30-08-2021, 17:10 | #11 |
Reputacja: 1 | Po zakończonym apelu progi wiecznie gwarnego szkolnego łącznika w Goverment High School systematycznie pustoszały. Ostatni uczniowie, którzy nie mogli znaleźć sobie już żadnej nowej wymówki przed powrotem do klas właśnie ociężale do nich zmierzali. Przestrzeń oddzielająca gabinety, pracownie i klasy państwowego liceum w Twin Oaks niosła echo oddalających się kroków i przyciszonych rozmów.
__________________ "Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania." |
31-08-2021, 21:53 | #12 |
Reputacja: 1 | WSZYSCY Ciemne chmury, jak można było się spodziewać, przyniosły deszcz i kolejną burzę. Gwałtowną, wczesnojesienną nawałnicę, która przemknęła nad Twin Oaks zmywając ulice deszczówką. Same miasteczko "oberwało" jedynie krawędzią frontu burzowego. Najsilniejsze uderzenie sił natury przyjęły góry leżące jakieś trzydzieści, może czterdzieści mil od Twin Oaks. Deszcz padał niespełna piętnaście minut, a gdy w oddali dalej grzmiało, nad Twin Oaks rozpostarła swój łuk piękna, doskonale widoczna tęcza. - To anioły przyszły po duszę tej biednej dziewczynki - stwierdziła największa dewotka w miasteczku, stara panna Marlene Rice, właścicielka cukierni "Cukiernia Marlene". Kobieta obecnie nie pracowała za ladą, ale niemal codziennie doglądała pracę zatrudnianych przez siebie dziewcząt. WIKVAYA SINGELTON Rozmowa z Dyrektorem była bardzo krótka, ale owocna. Widać było, że pan Bosch też jest myślami daleko i gdy Wi przedłożyła mu swoją prośbę naprędce wyjaśniając pomysł, dyrektor nie krył wzruszenia. I oczywiście dał im "wychodne" nie kwestionując nawet obecność w grupie Spineliego, który wszak do elity szkoły nie należał. Wręcz przeciwnie. Stał po "drugiej stronie" - wśród łobuzów, leserów, dziwaków i dzieciaków sprawiających takie czy inne problemy. Ale młoda Singelton była przygotowana na pytania co do zasadności Barta w grupie, z tym, że - o dziwo - żadne takie pytania nie padły. Wyszli ze szkoły wcześniej niż większość uczniów, a potem poszli do domu Spineliego. Poza Daryllem, którego Tom obiecał doprowadzić do "Niedźwiedzia i sowy". WIKVAYA SINGELTON, BART SPINELI Pogoda nie pokrzyżowała im planów. Planów, które nauczyciele i dyrektor podchwycili ochoczo. To była dość oczywista reakcja na brutalną śmierć koleżanki ze szkoły. Śmierć, która mogła szokować, przerażać i traumatyzować. Śmierć, na którą musieli jakoś odpowiedzieć. I odpowiedzieli, siedząc w miejscówce Barta i racząc się jego ziołem. I wsłuchując w deszcz lejący na zewnątrz i pomruki odległej burzy. Dom pogrzebowy okazał się być pusty, więc mieli go niemal dla siebie. Oczywiście w każdej chwili mogli zostać przyłapani przez rodzinę Spineliego, ale najwyraźniej poza babcią, która nie wtrącała się w sprawy wnuków, nikogo nie było w domu. Kiedy już atmosfera zrobiła się odpowiednio "gęsta" ktoś zepsuł klimat pytaniem. - Myślicie, że trafi tutaj, do waszego zakładu? - Kto? - Mary. I tak jakoś chwila uleciała, poszła w zupełnie inne - rzewnie - nostalgiczne, nieco przyciężkie klimaty. A kiedy ojciec Barta przyszedł do domu, młodzież ewakuowała się pod dom zamordowanej przyjaciółki. Budynek stał w niedużej odległości od lasu, który, niczym jęzor wysuwał się w stronę miasteczka. Dom Mc'Bridgów był nieduży, skromny, raczej z tych biedniejszych, bo rodzinie zamordowanej nie przelewało się. Nieco zaniedbany, nie był jednak ruiną. Pod furtką, której przydałoby się malowanie, zainstalowali na mokrym od deszczu chodniku swoje memoriały: zdjęcie Mary, kwiaty, świeczki, znicze, transparenty z napisami o tym, że była kochana i że jej brakuje. Poinformowani przez odpowiednich ludzi schodzili się kolejni uczniowie, sąsiedzi, a nawet kilkoro obcych. Niektórzy płakali, inni tulili się do siebie szukając pocieszenia w ramionach bliskich. Wi czuła się dobrze, chociaż złapała się na tym, że przygląda się ludziom zebranym w tej małej gromadce. Szczególnie tym obcym, których nie znała. I że próbuje wyczytać z ich twarzy winę. Bo przecież mówi się, że morderca często wraca na miejsce swojej zbrodni. I wtedy go zobaczyła. Mężczyznę o ukrytej pod kapturem twarzy. https://thumbs.dreamstime.com/b/evil...s-30474516.jpg Lekko zarośniętej i niechlujnej. Wpatrywał się w inscenizację pod płotem z porażającą intensywnością. Wi wydawało się, że skądś go zna, ale nie potrafiła sobie przypomnieć skąd. Możliwe, że przez wpływ zioła. Gdy odwróciła się tylko na chwilę w stronę kogoś znajomego, aby go zapytać o to, kim jest zakapturzony mężczyzna, ten dosłownie zniknął. Być może oddalił się razem z grupką innych ludzi, którzy znudzili się śpiewaniem pod domem zamordowanej i właśnie zbierali się do wyjścia. Być może wszedł w którąś z wąskich uliczek pomiędzy poszczególnymi domami na ulicy, na której mieszkali Mc’Bridgowie. Być może go tam nie było? Przed dom wyszła Tara Mc'Bridge niosąc tacę z kubkami z gorącą herbatą. Taca upadła na ziemię, kubki rozpękły się, parująca zawartość rozlała na boki, a matka nieszczęsnej Mary, która próbowała przez chwilę udawać silną, opadła na kolana, niedaleko oszołomionych młodych ludzi i nie zważając ani na ludzi, ani na błoto, w którym klęczała, zasłoniła twarz dłońmi i zaniosła się rozpaczliwym, rozdzierającym duszę szlochem. BART SPINELI Okazję do pogadania z siostrą Bart znalazł, kiedy towarzystwo Wi i ona sama, rozeszli się do swoich spraw. Widać było, że wstrząsnęło nią morderstwo jej kumpeli. Nic dziwnego. Chyba trzymały się dość blisko z Mary. Szczerze mówiąc, rozmowy z przyrodnią siostrą Bart nie pamiętał za dobrze. Z tego, co udało mu się wyszperać w zadymionym nieco umyśle, był fakt, że Mary nie miała wrogów, była lubiana i jego siostra nie bardzo wiedziała kto i dlaczego mógł jej zrobić, to co zrobił. W to, że mordercą był Daryll, podobnie jak Bart, jego przyrodnia siostra nie wierzyła. Posprzeczała się nawet na ten temat z jedną z jej psiapsiółek, niejaką Umą Norman. Reszta rozmowy w pamięci Barta zapisała się jakoś dość nieskładnie, ale - jeżeli by zechciał - mógłby ją odtworzyć słowo po słowie, gdyby tylko się skupił. Było późne popołudnie, kiedy towar nieco mu odpuścił. I wtedy weszła gastrofaza. Ostra, z takich co to nie biorą żadnych jeńców w lodówce, w której nie za wiele już zostało. Wydarzenia dnia codziennego najwyraźniej wyrwały dom rodzinny z codziennej rutyny i na obiad nie miał co liczyć. ANASTASIA BIANCO Biuro ojca pachniało jego wodą kolońską oraz papierosami, które dziennikarz starał się ograniczać. Anastasia cichutko wślizgnęła się do środka i zamknęła za sobą klucz. Wiedziała, że jej ojciec nie wróci za szybko z pracy, szczególnie kiedy w Twin Oaks wydarzyło się coś tak niecodziennego i makabrycznego. Ostatnim głośnym wydarzeniem był atak niedźwiedzia na turystę w 1989. Potem jedynie, na szczęście, lokalne sensacje, sprawy dewastacji czy inne tego typu nudne, w gruncie rzeczy, wydarzenia z lokalnej społeczności. Wiedziała jednak, że jej tatko lubi czasami wpadać z biura w redakcji do domu i serce miała w gardle. W sumie to nie miała pojęcia dlaczego. Ojciec nie zabraniał jej wchodzenia do tego pokoju. Myszkowanie w jego rzeczach nie było łatwe. David Bianco hołdował zasadzie "czystego biurka", więc wszystko, nad czym aktualnie pracował, chował do szuflad. Anastasia zaczęła przeglądać poszczególne szuflady - notatnik ojca, zapiski. Nic, co by wiązało się ze sprawą biednej Mary. Włączyła również komputer, ale i tutaj nie znalazła niczego dotyczącego sprawy zabójstwa koleżanki. Chociaż i w przypadku dokumentów i w przypadku komputera nie znalazła niczego wartego uwagi. Poirytowana lekko całą sytuacją ponownie zajęła się zawartością szuflad licząc na to, że coś przeoczyła. W końcu ją olśniło. Ojciec wypadł rano z domu, kiedy zapewne dotarła do niego informacja o morderstwie! I chyba do domu nie zdążył jeszcze wrócić. Zapewne wszystkie notatki ma nadal przy sobie, albo siedzi w redakcji i pracuje nad artykułem do jutrzejszej gazety porannej. Cholercia. Już miała kończyć, kiedy zauważyła coś dziwnego. W dolnej szufladzie, pod stertą innych dokumentów - rachunków, skończonych artykułów i tym podobnym dziennikarskich papierzysk znalazła kopertę. Szarą, bez adresu i stempla, bez znaczka pocztowego. A w niej wyklejoną z wyciętych z gazet liter wiadomość. WIEM CO WTEDY ZROBIŁEŚ! Anonim wyglądał tak, że nie miała pewności, czy to jej ojciec go przygotował czy też był jego adresatem. Nie wyglądał na zbyt stary. Nawet chyba jeszcze lekko pachniał klejem biurowym. Zegar w gabinecie - stary i zabytkowy - zadzwonił, wskazując, że jeśli nie chce spóźnić się na spotkanie z Pauliną to powinna już wychodzić. Tylko, tak naprawdę, nie miała co dać królowej cheerleaderek. Nie udało się jej porozmawiać z ojcem, a w jego materiałach nie znalazła niczego o Mary. Paulina nie była z tych dziewczyn, które odpuszczają, gdy nie dostają tego, co chcą. BRYAN CHASE Bryan nie był zadowolony. Cel, który sobie upatrzył, zniknął gdzieś i najwyraźniej uciekł sprawiedliwości. Trudno. Skroił kilku frajerów, jak w każdy poniedziałek, zbierając haracz od tych okularników i nerdów, którzy chcieli mieć względny spokój przez najbliższy czas. W ten sposób dorobił się niemal pięćdziesiątki - w sam raz, aby zaszaleć na mieście po szkole. I tak już marnował za dużo czasu czekając na tego gnojka pod szkołą, nim dowiedział się, że dupek wyszedł z budy sporo wcześniej. Tedd też nie był zadowolony z tego powodu, ale razem znaleźli sposób. Napatoczył się bowiem na nich nerd, kujon i cwaniaczek, rudy niczym wiewiórka Patt Garrens noszący ksywkę Wiewiór. A że Wiewiór ostatnio straszył policją, ojcem i pastorem czy też rabinem Bryana, i nie chciał płacić za ochronę, to razem z Teddem z przyjemnością wyjaśnili mu za szkołą, na czym polega problem i czym kończy się takie zachowanie. A kiedy skończyli, Wiewiór przekonywał ich, że rozumie co i jak i dał pięć dolców i trochę centów - wszystko, co miał w kieszeniach. Bryan wiedział, że rudzielec przez jakiś czas będzie chodził grzecznie, jak silnik naprawiony przez jego starego. Zadowoleni, z niespodziewanie rozwiązanej sprawy, zostawili zasmarkanego i krwawiącego z nochala Wiewióra razem z jego starym rowerem i nie przejmowali się już frajerem. - Wiesz. Mój stary mówi, że rudzi nie mają duszy - powiedział Tedd zapalając papierosa. - Myślisz, że to prawda. I mówi, że Indiańce mówią, że jak spojrzą na kogoś, ci rudzi, to mogą zabrać mu duszę, czy coś takiego. Myślisz, że Wiewiór mógłby komuś zabrać cokolwiek. Mi się nie wydaje, co byku. On jest frajer, a to raczej frajerom się zabiera. Zamyślił się przez chwilę. - A ty, Jak już jesteśmy przy Indiańcach. Wiesz, mój stary kiedyś opowiadał jednemu takiemu, w barze, że ten miał Indiankę i że ona ma w poprzek, no wiesz co. Tam na dole. Myślisz, że Wi ma w poprzek? Tedd zamyślił się przez chwilę nad swoimi myślami. - Ty, Bryan. A może pójdziemy do "Niedźwiedzia i sowy" i wybijemy kilka szyb. Niech się, pół-czerwone kurwy, nauczą, że z nami nie można zadzierać. Co ty na to, byku? JESSICA HALE Psycholog, Emma Woods, starała się przekonać dziewczyny, że nie ma obawy, ale Jessica sama już to wiedziała. Mówiła, że policja na pewno pojmie sprawcę, ale Jess też to już wiedziała. Gadała o jakiś tam pierdołach. Próbowała dotrzeć do młodych umysłów cheerleaderek, ale stara hipiska niewiele wiedziała o życiu, zdaniem Jess. O życiu takim, jakim teraz ono jest. Z Furrym rozmawiało się lepiej. Był niezłym ciachem, jak na trzydziestokilkuletniego zgreda. Ciemnowłosy, ciemnooki, przystojny i wysportowany. Zapewne babki w jego wieku leciały na niego jak pszczółki do miodu. Niektóre z dziewczyn z ich paczki uważały jednak, że Furry jest gejem, bo chciały go uwieść, ale bez skutku. Rozmowy z psychologami były nudne, ale lekarstwa już nie. Jess poczuła się po nich jakaś taka bardziej wyluzowana i uskrzydlona. Miała ochotę na wiele fajnych spraw. W tym na zakupy lub posiadówkę w Mall. Ale najpierw cukiernia i spotkanie z tą okularnicą. Nadal nie wiedziała po co Pauli zależy na tym spotkaniu. Chociaż sama była ciekawa co staruszek okularnicy, dziennikarz chyba jakiś, wie na temat śmierci Mary. Bo śmierć Mary nie była czymś, z czym Jess mogła się łatwo pogodzić. MARK FITZGERALD Szybka jazda samochodem zawsze działała na Marka stymulująco. Dziewczyny piszczały, koła również. Przed największym w Twin Oaks sklepie, takiej mniejszej galerii handlowej, jak zawsze, sporo było ludzi. Było już po szkole i w okolicy spotykała się większość dzieciarni z miasta. Jess miała ochotę na wizytę w Mall. A Mark nie miał nic przeciwko. Sam chętnie zjadłby coś w pobliskim fast-foodzie, bo zrobił się nieźle głodny. Wyjście z dziewczynami, mimo że irytujące ze względu na ich paplaninę, było obowiązkiem dbającego o swoją pozycję wśród rówieśników Marka. Dlatego też, popołudnie spędzali w "Twin Burgerze", całkiem dobrej knajpie koło Mall i zajadali się tamtejszymi specjałami. Marka stać było na lepsze knajpy, chociażby najdroższą w mieście "Mountain Oak" czy włoską "Tartonillę", ale - szczerze mówiąc - "Twin Burger" pasował mu zarówno cenami jak i pracującą tam kelnerką. Laska miała z dwadzieścia kilka lat, nazywała się Debra Vickinsson i miała najfajniejsze bufory w całym mieście oraz burzę rudych, naturalnych włosów. Niestety, była zajęta i wierna swojemu facetowi, a ten był miejscowym przewodnikiem turystycznym, myśliwym, zapalonym wędkarzem, instruktorem survivalu, ratownikiem medycznym i byłym żołnierzem, i ogólnie - twardzielem. Nazywał się Andy Herb i miejscowi wiedzieli, że lepiej nie wchodzić mu w drogę. Poza tym obiekt westchnień wielu facetów, mimo wyjątkowego erotyzmu jaki wokół siebie rozsiewała, była cholernie porządną, zakochaną i radosną dziewczyną. Debi postawiła przed nimi zamówione jedzenie i wróciła za długi bar, by zająć się innymi klientami. W pewnym momencie Mark zerknął przez okno i zobaczył, że ktoś stoi przed jego samochodem. Jakiś typ w przeciwdeszczowej, chyba myśliwskiej kurtce, z założonym na głowę kapturem, mimo że już od dawna nie padało. Dziwne przeczucie kazało Markowi wyjść na zewnątrz. Nie wiadomo dlaczego, ale bał się, że typek zaraz porysuje mu lakier czy coś. Było jasno a na parkingu przed Mall kręciło się naprawdę sporo osób. Poza tym Mark nie bał się nikogo. Był synem najważniejszej osoby w mieście i to oni powinni się go obawiać. - Hej, koleś! - zawołał na zakapturzonego przyciągając kilka ciekawskich spojrzeń. - Co ty kombinujesz przy moim samochodzie. Mężczyzna odwrócił się i Mark ujrzał brodatą twarz. https://thumbs.dreamstime.com/b/evil...s-30474516.jpg Znał tego człowieka, jak wielu w Twin Oaks. Koleś nazywał się David Marcum. Syn dziwaka Billa Marcuma. Marcumowie mieszkali od lat na skraju Twin Oaks hodując owce, kozy i prowadząc spory sad. Jako dzieciak Mark często zapuszczał się z bandą innych dzieciaków pomiędzy jabłonie i grusze podkradając owoce, a stary Bill gonił ich wściekły. Nikogo jednak nigdy nie złapał. Ponoć mieszkała z nimi jeszcze jakaś stara jędza. Wiedźma. Matka starego Billa. Musiała mieć teraz około setki, jeżeli nadal żyła. Porządni obywatele Twin Oaks trzymali się od Marcumów z daleka, bo tamci mieli opinię odludków i dziwaków. - To ford mustang? - zapytał David Marcum. Facet miał zachrypnięty głos. Szorstki i nieprzyjemny. Jego oczy też były ciemne. Czujne i niepokojąco nieruchome. Mark nie był strachliwy, ale pod przenikliwością tego spojrzenia poczuł się niepewnie. - Rocznik sześćdziesiąty piąty, tak? Mój brat miał kiedyś podobny. Kurde. Mark nie miał pojęcia że młodszy Marcum ma jakiekolwiek rodzeństwo. Facet miał koło czterdziestki, może mniej, może więcej. Chyba. Mark, jak większość ludzi w jego wieku nie bardzo potrafił określić wiek dorosłych. Byli starzy. I tyle. I był raczej poza kręgiem zainteresowań Marka i jego znajomych. Nim Mark zdążył cokolwiek odpowiedzieć David Marcum odwrócił się i skierował w stronę wyjścia z parkingu. Upewniwszy się, że facet jest nieszkodliwy, Mark odprowadził go wzrokiem. Jednak samo spotkanie budziło w nim jakiś niepokój. Coś w spojrzeniu Davida było nie tak. DARYLL SINGELTON Daryll zdążył przed burzą, kiedy reszta jeszcze dusiła się w szkole. Pomagał matce mechanicznie, zmieniając pościel, sprzątając pokoje i czyszcząc łazienki. To była końcówka sezonu letniego i turystów nie zostało już zbyt wielu. Pracował mechanicznie, niemal na poziomie podświadomości, a kiedy zszedł na dół odruchowo nie uciekł widząc wóz policyjny zaparkowany przed "Niedźwiedziem i sową". Jego matka, Debra Singelton, rozmawiała z jakimś mundurowym. - Mieli wrócić wczoraj. Był na tyle blisko, że mógł podsłuchać rozmowę, ale ani policjant, ani rodzicielka, jeszcze go nie zauważyli. - Dlatego zadzwoniłam, Jack. Jack Falls był jednym z ludzi szeryfa. Czasami wpadał do nich na obiady. Kuchnia "Niedźwiedzia i sowy" służyła nie tylko turystom. - Mówisz, że ich samochód i rzeczy nadal są tutaj. - Tak. - Pokażesz mi księgę meldunkową. - Jasne. Daryll! Daryll! Chodź na dół. Jesteś mi potrzebny. Nie za bardzo miał wybór, więc odczekał stosowną chwilę i pozorując to, że wyszedł z innej części pensjonatu, Daryll stanął przed matką i policjantem. Jack Falls był wysoki i szczupły, z brzuszkiem piwnym lekko uwydatniającym mundur na brzuchu. Daryllowi wydawało się, że patrzy na niego z pewną podejrzliwością. - Daryll, pokaż Jackowi książkę meldunkową. Możesz zrobić ksero w biurze. Para, o której mówiłam zameldowana była pod czwórką. Daryll pamiętał ich. Młoda dziewczyna, góra dwudziestolatka, o jasnych włosach i błękitnych oczach oraz nieco od niej starszy chłopak z dołkiem w brodzie. Tyle z wyglądu kolesia zapamiętał Daryll. Przyjechali z Chicago na romantyczny tydzień w górach. - Jakbym była potrzebna, Jack to będę w kuchni. Wpadnij potem, zjesz coś. Wiesz coś już na temat biednej Mary. Straszna sprawa. - Straszna - Daryllowi wydawało się, że policjant patrzy prosto na niego. - Nie mogę zdradzać zbyt wiele, ale powiem tylko, że ktoś zakradł się do mieszkania Mc'Bridgów od strony lasu. Skorzystał z burzy. Wyłamał okno. Zabił młodą i umknął w puszczę. Tylko nikomu nie mów, że ci powiedziałem. Ok. - Jasne. - A ty, Daryll? - policjant spojrzał na chłopaka. - Często włóczysz się po lesie. Byłeś wczoraj w górach? Widziałeś coś podejrzanego? Daryll spojrzał w oczy dorosłego i poczuł, że jest badany. Że policjant, chociaż niechętnie, stara się dopasować wizję Darylla wślizgującego się do pokoju Mary i mordującego dziewczynę. Że szuka w oczach Singeltona czegoś … winy, strachu, gniewu. Czegokolwiek, co pozwoliłoby mu sięgnąć po służbowy pistolet i kajdanki i aresztować chłopaka. Na podjeździe koła jakiegoś samochodu przetoczyły się po żwirze. Grzechotliwy hałas kamyczków miażdżonych ciężarem samochodu przerwał tę nić emocji pomiędzy Daryllem i Jackiem. - Chodź, chłopcze, pokaż mi tę księgę meldunkową.
__________________ "Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie." |
01-09-2021, 07:07 | #13 |
Reputacja: 1 |
|
07-09-2021, 07:28 | #14 |
INNA Reputacja: 1 |
__________________ Discord podany w profilu |
07-09-2021, 07:54 | #15 |
Northman Reputacja: 1 | Wizyta w domu Mc’Bride bardzo jasno dała mu do zrozumienia, że to nie jest najlepszy pomysł ujaranym w trzy dupy ocierać się o tyle osobistego cierpienia. Niemal fizycznie czuł ból kobiety a ciężar jej dramatu był nie do udźwignięcia. Wiedział czym się kończą takie fazy i na tyle kontaktował, aby dać się spirali lęków. Po ewakuacji udał się do domu. Szybki marsz na świeżym, rześkim powietrzu zawsze nieco pomagał. Ta dziwna determinacja, że musi porozmawiać z siostrą dodawała mu skrzydeł. Jakiś czas potem, już w swoim pokoju leżał na łóżku trzymając w ręku pięćdziesięcio dolarowy banknot. Otworzył oczy i przytomnie rozejrzał się. Był dzień, chyba ten sam poniedziałek. Po posiadówce u babci byli w domu Mary Mc’Bride. Nie pamiętał jak i dlaczego akurat on tam był, ale obraz cierpienia na twarzy matki zamordowanej dokładnie wyrył mu się w umyśle. Rozmawiał potem z Brittney, która odwagi nie miała aby wejść do domu przyjaciółki. Myśli przegonił natarczywy głód. Rosnący apetyt wygonił go na dół do kuchni. Tam, siedząc przy stole i połaszując podgrzane w mikrofali resztki obiadu mógł pomyśleć na spokojnie co dalej. Tak, wiedział co powiedział siostrze i postara się z tego wywiązać. Pomysł zrodził się w ujaranym umyśle, lecz był na tyle genialny, że kiedy teraz o tym dumał, to cieszył się i dumnym był, że na to wpadł. Co prawda do pięt nie dorastał dla Squaw, której wielkie serce i zapał organizatorski zawiodły i jego na kanapę Mc’Bridów… zaraz, czy to on wylał coś na jej cycki? Pokręcił głową z zażenowaniem przypominając widok trzymanej w jej dłoniach poplamionej bluzki… Ale lipę znowu odstawił… Oh… i jego spodnie. To dlatego teraz siedział w slipkach… Wszystko układało się w spójną całość. Dalej już wiedział co robić. Przebrał się, z auta ojca ściągnął mniej więcej dwa galony benzyny i zalawszy pusty bak swojego samochodu wyjechał na ulicę. *** Diler był jak zwykle w domu. Stary mobilny barakowóz Saula Silvera, choć z zewnątrz raczej odpychał wyglądem, to w środku urządzony był zajebiście. Sam chciałby taki mieć, gdyby przyszło mu kiedyś prowadzić taki styl życia. Co jak co, Spineli choć nie wiedział jaką przyszłość mu życie przyniesie, to wszystko co robił dotychczas traktował jak niekończące się wakacje od czegoś wielkiego co go nieuchronnie czeka, jeśli tylko dobrze rozegra kraty, które los mu wydał na rękę. Póki co, bez większych konsekwencji pozbywał się plotek a atuty i figury trzymał na sam koniec. - Sie masz z rana dupo obsrana!!! - Saul uśmiechnięty od ucha do ucha autentycznie ucieszył się na widok młodszego o kilka lat klienta. Zawsze gdzieś tam w szerokim świecie jest jakiś poranek, więc wszystko się zgadzało a Spineli nie był drobiazgowy. - Pomalutku. Pomalutku. - Bart klapnął na kanapie. - przychodzę do ciebie w bardzo nietypowej sprawie. - Uuuuuuuuu… Co jest? - wyluzowany Silver wbił się obok wygodnie zarzucając nogi na stolik. - Dianabol masz? Uśmiechnięty diler odkręcił głowę w jego stronę. - Maaaam. - To nie dla mnie okay? Robię komuś przysługę. - Dobra, dobra. Stary. Tutaj nikt nikogo nie ocenia. - Słyszałeś o Mary Mc’Bride? - A kto to? Nazwisko jakieś znajome… - Dziewczyna ze szkoły. Ktoś ją w nocy zadźgał nożem w łóżku. - bez ogródek wyjaśnił rzeczowo. - Serio? - Saul z wrażenia zdjął nogi ze stołu i przybrał inną pozycję. - Chore… - Ano chore… całe miasteczko o tym huczy. Nawet w telewizji o tym było. Diler pokiwał głową z miną na której wciąż malowało się zdumienie wymieszane ze zniesmaczeniem. - Ile chcesz? - A ile za to gówno się płaci? - zapytał Bart wyciągając z kieszeni skręta. - Chcesz spróbować? - zmienił temat. Saul wziął do ręki papierosa i powąchał. -Uuuuuuu. Mam w szkole konkurencję, o której nie wiem? -E tam konkurencje. To okazyjny towar. Z całym szacunkiem. Ale lepszego nawet ty nie miałeś. - Spineli z poprawionym humorem patrzył na minę kumpla, który już czekał cierpliwie bawiąc się zapalniczką. *** Do zachodu słońca była jeszcze niecała godzina, gdy Spineli zawinął się autem na stacje benzynowa. Zaparkował przy dystrybutorze i wszedł do Mini Marta. Za ladą siedział Matt Dunning. Syn właściciela. Senior z liceum jak zwykle oglądał pod ladą jakieś gołe baby. Bart niespiesznie podjechał pod kasę z wózkiem pełnym kolorowych farb w aerozolu. Normalnie byłby problem, aby kupić choć jedną puszkę dla nieletniego, ale na szczęście stary Dunning o tej porze zazwyczaj spał gdzieś pijany, a Matt sam też lubił sprayować wagony kolejowe odjechanymi grafitti. - Niezły arsenał. - rzucił żując gumę. - Ponoć żyje się tylko raz. - przybił piątkę kasjerowi. Zapakował tył furgonu kartonami z farbą a za resztę wypełnił bak auta do pełna. Do zachodu słońca zostało już niewiele. Tej nocy niewiele zmruży oka. Nim odjechał ze stacji zadzwonił do Bryana Chase.
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 07-09-2021 o 21:20. |
07-09-2021, 18:52 | #16 |
Administrator Reputacja: 1 | Mustang Marka wiele już widział (zapewne więcej, niż jego aktualny właściciel), ale z pewnością nigdy robił za ul i nie woził pszczółek... tylu przynajmniej. Bo jedna pszczółeczka bywała tu dość często. Mark nigdy nie miał nic przeciwko wożeniu ładnych lasek, więc nie narzekał, chociaż z drugiej strony... paplanina wypełniających samochód pszczółek mogła działać na nerwy. Na dodatek "jego" pszczółka W międzyczasie Jess ściągnęła swoje adidaski metodą noga o nogę, siedząc w aucie w skarpetkach… pewnie zrobiła to dla wygody, a póki nie jechało, Mark nie miał nic przeciw. Nie zapięła również pasów, co chwilę odwracając się, a nawet i tak bardzo, iż wprost kucała na fotelu, by paplać z panienkami na tylnych siedzeniach, co już nieco Marka wkurzyło, jednak zignorował i to… Na szczęście podróż nie trwała zbyt długo i po paru chwilach Mustang z piskiem opon zatrzymał się przed kawiarnią. ~ - Pa tygrysie - Jessica ucałowała Marka w usta, podczas gdy Cassidy i Rebeca gramoliły się na zewnątrz… a dłoń Cherleaderki znalazła się nawet na moment na rozporku jeansów Quarterbecka. - Pa, mała - odpowiedział, przyciągając ją do siebie i, przy okazji, dłoń zatrzymując na chwilę na udzie Jess. - Co powiesz na małą przejażdżkę, później? - spytał. - Ooooo taaaak… - Wymruczała, chichocząc, po czym w końcu i ona założyła butki, i ruszyła się by wysiąść. A że niezbyt się spieszyła, Mark skorzystał z okazji by dłonią musnąć tyłek dziewczyny, gdy wysiadała. Odpowiedzią było mrugnięcie, gdy zamykała drzwi Mustanga. Zdecydowanie zbyt głośne zamykanie drzwi. Mark skrzywił się tylko, postanawiając w duchu, że odpłaci za to Jess... nieco później i w nieco inny sposób. Uśmiechnął się do tej myśli. - Paaaa! - Blondyneczka ulotniła się w końcu z resztą "pszczółek". Mark przez moment obserwował kręcące tyłkami laski, a potem odjechał z piskiem opon. * * * "Twin Burger" powitał ich znajomymi zapachami i obecnością ulubionej Marka kelnerki. Z którą to "ulubieniością" nie zdradzał się zbytnio ani przed Debrą (ze względu na Andy'ego), ani przed Jess (z powodów oczywistych). Jessica może i nie była zazdrosna, ale miała i charakterek, i temperament, które to zestawienie w niektórych sytuacjach było BARDZO przyjemne, ale w innych mogło szkodzić zdrowiu. - Co dla ciebie? - spytał Jessikę, chociaż odpowiedź znał na pamięć. - Tylko coś do picia… - Uśmiechnęło się dziewczę. - Dzień dobry... - Mark uśmiechnął się niezobowiązujący do Debry, która stanęła przy ich stoliku. - Mountain Valley - zamówił wodę gazowaną dla Jess. - Dla mnie burger, podwójne frytki i cola. Po chwili przed nimi pojawiło się zamówione jedzenie. Mark zabrał się za burgera, a Jess za swoje bąbelki... i frytki, podkradane z porcji Marka. Dlatego też zamówił podwójne. - To dokąd pojedziemy? - spytał, gdy przełknął kolejny kęs burgera. Mówić z pełnymi ustami się oduczył, gdy jeden z jego wujów omal się nie udusił podczas rodzinnego obiadu. - Uhhhh… nieeee wieeeem - Wzruszyła ramionkami Jessica - Wymyślisz coś? - Dodała, i zachichotała. - Może nasze miejsce... z dala od ludzi? - zaproponował, mając na myśli kawałeczek dzikiej plaży, parę mil za miastem. - Chcesz się wykąpać? - Szepnęła dziewczyna, mrużąc oczka. - Nie tylko... - odparł równie cicho i lekko się uśmiechnął, przenosząc wzrok z twarzy swej rozmówczyni nieco niżej, a ta jedynie się uśmiechnęła, czubkiem języczka kokieteryjnie wodząc po szczycie swojej rurki z napoju… Mark przez moment, z widocznym zainteresowaniem, przyglądał się tej czynności, a potem, tknięty jakimś przeczuciem, spojrzał w stronę parkingu. I zgrzytnął zębami na widok typka, który zdradzał zbyt wielkie zainteresowanie czerwono-czarnym Mustangiem. - Niech to... - Mark zerwał się z miejsca. - Zaraz wracam - rzucił w stronę Jess, w zasadzie będąc już w połowie drogi do wyjścia. Gdyby facet zostawił ślady brudnych łap na karoserii, to jeszcze dałoby się przeżyć, ale gdyby, nie daj Boże, coś porysował,,, Wszak różne świry i zazdrośnicy chodzili po tym świecie… Jednak rozmowa z intruzem nie trwała długo, bo tamten po chwili się zmył. Jessica obserwowała z przejęciem wszystko przez szybę, zastanawiając się, czy za chwilę nie trzeba będzie dzwonić po gliny, albo gorzej, po karetkę… aż parę razy przygryzła z nerwów słomkę. Mark odprowadził wzrokiem Davida. Nie do końca mu wierzył. Na przykład nic nie wiedział o jego bracie... Poza tym facet nie potrafił odróżnić Mustanga z 65-roku od Mustanga Mach-1, jakim jeździł Mark. A przecież to był dzień do nocy... Pokręcił głową z niedowierzaniem, raz jeszcze zlustrował wzrokiem samochód, a potem, upewniwszy się, że Marcum zniknął na dobre, wrócił do Jess. - To był David Marcum - wyjaśnił, siadając i, z dziwnym brakiem apetytu spoglądając na resztkę burgera. - Coś z nim jest nie tak... - powiedział, po czym wypił spory łyk coli. Jess z kolei się wzdrygnęła. - Dziwoląg… brrr… i brzydki - Dodała, po czym położyła swoją dłoń na dłoni Marka, na stole - Ale sobie poradziłeś, jesteś cool - Uśmiechnęła się do swojego chłopaka. - Poszedł jak zmyty - odparł, w zasadzie nie mijając się z prawdą. - Mój tygrys… - Cheerleaderka uśmiechnęła się od ucha do ucha, gładząc swoimi paluszkami wierzch dłoni Marka, który uśmiechnął się w sposób godny wspomnianego przez Jess zwierzaka. - To co, jedziemy? - spytał, a Jess obwieściła co najmniej trzem sąsiadującym stolikom głośnym siorbaniem rurki wewnątrz kubka, iż skończyła swój napój, po czym kiwnęła do Marka głową. Mark dopił colę, zapłacił, gdy Jessica korzystała z toalety, i po chwili Mustang ruszył z parkingu. Z nieco mniejszym animuszem niż zwykle, bowiem stojący niedaleko wyjazdu radiowóz skłaniał do zachowania rozwagi. * * * Pół godziny później, i kilkanascie kilometrów dalej, byli w końcu na miejscu. Mark zaparkował ledwie 10 metrów od celu. Mała "dzika" plaża przy rzece… i mieli ją tylko dla siebie. Co prawda, gdzieś tam w oddali było słychać i kogoś innego i jakąś muzykę, jednak to był zdecydowanie przynajmniej kilometr odległości. Jessica od razu, jeszcze w aucie, ściągnęła buty i skarpetki (paznokcie stóp również miała pomalowane na różowo) po czym spojrzała na chłopaka. - I co teraz? - Uśmiechnęła się. W ramach odpowiedzi Mark przyciągnął ją do siebie i zaczął całować… a po kilku następnych minutach - i przez kilka następnych minut - zawieszenie Mustanga lekko skrzypiało, gdy autem minimalnie chybotało na boki... ~ Wszystko co dobre kiedyś się kończy... więc po paru wspomnianych wcześniej minutach Mark wysiadł z samochodu w samym t-shircie i z wielce z siebie zadowoloną miną wyciągnął z bagażnika koc i rozłożył go na trawie, a Jessica skwitowała jego brak czegokolwiek poniżej pasa wesołym śmiechem i słowami "wariat", po czym pobiegła w majteczkach i biustonoszu do wody… Mark nie przejął się ani śmiechem, ani słowami, ani też potencjalną możliwością istnienia jakiegoś podglądacza. Zrzucił koszulkę i w "adamowym" stroju przebył parę kroków dzielących go od wody. Oboje popluskali się przez dłuższą chwilę w przyjemnie chłodnej wodzie, a potem wylegiwali się na kocyku, celem osuszenia, nie mieli bowiem nawet ręczników. - Mark… - Mruknęła Jess, leżąc na brzuszku, z rękami pod głową. - Yhmmm? - odmruknął, po czym zaczął leniwie wodzić palcami po jej plecach. Tym razem nieco się przyodział i nie świecił już gołym tyłkiem. - Koooooochasz mięęęę? - Zaszczebiotała blondyneczka. Kocham twoje cycki... To by było bliższe prawdy, ale aż tak głupi Mark nie był, by rzucić takim tekstem. - Oczywiście! - odparł, a odstęp między pytaniem a odpowiedzią był wprost niezauważalny. - I to baaardzooo... - Dłoń mówiącego zawędrowała w okolice tyłka dziewczyny. Lubił takie krągłości. Przesunął się i pocałował ją w szyję. - Mmm… - Zamruczała Cheerlederka na owy pocałunek - Ja też cię kocham… - Wymruczała, lekko fikając sobie nóżkami. Wyznanie skłoniło Marka do podjęcia dalszych działań - ponownie pocałował Jess w szyję, nieco przedłużając pocałunek, a pieszczoty stały się nieco mocniejsze. - Tygrysie… - Mruknęła Jess słabiutkim protestem - To… łaskoczeee… Mark miał nadzieję, że łaskotanie odczuwalne jest w odpowiednim miejscu... więc powtórzył zarówno pocałunek, jak i pieszczoty. A na samą myśl o tym, co kryją majteczki Jess poczuł, jak ponownie twardnieje. - Maaaaaark, no weź no… - Powiedziała Jess i poruszyła się mocniej całym ciałem, a wtedy… Blondyneczka zamarła w bezruchu. Zrobiła się czerwona na twarzy, po czym z pozycji leżącej na brzuchu, usiadła na kolanach, i skryła twarz ze wstydu w dłoniach. Mark aż tak się nie przejął - nie takie rzeczy widział i słyszał w wykonaniu członków drużyny, ale w pewnym stopniu rozumiał zażenowanie dziewczyny. Nie bardzo jednak wiedział, co rzec, więc ograniczył się do uklęknięcia i próby przytulenia dziewczyny… która nie zrobiła nic, więc przytulał ją "zastygniętą" w takiej dziwnej pozie. - Przepraszam… - Wymamrotała w końcu. - Nic się nie stało... - spróbował ją uspokoić. Pogłaskał po głowie i mocniej przytulił. - Która jest godzina? - Spytała nagle - Powinniśmy chyba już wracać. Tatuś będzie zły, jak tak długo nie będę wracała po szkole do domu. Jeszcze mama do niego zadzwoni… Mark spojrzał na zegarek. W sumie Jess miała trochę racji. - Podrzucę cię do domu i nikt nie będzie mieć pretensji - zapewnił, chociaż sam nie był tego aż tak pewien. Jemu też ojciec mówił, by zbyt późno nie chodził nigdzie sam. Z tym, że ani nie było zbyt późno, ani nie był sam. - Zwijaj się, mała, popędzimy jak wiatr. - Pocałował ją w policzek. ~ Jakiś czas później, gdy podjechali pod dom Jessici… - Dzięki kochanie, to do jutra - Powiedziała blondyneczka, dając chłopakowi buziaka w aucie. - Do jutra, skarbie - odparł po tym, jak odpowiedział buziakiem na buziaka. - Trzymaj się, mała. - Paaaa tygrysie… - Zaszczebiotała Jess. I znowu "bum" trochę za mocno drzwiami auta. Ruszyła do domu, ale odwróciła się jeszcze do Marka, i parę razy mu pomachała, słodko się uśmiechając. - Ty mała zarazo... - mruknął, ale dziewczyna nie mogła tego usłyszeć, bo na szczęście była zbyt daleko. Słowa okrasił miłym uśmiechem i również do niej pomachał. Poczekał, aż Jess otworzy drzwi, a potem odjechał, jak zwykle ruszając z piskiem opon. Przez parę chwil myślał jeszcze o dziewczynie, w którą spędził całkiem przyjemne popołudnie, a potem skupił się na jeździe. Po powrocie do domu zabrał się za doprowadzanie samochodu do idealnego stanu. A potem miał zamiar poczekać na powrót ojca i wypytać go o wszystko co ten wie na temat śmierci Mary. No i na temat brata Davida Marcuma. |
07-09-2021, 20:00 | #17 |
Wiedźma Reputacja: 1 | Mama zerkała na Jessicę, wyglądając przez okno w kuchni… a gdy blondyneczka weszła do domu i niedbale ściągnęła buty metodą noga o nogę, jasnowłosa kobieta odezwała się z kuchni: - Czy to był Mark Fitzgerald? - Tak mamuś! A co? - Hmmm… nic. - Jest już tatuś? - Nie, i masz szczęście, inaczej już byś usłyszała co trzeba, za szlajanie się tyle godzin po szkole. - Ok… - Jess z plecakiem na jednym ramieniu ruszyła w skarpetkach na piętro, do swojego pokoju. - Robiliście seksy? - Odezwała się cicho do niej, siedząca na kanapie w salonie, i oglądająca jakiś serial Disneya, Kathy. Ośmioletnia siostrzyczka spojrzała dosyć zadziornie. - Przymknij się… - Syknęła do niej Jessica. ~ Na piętrze już, przechodząc obok pokoju Tommy'ego kopnęła lekko w zamknięte drzwi piętą. Drzwi, mające wiele naklejek i wymalowanych kartek z napisami "Keep out", "Knock... before leave" i inne takie pierdoły. Gdy zaś Jess znikała za drzwiami własnego pokoju, otwarły się te od Tommy'ego. - Hee?? - Odezwał się jej dwunastoletni brat, a ona skwitowała wszystko wrednym chichotem, zamykając swoje drzwi. - Wal się… - Usłyszała, nim je całkiem domknęła. We własnym już pokoju plecak poleciał gdzieś w bok, a ona na łóżko. Chwilę na nim leżała, twarzą w poduszce, po czym w końcu się okręciła na plecy, i sięgnęła po telefon na stoliczku obok. Taaaak, jej już tatuś zamontował telefon w pokoju. Tak bardzo nowocześnie, jedynie dla swojej "księżniczki szpagatów", jak ją nazywał. Wykręciła odpowiedni numer. - Czeeeść Cassidy, muszę ci coś opowiedzieć… - Zachichotała Jessica. ~ Godzinę później prysznic, i… cholerne lekcje. I związane z nimi problemy. I desperacja, i złość, i zaciskanie piąstek. I stukanie w ścianę, i niema prośba do Tommy'ego z wystawianym w jego stronę zeszytem, wśród "srającej minki". - J...Jaaack i J...ill mają oooosiem…naaaście… jaa...błek. I dają Ha...n...kooowi trzecią… czę...część. Pół godziny… później… zain… zainte… zainteresuje… - "Zainteresowana" - Szepnął Tommy. - Zainteresowana… jaa...błkaaami Lucy, dostaje... Przy fizyce wprost płakała. ~ Wspólnie z mamą zrobiła kolację… właściwie to Jessica robiła, a mama od czasu do czasu doglądała, i wykonywała drobne pomoce, popijając drinka. Tommy i Kathy zjedli wcześniej*, po czym udali się do swoich pokojów, jako młodsze rodzeństwo, szykując się już wcześniej do snu… *Kolację w USA jada się nawet dopiero o 22. Ostatnio edytowane przez Buka : 11-09-2021 o 13:46. |
07-09-2021, 21:28 | #18 |
Reputacja: 1 |
__________________ "Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania." Ostatnio edytowane przez rudaad : 07-09-2021 o 21:32. |
07-09-2021, 21:57 | #19 |
Interlokutor-Degenerat Reputacja: 1 |
|
09-09-2021, 10:30 | #20 |
Reputacja: 1 | DARYLL SINGELTON Policjant zachowywał się profesjonalnie. Zerknął do dokumentów meldunkowych, poprosił o kserokopię z ostatnich dwóch miesięcy. Nie zadawał już pytań, nie dociekał. Kiedy maszyna kopiująca, którą mieli w biurze, pracowała powielając księgę meldunkową, policjant zadał kilka pytań o zaginionych turystów, na które Daryll odpowiedział, jak potrafił najlepiej. Niewiele jednak mógł wnieść do sprawy. Poza ogólnym wyglądem nie zapamiętał niczego szczególnego. Latem, przez "Niedźwiedzia i sowę" przewijały się dziesiątki turystów, a nawet i setki - jak sezon był dobry. Może Twin Oaks nie było jakąś super atrakcją turystyczną, ale leżało na trasie do takich atrakcji i ludzie zatrzymywali się tutaj bardzo często na noc czy dwie. Po otrzymaniu dokumentów Jim poszedł do sali jadalnej, by skorzystać z zaproszenia jego matki na poczęstunek, a Daryll zamierzał wrócić do reszty zajęć na górze, gdy szybka w biurze matki pękła z trzaskiem rozbijanego szkła. Przez chwilę coś głucho uderzało w ściany pensjonatu, pękła jeszcze jedna lub dwie szyby gdzieś w innych pokojach. - Stać! Policja! Daryll usłyszał krzyki Jacka. Policjant chyba wybiegł przed pensjonat, aby dopaść sprawców tego aktu wandalizmu. W tej sytuacji, niestety, najlepiej było zostawić działanie policji. BRYAN CHASE Tedd i Bryan przemieścili się na obrzeża Twin Oaks, gdzie przy wylotówce, nad rzeką spływającą z gór, stał pensjonat "Niedźwiedź i sowa". Nie był jakiś mega duży, zbity z drewnianych bali miał chyba przypominać chaty w lasach czy też indiańskie szałasy, czy coś. W sumie to, jak wygląda budynek, gówno obchodziło Bryana. Bardziej pracował nad planem, gdzie się ustawić, aby mieć dobry zasięg i nie być widocznym z okien. Nie był głupi, mimo buzujących w nim hormonów. Wybicie szyb w takim pensjonacie mogło go słono kosztować. W końcu znaleźli kryjówkę z której mogli wcielić w życie swój plan. Uzbierali po małej kupce kamieni i na znak dany przez Bryana rozpoczęli "ostrzał". - Kto pierwszy trafi w jakąś szybę - rzucił Tedd - płaci pięć dolców! Trzy sekundy później Tedd był "w plecy" o piątaka. Kamienie śmigały, aż miło. Kilka trafiło w szyby, które pękły lub rozpadły się z hukiem. Znaczna część spadła na dachy lub odbiła od drewnianych ścian. - Stać! Policja! Zza budynku wypadł mundurowy. Znali go, oczywiście. Jack Falls. Jeden z bardziej uperdliwych psów w mieście. Nie czekając na rozwój sytuacji rzucili się do ucieczki spierdzielając "ile fabryka dała". Na szczęście znali dobrze teren i obaj byli w dobrej formie. Ten palant Falls, nie miał szansy ich dorwać. Chwilę później, ukryci na podwórzu domu Tedda, siedząc na zdewastowanej kanapie i przyglądając się rdzewiejące auto na tyłach domu, przed szopą na traktor (wrak był tutaj od kiedy Daryll sięgał pamięcią), świętowali swój tryumf. Stary Tedda był bezrobotny i utrzymywał się z pieniędzy z opieki społecznej. Gdy byli małymi dzieciakami miał wypadek w tartaku i stracił prawe ramię. Od tej chwili pił i włóczył się po okolicy, rzadko bywając w domu. Matka Tedda uciekła z jakimś kierowcą tira trzy lata temu, i od tego czasu stary Tedda był częściej pijany niż trzeźwy. Czasami wpadała do nich ciotka Tedda, aby ogarnąć burdel, i chyba jeszcze tylko dlatego opieka społeczna nie zabrała Tedda do jakiegoś bidula czy innej rodziny zastępczej. Zaczynał się zmierzchać. Bryan wiedział, że musi wracać do domu. Ojciec, w dniu w którym spotyka się z tą milf Oubre, zawsze walnie sobie jedno lub dwa piwka za dużo, a wtedy często jego ręka jest cięższa niż kamienie, którymi wybili szyby w oknach tych pół-czerwonych frajerów. DARYLL SINGELTON (nieco później) Podejrzliwe spojrzenia policjanta i incydent z atakiem na ich pensjonat tylko przyspieszył decyzję Darylla, żeby udać się do lasu. Jeszcze późnym popołudniem zabrał niezbędny do biwakowania sprzęt i udał się swoimi ścieżkami do puszczy. Pierwsze, co zrobił to rozejrzenie się wokół domu Mary. Ale ulewa towarzysząca burzy i późniejszy deszcz skutecznie zatarły ślady, równie efektywnie, jak policja szukająca tropów. Daryll wiedział, że po takim załamaniu pogodowym tylko fart pozwoliłby na znalezienie śladu po mordercy. Niestety. Porzucił więc bezowocne poszukiwania i ruszył głębiej w puszczę, zapuszczając się w wyższe partie zalesionych gór. Miał zamiar spędzić noc w lesie, z dala od ludzi, samemu ze swoimi myślami. Ochłonąć. Może też poszukać zaginionych turystów. Liczył na to, że natknie się na nich gdzieś na szlaku i skieruje we właściwą stronę. Las po burzy był cichy. Drzewa trzeszczał i szeptały poruszane wiatrem. Ptactwo świergotało i ćwierkało rzadziej i ciszej, niż zazwyczaj. Deryll wiedział, co to oznacza. Znów zanosiło się na burzę. Zapewne tej nocy. Zmoknie, ale to akurat nie przerażało chłopaka. Las był jego drugim domem. Równym tempem skierował się doskonale znanymi ścieżkami do miejsca, w którym chciał się znaleźć. Oddychał spokojnym rytmem, równomiernie rozkładał siły, aż dotarł do celu. Na zaginionych turystów ani na ich ślady nie natrafił. Właściwie to nie natrafił na nikogo. Las był wyludniony, nawet przy samym Twin Oaks, gdzie szlaki turystyczne przecinały się ze sobą dość licznie. Często zatrzymywał się tutaj na noc. Wiedział, gdzie zawiesić hamak między drzewami, wiedział gdzie rozpalić ogień aby zagrzać sobie ciepły posiłek i napój przed nocą. Ogrzanie się w górach było bardzo ważnym elementem przetrwania. Zaczął przygotowywać obozowisko starając się jak najmniej ingerować w leśne otoczenie. W końcu, zadowolony z uzyskanego efektu podreptał po wodę w pobliskiej rzece. Płynęła ona nieco poniżej miejsca w którym Daryll się rozbił, ale znał doskonałe zejście nad jej nurt. Po deszczach rzeczka zmieniła się w dość rozhukaną rzekę, rozbijającą się z łoskotem po kamieniach. Woda spływała z wyższych partii gór i doskonale nadawała się do picia. Deryll ostrożnie nachylił się nad wodą i zaczerpnął jej do manierki. Ostatnim, czego sobie teraz życzył, to kąpiel w zimnej wodzie. Miał już odchodzić, gdy w zachodzącym słońcu ujrzał po drugiej stronie jakiś dziwny kształt leżący przy brzegu. To był człowiek! Górna połowa ciała znajdowała się na lądzie, oparta o przybrzeżne kamienie i zarośla, dolna zaś, do pasa, znajdowała się w nurcie rzeki. Mężczyzna miał długie włosy, takie same jak zaginiony turysta z Chicago, ale z odległości w której się znajdował i w zapadającym półmroku, Deryll nie widział jego twarzy. Ocenił odległość - kilkanaście kroków przez rwący, zdradliwy nurt górskiej rzeki, po śliskich kamieniach, brodząc w wodzie głębokiej co najwyżej do połowy ud. Jeżeli popełni błąd, znajdzie się w zimnej wodzie i w ekstremalnie skrajnym przypadku rozbije sobie głowę o któryś z ukrytych pod powierzchnią kamieni, a to mogłoby się okazać zgubne w skutkach. Szansa jednak na tak poważny upadek była minimalna. Bardziej groziła mu kąpiel z ewentualnym podtopieniem. Gdzieś, w oddali usłyszał odbijający się echem od szczytów, pierwszy pomruk nadchodzącej burzy. BART SPINELI Przynajmniej problem z Bryanem został rozwiązany. Kosztowało go to trochę kasy, ale wdzięczność największego bullyego w szkole i szemrane układy z nim warte były tej ceny. Bart miał plan. Wiedział, co zamierza zrobić. Gdy słońce zaszło na tyle, aby nie wzbudzać podejrzeń, podjechał tam, gdzie zamierzał podjechać, prześlizgnął się dziurą w płocie znaną każdemu, kto miał wiedzę na temat Twin Oaks i zatracił się w sztuce. Płynął na fali swojego talentu. Płynął na fali zioła nadal wyostrzającego jego percepcję i zdolność postrzegania świata barw, kształtów i cieni. Były takie momenty, że jego ręce same wykonywały taniec z puszką. Z transu wyrwały go krople deszczu uderzające o twarz, zalewające oczy, przeszkadzające odpowiednio nakładać farbę. To nie był zwykły deszcz, lecz prawdziwe oberwanie chmury, a Bart nawet nie zauważył, kiedy zbierało się na burzę. Gdzieś, niezbyt daleko, nad górami, przetoczył się grzmot. Wiatr uderzył w Barta z większą siłą. Malowanie w takich warunkach nie miało już większego sensu. Chłopak spojrzał na swoje dzieło. Było całkiem, całkiem. Uchwycił dobrze rysy twarzy, oczy. Obraz był jednak niepełny. Twarz dziewczyny namalowana w połowie, druga połowa była szkicem. I nagle Bart doznał olśnienia! To wyglądało czadowo! Zanikanie twarzy Mary było czymś tak na miejscu, jak jej przedwcześnie odebrane życie. Niepełne. Przerwane zbyt szybko. Ten obraz będzie jeszcze lepszy niż pierwotny zamysł Barta. Jakby siły natury chciały tego, by zostawił go w tym stanie. A im on, Bart Spineli jest, aby sprzeczać się z siłami natury. Zadowolony ruszył do miejsca, gdzie zaparkował samochód. Wsiadając zobaczył, mimo ulewnego deszczu, że auto stoi na flakach. Wszystkie cztery koła zostały przebite lub przecięte czymś ostrym i zeszło z nich całe powietrze. Było już dość późno i lało, jak z cebra. Do domu miał ponad kilometr, a mimo świecących się latarni, ulice w deszczu wydawały się dziwnie puste. Co prawda Bart znajdował się niemal w centrum miasteczka, o ile w takiej dziurze jak Twin Oaks można było mówić o jakimś centrum. Wiatr się wzmagał, deszcz zacinał, a przemoczony Bart nagle poczuł, że chce być w domu. Że gdzieś w pobliżu czai się coś złego, coś wyjątkowo złowrogiego i drapieżnego. Kolejny odgłos burzy zabrzmiał w jego uszach niczym warkot godnej i nienasyconej bestii. Bestii, która podchodziła go gdzieś, pośród padającego deszczu. Fala strachu sięgnęła do jego gardła z jakichś nieuświadomionych sobie wcześniej miejsc w jego duszy. ANASTASIA BIANCO Biblioteka zawsze działała na nią kojąco. Zapach mebli, cichy szelest przerzucanych kartek, oddechy czytelników. Biblioteka miejska była dumą Twin Oaks, a przynajmniej dumą Fitzgeraldów, którzy ufundowali ją kilka lat wcześniej, pozyskując środki od prywatnych inwestorów i pieniądze rządowe lub stanowe. W każdym bądź razie budynek był nowoczesny, oszklony, z komputerami i nadal pachniał świeżością. Chociaż zbyt wielu stałych bywalców nie miał. Anastasia należała do tych nielicznych mieszkańców Twin Oaks, którzy odwiedzali bibliotekę na tyle często, że czteroosobowy personel znał ją dość dobrze. Poruszała się w księgozbiorach też bardzo wprawnie, a umiejętność szybkiego czytania była czymś, co wyróżniało ją spośród rówieśników. Szybko dokonała selekcji artykułów i gazet. Zgony w miasteczku zdarzały się częściej, niż sądziła. A to jakiś turysta został zaatakowany przez dzikie zwierzę, albo spadł z roweru na szlaku, a to wypadek samochodowy na krętej, górskiej drodze, a to samotny mieszkaniec znaleziony martwy w domu, a to wypadek w tartaku lub w kopalni, a to jakieś samobójstwo. Morderstwa były jednak rzadkością. W przeciągu kilkunastu lat zdarzyły się tylko cztery - raz mąż zamordował żonę, raz przyjezdny zasztyletował mieszkańca w barowej bójce, raz dwaj robotnicy w tartaku posprzeczali się na tyle poważnie, że jeden z nich wepchnął drugiego pod pracującą piłę. I było jeszcze postrzelenie śmiertelne na polowaniu, które uznano w końcu za wypadek. Aż w końcu trafiła na coś, co lśniło mrocznym blaskiem na firmamencie zbrodni w Twin Oaks. Podwójne zabójstwo pary nastolatków - Lucy Bredock i Sam Marcum. Podejrzanym był młodszy brat Sama, Bill Marcum, który jednak zaginął bez wieści, prawdopodobnie uciekł gdzieś i zaszył się gdzieś na drugim końcu USA. Morderstw dokonano w Halloween, a ofiary zostały zaszlachtowane w samochodzie zaparkowanym w dobrze znanym miejscowym kochankom miejscu o nazwie Górka Miłości - leżącym nieco na uboczu wzniesieniu, z pięknym widokiem na miasteczko. Po tym krwawym wydarzeniu, aż do lat pięćdziesiątych znów zdarzały się typowe zgony, i kolejne cztery morderstwa. Twin Oaks, jeżeli chodzi o statystyki kryminalne, należało raczej do tych spokojniejszych miasteczek nie tylko Montany ale i Stanów Zjednoczonych. Dokopanie się do tych informacji zajęło jej na tyle dużo czasu, że powoli musiała zbierać się do wyjścia, jeżeli nie chciała wracać po zmroku. Poza tym jutro czekała na nią normalnie szkoła. Zresztą biblioteka w Twin Oaks też nie działała tak, jak te w większych miastach. Po szóstej popołudniem zwyczajnie zamykano ją na głucho. Chcąc nie chcąc, musiała opuścić to wspaniałe miejsce i pójść do domu. Nie miała daleko i nadal było dość jasno, chociaż na Twin Oaks padał teraz cień niedalekich gór. Idąc, cały czas miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Kilka razy nawet odwróciła się na tyle dyskretnie, aby nie przyciągać niepotrzebnej uwagi innych przechodniów, ale nikogo podejrzanego nie zauważyła. Jednak, kiedy podenerwowana otwierała drzwi do domu, usłyszała za sobą głośny wystrzał, niczym huk z pistoletu. Serce podskoczyło jej do gardła, ale okazało się, że to tylko tłumik pędzącego ulicą samochodu. Weszła do domu i uspokoiła oddech. Ściągając buty zobaczyła coś leżącego na podłodze. Zdjęcie. Takie z polaroidu. A na nim wyraźnie widziała siebie wchodzącą do biblioteki miejskiej. WIKVAYA SINGELTON Wejście po schodach na piętro mieszkania Mc'Bridgów nie było dla Wikvwayi łatwe. Uświadomiła sobie, że nigdy nie była u Mary, gdy ta żyła. Że zawsze spotykały się w pensjonacie, w szkole lub "na mieście". Nigdy tutaj. Pokój nie był zamknięty, nie było na nim taśm policyjnych - wręcz zachęcał do wejścia, ale Wi wahała się kilkanaście długich sekund, nim nacisnęła klamkę. I od razu tego pożałowała. Pierwsze co ujrzała to zachlapane łóżko, krew na ścianie i suficie i żółte oznaczenia policyjne z cyferkami, których nikt jeszcze nie uprzątnął. Ujrzała twarze lalek zwrócone w jej stronę pustymi oczami. Na gumowych, plastykowych i porcelanowych buziach zastygły zacieki i krople w rdzawo-brązowej barwie. To była rzeźnia! Na dodatek rzeźnia cuchnąca dziwnym, mięso-metalicznym, organicznym odorem, którego Wi nie potrafiła zidentyfikować. Jej pobudzony narkotykami umysł zareagował na to, co widziały oczy. Twarze lalek zaczęły się wykrzywiać, usta układać jakby lalki krzyczały bezgłośnie, a zastygła krew znów ożyła spływając i skapując w dół. Wi nie dała rady, kiedy usłyszała cichy szept tuż przy swoim uchu. Nie rozumiałą słów, ale sam szept spowodował, że jak najszybciej, zachowując resztki zdrowego rozsądku, zeszła na dół, do kuchni, a potem w towarzystwie kolegi, opuściła dom Mac'Bridgów. Nawet nie pamiętała, czy pożegnała się z matką biednej Mary. Chyba tak. Tak jej się wydawało. Świeże powietrze i długi, naprawdę długi spacer, połączony z obiadem w gronie "jej paczki" pozwolił Wi pozbierać się w sobie. O tym, że pensjonat padł ofiarą aktu wandalizmu dowiedziała się już po powrocie do domu. Ktoś powybijał kilka szyb w oknach. Straty nie były duże, ale i tak wzburzyły jej matkę. Tym bardziej że Deryll, uparty jak zawsze, zabrał swój sprzęt do biwakowania i zniknął w górach. Wi wiedziała, że obecność jej i jej rówieśników w pensjonacie uspokoiło nieco jej matkę. Martwiła się o syna, ale cieszyła z tego, że córka i jej przyjaciele szukają bezpieczeństwa w ich domu. Dla Debry Singelton, o czym Wikvaya dobrze wiedziała, rodzina i pensjonat były najważniejsze w jej życiu. Gdy wieczorem znów nadeszła burza, Wi razem z kilkoma bliskimi sobie osobami, "biwakowała" przy kominku w sali kominkowej. Rozmawiali wsłuchując się w grzmoty i wpatrując w rozbłyski błyskawic rozświetlające niebo. Czasami musieli przeczekać, aż huk gromu przebrzmi w ciszy i spokoju. I w pewnym momencie, około dziewiątej wieczorem, gdy na zewnątrz burza osiągała swoje apogeum, w rozbłysku błyskawicy Wi ujrzała za oknem … wilczy łeb. Widok był tak gwałtowny i niespodziewany, że z jej ust wydobył się niechciany krzyk, który zaalarmował resztę osób. - Co? Co się stało? Łeb wilka zniknął. Ale Wi doskonale pamiętała jego szpiczaste uszy, dziwnie ludzkie oblicze, kłęby mokrej sierści i wpatrujące się w nich oczy. - Lepiej zasłońmy okiennice - zasugerował Frank. - Chcesz wody czy tam czegoś? - zwrócił się do Wikvayi. MARK FITZGERALD To było udane popołudnie. A wieczór też był całkiem, całkiem. Na powrót ojca nie musiał czekać długo. Ledwie zdążył się "ogarnąć", po tym, gdy doprowadził auto do stanu "lśnienia". Teraz bryka doskonale pasowała do kogoś takiego, jak Mark. Brandon Fitzgerald od razu po wejściu zrzucił z siebie krawat i marynarkę, rozpiął guziki w koszuli i nalał drinka z dobrze zaopatrzonego barku. Potem wykonał jeszcze kilka telefonów, sącząc alkohol s kryształowej szklaneczki rzucającej refleksy światła na gładkie, utrzymane w modnej kolorystyce, ściany ich rezydencji. Mark wiedział, że nie należy przeszkadzać ojcu, gdy załatwia "sprawy". Kolację, zazwyczaj jedli razem, całą rodziną i kiedy gosposia ustawiła na stole półmiski z wędlinami, serami, wędzonymi rybami, pieczywem, masłem, przetworami owocowymi i mini-tortillami podawanymi na ciepło. Przy stole panowała cisza, nietypowa dla Fitzgeraldów, bowiem zazwyczaj stół był świadkiem rozmów, żartów (czasami wymuszonych) i opowiastek ojca o co ciekawych wydarzeniach w miasteczku. Tym razem cisza była wręcz nienaturalna, więc Mark poczuł się niezręcznie. Już miał coś powiedzieć, ale jednak to ojciec przełamał ten niezręczny moment. - Widziano twój samochód, jak wyjechał poza Twin Oaks. Gdzie byłeś? Przecież nie powie ojcu, że pojechał przelecieć swoją dziewczynę na odludziu. Wymyślił więc jakieś niewinne kłamstewko, coś o potrzebie przejażdżki. - Wolałbym, abyś nie oddalał się nigdzie sam, póki policja nie dorwie drania, który zabił tę dziewczynę. Dobra. To nie było polecenie czy rozkaz. Ojciec i tak wiedział, że Mark zrobi to, co będzie chciał. Już rok temu doszli do takiego miejsca w rodzinnych relacjach, w którym wszyscy członkowie rodziny wiedzieli, gdzie są granice tego, co mogą zrobić. Fitzgeraldowie byli najbardziej znaną i jednocześnie znaczącą rodziną w okolicy. Każdy członek rodziny musiał bardzo uważać, bo jakikolwiek skandal mógł zachwiać tą opinią. Monopol na pieniądze skończył się gdy dziadek Marka wpuścił Gemstone Company i tartak przestał być jednym z najważniejszych pracodawców w mieście. W najbliższych wyborach kandydatura Brandona nie była już aż tak mocna, jak kilka lat wcześniej. - A jak śledztwo? Coś wiadomo? - kiedy ojciec zszedł na zabójstwo Mary, Mark wykorzystał okazję. - Za wcześnie - ojciec przełknął kęs pstrąga na zimno. - Na ten moment nie mają niczego konkretnego. Ale Hale uważa, że zrobił to ktoś z zewnątrz. Jakiś turysta. Jutro szykuje się obława w lesie, chociaż pogoda nam nie sprzyja. Możliwe, że sprawca przyczaił się gdzieś w pobliżu. Za oknem przetoczył się grzmot i błysk. Padało już od jakiegoś czasu. I to solidnie. - To co zrobił tej biednej dziewczynie - ojciec wzdrygnłą się i odłożył sztućce. Wytarł serwetką kąciki ust i spojrzał na gosposię, która zabrała talerz. - Mogę prosić o kawę, Miquello. - Si, signore. Komuś jeszcze kawy, albo herbaty. - Ja poproszę drinka - powiedziała matka Marka - Carol Fitzgerald. Ostatnio jego rodzicielka piła więcej, niż zazwyczaj. Mark domyślał się, że pomiędzy starymi doszło do jakiś zgrzytów, które trzymali pod maskami "dojrzałego małżeństwa". Możliwe, że matka dowiedziała się o romansie z sekretarką, którego Mark się domyślał. Ale otaczające ją luksusy, pieniądze i bycie jedną z "Fitzgeraldów" trzymały ją na krótkiej smyczy. Matka pochodziła z dość mało znaczącej rodziny Bredock, która mieszkała w Twin Oaks. Babka Marka, kochająca i cierpliwa kobiecina, była jednak jakaś dziwna, i dopiero w wieku piętnastu lat Mark dowiedział się, że bierze górę leków na trawiące ją problemy psychiczne. Na stałe przebywała w domu opieki, w Billings, za który płacili "górę szmalu", jak czasami mówił ojciec i Mark widywał ją dość rzadko. Dziadek zmarł na raka jak Mark był mały i chłopak średnio go pamiętał. - A kim był brat Davida Marcuma? Widelczyk, którym matka nakładała sobie wędlinę na kawałek pieczywa wyleciał jej z dłoni i z trzaskiem odbił się od talerzyka. - Nigdy, przenigdy, nie wymawiaj tego nazwiska przy naszym stole - syknęła Carol i spojrzała na syna z takim nietypowym dla niej gniewem, że Mark zastanawiał się, czy zaraz nie zostanie po raz pierwszy w życiu przez nią uderzony. Carol wstała, rzuciła serwetkę na stół i wzburzonym krokiem poszła do swojego pokoju. - Poczekaj. - Ojciec zatrzymał go, nim ten podjął decyzję. - Musisz coś wiedzieć. Matka cię kocha. Ale miała kiedyś siostrę. Lucy. Ta siostra zadawała się z jednym z braci Marcumów, Samem. I drugi z braci, Frank bodajże mu było, zamordował oboje w helloweenowy wieczór, a potem ślad po nim zaginął. Matka bardzo mocno to przeżyła. Bardzo mocno i nigdy, w żadnej rozmowie do tego nie wracamy. To dla twojej matki była ogromna trauma. Były z siostrą bardzo sobie bliskie. Carol była wtedy w mieście, a ja byłem na studiach w Bostonie. I to chyba twoja mama znalazła ciała w samochodzie. Więc lepiej nie wypowiadaj nazwiska Marcumów przy niej, ok? Na zewnątrz piorun uderzył gdzieś bardzo blisko i przez chwilę salon, w którym spożywali kolację, rozświetliły refleksy i poblaski błyskawic. - Jutro psy raczej nie złapią żadnego tropu. Kurde. Wyborcy będą mocno cisnęli. Będę musiał przymusić Hale'a do jakiś konkretnych działań. JESSICA HALE Popołudnie było super. Wieczór już mniej. Tatko wpadł do domu niczym burza i po jego wkurzonej minie widać było, że musi przeżywać jakieś trudne chwile. Nic dziwnego, Morderstwo w Twin Oaks nie było chyba zbyt częste, a już takie, jak na biednej Mary, to już tym bardziej. Nic dziwnego że tatko był wkurzony. Jess próbowała poprawić mu humor uśmiechając się i opowiadając jakieś historyjki ze szkoły, ale nawet szczebiotanie córki, które zazwyczaj poprawiało ojcu samopoczucie tym razem nie działało. Wręcz przeciwnie. - Możesz w końcu przestać klepać tą jadaczką - warknął przy stole, gdy kończyli kolację, i spojrzał na Jess z tak dziwnym spojrzeniem, że aż ją zatkało. Nigdy wcześniej ojciec nie patrzył na nią w ten sposób. Możliwe, że to było spojrzenie "szeryfa", którym usadzał krnąbrnych przestępców na miejscu i zmuszał do wyznania win. Ale było w nim tyle czegoś niedobrego, czegoś agresywnego, że Jess zamilkła, nieco nawet przestraszona. - Daj spokój dziecku - powiedziała Suzanne Hale - matka Jess, jak zwykle nieco wstawiona. - Nie przynoś pracy do domu. - Ty też stul ten zapijaczony pysk, dobrze ci radzę - szeryf poderwał się z miejsca. Jess struchlała. Wiedziała, że ojcu zdarzyło się raz czy nawet kilka razy zdzielić matkę. Robił to jednak niezbyt mocno i tak, aby nie zwracać uwagi innych ludzi. Matka zawsze tłumaczyła dzieciakom, że to stres po pracy i że Glen to porządny człowiek, stróż prawa i szanowany obywatel i nie można mu psuć opinii, a matka to przecież życiowa lebiega no i bezrobotna kura domowa, która bez pieniędzy ojca nie zapewniłaby życia dzieciakom. Zadzwonił telefon i wzburzony szeryf podszedł do zawieszonej na ścianie słuchawki. - Tak. Cześć. Gdzie? Serio. Już jadę. - Kto to był? - zapytała matka. - Gówno cię to obchodzi. Wychodzę i mogę nie wrócić do późna, a może nawet przez całą noc. Sprawy zawodowe. Spojrzał na Jess i uśmiechnął się zakłopotany. - Wybacz, kwiatuszku, że na ciebie nakrzyczałem. Ta sprawa małej Mary mocno mnie dręczy. Ten złamas, burmistrz, oczekuje ode mnie cudów. Straszy, że jeżeli nie weźmiemy się ostro do roboty, to może doprowadzić do zdjęcia mnie z funkcji szeryfa przez Radę Miasta. Jakbym nie zapieprzał od świtu do nocy, aby ten pieprzony Fitzgerald mógł udawać, że rządzi Twin Oaks. Ja nie twoja matka, żeby siedzieć cały dzień bezproduktywnie na dupie. Wyszedł trzaskając drzwiami w szalejącą na zewnątrz burzę. - Nienawidzę tego skurwiela - powiedziała Suzanne ciskając szklanką opróżniona z taniej szkockiej w drzwi. Odłamki szkła rozsypały się po podłodze i matka zaśmiała się histerycznie. |