11-09-2022, 18:31 | #161 |
Reputacja: 1 | WSZYSCY Rankiem z Twin Oaks wyjechało kilka samochodów. Ciemne furgonetki zatrzymały się pod lasem i kilku mężczyzn w asyście policjantów i lokalnych przewodników pomaszerowało w lasy wokół Twin Oaks targając ze sobą mnóstwo sprzętu. Ręczne wciągarki, akwalungi, butle z powietrzem. To była ekipa profesjonalnych płetwonurków, ściągniętych z daleka, aby zająć się sprawdzeniem głębin zalewowych, gdzie spodziewano się znaleźć ciało zaginionej turystki. Powoli, oszczędzając siły, ekipa zniknęła w górach. Tam, gdzie zostawili samochody został tylko jeden służbowy patrolowiec. Ale i on w końcu ruszył i pojechał do miasteczka. Na posterunku w Twin Oaks zostało tylko kilku funkcjonariuszy. Większość agentów federalnych załatwiało jakieś sprawy w stolicy hrabstwa. Kierujący samochodem policjant wiedział, że siedzący za kratami szeryf może zacząć mówić. A kiedy zacznie opowiadać o interesach, jakie razem robili z lokalnym podziemiem przestępczym, jeśli wypłyną brudne sprawki to w najlepszym przypadku dla kierującego samochodem policjanta skończy się na dość porządnym wyroku. A w więzieniu nikt nie lubi gliniarzy. Wybór był prosty. Twin Oaks potrzebowało bohatera. A plan, jaki rodził się w głowie funkcjonariusza, mógł zrobić go właśnie z niego. Policjant sięgnął po radio zgłaszając do dyspozytorni potrzebę powrotu na posterunek. - Liz. Skarbie. Kto jest na miejscu? - Prawie nikogo. Diaboliczny uśmieszek zagościł na twarzy mężczyzny. BART SPINELLI Powrócił do domu dość szybko. Pojechał prosto do babci. Już w progu poczuł, że coś jest nie tak. - Siadaj, wnusiu - babcia miała zmartwioną, mocno wstrząśniętą twarz. Zupełnie inną niż twarz sympatycznej i wyluzowanej seniorki, jaką zazwyczaj okazywała światu. Kiedy zajął miejsce przy stoliku babcia poważnie spojrzała mu w oczy, jakby zastanawiając się nad doborem słów. W końcu najwyraźniej postanowiła pójść bezpośrednio do celu. - Allison nie żyje. Została zamordowana. Przez chwilę musiał zebrać myśli aby pojąć o jaką Allison chodzi babci. Allison Oubre. Drugą żonę jego taty. Jego macochę. Dobrze, że siedział, bo wiadomość o mało nie wyrwała mu podłogi spod nóg. - W mieście mówią, że ranny został też pan David Bianco. Tata twojej przyjaciółki. Nie wiem jak poważnie. Próbowaliśmy się z tobą skontaktować wcześniej, ale nie wiedzieliśmy gdzie jesteś. Wszyscy odchodziliśmy od zmysłów. Bart poczuł, jak znów może oddychać. Przez chwilę czuł się tak, jakby ktoś zabrał mu całe powietrze i przytrzymał gardło w niewidzialnym, bardzo silnym uścisku. Babcia przytuliła go bardzo, bardzo mocno. - Bardzo mi przykro, skarbie. Jak chcesz, to możesz płakać. WIKWAYA i DARYLL SINGELTONOWIE Stary Anton Macrum był słownym człowiekiem. Gdy tylko byli gotowi zabrał ich do swojego rozklekotanego forda i ruszyli drogą w dół, ku miasteczku Twin Oaks. Anton prowadził w milczeniu, więc i oni nie inicjowali rozmowy. Gdy mijali rodzinny pensjonat, którym nie wiadomo, kto się teraz zajmował jak i co się stało z jego jedynym klientem - Gunnem, spojrzeli odruchowo w stronę swojego, bądź co bądź, domu. Samochód Gunna stał na parkingu dla klientów. Poza tym zazwyczaj pełen pojazdów parkingj na kilkanascie aut był pusty. - Uwaga! - głos Macruma i gwałtowny pisk hamulców, oderwał uwagę rodzeństwa od "Niedźwiedzia i Sowy". Z naprzeciwka wyskoczył na nich z wielką prędkością jakiś samochód. Szedł na czołówkę i tylko desperacki manewr Antona spowodował, że uniknęli zderzenia. Kierowca drugiego auta też odbił w bok. Anton stracił panowanie nad samochodem, i zjechali do przydrożnego rowu. Szarpnęło nimi. Macrum uderzył głową w kierownicę, włączając klakson. Wii poczuła, jak pas napina się gwałtownie boleśnie naciskając na dopiero co opatrzoną ranę. Ból był przeraźliwy. Jakby ktoś wbijał jej paluchy pomiędzy szwy. Tak paskudny, że na chwilę straciła przytomność. Daryll poleciał do przodu, przytrzymał się rękami i wyszedł z kolizji najbardziej nienaruszony. Dźwięk klaksonu przecinał powietrze, póki głowa Antona Macruma nie zsunęła się z kierownicy i nie zwisła bezwładnie. Wii ujrzała krew spływającą z czoła starszego mężczyzny skapującą na podłogę. Ford Macruma wjechał w przydrożną skarpę, podobnie jak kilka dni temu auto prowadzone przez Wikvayę. Silnik zgasł, maska była rozbita i dymiła, zapewne piasek i skały załatwiły ważne części. Daryll wyszedł pierwszy. Upewnił się, że siostra jest cała i dopiero wtedy zauważył, że ten samochód, który spowodował kolizję, zjechał z drogi i wbił się w drzewo jakieś dwadzieścia kroków od nich. Drzwi do niego otworzyły się i stanął w nich … szeryf Hale. Nie miał munduru, a jego twarz pokrywała krew, ale Daryll poznałby go od razu. Hale wyprostował się. W ręku trzymał pistolet. Rozejrzał się wokół, potrząsając głową, jak dzikie zwierzę i znieruchomiał. Jego spojrzenie zatrzymało się na rozbitym samochodzie Macruma i na stojącym przy nim Daryllu. MARK FITZGERALD Mark miał dość bezczynności. Wziął sprawy w swoje ręce. W pokoju hotelowym miał telefon i postanowił z niego skorzystać. Jako pierwszy wybrał numer pensjonatu "Niedźwiedź i sowa", który znalazł w lokalnej książce telefonicznej. Nikt jednak nie odebrał. Drugi wybrany numer Barta Spineliego też odpowiedział ciszą. Zadzwonił więc do domu pogrzebowego, ale jakaś młoda kobieta poinformowała go, że akurat nikogo z rodziny właściciela nie ma na miejscu, w związku z ważnymi sprawami rodzinnymi. No tak. To było oczywiste. Żona właściciela, macocha Barta została dzisiaj zamordowana. Pewnie wszyscy latają teraz rozwaleni na kawałki. Zostały mu dwa telefony. Do Bianco i do tego matoła, Chase'a. Ten mięśniak mógł poczekać. Zresztą, nie wiadomo czy był w domu. W końcu wczoraj zabito mu ojca. Ojciec! Właśnie. A może jego rodzice coś wiedzieli o sprawie Macrumów i tych wydarzeń sprzed dwudziestu paru laty. W końcu jego mama była siostrą biednej Lucy Bredock. Była z domu Bredock. Został jeden telefon. Odszukał numer do mieszkania rodziny Bianco i wystukał go na guzikach aparatu. ANASTASIA BIANCO Matka była w szoku, ale posłuchała Anastasii i pojechała do szpitala. To dało czas dziewczynie do ponownego przeszukania gabinetu ojca. Te same papiery, niedokończony artykuł w maszynie do pisania, notatki. Przestudiowała dokładnie oba dokumenty. Nic konkretnego. Żadnych nowych informacji. Typowe, całkiem ciekawe i celne spostrzeżenia jej taty na sprawę "nożownika z Twin Oaks". Ciekawe, ale zupełnie pomijające jakże prawdopodobny wątek paranormalny. I mały dyktafon, na który trafiła gdy już zaczęła tracić nadzieję. Mała taśma nadal tkwiła w pudełku. Włączyła go, ale nic nie było, poza szumem. Przewinęła kawałek wstecz. Usłyszała głos ojca, dość niewyraźny, ale rozpoznawalny. - Przemyślę to i dam panu znać. - Dobrze. Cieszy mnie to spotkanie. Głos, który odpowiedział jej ojcu należał do mężczyzny. Tyle tylko mogła na ten temat powiedzieć. Przewinęła taśmę na sam początek. Szum samochodów w tle. Jakieś krzyczące dziecko. Odgłosy ulicy. Gdzieś daleko, ale słyszalnie grało radio. Szum oddechu i kroków. - Cieszę się, że pan się zjawił, panie Bianco - ten sam męski głos co wcześniej. - Nie pożałuje pan. - Mam nadzieję. Kim pan jest? Czemu pan węszy przy tej sprawie? - Jack Gunn. Prywatny detektyw. Proszę. To moja licencja. Może pan sprawdzić. - Czego pan chce? - głos jej ojca po dłuższej chwili. - Szukam odpowiedzi. Chodzi mi o sprawę zabójstwa Lucy Bredock. - Policja już dawno temu zamknęła ten temat. - Ale mój klient zapłacił mi, abym wyjaśnił wszelkie wątpliwości. Nie jest przekonany co do winy Billa Macruma. I do tego, że on zaginął. - Nie wiem skąd takie przypuszczenia, panie Gunn. Kto pana wynajął. - Davidzie - głos mężczyzny stał się wyraźnie bardziej ironiczny. - Doskonale pan wie, jako dziennikarz, że nie zdradza się tożsamości klientów. Podobnie jak pan, nie zdradza swoich informatorów. Takie są zasady naszych zawodów. - Ta sprawa już dawno temu została zapomniana. - Wręcz przeciwnie. Nie sądzi pan, że to, co dzieje się teraz w Twin Oaks jest bardzo powiązane z tym, co działo się przed dwudziestoma dwoma laty. Że ktoś uderza w osoby, które przyczyniły się do zaocznego skazania Billa Macruma i w ich rodziny. - Co pan sugeruje, panie Gunn. - Oh. Davidzie. Obaj dobrze wiemy, co się wydarzyło tej nocy, gdy zniknął Bill Macrum. I dobrze wiemy, jaką odegrałeś w tym rolę. - Co pan insynuuje, panie Gunn - głos ojca zdradzał podenerwowanie. - Ty mi powiedz, Davidzie. Nie poznajesz mnie? Naprawdę, aż tak bardzo zmieniłem się przez te wszystkie lata? - Nie! To nie możesz ….. Potem nagranie urwało się. Czy raczej zostało zagłuszone przez szum jakiegoś dużego silnika. - Skarbie, jesteś? - to był głos matki. Wróciła znacznie szybciej, niż Ann sądziła. - Jestem tylko na chwilę. To wariactwo, wiesz - słyszała, jak matka trajkocze gdzieś w przedpokoju. - Nie uwierzysz, ale oni podejrzewają Davida, że to zrobił. Że zaatakował nożem tę biedną Oubre. Pozwolili mi z nim chwilę porozmawiać. Wpadłam tylko na moment, zrobię kanapki, te co lubi i wracam do szpitala. Muszę wybić z głowy policjantom te niedorzeczności. Twój tata, skarbie, przecież nie skrzywdziłby nawet muchy. Jesteś tam? - Jestem, jestem. - Pomóż mi z tymi kanapkami. Ruszyła, kiedy zadzwonił telefon. - Odbierzesz, skarbie. Podeszła do aparatu zawieszonego na korytarzu. Mama była w kuchni i kręciła się przy lodówce. Uśmiechnęła się do Ann, ale był to wyjątkowo wymęczony i przestraszony uśmiech. Potem podeszła do okna i opuściła rolety. Zapewne jacyś sąsiedzi już dowiedzieli się o tym, w co zamieszany był tata Anastasi i matka nie chciała, aby zaglądali w ich życie. Metaforycznie i dosłownie. Dzwonek zadzwonił po raz drugi i Ann podniosła słuchawkę. - Dzień dobry. - Przyjemny, młody, męski głos zabrzmiał w aparacie. - Mówi Mark Fitzgerald. Czy zastałem Anastasię Bianco? To był Mark. Syn burmistrza i osoba, która domyśliła się prawdy razem z innymi. Nagły przypływ odwagi pozwolił Ann wykrztusić: - To ja Mark. Cześć. - Słuchaj … Ale co chciał powiedzieć Mark Anastasia już się nie dowiedziała. Matka, do tej pory zwrócona do niej plecami, teraz odwróciła się twarzą. I na oczach zszokowanej Anastasii twarz jej matki zmieniła się. Kości policzkowe wydłużyły się, pokryły szczeciną, futrem. Ręce wydłużyły a palce zmieniły w szpony. Wszystko to trwało dosłownie mgnienie oka. - Zdychaj Bredock! - z gardła wydobył się potworny krzyk, który na pewno nie był krzykiem matki. - Wilk tu jest! - wrzasnęła Ann w przerażeniu i rzuciła się do panicznej ucieczki. Słuchawka wypadła z jej ręki i zawisła na kablu. A stojący po drugiej stronie Mark mógł słyszeć tylko przeraźliwe wrzaski. MARK FITZGERALD Ktoś odebrał i Mark, jak należy przedstawił się. - Dzień dobry. Mówi Mark Fitzgerald. Czy zastałem Anastasię Bianco? Przez chwilę po drugiej stronie nikt się nie odezwał, ale po chwili Mark usłyszał nieśmiały głos. - To ja Mark. Cześć. - Słuchaj … - zaczął jej wyjaśniać plany spotkania, ale wydarzyło się coś nietypowego i strasznego. - Zdychaj Bredock! - męski głos zaryczał gdzieś po drugiej stronie, niezbyt daleko. - Wilk tu jest! - wrzask Ann był na granicy paniki. Tupot nóg. Krzyki. Jakiś wrzask. Ryk. Łoskot. Tylko tyle, czy aż tyle słyszał teraz Mark przez nie odłożoną właściwie słuchawkę. - Ana! Ana! - Mark złapał się na tym, że nawołuje dziewczynę. Ale ta, z jakiś powodów - wręcz oczywistych powodów - nie odpowiadała. Mark orientował się, gdzie mieszkają Bianco. Hotel "Old Oak" leżał niedaleko tego miejsca, niecałe pół mili. Bał się jednak, że Wilkowi wystarczy kilka chwil, aby zrobić z Ann to, co zrobił z wieloma innymi ludźmi w miasteczku. Serce dudniło mu jak szalone. BRYAN CHASE Miał rację. Był zbyt młody, aby udźwignąć ciężar wydarzeń. I zbyt młody, by pić jak Frank. Alkohol jednak pomagał. Pozwolił otumanionemu umysłowi zapomnieć, chociaż przez chwilę, o tym całym gównie w jakim tonął Bryan. Nawet nie wiedział kiedy zasnął na kanapie. Jak stary, zabity ojciec. Obudził go dzwonek do drzwi. Głowa bolała go, jak cholera. W gardle czuł suchość, a z ust dawało mu, jakby coś zdechło. Spojrzał na zegarek wiszący na ścianie. Niecały kwadrans po ósmej. Zaspał do szkoły. Jebał to pies! Ktoś znów zadzwonił. Mocno. Natarczywie. Bryan miał ochotę wywalić mu lepę na ryj. Dzwonek wbijał w przez uczy długie gwoździe prosto w jego skacowany mózg. - Chase. Musimy pogadać. Wstał, podszedł do drzwi i wyjrzał przez wizjer. Dwóch facetów. Nie znał ich, ale wyglądali na gliny czy kogoś takiego. Otworzył drzwi. Weszli do środka i od razu poczuł, że nie są gliniarzami, i że ma problemy. Jeden z nich nosił przy boku kaburę z pistoletem. Drugi wyglądał na byłego boksera, takiego, który kilka razy dostał po nosie. - Słuchaj młody. - Ten z bronią od razu przeszedł do rzeczy. - Wiemy, że bujałeś się z Deanem i Danielem. Opowiadali o tobie. Młody, ale łepski koleś. Tak nawijali. Można na nim polegać. Tak gadali. A teraz obaj zniknęli. Ale nim zniknęli dostali od naszego szefa sporo ciekawych cukierasów. Naprawdę sporo. Wiesz może, gdzie mogą być. Dean i Daniel, albo cukierki? Jeśli nam pomożesz, my pomożemy tobie. - Szef wie o twoim sztarym. I ma dobrych szpeców od prawa. Powiesz nam to wszystkim szę nam opłasi. Bokser śmiesznie zaciągał, ale jego spojrzenie nie było śmieszne. Raczej wredne, paskudne i zimne. |
15-09-2022, 08:47 | #162 |
Reputacja: 1 | SINGLETONS vs GLEN HALE cz.I
|
15-09-2022, 10:31 | #163 |
Reputacja: 1 | SINGLETONS vs GLEN HALE cz.II Daryll przy dotknięciu ramienia siostry mógł wręcz wyczuć jak jej oszalałe ze strachu serce spowalnia swój rytm i przestaje pompować w tętnice nadmiarową krew. Dziewczyna spojrzała na brata, a z kącików oczu pociekły jej łzy. Nie chciała żeby to widział, więc szybko obróciła głowę w stronę Macruma. Wtedy poczuła uporczywy ból głowy, wynikających najprawdopodobniej z nagłych zmian ciśnienia i opadającego szoku. Przymknęła oczy żeby chociaż na chwilę, odrobinę, odgrodzić się od mrożącej krew w żyłach sytuacji i skinęła bratu głową. Czuła się za słaba, żeby mówić i cieszyła się, że nie jest w stanie go o tym poinformować. Opierając się o burtę samochodu po raz kolejny zajrzała do środka pojazdu. Tym razem już niczego nie szukała, jedynie sprawdzała stan poszkodowanego. Na ile potrafiła obejrzała go dokładnie, lekko zmacała jego sylwetkę szukając nienaturalnych wybrzuszeń lub wgłębień i dopiero, gdy miała pewność, że Anton nie ma uszkodzeń mechanicznych na linii kręgosłupa postanowiła unieść mu głowę żeby sprawdzić czy oddycha. W czasie, kiedy Wii upewniała się, czy kierowca żyje, Hale dokuśtykał do parkingu i skierował się w stronę samochodu Gunna.
__________________ "Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania." |
18-09-2022, 13:34 | #164 |
Northman Reputacja: 1 | Bart nie mógł zebrać myśli, bo zbyt wiele pędziło na oślep przez głowę. Każda dzika i nieokiełznana w inną stronę. Usiadł w fotelu niemal zapadając się w nim jak jakby wpadał w studnie bez dna. Zakrył oczy zaciśniętymi kułakami pieści. Przecież tak się starał! Ostrzegał ją! I był u szamana! Przecież to nie miało tak być! Miał ochronić bliskich… Kiedy szok i adrenalina zaczęły ustępować zakradającej się rozpaczy, której pierwszymi krokami były obrazy wspomnień Allison, Bart wyrwał się z kleszczy miękkiego oparcia skórzanego bujaka wymoszczonego jak przytulne gniazdo wełnianym kocem. Stanął na równych nogach i odrywając ręce od twarzy zabrał z nimi pierwsze napływające łzy. - Nie babciu! Nie będę płakał. Będzie na to czas. Zresztą… - spojrzał na staruszkę, jakby to on był rozumiejącym wszystko co widoczne i niewidoczne, a ona małą dziewczynką. Chciał dokończyć, że bestia żeruje na rozpaczy, cierpieniu i chęci zemsty. Że, to jej życia nie wróci. Że teraz trzeba ratować innych. Staruszka mogłaby pomyśleć, że wnuczkowi ze stresu odkleiła się piąta klepka. On z kolei patrzył na nią z rosnącą nadzieją, że to co przyszło mu do głowy mogło mieć sens. - …przyprowadzę do ciebie Josepha i Britney. Ojciec na pewno miał ręce pełne roboty. Zawsze rzucał się w wir zajęć, aby tylko nie zatrzymywać się i dać złapać rzeczywistości. Tak było ze śmiercią dziadka. Czy tym razem było podobnie? Bart nie miał zamiaru wypominać mu czegokolwiek. Nick na pewno zdawał sobie sprawę, że to nie zbieg okoliczności. Może nawet Allison zdążyła mu powiedzieć prawdę o niepełnosprawnym Macrumie. Myśli zwrócił w kierunku porady szamana, aby zebrać młodzież i zawieść do rezerwatu. Póki bestia miała kogo zabijać, nie było na to za późno. Wsiadł w auto i ruszył w stronę pierwszego z domów zamieszanych we wszystko znajomych, który był po drodze. Kiedy wszystkich powiadomi, zabierze przed wyjazdem do Indian swoje rodzeństwo do babci.
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 18-09-2022 o 13:37. |
19-09-2022, 10:44 | #165 |
INNA Reputacja: 1 | Znalezisko w gabinecie sprawiło, że Ann na chwilę przystanęła w zamyśleniu. Czyli ten Jack Gunn, to był ktoś, kto był, być może, świadkiem tego zajścia? Niby mógłby to być sam Billy, ale z tego co Ann zdążyła się dowiedzieć, syn Macrumów był nieco zacofany umysłowo, zaś Jack zdawał się być raczej osobą bardzo ogarniętą, myślącą i w sumie, nie był chyba jakiś dziwny w swych zachowaniach. Co prawda prowadzenie śledztwa na temat własnej śmierci byłoby dziwne i wręcz niedorzeczne, więc kto jeszcze mógł to być?
__________________ Discord podany w profilu |
19-09-2022, 22:34 | #166 |
Interlokutor-Degenerat Reputacja: 1 |
|
21-09-2022, 14:02 | #167 |
Administrator Reputacja: 1 | Mark w szachy nie grywał, ale powiedzenie 'refleks szachisty' było mu znane - ze słyszenia. Jego pasją, na szczęście, był football, a tym sporcie ktoś bez refleksu na boisku by się nie utrzymał. Rzucił słuchawkę i wybiegł z pokoju. - Musimy jechać! - krzyknął do swego 'cienia'. - Niedaleko! Nie wdawał się w tłumaczenia, bo gdyby powiedział choćby słowo o Wilku, Powell przywiązałby go do krzesła i zamknąłby, na wszelki wypadek, drzwi pokoju na klucz. Zbiegli po schodach, przyciągając uwagę gości i dziennikarzy. Powell okazał się dobrze wysportowany i spokojnie dotrzymywał tempa sprawnemu Markowi. Obrotowe, ciężkie drzwi zatrzymały ich na chwilę. A potem był sprint w dół urokliwej uliczki, obsadzonej kasztanowcami. Tą trasą codziennie Mark jeździł do szkoły. Samochód stał kawałek dalej, na parkingu przed hotelem. Pytanie, czy bardziej opłacało się im go odpalać, czy dalej pędzić co sił w nogach korzystając ze skrótu przez podwórka. Może drogą dobiegliby szybciej, ale zapewne dotarliby do celu zdyszani, i bez sił. Ale było inne wyjście. - Do domu Bianco, tego dziennikarza! - powiedział Mark. - Na skróty będzie szybciej! Nie czekając na odpowiedź ruszył biegiem, gotów w razie konieczności sforsować kilka płotów. Popędzili. Mark prowadził, bo najwyraźniej Powell nie znał tak dobrze miasteczka, jak on. Ale dawał radę. Pierwszy płot, wąska przestrzeń między dwoma płotami, mała uliczka, przebiegnięcie tuż przed maską jadącego, na szczęście wolno, samochodu. Kolejna ulica, dwa kolejne płoty, szaleńcze zbiegnięcie z niewysokiej ale dość stromej skarpy, druciana siatka, alejka w parku, dwumetrowy mur, jakieś podwórze gdzie pogonił ich podenerwowany pies, kolejna ulica - ta właściwa. Teraz sprint w dół, pustą alejką, aż do numeru, pod którym mieszkali Bianco. Chyba. Mark miał nadzieję, że dobrze zapamiętał numer, bo domy na tej ulicy wyglądały niemal identycznie. Spadziste dachy, podobny kolor elewacji, niemal takie same galeryjki i werandy. Typowa zabudowa "amerykańskiego, prowincjonalnego snu" w Twin Oaks. Powell był tuż za nim, lekko zdyszany i spocony, podobnie jak i Mark. To był dobry zawodnik Mark sięgnął po latarkę. Zapalił ją i podszedł do drzwi. - Amy! - krzyknął na całe gardło, nie zastanawiając się nawet nad tym, że może zwrócić na siebie uwagę Bestii. A potem nacisnął klamkę, chociaż do środka nie zamierzał jeszcze wchodzić. - Możliwe, że w dziewczynę ktoś zaatakował... - powiedział do Powella. I pchnął drzwi, by otworzyć je na całą szerokość. |
26-09-2022, 16:32 | #168 |
Reputacja: 1 | WIKWAYA i DARYLL SINGELTONOWIE Samochód prowadzony przez Hale'a pędził na nich. Prosto na rupiecia, w którym nadal spoczywał Anton Macrum. Daryll, podtrzymując siostrę, zniknął między drzewami dosłownie w ostatniej chwili. Nie mieli czasu ratować starszego mężczyzny. Szeryf uderzył w forda Macruma. Byli dosłownie o kilka metrów dalej, między drzewami, ale huk i metaliczny łoskot rozdarł im uszy. Potworne uderzenie samochodu o samochód. Metalu o metal. Trzask pękającego szkła. Odruchowo zatrzymali się. Podejście było na tyle strome, że dla rannej Wii, nawet z pomocą brata, wgramolenie się na nie było nie lada zadaniem. Widzieli wraki samochodu. Widzieli idącego chwiejnym krokiem Gunna. Mała sylwetka, wyraźnie ranny próbował zbliżyć się do miejsca wypadku. Upadł w połowie drogi, na szarym asfalcie przy pensjonacie "Sowa i Niedźwiedź". Słyszeli i widzieli radiowozy pędzące serpentyną drogi w stronę pensjonatu. I ujrzeli drzwi samochodu Gunna otwierające się z wolna. Wyszedł przez nie szeryf Hale. Niczym upiorna istota. Z całą twarzą zalaną krwią, z całą ręką zalaną krwią. Ranny, pokiereszowany, ale żywy. Podobnie jak rodzeństwo wybrał drogę w las. Po skarpie, która okazała się zbyt trudna dla Wii, mimo że podejście nie było zbyt długie ani zbyt strome. Wzrok zakrwawionego szeryfa podążył w stronę rodzeństwa. Hale dostrzegł ich. Pochylił się sięgając po jakiś kawałek metalu - doskonała broń improwizowana i ruszył w ich stronę. Najlepszym, najłagodniejszym odejściem dobrze wybranym przez Darylla. Szeryf zrobił jednak dwa kroki i zawahał się. A potem odbił w bok, z zamiarem ominięcia rodzeństwa i zapewne, ucieczki w las. Samochody policyjne będą tutaj za co najwyżej pół minuty. I wtedy usłyszeli śmiech. Hale śmiał się jak ktoś, kto zupełnie postradał zmysły. Śmiał się i krzyczał coś bełkotliwie do siebie, jakby prowadził z kimś dialog. Uciekał niczym oszalałe monstrum, kierując się w góry, jakby z każdym krokiem odzyskiwał siły, zamiast je tracić. Gdzieś,z wraku forda Macruma i wbitego weń samochodu Gunna Wii i Daryl usłyszeli słaby krzyk. To był Anton Macrum. Żył. Ujrzeli też coś jeszcze. Płomienie tańczące na samochodach. Coś w którymś z wraków zapaliło się zapewne w wyniku zderzenia. ANASTASIA BIANCO Zaczęła uciekać. Uciekać przed własną matką czy raczej tym, czym stała się na jej oczach. Wykorzystując przewagę wbiegła po schodach, a stworzenie popędziło za nią na złamanie karku. Zdążyła zatrzasnąć bestii drzwi tuż przed nosem. Szpony, wielkie i wyglądające na zabójcze, przebiły się przez drewno kilkoma uderzeniami. Ale to wystarczyło Anastasi aby dopaść do okna w jej pokoju i otworzyć je na całą szerokość wpuszczając nie tylko świeże powietrze, ale przede wszystkim promienie słoneczne. - Zdychaj Bredock! - To nie był głos matki. To był głos kogoś złego. Straszny. Gardłowy. Ani głos zwierzęcia, ani człowieka. Jakaś dziwna mieszanka obu. Potworny i powodujący, że serce Anastasi o mało nie wyskoczyło z piersi. Była już prawie na dachu, gdy potwór sforsował drzwi. Coś uderzyło ją w nogę. Nieopisany ból szarpnął jej ciałem, wgryzł się aż do kości. Krzyknęła. Siła ciosu była tak duża, że pchnęła kruche ciało młodej Bianco w przód. Straciła równowagę i poleciała z dachu na ziemię. Pierwsze piętro. Niewysoko. Okna z jej pokoju wychodziły na ogród nie na ulicę. Mały, zastawiony parkanem. Ogród w którym często spędzali czas z rodziną. Grill, czasami jacyś znajomi rodziców (bo przecież nie jej). Pech chciał, że pod dachem, tam gdzie wychodziło okno z pokoju Ann nie było trawnika tylko wylewka. I właśnie w ten beton uderzyła głową. Miała wrażenie, że ktoś kopnął ją w czaszkę, z siłą, która pchnęła nieszczęsną, przerażoną Anastasię w ciemność. MARK FITZGERALD Mark pchnął drzwi z siłą napędzaną jeszcze adrenaliną. Zobaczył korytarz, zobaczył wiszącą słuchawkę naściennego telefonu, zobaczył szafkę na buty i ozdoby na ścianach, zobaczył schody. I wtedy ujrzał Wilka. Znany mu przeciwnik zeskakiwał ze schodów prowadzących na piętro. Czarny kształt, jakby w pelerynie, z charakterystycznym łbem czy też maską na głowie. Światło latarki uderzyło w Wilka. Mark sam dziwił się swojemu opanowaniu. Ale jeszcze bardziej zdziwiła go reakcja potwora. Z gardła Wilka wydobył się wrzask. Nieludzki. Straszliwy. Okrutny. - Zdychaj Bredock! Zdychaj! Nie zważając ani na światło słoneczne ani na latarkę Wilk runął w stronę Marka. Huk dwóch wystrzałów oddanych tuż nad głową młodego Fitzgeralda oszołomił go na krótką chwilę. W mózgu strzały brzmiały niczym wybuch bomby. Powell był dobry. Skuteczny. Reagował jak doskonały ochroniarz. Bez wahania posłał dwa pociski prosto w skaczącego Wilka. Potwór upadł na ziemię, dwa kroki od schodów. Ale tuż po tym, jak zderzył się z miękką wykładziną w korytarzu, Wilk zmienił się w panią Bianco. Kobieta leżała z głową przy ostatnim stopniu próbując złapać oddech. Z jej ust wydobył się przeraźliwy, bolesny jęk. Powell zamarł. Opuścił broń i ostrożnie podszedł do leżącej gotów zareagować gdyby ta znów próbowała ataku. - Kurwa - rzucił ochroniarz już mniej profesjonalnie. - Widziałeś. Ona miała maskę i nóż. Kurwa. Dzwoń po pogotowie! BRYAN CHASE Goście nie byli, jak się tego obawiał, zbyt upierdliwi. Wysłuchali, co miał do powiedzenia, a potem - ten bardziej wygadany - uśmiechnął się krzywo. - Dobra … - zaczął, ale zmrużył śmiesznie oczy i czoło wsłuchując się w odgłosy dobiegające gdzieś z zewnątrz. Wycie. Policyjne syreny. Co najmniej dwie, może i trzy jednostki. Zbliżały się. Oba zbiry zamarły. Wsłuchani w zbliżające się syreny stawali się coraz bardziej nerwowi. Ulżyło im, gdy odgłosy radiowozów zaczęły się oddalać. Jak ocenił to Bryan, świnie musiały śmigać gdzieś w stronę gór, pensjonatu Singeltonów. Na wspomnienie wybijanych szyb i radosnej mordy rudego Todda zrobiło mu się nieco smutno. - Dobsza … - tym razem postanowił gadać "bokser", dziwnie zaciągający słowa. - Damy szy szpokój terasz. Masz tu mój telefon - podał mu kartonik z imieniem John O'Driscoll, usługi windykacyjne i numerem telefonu. - Szefowi zaleszy. Jak ty szobie czosz przypomisz, dżwoń. Nie poszałujesz. Potem wyszli zostawiając Bryana z jego własnymi myślami. Nie na długo. Bo po chwili wizytę złożył mu nie kto inny, jak Bart Spinelli. Z propozycją, którą Bryan mógł przyjąć lub odrzucić. BART SPINELLI Czuł się odpowiedzialny. Odpowiedzialny, jak nigdy wcześniej w życiu się nie czuł. Coś się zmieniło. W nim. W jego myślach, sercu, w duszy. Te trudne czasy budziły w nim … kogo? Bohatera? Mistyka? Lidera? Czy ten wrodzony luz pozwalał mu spojrzeć na wszystko z odpowiedniej, niedostępnej dla wielu innych perspektywy, czy też po prostu … wydoroślał? Pierwszy na drodze jego karawan-mobilu był Bryan Chase. Jadąc w kierunku warsztatu samochodowego musiał ustąpić miejsca kilku pędzącym co sił w stronę gór pojazdom policyjnym. Może w innym przypadku zainteresowałoby go bardziej to niezwykłe poruszenie, jednak teraz, gdy Twin Oaks przeżywało prawdziwą "czarną" czy też raczej "krwawą serię", Bart poczekał aż samochody miną go i pojechał dalej, w wybranym wcześniej kierunku. Kiedy podjeżdżał pod adres zobaczył dwóch podejrzanych typków, którzy wsiadali do wypasionego samochodu. Jednego z nich Bart znał. Typ pracował dla szemranych ludzi z Twin Oaks. Kiedyś dopytywał o warunki kremacji ciała u ojca. Chyba chodziło o coś więcej, niż zwyczajny pogrzeb. I chyba ojciec odmówił. Typki odjechali i po chwili mógł, z Bryanem lub też sam, jechać pod drugi z adresów. Mieszkanie państwa Bianco. Do Ann. * * * (Uwaga - jako, że nie wiemy, czy Bryan pojedzie z Bartem, zakładamy że pojechali dalej obaj, jeśli nie - kolejny odpis jest z pominięciem Bryana Chase'a) BART SPINELI, BRYAN CHASE, MARK FITZGERALD Bart podjechał pod dom Anastasi Bianco w tym samym czasie, w którym Powell otworzył ogień znad głowy oszołomionego Marka. Gdy Bart zatrzymał samochód przy krawężniku zobaczył syna burmistrza, który trzymał się za uszy i patrzył do domu państwa Bianco z rosnącym przerażeniem. Bart i Bryan wysiedli z samochodu i popędzili w stronę kolegi słysząc, jak ktoś z głębi mieszkania państwa Bianco, krzyczy. - Niech ktoś dzwoni na alarmowy! Szybko! Ona jeszcze żyje! Powoli, z mieszkań dookoła wyglądali zaniepokojeni sąsiedzi. Mark otrząsnął się z chwilowego oszołomienia.
__________________ "Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie." |
01-10-2022, 14:37 | #169 |
Reputacja: 1 | Singeltonowie All In One To jakiś niekończący się koszmar, pomyślał Daryll najpierw przyglądając się jak samochód Gunna wbija się w forda pana Macruma a potem ciężko ranny szeryf, wbrew wszelkim prawom biologii i fizyki wytacza się z wraku. Od kurczowego ściskania rękojeści siekiery chłopakowi zrobiły się odciski i pęcherze na dłoni, ale nie czuł bólu, co najwyżej strach i zwierzęcą determinację by przetrwać ten horror, ochronić siebie i siostrę przed mordercą w mundurze. O ile dźwięk zbliżających się syren przynosił nadzieję i ulgę, tak obłąkańczy śmiech Hale’a szokował i przerażał, Singelton miał wrażenie, jakby trafił w sam środek starego filmu o Frankensteinie, policjant zachowywał się jak znienawidzone, wzgardzone przez świat monstrum, które próbuje uciec przed ludzką podłością i uprzedzeniami. Daryll chętnie by dołączył do rozjuszonego tłumu wieśniaków z widłami (lub gliniarzy z giwerami), sekundy dzieliły go by rzucił się za potworem w pogoń i obezwładnił ciosem siekiery, ale wtedy usłyszał krzyk pana Antona, z jego samochodu wydobywały się płomienie. Rachunek był prosty. Glen Hale tak czy inaczej za chwilę zostanie złapany, w takim stanie nie da rady uciec mundurowym, jeśli jednak nikt nie pomoże Macrumowi, staruszek spłonie żywcem. Daryll przełykając ślinę, spojrzał na siostrę.
__________________ "Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania." |
03-10-2022, 04:08 | #170 |
Northman Reputacja: 1 | Post wspólny Huk wystrzału przed domem Bianco był charakterystyczny, ale jakby obcy. Wszyscy mieszkańcy miasteczka doskonale rozróżniali takie dźwięki. Pobliskie lasy w sezonie łowieckim rozbrzmiewały od wschodu do zachodu słońca niesioną przez górskie grzbiety i przełęcze przebrzmiewającą echem symfonią okazjonalnych luf sztucerów i dużego kalibru pistoletów na dużego zwierza lub śrutu na kojoty i ptaki. Teraz jednak, w miejskim gąszczu ulic i domów, strzał z bliska brzmiał jak wybuch armaty. Markowi dzwoniło w uszach, ale nie na tyle, by nie mógł usłyszeć głosu Powella. I nie na tyle oszołomiony, by nie móc poinformować nowo przybyłych o tym, co się stało. - Matka Any zamieniła się w Wilka - powiedział, po czym ruszył do telefonu. Skoro pani Bianco jeszcze żyła, to potrzebny był lekarz. I policja. - Ło kurwa, co się tu dzieje… - wtrącił Bryan. Więc tak mogła zginąć Allison. Pomyślał Bart. Ona lub ojciec Any zmienił się… stał oszołomiony. W tym samym momencie Powell próbował powstrzymać krwawienie pani Bianco, korzystając ze swoich dłoni. - Jak wezwiesz pomoc zobacz, czy w łazience nie ma apteczki i bandaży lub szybko znajdź jakieś szmaty. Muszę powstrzymać upływ krwi. Mówił spokojnie, ale widać było, że jest spanikowany. Rozglądał się za nożem, którego nigdzie nie było. W oczach ochroniarza narastała panika - w końcu, jak się okazało, strzelił do nieuzbrojonej kobiety. - Ani słowa nikomu o masce... - Mark powiedział cicho do Powella. - Zobaczę, czy coś znajdę... Ana! Gdzie jesteś? Odpowiedziała mu cisza. Z korytarza widział też powoli podchodzących sąsiadów. Byli zaniepokojeni i wyraźnie podekscytowani. Krzyk Marka pobudził Spineliego do działania. Wbiegł do domu Any zobaczyć czy dziewczyna przeżyła spotkanie z Bestią, lub czy są inne ofiary. Po drodze rozglądał się w poszukiwaniu maski lub noża. Ani jednego, ani drugiego nie widział. Zajrzał na piętro znajdując bez trudu rozwalone w drzazgi drzwi. To był pokój Anastasi. Niby Bart nie był przekonany, jak sobie wyobrazić pokój dziewczyny, ale w końcu mógł go zobaczyć na własne oczy i chyba nawet do niej pasował. Kolor ścian był szaro-niebieski, stonowany i zdawał się być smutny. Po lewej stronie od wejścia umiejscowione było łóżko, które po swojej lewej jak i prawej stronie miało nocną szafkę koloru białego. Łóżko było nawet spore, jak na nastolatkę, ładnie pościelone i zakryte narzutą, która jednak w okolicach, gdzie zwykle trzyma się nogi, była pognieciona. Na podłogę zrzucona była torba Any, która raczej rzadko się z nią rozstawała, podobnie jak z aparatem fotograficznym, ale tego na pierwszy rzut oka Bart nie widział. Za drzwiami wejściowymi znajdowała się duża, biała szafa z lustrem. Po prawej stronie były uchylone drzwi do małej łazienki, po lewej i na wprost było okno. To jedno okno przed jego oczami było uchylone, dojrzał również krew na jego białym parapecie. Rozbryzg, zaciek, spływający niczym świeżo wylany sok z malin. Ale sokiem z malin to, co spływało nie było. Bart bez trudu, doświadczony pracą w zakładzie pogrzebowym, potrafił rozpoznać krew. Wyjrzał przez okno i zobaczył leżącą na dole Ann. Wtedy schodami na złamanie karku, a później na na zewnątrz wybiegł z domu dziennikarza zobaczyć czy dziewczyna żyje. Mark skończył rozmowę, odłożył słuchawkę i spojrzał na agenta. - Niedługo tu będą - powiedział. - Pogotowie - dodał. Rzucił te słowa w przelocie, bo sprawa znalezienia apteczki zdała mu się ważniejsza, niż rozmówki z Powellem. Bart podbiegł do leżącej dziewczyny, zobaczyć czy oddycha. Przyłożył rękę do pulsu, jak to widział niejednokrotnie wcześniej. Przyglądał się w poszukiwaniu źródła krwawienia. Nie starał się podnosić Any, bo mogła mieć uszkodzony kręgosłup i bez noszy, jeśli żyła, mógłby jeszcze pogorszyć jej stan. - Ana! - krzyknął klęcząc obok. - Ana! Nie odpowiadała. Leżała bezwładnie, z zakrwawioną nogą i głową. Bart widząc, że żyje i oddycha, zaczął cucić lekko klepiąc w policzek i krzycząc przy uchu, aby się wybudziła i wróciła do żywych. Po jego nosie zaczęła płynąc łza. Dały się słyszeć ciężkie, zwaliste kroki i niebawem pojawił się również Bryan. Osiłek przez chwilę stał jak wryty, biegając wzrokiem od nieprzytomnej dziewczyny do Spineliego. - Osz kurw… Co tu się… Żyje?! E?! Żyje?! - Chase przyklęknął obok. - Ziomek, potrząchaj nią porządnie, to się wybudzi! - Mogła uszkodzić kręgosłup. - Bart popatrzył na okno na piętrze, z którego wyskoczyła lub wypadła. - No to nie wiem, może trzeba wylać jej wodę na japę - Bryan nie przestawał rzucać pomysłami. - Albo nie wiem no… E! WSTAWAJ! WSTAWAAAAAAJ! Te, ja pójdę znaleźć chyba jakiś telefon i zadzwonić, nie? - Mark zadzwonił. - rzucił nie odrywając wzroku od twarzy Ann. - Wszystko będzie dobrze. Będzie dobrze. - powtarzał. Jedno było pewne jak niepewność jutra. Bart wiedział, że czeka ich walka z demonem. Zamkną bramę między światami lub zginą próbując. Spineli nie odpuści póki bestia nie zostanie zniszczona lub wygnana do piekieł, czy jakiej innej ciemności, z której przylazła. Miał nadzieje, że Squaw z bratem spalili szopę Macrumów, skąd wszystko mogło się zacząć.
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill |