w postaci uczepionego chłopa z przerażonym wyrazem twarzy połączonym z jakimś dziwnym grymasem.
Ból.

Nagle upadł na ziemię. Dopiero wtedy dało się zauważyć rozszerzającą się, czerwoną plamę na plecach.

-Ahoj, podróżniku!-roześmiał się brzozowaty mężczyzna. Wysoki, acz bardzo szczupły osobnik dokonywał ostatnich poprawek w umieszczeniu kuszy na plecach.

-Złodziej. Ukradł mi sakiewkę-wyjaśnił tuż przed przeszukaniem trupa.

-Musiał ją gdzieś wyrzucić... Erbior Jenlicz-przedstawił się po powstaniu, wyciągając rękę w kierunku Kocura.


Nilfgaard, granica Wettiny z Nazairem:


Fillinten:

Wyrzucenie przez Ilonę musiało być dotkliwe dla trzynastolatka.
Ludzie bliscy, jedyna rodzina jaką miał znika w jednej chwili, przestaje istnieć dla samotnego chłopca.
W pewnym sensie tego typu odrzucenie boli jeszcze bardziej niż śmierć. Drugie wyraża się w pełnym żalu po stracie.
Choć niewielu jest w stanie to przyznać, czasem bywa to lepsze niż odtrącenie.
Odepchnięcie przez osoby tak bliskie jest szczególnie dotkliwe ze względu na świadome wyrzucenie z umysłów oraz serc. Uderza to szczególnie we wrażliwe umysły.

Samotny, bezbronny trzynastolatek to idealny cel dla potworów, mordujących bez najmniejszego zastanowienia. Najmniejszy to problem.
Bestialstwo ludzi i Wiewiórek często jest w stanie przerazić zatwardziałych weteranów po wojennych doświadczeniach.

Ledwie przed trzema laty otwarta, przez Ilonę, rana, zdążyła się już zasklepić.
Każda matka w tamtej sytuacji uspokajałaby swoją pociechę, lecz Fillinten nie miał matki ani pocieszenia. Fałszywego, lecz niosącego ulgę.

Większość pocieszeń byłaby fałszem lub półprawdą przyobleczoną w kłam, ponieważ jedyny pozytywny aspekt sytuacji polegał na przetrwaniu wszystkich nocy.
Rewers sytuacji nie był wesoły.

Jeszcze tylko połowa dnia do kolejnej nocy.

Fillinten nie bardzo wiedział gdzie idzie, ale szedł przed siebie. Bo i gdzie miał iść, nie wiedząc nawet gdzie jest najbliższe miasto?

-Heeej! Poczekaj!-usłyszał dziewczęcy krzyk za swoimi plecami.
Była to biegnąca ku niemu, na oko, osiemnastolatka. Kasztanowe włosy powiewały za jej plecami, gdy nagle zatrzymała się w pewnej odległości od ciebie.

-Oh! Przepraszam... Wzięłam cię za mojego braciszka. Z daleka jest bardzo podobny do ciebie. Widziałeś może kogoś?-zapytała, zmniejszając odległość między nimi.

-Tak w ogóle to mam na imię Margareth. A ty jak się nazywasz?


Morze Północne, wody terytorialne Cidaris:


Tilyel:

Elfkę ze snu wybudziło gwałtowne łomotanie w drzwi kajuty kapitańskiej.

-Kapitanie! Kapitanie! Taka kurwa jego mać się stała!-wrzasnął pirat, nie przestając walić.

Nagle Tilyel otworzyła drzwi. Było to coś wykraczającego poza spodziewana wersję wydarzeń.
Mężczyzna spojrzał ze szczerym zdziwieniem na osobę stojącą przed nim. Nagle otrząsnął się.

-Kapitanie... Dobrze się czujesz? Tak jest! Nie moja, kurwa moja mać sprawa!-poprawił się szybko, jakby spodziewał się zgubić kilka zębów z powodu twardej, kapitańskiej piąchy.

-Proszę za mną-dodał, wyparowując z kajuty.
Elfka nie miała wielkiego wyboru, więc poszła pod iluzoryczną postacią króla statku prosto na pokład.
Tam czekała na nią mała grupa marynarzy, mogący pozwolić sobie na chwilę przerwy w pracy z powodu owej zaistniałej sytuacji.

Reszta pracowała w pocie czoła, starając się utrzymać statek na kursie, na przekór wzmagającemu się wiatrowi.
Reszta, pomijając dwóch majtków, starających się zabić szczura łomem. Gryzoń za każdym razem okazywał się sprytniejszy, przez co chłodny metal za każdym razem trafiał w deski pokładu, wyszczerbiając je.

Nagle mały przeciwnik rzucił się mężczyznę z łomem, przypominającego w tej chwili wiatrak.
Jego ręka była wszędzie, byleby tylko odpędzić niechcianego szkodnika.

-Patrz jaka franca!-odezwał się, gdy natarcie zostało odepchnięte.
Nagle drugi z z całej siły kopnął zwierzę. Rozległ się trzask łamanych kostek.
Zwierze więcej już się nie podniosło. Nie żyło.
Tego było jednak za mało. Mały sznureczek w rękach draba natychmiast zmienił się w dwie pętelki.
Jedna została zaczepiona o sęk, druga zacisnęła się na szyi małego truchła.

W całym okropieństwie przywodziło to na myśl szczególnie paskudny talizman dla statku...

-Kapitanie... To szczur-odezwał się któryś z piratów, odciągając uwagę Tilyel od gryzonia.
Załoga statku prowadziła swego dowódcę prosto pod pokład, do części więziennej, gdzie zastała wszystko dokładnie tak, jak to zostawiła.
Oprócz jednego elementu... ciało było odsłonięte.

-Kapitanie, przysięgam na grób mojej babki, tego tutaj nie było! Jondrej może potwierdzić... i Martus też... no i Olgier... też Liczej! Wszyscy żeśmy tego nie widzieliśmy, jak kurwa wasza, kapitańska mać, moją babunię kocham!
I do tego nie ma tej Elfiej suki!
-zrelacjonował ten sam pirat, który łomotał do jej kajuty.

-Kapitanie, dobrze się pan czujesz?-zapytał jeden z nich.

Faktycznie, Elfka nie czuła się zbyt dobrze. Jeśli się nad tym zastanowić to raczej bardzo niedobrze.
W miarę ciche, do tej pory, mdłości, przybierały na sile tak, jak wzmagał się wiatr. I fale.

Statkiem kołysało coraz mocniej, a niedoświadczona Elfka zaczynała mieć problemy z równowagą.
Nic dziwnego, że kamraci kapitana tak bardzo dopytywali się o samopoczucie najważniejszej osoby na statku, skoro wykazywała pierwsze oznaki choroby morskiej i chwiejnie poruszała się na pokładzie.

Wilk morski będący szczurem lądowym?


Nilfgaard, Ebbing, wyspy przybrzeżne, Szkoła Kota:


Brego, Galen:

Zimy na tak głębokim południu słynęły ze swej łagodności, sprowadzającej się jedynie do obniżenia temperatury, która i tak nie schodziła poniżej dziesięciu stopni.
Tym razem również nie zaskoczyła swą surowością ani długością.

Jej zakończenie zwiastowało rychłe rozstania. Wiedźmini rozchodzili się na szlak, lecz tym razem dwójka z nich została z Urselem oraz Ailaną z Olenveerdu.
W Szkole Kota spędzili nie tylko zimę, ale również całą wiosnę oraz sporą część lata.

-Nie mogę dłużej dotrzymywać wam towarzystwa. Muszę, tak jak inni, zarobić na możliwość przezimowania. Wam również to polecam-powiedział, stojąc w drzwiach swojej chaty.
Nie zaprosił ich do środka, choć przybyli tu na jego wezwanie.

-Naturalnie Ailana zostaje tutaj, ale co roku przez pewien czas staje się jedyną osobą zamieszkałą wyspę. Wiedźmini nie mogą pozwolić sobie na ten luksus. Przepraszam na chwilę-uśmiechnął się, zamykając drzwi.

Kilka chwil później otworzyły się tylko po to, by wypuścić mistrza, poprawiającego zapięcia pasów.

-Stać nas, byśmy utrzymali nasza magiczkę w przez cały rok. Na więcej nie możemy sobie pozwolić, jeśli nie chcemy głodować zimą. Dlatego... Na szlak!-uśmiechnął się ponownie.

Pożegnalne skinięcie głową. Wszystko, co wam ofiarował tuż przed pogalopowaniem do przodu.
Spieszyło mu się.

Niezwykle sprawne oczy Galena wychwyciły jednak coś, czego nawet oczy kolegów wiedźminów nie mogły uchwycić.
Całkiem niedaleko drzwi znajdowała się koperta. Galen dałby sobie głowę uciąć, że jako adresata wpisano imię "Brego".


Temeria, okolice Carreas:


Gromosław:

A jednak istniało coś takiego jak dobra passa.
Gromosław dopiero co odszedł ze służby od temerskiego arystokraty, zaś teraz stał przy koniu innego. Z polecenia.

-Tak więc, panie Gromosławie, mój transport zmierza do Mariboru. Podróż zająć powinna dokładnie trzy dni wędrówki na północ. Zgadza się pan, panie Gromosławie?
Stawka to pięćdziesiąt i pięć orenów za dzień. Za opóźnienia potrącam dokładnie dwadzieścia i pięć orenów dziennie
-mówił spokojnym, monotonnym głosem wysoko urodzony.

Ów człowiek był po prostu nudny. Jakby tego było mało, kwiat jego młodości już dawno zwiądł, pozostawiając po sobie jedynie uschnięte płatki.

Szkoda tylko, że każdej szczęśliwej serii towarzyszyło kilka ziaren goryczy.
Ołowiane chmury nadciągały znad morza, wolno acz sukcesywnie połykając kolejne metry.

To nie będzie suchy dzień.


Redania, Haroldzie Doły na wschód od Tretogoru:


Kyllion:

"Pomóż. Haroldzie Doły. Marcus."

Tak głosiła treść lakonicznej notki napisanej w dużym pośpiechu. Niestety autor już dawno mógł opuścić wioskę lub zostać wyrzuconym, a to nie jedyne opcje.

Sam posłaniec ponoć przez ponad pół roku podróżował po Temerii w poszukiwaniu osobnika o danym przez Marcusa rysopisie.
Przez ten czas mogło z nim stać się wszystko.

Nagle powietrze przeszył niski, dudniący grzmot. Jakby tego było mało, zapowiadało się na deszcz.
Właściwie nie było to dobre określenie. Ciężkie, czarne chmury groziły istnym potopem.


Temeria, trakt do Mariboru:


Vernar:

Kolejny dzień oraz noc odpłynęły w ocean dni przeszłości. Dzień jak co dzień.
Raz słońce uśmiechało się z nieba, innym razem bombarduje miliardami kropelek wody.
Tym razem wampir miał do czynienia z drugim typem.

Grzmot przetoczył się nad polami, będąc ostrzeżeniem dla podróżnych. Zapowiadał szczególnie ciężkie chwile dla tych, którzy nie dadzą rady skryć się przed wodnym ostrzałem.

Jedną z takich osób mógł być otyły mężczyzna leniwym ruchem dłoni głaszczący konia.
Jego wóz, kasztanowy wierzchowiec oraz on sam stali na poboczu. Zdawali się nie obawiać burzy.

Nagle człowiek wyskoczył na drogę, zagradzając ci przejazd potężnej wielkości ciałem.

-Łaskawy panie, pożyczycie może swego rumaka? Moja Kropelka nie da rady sama pociągnąć mnie i wozu. Zmęczona bidula. Nie dotrzemy przed burzą do karczmy, a to niedaleko stąd.
Terminy mnie gonią, zaś mnie do Mariboru śpieszno.
Poratuj, panie. Umiem się odwdzięczyć. Dzisiejszą strawę i nocleg na mój koszt będziecie mieli.
W Mariborze również przy mnie nie zginiecie
-popatrzył na Vernara wyczekująco.

Ciemna chmura zbliżała się coraz bardziej, poganiając alchemika.


Kaedwen, droga do Rinbe w Redanii:


Sibard:

Wiele czasu upłynęło nim uciekł z Zakonu. Niezliczona ilość dni od upadku twierdzy rodowej.

Każdy dzień po odejściu od rycerzy był nową tułaczką. Dla samego wędrowania. Bez miejsca docelowego.
Zmylić pościg, jeśli jakiś był. Nie doprowadzić do odnalezienia.

Tym razem wybór padł na Redanię, kraj rządzony przez króla Radowida V Srogiego, gdzie Sibard podążał w linii prostej.
Nie miał zamiaru poruszać się uczęszczanymi traktami. To zwiększało ryzyko wykrycia, lecz również znacząco wydłużało podróż.

Droga na przełaj była o wiele krótsza. Niestety również nie należała do najwygodniejszych oraz o wiele bezpieczniejszych.
na trakcie zagrożeniem są ludzie, elfy, krasnoludowie, gnomy, niziołki, zaś tutaj dzikie zwierzęta i potwory.

Te ostatnie wychodzą na polowanie głównie nocą, choć najemnik głównie je słyszał. Żadnego do tej pory nie spotkał.

-Żryj glebę!-wrzask rozszedł się po lesie, stosunkowo szybko milknąc z powodu zbyt dużej ilości przeszkód.

Najwyraźniej był tu ktoś jeszcze. Nierozsądnie byłoby zostawiać za swoimi plecami osobników w nieznanej ilości o niewiadomej profesji.
Może to łowca nagród?

Sibard skierował się w stronę, skąd, jeśli dobrze rozpoznał kierunek, dobiegały jęki oraz krzyki bólu.

Nagle zauważył dwóch mężczyzn. Jeden z nich został przywiązany do drzewa, zaś z wielu miejscach na jego ciele ciekły cienkie stróżki krwi.
Jego przeciwnik wyraźnie bawił się z nim, nie zamierzając szybko zakończyć. Trzymany w garści sztylet opadał na ciało więźnia wymiennie z pięścią.


Redania, Rinbe:


Xanth:

Należało znaleźć karczmę. I to szybko.
Czarne chmury wiszące nad Redanią gęstniały z każdą chwilą, grożąc zalaniem istną ścianą wody.

Grzmoty coraz częściej wypełniały powietrze, ale od niedawna doszedł do nich nowy element - błyskawice.
Będzie wielka burza. To nieuniknione.

A gospody jak nie było, tak nie ma. Xanth wyminął już sklep zielarski, stragany z jedzeniem, całe ulice domów mieszkalnych.

Pierwsze, ciężkie krople spadły już na ziemię, a przybywało ich z sekundy na sekundę. Spadały coraz szybciej.
Widoczność dramatycznie się ograniczała.

Chyba trzeba było przeczekać najgorszą ulewę pod dachami domów. To właśnie tam niespiesznym krokiem udał się najemnik.
Zdążył w ostatniej chwili przed istnym oberwaniem chmury.

Zrobiło się ciemno jak w nocy.

Nagle ktoś wbiegł pod dach, stając obok najemnika. Niski, chudy człowiek ociekał wodą, jednakże nie zdjął płaszcza.
Jedynie kaptur zrzucił z głowy.

-Ale leje!-przekrzyczał deszcz, po czym zamilkł na chwilę.

-Jestem Trent! Czarodziej! Miło mi cię poznać!-ponownie wydarł się w kierunku Xantha. Również milczenie się powtórzyło.

-Skoro już się znamy, panie Hale, niech pan mi opowie jak to jest z tą sprawą Vaskeza!-spojrzał na obiekt, do którego dotychczasowo kierował swój monolog.
Spojrzał na niego z nieskrywanym rozbawieniem.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 08-09-2010 o 19:41.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 08-09-2010, 20:15   #3
 
Koening's Avatar
 
Reputacja: 1 Koening jest na bardzo dobrej drodzeKoening jest na bardzo dobrej drodzeKoening jest na bardzo dobrej drodzeKoening jest na bardzo dobrej drodzeKoening jest na bardzo dobrej drodzeKoening jest na bardzo dobrej drodzeKoening jest na bardzo dobrej drodzeKoening jest na bardzo dobrej drodzeKoening jest na bardzo dobrej drodzeKoening jest na bardzo dobrej drodzeKoening jest na bardzo dobrej drodze
Galen stał przez chwilę w miejscu i zastanawiał się nad tym , co przed chwilą widział. Postanowił jednak wrócić do swojej chaty . Przecież niedługo miał wyruszyć na szlak , a nie mógł tego zrobić będąc nieprzygotowanym . Przez całą drogę jego myśli błądziły po wnętrzu chaty Ursela i tajemniczym liście.

Dlaczego Ursel nie przekazał tego listu Bregowi ? Jaka była tego przyczyna ?
ALE NIE ! Daj spokój , to cię przecież nie dotyczy . Jednak Brego powinien znać treść tego listu .
Sam Ursel często nam powtarzał , że wśród nas nie ma tajemnic i każdy może wszystko powiedzieć o swoich problemach . Jednak Ursel z jakiegoś powodu nie chce informować Brega o tym co znajduje się w tym liście…. To się nie trzyma kupy !
Dlaczego ja się tym przejmuję ? Przecież ja prawie nie znam tego Brega ! Tylko z widzenia i ….


Wiedźmin myślał bardzo intensywnie . do tego stopnia że nie zauważył nawet kiedy dotarł pod swoją chatę . Gdy wszedł do środka ogarnęło go przyjemne ciepło . Ogień w kominku jeszcze się do końca nie wypalił . Galen podszedł do komody i zaczął wyjmować po kolei oriony , następnie flakony z eliksirami , dokładnie poukładane w paczkach zioła . Niestety organelle potworów nie mogą za długo leżeć bez wykorzystania , dlatego też składniki do eliksirów były niekompletne .

Na pewno uzupełnię zapasy podczas podróży. Na braki potworów ostatnio nie można narzekać .

Pomyślał łowca potworów i zaczął chować wszystko do skórzanej torby. Z szafy wyciągnął czarny płaszcz . Był już gotów do drogi . Spakowanie się zajęło wiedźminowi mniej czasu niż przypuszczał . W końcu nie ma się co dziwić . Wszystko było prawie gotowe od wiosny . Galen sam nie wiedział dlaczego tak długo zwlekał z wyruszeniem na szlak . Dręczyły go jednak ciągle myśli na temat tajemniczego zachowania jego mistrza .

Ursel stanowczo nie powinien przechowywać w tajemnicy czyjąś korespondencję .
Dobra ! Postanowione . Pójdę do Brega i powiem mu o tym liście , a potem nie się dzieje co chce !


Mimo ,że zapadł już wieczór wiedźmin nałożył swój płaszcz . Na dworze rozpętała się straszna ulewa . W oddali słychać było znajome grzmoty .

Eh… Cholerna burza ! Dobrze , że chata Brega znajduje się niedaleko .

Wiedźmin szybko przemknął pomiędzy uliczkami i szybko znalazł się naprzeciwko chaty Brega . Zapukał trzy razy w drzwi , a następnie wszedł do środka . Jego rówieśnik podobnie jak on wcześniej przygotowywał się do podróży . Galen nie czekał długo i rozpoczął rozmowę.


- Witaj . Spokojnie nie zabiorę ci dużo czasu .
- Niedługo wyruszamy więc chciałem ci życzyć powodzenia na szlaku !
- A i jeszcze jedno .
- Prawie o tym zapomniałem .
- W domu Ursela widziałem list zaadresowany do ciebie i sądzę , że może cię to zainteresować....
 

Ostatnio edytowane przez Koening : 08-09-2010 o 20:18.
Koening jest offline  
Stary 09-09-2010, 23:58   #4
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Słoneczny dzień jest idealny przechadzkę...
Gorzej jeśli ta przechadzka ciągnie się i ciągnie.


Leśną drogą szedł mężczyzna, dość wysoki...Czarne włosy opadały mu na kark i na plecy.
W twarzy zaś wyróżniały się duże oczy i bardzo gęste krzaczaste brwi. Gruby ciemny płaszcz okrywał go całego, więc ciężko, było dojrzeć przypięty do pasa miecz półtoraręczny.
Miecz przypięty na odwrót...jakiż był w tym sens? Bystre oko dostrzegłoby jeszcze jeden fakt, mogący wyjaśnić dziwne położenie oręża. Wojownik szedł podpierając się kosturem trzymanym lewą ręką. I był w kiepskim humorze.

Kiesa Kocura była nieprzyjemnie lekka. Perspektywy rozmyły się jeszcze przed polowaniem na gryfa, de facto będącego od początku do końca, jedną wielką bujdą.
I Luchs o tym wiedział... i nie mógł powiedzieć wiedźminowi, że tracą czas.
Niemniej teraz nie było ni czasu, ni powodu by roztrząsać ten fakt.
Póki co droga się dłużyła i było nudno...
Ale to akurat miało się zmienić, tyle że na gorsze.
Pierwszą oznaką tej zmiany, był biegnący w kierunku Kocura chłop, drugą brzęk cięciwy i padający na ziemię chłop z plamą krwi.
Robert nie był specem od medycyny, ale bełt wbity tuż pod lewą łopatką i coraz większa plama krwi nie wróżyły powrotu biedaka do życia... a tym bardziej do zdrowia.
Tymczasem zbliżał się tu „myśliwy”, a Robert obrzucał go podejrzliwym spojrzeniem.
Czasy nigdy nie były łatwe, ludzie bywają różni, ale strzelanie do ludzi z zimną krwią...to już chyba przesada. A uważanie, że inni ludzie uznają to coś normalnego, szczyt głupoty. Tym bardziej że martwy chłop miał być ponoć złodziejaszkiem, tyle że myśliwy nie potrafił tego udowodnić.
Ani chybi waryiot... Oberwał zapewne maczugą w głowę, o jeden raz za dużo.
Niemniej wariat z kuszą. A na takich trzeba uważać.
Tym bardziej, że Kocur nie miał ciągutek do robienia za obrońcę prawa i sprawiedliwości.
Już dawno wyrósł z takich dyrdymałów, a i sam proces „dorastania” był wielce dla niego bolesny.
-Musiał ją gdzieś wyrzucić... Erbior Jenlicz.- przedstawił się po powstaniu, wyciągając rękę w kierunku Kocura. Luchs nie skomentował wygodnego dla Erbiora, ale mało wiarygodnego tłumaczenia.
-Kondrad Ebenhauer...- odwzajemnił uścisk podając pierwsze imię i nazwisko jakie mu przyszło do głowy.- To... powodzenia życzę w poszukiwaniu sakiewki.
Nie widział bowiem, żadnego powodu by mu mówić prawdę...zresztą dla Kocura imię i nazwisko od dawna było tylko zbitką sylab bez znaczenia.
-Zdaje się, że idziemy w tym samym kierunku. Musiał ją wyrzucić po drodze.-rzekł z uśmiechem, lecz przy napomknięciu o zgubie, kopnął trupa. Cześć frustracji opadła.-Co dwie pary oczu to nie jedna!
„-Jasne...marzyłem o towarzystwie świra z kuszą. Nie ma to jak obudzić rano martwy, z bełtem w plecach.”- westchnął w duchu Kocur, nie mając ochoty na towarzystwo Erbiora, a tym bardziej na szukanie jego sakiewki... o ile jakaś istniała. Trzeba więc było się jakoś pozbyć niechcianego towarzystwa.
-Raczej idziemy w przeciwnych kierunkach, bo ja...właśnie udaję się w las. Ziół nazbierać.- odparł Kocur kryjąc irytację pod wymuszonym uśmiechem.- Ale miło było poznać.
-Oh! Wielka szkoda! Na ziołach, niestety się nie znam... No cóż... w takim razie sam będę musiał jej poszukać. Może się jeszcze zobaczymy-
roześmiał się mężczyzna, po czym machnął ci ręką na pożegnanie. Jakoś gładko połknął tą bujdę wymyśloną na poczekaniu.
Nim zniknął za zakrętem, uważnie zaczął lustrować podłoże w poszukiwaniu zguby.

Gdy tylko Erbion oddalił się, Kocur rzeczywiście wszedł w las, ale tylko odrobinę...Wybrał zarośnięte krzaki, by być pewnym, że nie będzie widoczny.
I po chwili z tych krzaków wyfrunął spory myszołów, powoli wzbijając się w powietrze.


Luchs zamierzał przelecieć tak kilka kilometrów, zanim forma zwierzęca zacznie zbytnio wpływać na jego jaźń. Niemniej powinien w ten sposób szybciej dotrzeć do najbliższej osady.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 10-09-2010, 12:40   #5
 
Sirion's Avatar
 
Reputacja: 1 Sirion ma wspaniałą reputacjęSirion ma wspaniałą reputacjęSirion ma wspaniałą reputacjęSirion ma wspaniałą reputacjęSirion ma wspaniałą reputacjęSirion ma wspaniałą reputacjęSirion ma wspaniałą reputacjęSirion ma wspaniałą reputacjęSirion ma wspaniałą reputacjęSirion ma wspaniałą reputacjęSirion ma wspaniałą reputację
Najemnik szedł pewnie przed siebie, wyraźnie nad czymś zamyślony. Był dość wysokim, szczupłym mężczyzną o blond włosach i szlachetnych rysach twarzy. Jego zimne i nieprzeniknione niebieskie oczy bacznie obserwowały ścieżkę, po której zmierzał, a za jego plecami wisiał półtoraręczny miecz. Gdyby ktoś zobaczył go teraz zdecydowanie pomyślałby, iż jest on jakimś ważnym szlachcicem a nie zwykłym renegatem i mieczem do wynajęcia. I nie chodziło tutaj o wygląd, lecz sposób zachowania. Mężczyzna trzymał głowę dumnie uniesioną, jego ruchy były pewne i stanowcze, a jego twarz była aktualnie pozbawiona emocji i wyniosła. Jednak czasy, kiedy rodzina Sibarda panowała w Twierdzy Kaden, minęły bezpowrotnie.

Redania – to był najbliższy cel Sibarda, niedawno zdecydował, że czas opuścić rodzinne Kaedwen i skierować się właśnie tam. Najemnik nigdy nie rozumiał dlaczego, jednak powrót do rodzinnego państwa zawsze sprawiał mu trochę przyjemności. Jednak ze względu na to, iż w trakcie pobytu tam zawsze był szczególnie narażony na ataki ze strony rycerzy z Zakonu Zimnego Płomienia i wynajętych przez nich ludzi, nigdy nie mógł nacieszyć się pobytem tam tak długo jakby chciał. Może kiedyś się to zmieni, jednak na razie wszędzie było dla niego dość niebezpiecznie, a szczególnie tam.

Jako, że zależało mu na bezpieczeństwie i jak najkrótszym czasie podróży, zdecydował się na pieszą wędrówkę na przełaj. I już nie raz pożałował tej decyzji. Najbardziej ubolewał nad tym, iż musiał opuścić poprzednią wioskę wcześniej niż przypuszczał i nie zdążył zakupić konia od tych brudnych wieśniaków. Tak, więc musiał sobie darować wygodną trasę traktem i wejść w mniej znane ścieżki. Jedynym plusem było to, że szansa spotkania kogoś była znacznie mniejsza.

Jednak nadal istniała.

- Żryj glebę! – Ten wrzask przedarł się przez leśną głuszę i dotarł do uszu Sibarda.

W sumie mało go obchodziło, co się tam dokładnie dzieje i los uczestników całego incydentu, ale nie chciał ryzykować. Jeśli to najemnicy i widzieli wysokość kwoty jaką zakon oferuje za jego głowę to najbliższe spotkanie z nimi na ścieżce zakończy się dość krwawo. Lepiej było w razie potrzeby zaatakować teraz i wykorzystać element zaskoczenia.

Położył jedną rękę na rękojeści miecza, gotów dobyć go w każdym momencie i ruszył ostrożnie w kierunku źródła hałasu. Ku swoje uldze dostrzegł wyłącznie dwóch ludzi. Jeden przywiązany do drzewa wyglądał na dość dotkliwie poranionego. Na swoje nieszczęście jego oprawca najwidoczniej z nim jeszcze nie skończył i ciągle zadawał ciosy sztyletem i pięścią.

Normalnie nie przejąłby się losem mężczyzny, jednak ciekawość wzięła tym razem górę. Był w lesie od wielu dni, przydałoby się mu nieco rozrywki.

Ukryty za krzakami, podniósł z ziemi większy kamień i rzucił go w krzaki znajdujące się niedaleko. Miał nadzieję odwrócić na chwilę uwagę oprawcy, aby zdążyć zbliżyć się zanim tamten zdąży zabić swoją ofiarę. Jednocześnie bacznie obserwował okolicę, aby nie okazało się, że w pobliżu kręci się więcej, niezauważonych przez niego osób.
 
__________________
"Przybywamy tu na rzeź,
Tu grabieży wiedzie droga.
I nim Dzień dopełni się,
W oczach będziem mieli Boga."
Sirion jest offline  
Stary 10-09-2010, 21:01   #6
 
pteroslaw's Avatar
 
Reputacja: 1 pteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumnypteroslaw ma z czego być dumny
Wampir spojrzał w niebo i szczelniej naciągnął kaptur swego płaszcza. Padał deszcz, ścinający krew w żyłach deszcz, większość tych którzy byli na szlaku przemarzli pewnie do kości. Minęły już prawie trzy dni odkąd Blady opuścił Wyzimę, odbyło się to inaczej niż w opowieściach. Ludzie nie podeszli pod jego dom z widłami i pochodniami w rękach, oraz okrzykami: „Pieprzony wampir. Czarci syn” na ustach. Po prostu kilka starych bab zaczęło mówić, że odkąd sześć naście lat temu wprowadził się do miasta, tak ani odrobinę się nie zmienił, że nie miał żadnych nowych zmarszczek. Wyglądał jak mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni. Oficjalną wersją jego wyprawy do Mariboru była chęć otworzenia nowego gabinetu lekarskiego w tamtym mieście. W rzeczywistości wampir nie miał najmniejszego pojęcia co zrobi po przyjeździe do Mariboru. Rozważał wiele opcji, od bycia kowalem, przez zielarza, aż do pracowni alchemika. Wampir powtórnie spojrzał w niebo, uśmiechnął się pod nosem, chmury przysłoniły słońce, a tej gwiazdy naprawdę nie lubił, nie szkodziła mu, po prostu czuł w świetle lekki dyskomfort. Vernar wiedział, że przy odpowiednim koniu, podróżowaniu dziesięć godzin na dobę można dojechać z Wyzimy do Mariboru w cztery dni, dlatego też miał nadzieję, że jeszcze tego dnia ujrzy srebrzysto-czarne proporce na zamku. Stukot kopyt konia na trakcie był jedynym dźwiękiem który interesował wampira, bo cóż było jeszcze ptaszki na gałęziach, deszcz walący o wszystko, pieprzony deszcz który sprawiał, że nie chciało się ruszyć tyłka poza oberżę. Nie był to co prawda największy deszcz jaki Vernar widział w swoim życiu, widział co najmniej siedemnaście większych. Po kilku minutach rozmyślań wampir ujrzał wóz stojący na poboczu drogi, to znaczyło jedno, ktoś poprosi o pomoc, ludzie zawsze proszą o pomoc, a sami rzadko jej udzielają. Przy tym wszystkim Vernar nie zapomniał o swojej złotej zasadzie. „Nigdy nie ufaj człowiekowi, chyba, że na to zaufanie zapracuje sobie głową, językiem bądź mieczem.”, oprócz tego wampir miał jeszcze kilka zasad, niektóre oczywiste, niektóre mniej. Vernar podjechał do wozu, zeskoczył z konia i wylądował miękko na ziemi. Podszedł do wozu, pociągnął kilka razy nosem, człowiek pachniał potem i koniem, no i czymś jeszcze, czymś czego nie potrafił rozpoznać.

-Łaskawy panie, pożyczycie może swego rumaka? Moja Kropelka nie da rady sama pociągnąć mnie i wozu. Zmęczona bidula. Nie dotrzemy przed burzą do karczmy, a to niedaleko stąd. Terminy mnie gonią, zaś mnie do Mariboru spieszno. Poratuj, panie. Umiem się odwdzięczyć. Dzisiejszą strawę i nocleg na mój koszt będziecie mieli.

Vernar popatrzył na mężczyznę, nocleg i strawa była kuszącą perspektywą, zwłaszcza, że już strasznie długo padało. Wampir podszedł do juków wyjął z nich miecz i przypasał go sobie do pasa, oprócz tego przewiesił torbę przez ramię, chwycił też solidny dębowy kij i włożył go sobie pod pachę, po czym chwycił uzdę konia i poprowadził go do mężczyzny, ściągnął siodło i położył je na koźle, następnie przekazał konia mężczyźnie i powiedział:

-Dobry człowieku, nie wiem jak Wiern poradzi sobie z ciągnięciem wozu, jest to zwyczajny koń, nie jest pociągowy, noclegiem i strawą nie pogardzę panie. Musisz tylko zaprząc go do wozu panie, ja nie mam pojęcia jak się to robi. Z radością pomogę łaskawy panie.

Vernar zręcznie wskoczył na kozła i usadowił się trochę za miejscem woźnicy, tam by móc go obserwować, jechali w końcu w jednym kierunku, jednak człowiek ten nie wyglądał jak ktoś kto dysponuje bronią stanowiącą realne zagrożenie dla wampira. W razie czego Vernar polegał na swej wampirzej sile i szybkości. Z kozła powiedział do woźnicy:

-Możesz mnie zwać Vernarem. Nie jest to moje pełne imię, jednak powinno wystarczyć na okres naszej podróży. Jak cię zwą panie?
 
pteroslaw jest offline  
Stary 10-09-2010, 21:07   #7
 
Morfik's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputację
- Zostawcie mnie w spokoju ... – jęczał na wpół przytomny Kyllion, leżąc akurat na podłodze.
- Wstawaj panie! Zamykamy! – krzyczał otyły właściciel karczmy, położonej na szlaku biegnącym z Brugge do Mayeny. Każdy kto chciał dojechać do któregokolwiek z tych miast, musiał minąć te miejsce.
- Zostaw... – mężczyzna za dużo wypił i ani myślał ruszać się z miejsca.
Karczmarz nie wytrzymał nachylił się nad twarzą Kylliona i głośno krzyknął.
- Wstawaj mówię, bo tak ci mordę obiję, że cie własne matka nie pozna!
- Ależ ci śmierdzi... z pyska- wymamrotał, po czym stracił przytomność.

Bzyczenie muchy, odgłosy dnia codziennego, to pierwsze dźwięki jakie usłyszał Kyllion, gdy obudził się następnego dnia w trawie, niedaleko karczmy. Lekko otworzył jedno oko, słońce było już wysoko na niebie i dosyć mocno go raziło. Kiedy udało mu się usiądź, całe ciało przeszył straszny ból, zaczął się w nogach, a skończył na głowie, gdzie już pozostał. Podrapał się po zaroście i odgarnął z twarzy długie czarne włosy.

No chłopie, aż tak źle jeszcze z tobą nie było. Cholernie źle się czuję.

Zaczął głęboko oddychać, żeby chociaż trochę dojść do siebie. Po kilku minutach zdecydował się, że trzeba w końcu wstać i ruszyć w dalszą drogę. Gdy stanął w końcu na nogi, lekko się zachwiał i ruszył powoli w stronę wejścia do karczmy, gdzie zostawił swojego ogiera. Cholerne słońce cały czas świeciło i nie pozwalało na chwilę wytchnienia.

Dobrze, że przynajmniej w lesie będzie trochę cienia.


Jego koń stał tuż przy samym wejściu, przywiązany do suchego drzewa, które stało obok. W drzwiach stał karczmarz. Kyllion całkowicie go zignorował.

Aby dosiąść konia, Ramzor potrzebował kilku prób. Przedostatnia skończyła się bolesnym upadkiem na ziemię. Był cały obolały.
- I co się tak gapisz?! – krzyknął w stronę karczmarza, który tylko uśmiechnął się złośliwie.
W końcu, po kilku minutach udało mu się i mógł ruszyć w dalszą drogę do Mayeny. Nie wiedział w sumie po co tam jechać, ale nie miał za bardzo gdzie się podziać, więc miał nadzieję, że może tam uda mu się odnaleźć to, czego tak długo szukał. Święty spokój.

***************

Karczma „Struty Słowik”, Mayena

- Znowu oszukujesz! Ty cholerna gnido! – krzyknął głośno jeden z trojga mężczyzn siedzących przy stole. Jednym z nich był oczywiście Kyllion. Wszyscy grali w karty.
- Oczywiście, że nie oszukuję. Nie ma pan dzisiaj szczęście w kartach i tyle - powiedział najspokojniej na świecie Ramzor rozkładając ręce, po czym rozsiadł się wygodnie na krześle, kładąc nogi na stole.
Był dobry w oszukiwaniu, wiedział to i nie zamierzał tego daru marnować. Korzystał jak tylko mógł. Lata praktyk na coś się przydały. Kyllion był tego dnia w bardzo dobrym nastroju. Karta szła dobrze, piwo smakowało wyśmienicie, możliwe, że nawet skończy w łóżku z jakąś kobietą.

W karczmie, o tak później porze było bardzo tłoczno. Można tu było spotkać bardzo różnych ludzi. Zaczynając od pijanych chłopów przekrzykujących się wzajemnie, a kończąc na ludziach ubranych w ciemne szaty, z kapturami na głowie, załatwiających jakieś szemrane interesy.
Nagle zrobił się przeciąg. Drzwi karczmy otworzyły się z hukiem. Do środka wszedł młody chłopak. Z początku rozglądał się po całej sali, aż jego wzrok zatrzymał się na Kyllionie. Mężczyzna uśmiechnął się na jego widok, jakby byli dobrymi znajomymi, którzy spotykają się po latach nie widzenia i szybko podszedł do niego.
Gdy stanął obok stołu, Kyllion krótko rzucił na niego wzrokiem, po czym wrócił do gry w karty.
- Czego? – zapytał po chwili.
-Od Marcusa - odezwał się mężczyzna, obserwując twarz rozmówcy. Najwyraźniej sprawdzał czy rzeczywiście to imię coś mówi napotkanemu człowiekowi.
Kylliona coś zakuło w żołądku, rzadko mu się to zdarzało, ale jeżeli chodziło o jego mentora, sprawa musiała być ważna. Położył karty na stół i jeszcze raz przyjrzał się nieznajomemu, tym razem nieco dłużej. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
- Od Marcusa powiadasz? - zapytał po czym wstał i stanął twarzą w twarz z mężczyzną. - Może odjedziemy kawałek? Lepiej, żeby nikt nie słyszał, kim jestem.
Posłaniec skinął głową, odchodząc kawałek dalej, po czym wyjął świstek z krótką wiadomością, przekazując ją znalezionemu adresatowi. Szybko ukłonił się, po czym skierował się do wyjścia.

Kyllion szybko przeczytał bardzo krótką notkę. Od razu wiedział, że Musi dowiedzieć się więcej.
- Zaczekaj moment! - krzyknął za wychodzącym mężczyzną. - Kiedy ostatni raz widziałeś Marcusa? Czy powiedział ci coś więcej?
-Nie, nic nie powiedział. Wyglądał na zaniepokojonego, ale nie wiem co w tej chwili z nim się dzieje. Widziałem go ostatnio przed połową roku-odparł mężczyzna.
- Ech, no trudno - powiedział Kyllion i wrócił na swoje miejsce. Wiedział, że gnojek nic więcej nie wie, Marcus nigdy nie powiedziałby takiej osobie, co tak na prawdę planuje. Musiał wyjechać i to jeszcze tego samego wieczora.

Odczekał moment, aż posłaniec wyjdzie, po czym wstał od stołu.
- Dziękuję panom bardzo, było miło, ale niestety, wszystko co dobre kiedyś się kończy – delikatnie uśmiechnął się do jednego z graczy, który robił się co raz bardziej czerwony na twarzy, po czym zabrał swoją wygraną i szybkim krokiem skierował się na podwórko. Musiał chwilę odetchnąć.

Marcus był jedyną osobą, do której Kyllion miał pełne zaufanie. Wiedział, że nie będzie mógł już więcej nigdy, nikomu zaufać, tak jak jemu. Żeby ten list pochodził od kogoś innego, Ramzor nawet by się nie zastanawiał, po prostu zignorowałby taką osobę. Ale nie może tego zrobić, jeśli chodzi o jego mentora, nauczyciela i przyjaciela.

Haroldzie Doły... Haroldzie Doły ... To musi być gdzieś w Redanii
– powtarzał cały czas w myślach, starał się sobie przypomnieć, gdzie ta wioska może dokładnie leżeć.

Nie mógł czekać do dnia następnego więc, gdy tylko przypomniał sobie, gdzie leży ta wieś, od razu skoczył na konia i ruszył na północ. Niebo było bezchmurne, tysiące gwiazd świeciło na nieboskłonie, a światło księżyca oświetlało drogę, więc mógł jechać szybko.

Marcus, co się z tobą dzieje do cholery?

****************

Podczas drogi cały czas przypominał sobie, wszystkie wspólnie spędzone z Marcusem dni. Kiedy zawsze po udanej robocie szli razem do karczmy, aby najeść się do syta.
- Pamiętaj zawsze bądź czujny, nigdy nie wiadomo na kogo możesz trafić – tłumaczył młodemu Kyllionowi, kiedy siedzieli razem przy drewnianym stole. Chłopak jadł ile mógł, nie miał nic w żołądku od tygodnia. Na szczęście tego samego dnia, w Wyzimie, w końcu znów rozstawił się jarmark, więc klientów łatwych do obrabowania nie brakowało.
- Wiem o tym, już tyle wiem o ludziach, spokojnie poradzę sobie z każdym – mówił z pełną buzią Ramzor.
- Nic nie wiesz o ludziach, Wyzima to nie jest cały świat, w każdym mieście spotkasz kogoś innego, musisz na to uważać – wytłumaczył mu spokojnie Marcus, po czym wypił do końca swoje zimne piwo. Żeby nie dzielił ich stół Kyllion pewnie dostałby w głowę za takie cwaniactwo.
- A teraz jedz do końca i wracamy do domu.


- Echhh, to były piękne czasy – powiedział sam do siebie Kyllion, kiedy akurat mijał z daleka Wyzime. Do Redanii był jeszcze kawałek drogi, a miasto wolał ominąć. Jeszcze ktoś by go rozpoznał i musiałby tylko niepotrzebnie tracić czas. Był dłużny wielu osobom, a nie zamierzał niczego spłacać.

****************

Po tygodniu podróży w końcu udało mu się trafić do Haroldzich Dołów. Gdy przekroczył granicę wsi, był lekko zszokowany tym co zobaczył. Wszędzie dużo był zniszczonych domostw, a ludzie nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych w stosunku do obcych.

Co Marcus mógł tu w ogóle robić?

Z racji tego, że prowiant skończył mu się już jakiś czas temu, był bardzo głodny i lekko zmęczony. Chciał odnaleźć jakąś karczmę i coś zjeść. Może również uda mu się czegoś dowiedzieć o Marcusie.
Nagle ziemia lekko zatrzęsła się od potężnego grzmotu. Kyllion spojrzał w górę.

Cholera jasna. Na dokładkę będzie jeszcze padać. Nienawidzę jak pada.
 

Ostatnio edytowane przez Morfik : 10-09-2010 o 23:31.
Morfik jest offline  
Stary 10-09-2010, 23:45   #8
-2-
 
-2-'s Avatar
 
Reputacja: 1 -2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie
Ted tylko skinął głową, opierając się nonszalancko o ladę.
- Myśmy słowa nie zamienili, przyszedłem zapłacić jedynie za piwo, gospodarzu... a że dofraudowanie takiej karczmy nikomu nie zaszkodziło... - lewą ręką sięgnął do sakwy przy pasie i położył ją - sakwę - tuż przed sobą na ladzie. Przez chwilę w zadumie bawił się nią. To co usłyszał było niepokojące, wolał nie wiedzieć, czym może go zainteresować karczmarz. Może pracą? Z drugiej strony czy opłaca się zaryzykować równowartość tak wielu orenów? Zaplanował, ile i jak wyda, oraz na co pójdzie ostatni, po czym wygrzebał sześć monet, z trudem maskując niepokój. W końcu wydawał na obietnicę bez pokrycia przy obecnej, niezbyt perspektywicznej sytuacji materialnej...
- Toteż zobaczmy, co to wsparcie da, a jeżeli okaże się udane, o źrzale pewnie wesprę jeszcze bardziej. - z tymi słowy przesunął monety w stronę "papcia".

Oberżysta przyjrzał się uważnie monetom. Najwyraźniej zadowoliły go, gdyż schował je do swojej sakwy.

- Trzech ich było. Poszukiwanego opisali bardzo zgrabnie. Znaczy się szanownego pana. Mówili, że przyjaciele szanownego pana oni są.
Ja tam między kumów nie zaglądam, ale brzydko im z patrzałek patrzało.
Znaczy się jednemu, bo reszta za nim była i żem twarzy nie widział...
- zrealacjonował. Najwyraźniej był dumny z siebie.

- Rzeczywiście, gospodarzu. To MUSIELI być moi druchowie. - wyszeptał znad kufla. Nie mógł się jednak nie uśmiechnąć. Podał kolejne trzy floreny. Nie obserwując gospodarza czekał na jego reakcję, ale wstrzymał się od obserwowaniem jego miny. Przez sekundę pauzy rozważał, kto to może być. Odpowiedzi były tylko dwie, bo tylko dwie osoby by go znały. Jak go przedstawiły do rozpoznania karczmarzowi, po rysunkowi gęby? Po imieniu? imienia nie znał karczmarz... Chyba, że znowu za dużo wypiłem. skontastował ponuro. Oni mieliby jego rysunek, portrecik węglem kreślony, tak. A jeżeli nie jego...
Cóż... był na ziemi wroga...

Gospodarz spojrzał na monety, ponownie przyglądając się im. Z tych również był zadowolony.

- Ten, którego widziałem to wysoki chłop. W brązowej kurcie był. Zdobionej.
Mieczysko u boku. Długie. Wyglądało na drogie.
Dwóch pozostałych skryło się w czarne płaszcze. Tyłem byli odwróceni. Mieli baczenie na drzwi wejściowe.
- ponownie zamilkł.
Uważali, żeby nikt nie wszedł. Mogli obawiać się miejscowych. Tego miejsca. Mieć ogon. Bo jeżeli to byliby lokalni, i to trzech, powinni być pewni siebie, gdyby zaskakiwali, gdyby on był ofiarą. Chyba to jednak byli Oni.
Ale to wciąż spekulacje, a stawką mogło być jego życie.

- To, jestem winny, szybkoście nie dali mi dokończyć. - kontynuował z uśmiechem Ted, w duchu rozpaczając z oddania kolejnej monety ot tak. Bardziej chyba nawet niż z powodu zagrożenia. - Co się zaś tyczy ostatecznego wsparcia waszego przybytku, rozumiecie. Od informacji ni srebrników, ni miedziaków nie zawsze przybywa. Ale to moi druchowie... Więc umówmy się. Półmetek dam do końca płatności. - tutaj położył na blacie, ale nie wręczył jeszcze gospodarzowi monet. W sakwie została jedna, ale nie zamierzał się z tym afiszować.

- Wysłucham waszej propozycji, gospodarzu, wszakeście miejscowi i więcej wiecie. Wypróbuję jej albo nie, ale po spotkaniu ze wspomnianymi, opłacę ostatnie dwie, a może i florena albo dwa dorzucę od siebie, jak będzie to naprawdę dobre. Co wy na to? Nie zwieję, pokój u was najmuję... - zaczął uspokajać karczmarza zanim ten jeszcze zdążył pomyśleć o odpowiedzi - ...a jeżeli przecie wyjadę, to będzie i wolny pokój, i zapłata za niego, więc i tak swoje odrobicie, stracę więcej. To jak będzie...?

Karczmarz zamyślił się.

- Dobra, zobaczymy co da się zrobić. Przyjdą tu ponownie, a wtedy dokładnie się im przyjrzysz, szlachetny panie. Tam. Z zaplecza.
Z samego opisu ciężko rzec czy rzeczywiście druhami poszukiwanymi są.
Odejdą potem i za kilka godzin przyjdą. Wtedy będziemy wiedzieli czy kumy to, czy nie. Wtedy coś uradzimy.
- pociągnął nosem, przedstawiając swój plan.

Kurwi synu. Bebechy Ci urżnę, jeżeli jesteś jaki zdajesz się, psia twoja mać, chędożony... zaczął w myślach Ted nie zmieniając wyrazu twarzy świadczącego o zadowoleniu.

- No ba, łebscy jesteście! - powiedział zamiast tego. - Powinniśnie na dworze doradzać, a nie przybytek prowadzić! no ale niesprawiedliwy los... Mógłbym teraz to zaplecze zobaczyć? Chciałbym sobie ustalić, jak ich podpatrywać będę. - ćwierćkrwi elf nie zmienił intonacji głosu ani uśmiechu i jedynie nieznaczne drgnięcie powieki zdradziło jego poważne obawy co do tego planu.

- Zerknijcie sobie, zerknijcie, szlachetny panie. - otworzył drzwi na lewo.
Ciężko było cokolwiek w środku dojrzeć z powodu braku dostępu źródła światła. Jedynie, przy wejściu, zarysy wysokich mebli z półkami oraz beczek.
- Jak szperę zostawię to światła niewiele do wnętrza wpadnie, zauważyć was nijak, bo ciemno jak w...
Ciemno tam jest. Za czym schować się też jest.
- odparł, po czym zamknął drzwi.

- Powiem szczerze, gospodarzu. - mieszaniec przybrał poważną minę, podchodząc do drzwi. - To mogą być moi druchowie, bo tak zbrojni. Ale... jeżeli to banda naprawdę złych typów? Co, jeżeli mnie przydybią? Chociaż nie, nie powinni. Ale z drugiej strony, co, jeżeli wywęszą ten koncept? Gdyby coś poszło nie tak i znaleźli mię tam, obaj byśmy tedy zawiśli. A jeżeli jest tam okno jakoweś, czy inna szpara rozdziawiona jak organ miłosny cysarskich kurtyzan... Tedy dałbym nogę, a oni by wam, gospodarzu, nic nie zrobili, nastraszyli tylko. Ale stąd monety. Wejdźmy tam gospodarzu, chcę to z Tobą omówić w środku. W końcu... są świadkowie co wiedza, że nie rozmawialiśmy, no nie?

- Oknia ni szpary żadnej. Wyjścia też nie. Jeśli by nie kamraci to za kilka floreników też świadkowie pomóc mogą szlachetnemu panu. - uśmiechnął się.

...a jeżeli nie sprzedajny pies, to krwiopijna hiena, psia twoja mać skurwielu!

- No... Dobrze, dobrze. Jakem powiedział wysłuchał, ale zrobić to mam pomysł donioślejszy. - uśmiechnął się chytrze. - Zapłacę jak będzie po wszystkim. Jedyne co musicie powiedzieć jak przyjdą, to że mnie nie ma. Czy co tam chcecie. Wasza fiszka, czy powiedziecie że miałem pokój i się ulotniłem, wszystko jedno. Wrócę potem zapłacić, bo pokój wciąż mam. - machnął ręką i wyszczerzony ruszył do swojego pokoiku.

- Jak sobie, szlachetny panie, chcecie-powiedział oberżysta, po czym wrócił na swoje miejsce.
- ...albo wybaczycie że żyć zawracam, tylkoć... - obrócił się na stopie z uniesionym palcem drugiej dłoni, gdy przyszedł mu plan do głowy. Nie był idealny, nie był nawet pozbawiony znacznego ryzyka. Nie był nawet dobry. Ale był. I nie zakładał uciekania jak najdalej stąd bez grosza przy duszy.[/i]
- Jak będziecie wiedzieli, że się zbliżają, alboć już prędzej po prostu przybędę, weźcie no dyskrytnie dziewkę po mnie poślijcie. Przyjrzę się im a potem z nimi zagadam jakoś. - nie oczekując odpowiedzi ruszył do swojego lokum.

Ciemno, duszno. Parno i gorąco, bo Nilfgaard. Ale jak na norę było to przytulne.
Teddevelien nie miał wielu rzeczy do spakowania. Porozkładane podróżne drobiazgi popakował do licznych kieszeni tuniki. Spojrzał na kożuch. Wprawdzie wiele osób, którym towarzyszył przez te lata (zazwyczaj żerując na zasadzie on rozmawia, straszy, negocjuje cenę i ubezpiecza tyły tego drugiego, sprawniejszego) było pod wrażeniem, jak mimo słońca w zenicie łagodniejszych jesieni mógł wytrzymać takie temperatury w tymże. Ale tutaj było to zupełnie nieprzydatne.

Teddevelien westchnął, składając kożuch i siadając na sieni na podłodze, stanowiącej najwygodniejsze łóżko na jakie niedawno było go stać. Zastanowił się jeszcze, czy nie czekać u zielarza i nie powiedzieć o tym córce właściciela przybytku, ale nie słuchał gospodarza więc nie był nawet pewien, czy go nie obraził taką prośbą. Chociaż po trzynastu florenach i dwóch jeszcze obiecanych, i to dla klienta pewnie nie...

Pozostało czekać, może upijając wody z manierki. Zastanawiał się, czy nie zaryzykować drzemki, ale zdecydował się przeczekać, zabijając czas najlepszymi wspomnieniami.
Niestety, od tylu lat całe jego życie to było czekanie...
 
-2- jest offline  
Stary 11-09-2010, 01:18   #9
 
SmartCheetah's Avatar
 
Reputacja: 1 SmartCheetah ma wspaniałą przyszłośćSmartCheetah ma wspaniałą przyszłośćSmartCheetah ma wspaniałą przyszłośćSmartCheetah ma wspaniałą przyszłośćSmartCheetah ma wspaniałą przyszłośćSmartCheetah ma wspaniałą przyszłośćSmartCheetah ma wspaniałą przyszłośćSmartCheetah ma wspaniałą przyszłośćSmartCheetah ma wspaniałą przyszłośćSmartCheetah ma wspaniałą przyszłośćSmartCheetah ma wspaniałą przyszłość
Odkąd wkroczył do miasta wiedział że to będzie paskudny dzień. Zmęczony podróżą i nieco otępiały - nad wyraz chętnie oddychał nasilającym się, burzowym powietrzem. Ekwipunek najemnika, zastępy tatuaży wdzierające się nawet na dłoń i palce jego prawicy przyciągały spojrzenia niejednej z wycofujących się przed deszczem istot. Spojrzenia owe jednak ignorował. On po prostu był specyficzny.

No to teraz tylko jaką karczmę. Padam z nóg, a tylko zmoknąć by brakowało...

Ku jego irytacji - nie mógł nic znaleźć, mijając kolejne uliczki i budynki. Zmęczone stalowoszare ślepia wodziły zarówno po zabudowaniach, szyldach, straganach jak i mijających go ludziach. Nieznajome twarze, często wpatrujące się prosto w jego postać nie robiły mu jednak żadnej różnicy.

Różnicę zrobiły za to pierwsze krople spadające z nieba i jasny błysk rozświetlający obcą mu ulicę. Grzmot uświadomił mu że poza jakimś kulejącym ku schronieniu starcem, nie było tu już nikogo poza nim.

-Co za pieprzony los... - Warknął pod nosem, krzywiąc się. Jak na złość wszelakie karczmy dość skutecznie się przed nim poukrywały. Osamotnione krople w zaledwie parę sekund zamieniły się w deszczowe strugi. Hale przyśpieszywszy kroku zaciągnął konia i swoje cztery litery pod okoliczne zadaszenie podstarzałego domostwa, przytulając się plecami do jego ściany.

No nic. Przeczekamy skurwysyna. Tego brakuje żeby mnie jeszcze jakieś choróbsko złapało.

I jak się okazało wybrał doskonały moment. Ulica już po paru chwilach stanęła w wodzie a myśli Xantha wypełniła ballada śpiewana przez deszczowe strugi i akompaniujące im grzmoty. Z surową miną próbował wypatrzeć coś z pomiędzy wodnej kurtyny. Bezskutecznie. Trwając tak w prawie absolutnym bezruchu przyglądał się tępo, marząc o suchym posłaniu i czymś do jedzenia...

-Ale leje! - krzyk i mężczyzna który go oflankował i przerwał wsłuchiwanie się w koncert wydawany przez matkę naturę zburzył całą misterną kompozycję jego myśli wprowadzając mężczyznę w chwilowy stan ogłupienia i przyśpieszonego bicia serca.

Co ja bym za to da...Co...Co do stu kurew? - Pomyślał, uświadamiając sobie po chwili że ktoś zwyczajnie postanowił skryć się przed deszczem. Zupełnie tak jak i on. W trakcie gdy bicie serca uspokajało się, nieproszony gość zaraz po krótkiej pauzie kontynuował przekrzykiwanie burzy.

-Jestem Trent! Czarodziej! Miło mi cię poznać!
Myśli zirytowanego, starającego się uspokoić Xantha powoli zebrały się do kupy. Gówno mnie obchodzi kim jest. Towarzystwo to ostatnia rzecz jakiej potrzebuję. Zaraz chyba...

-Skoro już się znamy, panie Hale, niech pan mi opowie jak to jest z tą sprawą Vaskeza! - rzucił tamten, po ponownej chwili ciszy dającej Xanthowi czas na posegregowanie myśli. Po kwestii nastąpiła wymiana spojrzeń, zainicjowana zresztą przez rozbawionego czarodzieja.

-Taaa...Jesteście pewni, panie, żeście osób nie pomylili? - uniósł w górę prawą brew. Nie ukrywał zaskoczenia, zmieniając surowy wyraz twarzy w nieco bardziej zagubiony. Nieźle go zaskoczył, ten cały Trent. Obojgu przeszkadzał deszcz, to też musieli mówić wyjątkowo głośno i wyraźnie.
-Szczerze? Nie - uśmiechnął sie uradowany, kontynuując:
-Ja tam nie wiem, na oczy cię nigdy nie widziałem, ale... Podobnież rozkwasiłeś trochę tego Vaskeza... Nooo już, przyznaj się. Młotem, tak? - szturchnął łokciem rozmówcę, zerkając na niego bokiem. Oczy mu się aż błyszczały z rozbawienia.
-Co za pogoda... - burknął, zdejmując wzrok z niskiego mężczyzny. Wbił go przed siebie, obserwując sunące bezpośrednio ku ziemi strugi deszczu. Po głębokim, uspokajającym oddechu dorzucił pewniejszym i donośniejszym tonem:
-Zasłużył sobie, a akurat młot miałem pod ręką. Skąd mnie znacie i czego aż tyle za mną podróżowaliście, hę?
-Bo on nie był jedyny. Było ich więcej, nie? Trochę za dużo. Do tego obracanie się w niefajnym towarzystwie... Rozumiesz. Troche takie gówienko - czarodziej wzruszył ramionami.
Xanth rozejrzał się dookoła, straciwszy kompletnie zainteresowanie deszczem i naprzeciwległymi budowlami. Dłoń oparła się dla uspokojenia na jelcu jego miecza, w trakcie gdy wzrok ostatecznie osiadł na postaci Trenta.
-Słuchaj, kurwa, Trent czy jak Ci tam. Nie obchodzi mnie ilu ich było tak samo jak nie obchodzi mnie jakie to towarzystwo. Chętnie jednak wysłucham czego chcesz, bez owijania w bawełnę. Bo napewno nie jechałeś za mną tylko po to by porozmawiać o tym oszukańczym psie.
-A widzisz. I tu się mylisz. Ja przyjechałem tutaj z tego powodu. Tylko ja - kolejny raz wzruszył ramionami. Uśmiech nie schodził mu z ust.
-Mów więc co chcesz wiedzieć, a powiem Ci co pamiętam. - Walnął wyjątkowo pewnym siebie tonem. Mimo to, lewa brew niespokojnie drgnęła, co spokojnie mogło zostać wyłowione przez czarodzieja. Xanth mimo iż czuł się trochę jak w ciemnej dupie, całkiem poradnie rozmawiał.
-Problem polega na tym, że ci, z którymi przyjechałem już niczego nie chcą wiedzieć. Oni wiedzą już wszystko. Wiedzą dużo więcej niż ty. Rozumiesz, Vaskez, jak go wy nazywaliście, nie żyje. Zakażenie i te sprawy. Nawet czarodzieja-uzdrowiciela sprowadzili, tylko zrobili to tydzień za późno. Łapska rozłożył i pojechał. To oznacza, że zabiłeś redańskiego śpiocha - westchnął.
Hale zaś nie przejął się jakoś szczególnie wieścią o śmierci Vaskeza. Był dla niego nic nie wartym śmieciem, więc i dlaczego miałoby go to ruszyć? Ckliwa opowiastka która nie koniecznie musi być prawdziwa.
-Nie zabiłem. Wygląda na to że po prostu pomogłem mu umrzeć. - odchrząknął - Mimo wszystko wyczuwam że do czegoś zmierzacie, szczególnie że "wykazujecie" chęć rozmowy ze mną w przeciwieństwie do tej całej reszty. Bądźcie konkretni, Trent. Lubię konkretnych ludzi.
-Spójrzmy... Zmasakrowałeś człowieka, w wyniku czego wdało się poważne zakażenie. Po tym umarł... Tak, to ty go zabiłeś - wyszczerzył małe ząbki.
-Przyszedłem ja, ponieważ chcemy dostać wszystkie nazwiska ze wszystkich brzydkich organizacji...

Idioto, myśl. Myśl co powiedzieć temu pierdole. A może po prostu porachować mu kości? Burza zagłuszy i ograniczy widoczność, nikt nie zobaczy... Nie, na pewno ma tu w pobliżu obstawę. W końcu wspominał o innych. Kooperuj, kooperuj...

-Pomijając fakt że w przeciwieństwie do tego martwego "biedaka" obracałem się tylko i wyłącznie wśród swoich, myślę że mógłbym parę wyszperać z pamięci. Rajcuje was to, co? Trent?
-Z tego, co wiem, musiała to być całkiem spora grupka, skoro udalo ci się dojśc do naszego śpiocha. Wszyscy z najdrobniejszymi szczególikami, to, co robili. Oczekuję długiej przemowy - oparł się wygodnie o budynek, tuż obok Xantha. Teraz to w głosie czarodzieja było czuć więcej pewności siebie. Na ulicy panowała ulewa a Hale miał świadomość że skoro znaleźli go po latach - nie da rady im tak po prostu umknąć - zaczął:
-Pamiętajcie jednak że to było parę lat temu. Dziś dzień pewnie jedni drugich powymieniali a inni żebrają po rynsztokach. Mówi wam coś... - zatrzymał na moment słowotok by momentalnie rzucić pierwszym nazwiskiem wyrwanym z pamięci
- ...Siriel Hagard, "Brzoza", paser co to działał głównie po bramie Siwka na bazarze zachodnim... - i tak rzucał kolejnymi nazwiskami. Oczywiście nie wydając tych którzy faktycznie coś znaczyli. Nazwiska i role wszelakich ubytków społecznych, wrogów niegdysiejszej grupy do której przynależał Hale, tych których traktowano jako mięso armatnie i tych których nazwiska podawano właśnie w wypadku takiej wpadki. Pozwolił sobie również na wymienienie paru truposzy którzy jeszcze parę lat temu faktycznie bardzo dużo znaczyli w światku przestępczym. Gadki było na dobrych piętnaście minut i ciężko było wszystko spamiętać. Aż dziw że pomimo mijających lat nadal pamiętał jak rozmawia się z węszycielami. Myślami wodził po wszystkich znajomych mu osobistościach, omijając automatycznie tych których wydawać zwyczajnie nie miał zamiaru czy też nie powinien.

Dobry jesteś, skurwielu. Poszło płynniej niż sądziłem, nawet się kurwa nie zająknąłem. Niech sobie robią co chcą z tą nic nie wartą wiedzą, byle mi dali spokój. Przecież nie wydymam chłopaków.

Sielankowe myśli przerwał jednak czarodziej.
-Wiesz, że czarodzieje potrafią sondować myśli? - klepnął mężczyznę w ramię.
-Właśnie wymieniłeś mi prawie wszystkich. Musisz wiedzieć, że "prawie" nie interesuje agentów Redanii. Panowie! Do waszej dyspozycji!Trzeba było wymienić po dobroci. I taka moja rada... lepiej iść po dobroci - mrugnął, wchodząc w deszcz. Wymienił się z dziesięcioma mężczyznami w czarnych płaszczach.

Hale widząc nadchodzących mężczyzn spojrzał za czarodziejem spodełba, zbierając flegmę i siarczyście spluwając na ziemię pod swoimi nogami. Ot, by wyrazić swoją dezaprobatę do jego parszywych metod. Wzrokiem wrócił do otaczającej go dziesiątki, obliczając momentalnie swoje szanse. Nie musiał długo tego robić.
-Całym wasz, panienki. - to rzekłwszy nieco rozdrażnionym tonem, wyciągnął ręce w kierunku nadchodzących postaci. Instynkt przetrwania tym razem wziął górę nad dumą i pewnością siebie.

Już po mnie.
 
__________________
Don’t call me your brother
’cause I ain’t your fucking brother
We fell from different cunts
And your skins an ugly color!
SmartCheetah jest offline  
Stary 11-09-2010, 10:21   #10
 
Kata's Avatar
 
Reputacja: 1 Kata ma wspaniałą reputacjęKata ma wspaniałą reputacjęKata ma wspaniałą reputacjęKata ma wspaniałą reputacjęKata ma wspaniałą reputacjęKata ma wspaniałą reputacjęKata ma wspaniałą reputacjęKata ma wspaniałą reputacjęKata ma wspaniałą reputacjęKata ma wspaniałą reputacjęKata ma wspaniałą reputację



I znów zeszła pod pokład do swej celi, choć tym razem kraty były otwarte. Ona zaś stanęła naprzeciw leżącego na ziemi ciała kapitana zamordowanego jej własnymi rękoma, a otoczona przez jego załogę. Elfka poczuła jak serce razem z żołądkiem podchodzi jej do gardła, zaś ciasne ubranie pirata które przywdziała uciskało piersi i sprawiało że trudno łapała oddech. Strach także w tym nie pomagał, ani w utrzymywaniu iluzji. Za ciasne ubranie, za duże na jej drobne stopy obuwie i wszystko jakoś tak niewygodnie leżało, czyli jednym słowem prowizorka. Oczywiście mogła stworzyć także iluzję kapitańskich ubrań, im więcej jednak polegała na czarach tym większa była szansa że przyjdzie moment że ją zawiodą.

Nie znała ani tego okrętu ani załogi. Ciało zamordowanego magicznie zaczarowane nie przypominało prawdziwej ofiary zbrodni, jednak jej oczy widziały wszystko takim jakie było na prawdę i trzeba było wierzyć w siłę swojej magii. Wzdrygnęła się nieco, oczywiście chorobę morską mogła łatwo uspokoić za pomocą magii, jednak nie mogła nadwyrężać swoich umiejętności.
Teraz potrzebowała wszystkich swoich sił by utrzymać swoje iluzje wiarygodnymi. Co jej z dobrego samopoczucia jeśli dostrzegą jej prawdziwą twarz? Wtedy przypomniała sobie że cały czas jest pod ich baczna uwagą, a mężczyźni czekają na jej słowa. Nie pozostało jej nic jak wziąć się w garść nim będzie za późno. Wspomniała słowa zamordowanego kapitana i postarała się nadać znów swemu głosu jego warkliwą męską barwę za pomocą magii. Zrobiła dwa kroki w stronę ciała i zmarszczyła groźnie brwi.

- Jak to NIE MA?! - warknęła w końcu głośno głosem kapitana. - Przecież nie wyskoczyła za burtę w tą pogodę. A może któremuś zachciało się czegoś więcej? Obszukać mi kurwa okręt i znaleźć ją, a to ciało wyrzucić za burtę nim zapanuje tu jakaś zaraza. - na chwilę zamilkła opierając się dłonią o ścianę i starając powstrzymać mdłości. Opuściła głowę.

A właściwie to może powinnam wyskoczyć? Jak się dowiedzą jak nic mnie zarżną... Til musisz być pewna siebie.


Uniosła nieco twarz kontynuując.

- Do jutra nasz więzień ma być znów na miejscu, albo polecą głowy! A... moim zdrowiem się nie interesować - głos kapitana nieco przycichł - zatrułem się chyba tym porannym posiłkiem.

Wyprostowała się nagle i odwróciła do zebranych. - No co się gapicie, jazda! I nie zawracać mi do jutra głowy! Trzymać kurs na Cidaris!

Po policzku elfki spłynęła kropelka potu, w obliczu takiego stresu i złego samopoczucia skupienie się na magii było dość trudne, teraz jednak od tego zależało jej życie. Nie czekała na odpowiedź marynarzy i postanowiła ulotnić się do kapitańskiej kajuty nim w jakiś sposób zdradzi się przed załogą. Serce waliło jej jak szalone, a dłoń lekko drżała na szczeblu drabiny po której wychodziła na pokład.

- Słyszeliście kapitana?! Zatruł się żarciem cholernego kuchcika! Do lochu z nim i za nogi powiesić!-podniesiony głos marynarza usiłującego przekrzyczeć coraz bardziej wariujące we wspólnym, szaleńczym tańcu, wiatr i morze zapewne słychać było nawet na pokładzie niedaleko cel.
W chwilę później zbiorowy wrzask przeszył powietrze, zawstydzając gromy. Było to jedynie poprzedzenie tupotu stóp piratów, starających się jak najszybciej wejść na górę.

Pani Aura nie była dziś po stronie Elfki. Zwykły wiatr zmienił charakter na porywisty w ciągu kilkudziesięciu uderzeń serca, lecz to dopiero był początek.
Zwinięte żagle pomagały w zachowaniu okrętu we w miarę stabilnej pozycji. O ile tak można było nazwać heroiczne wspinaczki kupy drewna na z każdą chwilą powiększające się szczyty słonej wody.

Pac!

Nagle Elfce na nos spadła potężna kropla wody, zwiastująca rychłe nadejście jej towarzyszek. Wielu.
Sztorm za pasem...

- Kapitanie! Znosi nas! Nie damy rady zbyt długo trzymać kursu na Cidaris! Jak nic pieprzniemy wprost ku paszczy głodnego lwa po sraczce! Na wody Wysp Skellige! Jakie rozkazy?!-sternik, chłop jak dąb kurczowo ściskał ster.
Jego twarz skrzywiona w grymasie zawziętości zrobiła się czerwona z wysiłku, jakim było przesłanie wiadomości wprost do uszy dowódcy wbrew przeszkadzającemu wichrowi.

To tyle było jeśli chodzi o ulotnienie się do swojej kajuty by przemyśleć co dalej. Tilyel chwytając się mocno drewnianej poręczy okrętu, wbrew rozbijającym się po nim falom poszła w stronę sternika. Idąc zaś zastanawiała się co zrobić, ni jak nie znała się na nawigacji okrętem w czasie burzy. Gdyby nie rześki wiatr i uderzające po policzkach krople wody już pewnie by zwróciła zawartość żołądka bo z każdą chwilą ta podskakiwała jej do gardła. Nie miała też pojęcia co znajduje się na wyspach Skellige. Oczy elfki błądziły po pokładzie raz na lewą, raz prawą burtę. Wcale nie chciała tam iść. Uniosła spojrzenie na sternika, starając się nie unikać uderzeń wody o twarz choć walka z odruchami była nieco trudna. Ryknęła do mężczyzny nie swoim głosem, co akurat nie było problemem gdyż pozwalało wyładować nieco swoją złość.

- Trudno, doprowadź tą łajbę bezpiecznie do lądu. Gdy morze się uspokoi nadrobimy straty i wrócimy na kurs.

Zawahała się, zastanawiając a co gdy znów przyjdzie jej rozwiązywać marynarskie problemy? Już odchodziła, gdy nagle odwróciła się jeszcze i dodała.

- Do jutra wszelkie nieścisłości ustalajcie z D..Drakiem - burknęła w ostatniej chwili przypominając sobie imię syna kapitana. - Muszę.. - kolejny gwałtowny przechył sprawił że twarz elfki przybrała jeszcze bledszy odcień czego jednak marynarz nie mógł zobaczyć. Zasłoniła jednak odruchowo dłonią usta. - Muszę wyleczyć żołądek...

Speszona całą sytuacją i uznając że czas dać nogi odwróciła się i kurczowo trzymając poręczy ruszyła ku swojej kabinie, szukając wzrokiem jakiegoś wiaderka.

-Ta jest! Zwrot przez prawą burtę! Trzymać się!-wrzasnął sternik jeszcze głośniej, choć wydawało się to niemożliwe.
Nagle puścił ster, który zaczął się obracać jak szalony. W odpowiedzi statek niebezpiecznie przechylił się na prawą stronę.
Oczywiste było, że zaraz się przewróci!




Co on wyprawia?!

Pomyślała, po czym niewiele się zastawiając instynktownie chwyciła się olinowania by nie wypaść z okrętu.

Litości, jestem za młoda aby tu umierać.


Najpierw zrozpaczona, potem z wymalowaną na twarzy determinacją odwróciła się by zobaczyć co wyprawia sternik.

Nagle okręt zawisł nad falami, trwając w niebezpiecznym przechyle. Wszelkie wiadra oraz nieprzyczepione olinowania spadały na burtę znajdującą się bliżej wzburzonych fal.

-Kurs na Bremervoord!-wydarł się sternik, chwytając trzeszczące w proteście drewno koła.
O dziwo powoli okręt wracał do pozycji wyjściowej. Fakt ten powitały krzyki pracujących na pokładzie piratów.

-Żagle na maszt!-wydał kolejne polecenie... całkowicie sprzeczne z regułami panującymi na morzu!
Marynarze wspięli się po olinowaniach tak szybko jak tylko byli w stanie.
Trzy nadęte jak balon wielkie płachty materiału rozpędziły statek do zawrotnej prędkości, podsycanej jeszcze przez wielkie fale, z których okręt niemalże spadał, wspinając się na szczyt nowej, właśnie powstającej.

- Kapitanie! Wygląda pan paskudnie!-znacząco podniósł głos sternik.

Co ty nie powiesz..? Pieprzony fiut!

Niedobrze mi...

Tak też Elfka się czuła, paskudnie. Albo i gorzej. Kołysanie jedynie wzmogło się, ani na jotę nie spadając. Treść żołądkowa niebezpiecznie podchodziła do ust. Tilyel nie wytrzymała. Zerwała się chwytając burty. Oczywiście nie dało się zamaskować i tych odgłosów męską barwą głosu. Opierając talię o drzewiec burty i zaciskając dłonie na poręczach dała upust swoim mdłościom. Delikatny, kobiecy głos, stęk i płytki oddech demaskował młodą elfkę. Na szczęście morze było rozszalałe, a Tilyel zagłuszały fale, skrzypienie pokładu, świst wiatru i grzmoty. Była szansa że jej nie usłyszą. Przestraszona i zmarnowana zawisła w tej niechwalebnej pozie czując ogarniającą jej ciało ulgę. Czuła się jednak słabo i podle. Jej ubranie śmierdziało czterdziestoletnim dziadem i grogiem. Przetarła usta i nieco uspokoiła oddech zbierając w sobie siły. Uniosła się znad burty i ruszyła do swojej kajuty zerkając po marynarzach którzy jak się okazało bacznie się jej przyglądali. Zignorowała te spojrzenia i poszła dalej nie mając większego wyboru.

Czy oni już wiedzą? Czy zaraz powieszą mnie na maszcie jak tego niczemu winnego gryzonia? Nawet nie wiem gdzie jestem, ale jedno jest pewne - znów jestem z tym sama.



.
 
__________________
In the misty morning, on the edge of time
We've lost the rising sun

Ostatnio edytowane przez Kata : 20-09-2010 o 14:32.
Kata jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:24.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172