Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-04-2022, 20:06   #11
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację


Ann przejrzała pytania i odpowiedzi. Przesłuchanie na role... czuła się z tym... dziwnie, ale co było robić? Maskarada nie jest za darmo.
Miała niemiłe wrażenie, że napisane kwestie w najgorszym wypadku mogą zostać zmanipulowane tak, aby wykorzystać je przeciwko samemu bezklanowcowi... czy Cyrilowi nawet. Skurwysyństwo wampirów by ją nie zadziwiło. Musiała wpierw sprawdzić co przyjdzie jej mówić.

Imię i nazwisko: Larra Grant. Wedle tego co było pisało w scenariuszu była to eks-studentka, obecnie ćpunka na dobrowolnym odwyku, która podczas studiów i po nich dorabiała prostytucją. I to w dodatku dość specyficzną, bo css zdtmiała się specjalizować w ekstremalnych zabawach z dużą ilością lateksu i BDSM. I jej klientami mieli być obaj martwi Ventrue z jej koterii. To co z nim robiła wymykało się jej wyobraźni. Opisy tego były skąpe i na szczęście niezrozumiałe dla Ann. Chyba wolała nie wiedzieć jak dużych zboczeńców kreowała z denatów, acz informacje jakie były zawarte wywiadzie pozwalały domyślić się logiki śledztwa. Obaj Ventrue jak i pozostała trójka Kainitów oficjalnie miały być seksualnymi dewiantami, którzy w swoim poszukiwaniu ekstremalnych doznań posunęli się za bardzo… albo natknęli na kogoś, kogo podniecały brutalne mordy. Jednym słowem sami szukali swojej zguby. Ona sama zaś ponoć nie widziała ich od kilku tygodni i zerwała z nimi kontakt przebywając na dobrowolnym odwyku i nawróceniu na właściwą ścieżkę w ośrodku Garry’ego. Zważywszy że na ilość marichuany tam wypalanej ośrodek był ostatnim miejscem w jakim powinna się znaleźć eks-narkomanka, ale… nie było sensu tego poprawiać. Przecież wszystko tu było jednym wielkim kłamstwem mającym wyciszyć śledztwo. W końcu… jeżeli zboczeńcy giną z powodu swoich chorych skłonności to pruderyjni i bogobojni mieszkańcy Nowego Jorku nie mają się czego obawiać, prawda? A sama zbrodnia zamiast straszyć będzie tylko ciekawostką na stronach brukowców.
Do tego Ann czuła się rozbawiona wykreowaniem seksualnych dewiantów z tych nadętych Ventrue.
- Pasuje. - zgodziła się zajmując miejsce - Miejmy to za sobą.
- Dobrze… zaczynamy.- odparł mężczyzna włączając dyktafon i cóż… zaczęło się nagrywanie słuchowiska radiowego dla ich przełożonego. On pytał, ona jak grzeczny piesek zachowywała się naturalnie... jak ćpunka. Niekoniecznie chętna do współpracy, ale poddająca się szybko. Raz nawet delikatnie zapytała o drugi, a Ventrue opisała jako rozpieszczonych dewiantów, dość barwnie...
Agenci zachowywali się bardzo fachowo i profesjonalnie przez cały czas trzymając się scenariusza i bez emocji na twarzach.

Gdy zakończyło się nagranie, wyłączyli dyktafon i jeden zwrócił się do Ann.
- Wiemy że opuściłaś Nowy Jork dość niedawno. Nie minęło zbyt dużo czasu od tego wymordowania twoich towarzyszy, więc… jak rozumiesz jest to podejrzane. Co wiesz o tej zbrodni?
- Że wymordowano całą moją Koterię. - stwierdziła krótko.
- Jak się dowiedziałaś o tym?- zapytał jeden z agentów, ten siedzący przed nią. Drugi zaś kręcił się po pokoju. Obaj obserwowali bacznie Ann zza swoich lustrzanek.
- Nie jest tu za ciemno na lustrzanki? - sarknęła - Aż taki stres, że wam w głowach namieszam?
Nie odpowiedzieli. Przez chwilę trwali w milczeniu, po czym ten siedzący rzekł ponownie.
- Jak się dowiedziałaś o śmierci swojej Koterii?
- Poszłam na miejsce naszych zbiorek i tam byli.
- Opowiedz co się tam stało, co widziałaś… ze szczegółami. - rzekł ten siedzący przed nią wyciągając notes, by zrobić notatki.
- Zastałam ich w wielu częściach. W gore. Masa krwi wszędzie, oni poszatkowani i ułożeni w jakąś figurę. - opisała scenę, jednocześnie nie wyrażając ni cienia żalu.
- Czy zetknęłaś się z podobnymi figurami czy obrazami podczas wypełniania poleceń swojego opiekuna? - zapytał ponownie ghul siedzący przy stole.
- Nie.
- Czy podejrzewasz kogoś o popełnienie tej zbrodni na swojej koterii? - zapytał beznamiętnie agent.
- Nie. - wzruszyła ramionami.
- Czy masz jakichś wrogów w Nowym Jorku?
- Czy caitiff może klanowca tak wkurzyć, aby miał vendettę? - uśmiechnęła się ironicznie.
- Nie musi być caitiffem by wkurzyć. - odparł agent pozwalając sobie na nikły uśmiech. - Więc masz czy nie masz wrogów?
Czy mu zrobić przykrość.. Czemu nie?
- Jest taki jeden Ventrue... Nie przyjął dobrze, że nie wyszło mu upokorzenie mnie przy Elysium. - wzruszyła ramionami - Quentin Ellsworth.
- Mhmm…- agent zapisał informacje. - I to wszystko? Żadnych innych?
- Nie. - pokręciła głową, ale zaraz się zmitygowała - Choć... Nie wiem kto mnie wczoraj obserwował jak szłam do Elysium Stillwater. - skrzywiła się - Opisać go mogłabym jako "drapieżnik". Taki wzrok miał.
- Opowiesz coś o nim więcej?- zapytał agent notując pospiesznie.
Ann opisała osobnika najlepiej jak mogła, również jego sposób przemieszczania się zaznaczając.
- Interesujące. Czy dysponujesz rozszerzonymi zmysłami? Postrzeganiem aur?- zapytał agent.
Ann pokręciła głową w zaprzeczeniu.
- Czy może usłyszałaś coś lub poczułaś na miejscu zbrodni? Jakiś zapach?- dopytywał się agent.
- Nic. - odparła, stosując się do zalecenia Cyrila.
- To chyba wszystko na obecną chwilę. Numer pani komórki się nie zmienił? - zapytał agent.
- Nie.
- Więc będziemy w kontakcie.- odparł agent wstając od biurka. Po czym obaj ruszyli do wyjścia z pokoju.
- Do widzenia.- rzekł drugi na pożegnanie.
Ann wyszła z pokoju zadowolona. Zrobiła co kazał Cyril.



Na korytarzu ghule od Księcia wymienili już kilka uwag pożegnalnych z Joshuą i Williamem. Po czym ruszyli do wyjścia. Toreador zaś ruszył ku Ann.
- No i po strachu, wszystko gładko poszło. -rzekł do niej z uśmiechem.
- Przynajmniej coś się zdarzyło, nie? - stwierdziła.
- Przynajmniej. Ale się nie przyzwyczajaj. Reszta nocy… cóż, jest dla ciebie. Ja wracam do domu. - odparł z uśmiechem Toreador. Wzruszył ramionami dodając.- Larry powiedział, że jutro motor będzie gotowy. I dobrze, bo jutro też będzie twoje oficjalne przedstawienie i przyjęcie do naszej małej rodzinki nieumarłych.
- Następny odcinek czeka? - uśmiechnęła się do Toreadora - Więc ja będę u Lukrecji spała, nie tak źle.
- Chcesz się do niej przenieść na dłużej?- zaoferował William. - Mogę po ciebie przyjechać przed świtem.
- Jak jutro będę miała motor, to już będzie lepiej. Mogę dziś u niej się zakopać, nie ma problemu. Nie ma co cię tak wykorzystywać. - machnęła ręką.

- Ach... Czy skrzynka na listy u ciebie jest na kluczyk?
- Nie. Niby po co? Kto miałby ją obrabować? Wiewiórki?- zaśmiał się William.
- Nadinteligentne psy w poszukiwaniu smakołyków? - uśmiechnęła się.
- Prędzej zjedzą listonosza. Są bardzo nadopiekuńcze wobec mnie.- odparł Toreador.
- Dziwisz się? I zwykłe pieski potrafią.
- Ale zwykłe pieski nie są tak sprytne jak moje. - wyjaśnił Kainita z uśmiechem.- I bywają w nadgorliwe w swojej opiece.
- To niech nie zjedzą kuriera, jaki ma się pojawić dla mnie z przesyłką. - poprosiła - Raczej w skrzynce zostawi, ale nie wiem czy do drzwi nie zechce podejść.
- Nauczyły się nie polować na tych, którzy wkładają przesyłki do skrzynki. Nie martw się.- zaśmiał się Toreador. I zamyślił się pytając. - Coś ma do ciebie przyjść?
- Tak. Przesyłka z Nowego Jorku. - odparła krótko.
- Domyślam się co. Radziłbym z niej nie korzystać, choć wątpię byś posłuchała mej rady.- rzekł współczująco wampir.
Ann ścisnęło w żołądku. Za dużo wie, za bardzo ingeruje.
- Rada spóźniona o dekadę. - mruknęła - Dziękuję za słowa.
- Cóż… nigdy nie wiadomo co będzie następnej nocy. - uśmiechnął się ciepło. - Zostajesz w mieście, czy gdzieś mam cię podwieźć?
- Połażę po mieście.
Co mógł zrozumieć szlachetny Toreador z jej sytuacji? Nic. Jak nie Cyril to byłby ktoś inny. Bezpańskie kundle się zabija. Cyril to jej ochrona. Jej protektor. Chce tylko lojalności i służby. Tylko tyle za istnienie…
- Dobrej zabawy.- odparł z uśmiechem William, a Joshua rzekł.- Jakby były kłopoty wbijaj na posterunek lub kieruj się do Elizjum lub Biblioteki. Nadia może i niechętnie opuszcza legowisko, ale potrafi pokazać pazurki jak ktoś jej nadepnie na odcisk.
- Zapamiętam. - skłoniła się - O jakiej porze ma jutro być to oficjalne, hmm, przedstawienie i gdzie ma się odbywać? - dopytała Joshui.
- U Lukrecji na zapleczu w ramach pokerowej nocki.- odparł z uśmiechem Joshua wzruszając ramionami. Nie brzmiało to za bardzo uroczyście.



Stanęła dalej w mieście, żeby nie znajdować się zbytnio w zasięgu głównych miejscówek Spokrewnionych. Wybierając numer do Cyrila uważnie lustrowała wzrokiem otoczenie, opierając się plecami o ścianę nieczynnego sklepu.
- Cze… o co chodzi? - usłyszała jego lekko zirytowany głos.
- Miałam zdać raport po przesłuchaniu... - odparła z lekkim przestrachem w głosie.
- Ach… tak. No więc raportuj.- stwierdził już spokojniej Cyril.

- Przesłuchiwało mnie dwóch ghuli w czarnych okularach, co do zabicia mojej Koterii. Standard. Jak się dowiedziałam, jak scena zbrodni wyglądała, czy coś wyczułam, czy widziałam ten kształt, w jakim zostawiono ofiary podczas jakiegoś twojego polecenia...
- Cóż… jak się okazuje twoje informacje nie mają tak dużego znaczenia jak te które Książę otrzyma od tych ghuli. Więc mam nadzieję, że zrobiłaś na nich dobre wrażenie. - odparł Tremere.
Ann następne słowa wypowiedziała wyrażając zagubienie w temacie.
- Nie rozumiem...?
- Raport mają przedstawić bezpośrednio Księciu. Zaszczyt dla nich, kłopot dla mnie. Bo to oznacza, że Książę się zainteresował sprawą, a to nie jest nigdy nic dobrego dla zainteresowanych stron.- wytłumaczył cierpliwie Cyril. - A ja… jestem jedną z zainteresowanych stron.
- Odpowiadałam jak poleciłeś. Na to co chcieli, krótko. Jak zapytali czy mam wrogów wspomniałam o napotkaniu tego dziwnego drapieżnika w Stillwater i... - w tym momencie prawie połknęła język. Sam Książę usłyszy o tym Ventrue... czy powinna o nim wtedy mówić?
- Nieważne co powiedziałaś. Ważne co usłyszy Książę. - ocenił Tremere, westchnął ciężko.- No cóż… zobaczymy co będzie.
- Czyli… ghule mogą mu nakłamać?
- To są nadal ludzie… mogą nie tyle nakłamać co wyrazić swoje zdanie, domysły, wrażenia.- ocenił jej mentor.

- I… spodziewasz się kłopotów z tego?
- Ostatnio zacząłem przyciągać zbyt wiele uwagi. Nie lubię przyciągać uwagi.- stwierdził cierpko Cyril. - I ty też nie powinnaś. Siedź w Stillwater i nie wychylaj się z niego. Nowy Jork robi się obecnie coraz bardziej gniazdem rozdrażnionych os.
- Ale nie grozi ci niebezpieczeństwo? - zapytała z prawdziwym niepokojem.
- Niczego się nie nauczyłaś? Zawsze grozi mi niebezpieczeństwo. Zawsze grozi tobie. - odparł Cyril.- To cena życia po śmierci. Niewielka w sumie.
- Większe niebezpieczeństwo niż zwykle… - sprecyzowała nieśmiało.
- Nawet gdyby tak było, to i tak nie byłabyś w stanie pomóc. Twoja obecność tylko mogłaby zaszkodzić. - stwierdził stanowczo stary Kainita.

- Rozumiem. - uległe potwierdziła - Zakręciłam się przy Lukrecji. Sądzę, że mogę zdobyć informacje w końcu, tylko… - ton zmienił barwę - Potrzebuję trochę pomocy od ciebie… panie. - dodała, choć używanie tego słowa było mało przyjemne dla niej, to pomagało w głaskaniu starego ego.
- Zapomnij. Jeśli potrzebujesz pomocy, to znaczy że się spieszysz. Nie musisz, bo nie sądzę by trzeba było naciskać na Lukrecję aż tak bardzo. - ocenił stary Kainita. - Lata temu wyleciała z obiegu, jej informacje mogą być przestarzałe. Lepiej by nie zaczęła się domyślać komu służysz.
- To byłby problem?
- Niekoniecznie. Aczkolwiek Lukrecja nieszczególnie mnie lubiła. Niemniej nigdy nie byliśmy wrogami. - ocenił Tremere.
- Bardzo ciekawią ją plotki z Nowego Jorku. Jest zaskoczona, że jej nie pamiętają, a ponoć coś robi delikatnie…
- Ludzie szybko o tobie zapominają gdy znikasz ze szczytu. Kainici podobnie. - zaśmiał się chrapliwie Cyril.- Na jej miejscu już gryzą się między sobą inni Ventrue.

- Co miał z nią Książę zrobić? Jest… jakby z PTSD. Na wspomnienie o nim jest bardzo wystraszona.
- Miała zostać stracona wraz z innymi spiskowcami w masowej egzekucji. Powinna zostać stracona.- ocenił w zamyśleniu Cyril.- Bardzo jestem ciekaw, czemu nie została. Ale wątpię by znała odpowiedź na to pytanie.
- A jak inni spiskowcy zostali straceni?
- Spaleni na dachu jakiegoś wieżowca należącego do firmy Księcia. Spaleni słońcem, dość łagodna śmierć… chyba. - ocenił Tremere.
- Jak zareagowano na jej egzekucję?
- Wszyscy się ucieszyli, a ci którzy się nie ucieszyli oczywiście nie okazywali tego faktu. Ona i jej towarzysze spiskowali by obalić Księcia. Jeśli ktoś żałował otwarcie jej zgonu trafiał na jego listę. A nikt nie chce być na liście Księcia.- wyjaśnił stary wampir.
- To mieli zamiar podłożyć mu bombę w samochodzie? Wedle Lukrecji upadła przez swoich towarzyszy.
- Planowali coś bardziej wyrafinowanego i przebiegłego niż zwykła eksplozja w samochodzie. Szczegółów nie znam.- przyznał Cyril.
- Po egzekucji coś Książę o nich wspominał czy przestało to wydarzenie istnieć?
- Nie wiem. Nie jestem aż tak blisko Księcia. A i tobie nie radzę. - zaśmiał się żartobliwie Tremere.
- Być blisko Księcia czy wiedzieć? - uśmiechnęła się pod nosem.
- To jak ze słońcem i skrzydłami Ikara. Im bliżej jesteś Księcia tym bardziej możesz się sparzyć.- wyjaśnił stary wampir.
- Czy wiesz może czemu Joshua jest Księciem niemile widzianym w innych domenach? - zapytała Tremere.
- To już o to musisz miejscowego Księcia spytać.- odparł Tremere obojętnym tonem.

- Rozumiem... - na pomoc Cyrila by liczyć nie mogła... - Czy chciałbyś czegoś ode mnie jeszcze, opiekunie?
- Byś nie dzwoniła tak często. Skoro Książę zainteresował się tobą, to być może i mną. Mogę być podsłuchiwany… albo ty. Trzeba zmniejszyć intensywność naszych kontaktów.
- Tak będzie. - Ann starała się, aby te sztuczne emocje nie zachwiały jej głosem, jako że czuła je teraz boleśnie gryzące wnętrze, gdzieś w gardle i żołądku. Odseparowanie tak bolało…
- Dobranoc.- odparł Tremere i rozmowa się zakończyła.



Przez chwilę patrzyła w wyblakły ekran przestarzałej komórki, jakby nie wiedząc co zrobić. Nie potrafiła uspokoić swoich emocji, które w niej płynęły w rytm krwi Cyrila w żyłach wampirzycy...
Była jednocześnie wściekła i załamana. Złość odczuwała w swoją stronę, nie była w stanie skierować jej na Tremere. Miała poczucie, iż odsunięcia od niego sama jest sobie winna, choć nie wiedziała oczywiście czym zawiniła. Może gdyby była bardziej przydatna, gdyby tylko bardziej była istotna w jego planach... może wtedy by nie trzymał jej z dala?

Osunęła się na chodnik po ścianie.

Czy był na nią zły? Czy przez nią będzie miał kłopoty? Źle wypadła w oczach ghuli, które to wrażenie przekażą Księciu?
Oparła głowę na pięści czując się rozrywana przez emocje, których i łzami nie mogłaby rozegnać.

Musiała być... przydatna...
I posłuszna.



Nowy Jork nie składa się w całości z bogactwa, ale i nie ze slumsów. Jest mieszany i czasem trzeba wjechać niżej, by otrzymać oczekiwaną nagrodę. Dla porzuconego kundla wielkie miasto oferowało rozmycie obecności w masach ludzkich, ale gdy nie ma się pojęcia o stanie rzeczywistości świata, można łatwo przekroczyć granicę.
Ann nie wiedziała jak źle jest, gdy jej posiłek walczył, jak tylko wampirzyca puściła chwyt, sama obawiając się dalszych kroków. Czy tak powinna go zostawić? Nie chciała więcej zabijać… ale mężczyzna na pewno nie chciał zostawać obok wariatki, która go pokroiła nożem w szarpaninie i ugryzła w szyję… a raczej wyrwała mu kawałek skóry.
Ann nie wiedziała co zrobić. Spanikowanemu pozwoliła rzucić się ku wyjściu z zaułka w stronę głównej ulicy, wzywając pomocy. Dziewczyna w podobnym strachu schowała się za metalowym kontenerem ze śmieciami, jednocześnie sprawdzając czy krzyki nieznajomego zaalarmują możliwą pogoń, a do tego mając wejrzenie w przeciwległą drogę ucieczki.

- Zamknij się… - zimny głos powstrzymał krzyki mężczyzny, a potem mocne uderzenie pięści powaliło go na ziemię sądząc po odgłosach. - Tyle wrzasków z powodu takich ranek. Co za banda mięczaków, ci millenialsi.
Potem kolejne słowa sprawiły że ciarki przeszły Ann po grzbiecie.
- A ty wyłaź zza śmietnika, zamiast kulić się tam jak szczur. Nawet kanalarze mają w sobie odrobinę dumy.
- Zostaw mnie… - Ann zaczęła cofać się w stronę wyjścia, byle dalej od osoby, która się do niej odezwała. Jej ubranie nosiło ślady ziemi oraz błota, zaschłej i świeżej krwi (a nawet może kąpieli w niej), jak i wielokrotne rozcięcia i rozerwania szarej bluzy z kapturem - Nie żartuję, won ode mnie!
- Naprawdę myślisz, że się ciebie boję? - zapytał kpiąco mężczyzna, który okazał się dość rachitycznym staruszkiem w długim zdobionym dziwnymi haftami czarnym prochowcu zakrywającym jego ciało.
Mimo że niewysoki to budził w Ann lekki niepokój.

[media]http://i.pinimg.com/474x/5b/a2/74/5ba2742cc99a9b91ae4b29d61f9ee845--bill-nighy-morgenstern.jpg[/media]

Było w jego spojrzeniu coś groźnego, gdy szedł ku Ann wzruszając ramionami.
- Ostatnio namieszaliście strasznie w mieście, co mnie irytuje. Nie lubię być wyganiany na ulicę i zmuszany do sprzątania jej z was. To robota dla Kainitów niżej postawionych ode mnie.
Kainici…? W co tym razem wpadła?
- Ostatnie ostrzeżenie. Zostaw mnie! - odsłoniła trochę kły wciąż szurając plecami po ścianie, cofając się.
- Doprawdy? Myślisz że możesz stawiać warunki mała Kainitko? - odparł tajemniczy staruszek również uśmiechając się drapieżnie i odsłaniając przy tym długie kły.
Teraz już wiedziała. Nie było innego wyjścia. Musiała uciec…
Własny cień Cyrilla zadrżał i zmienił kierunek padania, aby nabrać na swojej czerni i zakryć mu oczy.
- Ciekawa sztuczka… siadaj!- głos mężczyzny nieco się zmienił na końcu, stał się władczy i dominujący. I nogi Ann mu uległy, upadła pośladkami w kałużę.
Dziewczyna szarpała się, chciała wstać, uciec, odczołgać się… a gdy spojrzała na nieznajomego, cienie zdawały się ją otulać, jakby chcąc zakryć kocem.
- To było nawet pomysłowe. Nieskuteczne, bo twoja aura jest dla mnie widoczna, ale pomysłowe. A ja umiem doceniać inwencję. - mówił mężczyzna podchodząc do Ann. - Planowałem cię po prostu unicestwić, ale teraz… okazałaś iskrę potencjału. Może warto więc pozostawić cię przy życiu?

- Nic nie zrobiłam… Nie zabiłam tego mężczyzny… - mimo braku potrzeby oddechu, teraz urywane wdechy łapała - Daj mi odejść…
- Rzeczywiście nie zabiłaś. Jak wielu nowoprzebudzonych jesteś miękka i sentymentalna. I jesteś zagrożeniem z tego powodu. A ja nie mogę dać ci odejść. Przeszukujemy całe miasto w celu oczyszczenia ich z niedobitków Sa… nazwa i tak ci nic nie powie.- zadumał się wampir i spojrzał na Ann. - Więc, czemu miałbym cię nie zabijać?
- Myślałam, że tutaj was nie będzie… - jęknęła z rosnącą rozpaczą - Książę dał mi uciec…
- Najwyraźniej jeszcze mało wiesz o świecie skoro wierzysz w takie bajki. Książę dał ci tylko fory.- odparł mężczyzna.
- Tutaj wczoraj przybyłam… Pozwolono mi z Montpelier odejść… - zadrżała - Odejdę, nie zobaczysz już mnie…
- To nie wchodzi w rachubę. - odparł spokojnie mężczyzna. - Powiedz mi dlaczego miałbym zostawić cię przy życiu.
- Nie mam nic… - głos jej się załamał - Jestem niewinna czegokolwiek, na co polujesz..
- Jeśli nie masz nic i nic nie jesteś warta, to ja nie mam powodu by pozwolić ci żyć. - wzruszył ramionami mężczyzna. - Twoja niewinność jest… bez znaczenia.
Ann spróbowała ponownie się unieść, ale opadła szybko.
- Czego chcesz ode mnie…? - Cyril zobaczył kroplę krwawej łzy przerażonego dzieciaka znaczącą policzek Ann.
- Hmmm… dobre pytanie.- stary wampir się wyraźnie zadumał. I powiedział spojrzawszy na Ann. - Służby i lojalności, bo jeśli cię oszczędzę sam narażę skórę.
Ann nie rozumiała jak ma to być zagwarantowane…
- Przyrzekam ci lojalność… - zaryzykowała.
- Dobra. To ja zobaczę czy zdołam ocalić twoją skórę. Siedź tutaj i czekaj na mnie. - mężczyzna się odwrócił i wyszedł z zaułku po drodze wyjmując komórkę. Zapewne by do kogoś zadzwonić.



Caitiffka skuliła się pod ścianą. Bała się, nie wiedziała co ją teraz czeka. Czy ten wampir naprawdę będzie próbował ją ocalić? Może powinna wykorzystać sytuację i uciec? Czy zdołałaby umknąć z miasta?
Drżała z nerwów, czuła czające się na nią zagrożenie i wiedziała, że mu nie podoła sama. Ledwo tygodniowa wampirzyca zapłakała krwawymi łzami, co już głodnej kainitce zwiększyło głód.
W napięciu i strachu oczekiwała na powrót wampira.

Ten wrócił po kilkunastu długich minutach.
- Załatwione. Będziesz pod moją opieką i uczyć cię będę. Masz słuchać uważnie, wykonywać polecenia bez pytań i zastrzeżeń i przestrzegać praw i zasad których cię nauczę. A i jeszcze jedno dla gwarancji tego że będziesz przestrzegać praw Maskarady. - naciął swój nadgarstek i pozwolił by spłynęły rubinowe krople krwi. - Musisz być głodna, bez obaw… to tylko formalność.

Ann otworzyła szeroko oczy w zdziwieniu.
- Ale… - spojrzała na krwawiąca ranę - Nie… - zadrżała ze wspomnień, kiedy ostatnio kosztowała krwi wampira - Czemu ktokolwiek chciałby tak…
- Głupie pytanie… wolisz się rzucać mi do krtani? - zaśmiał się ironicznie starzec.
- Wiesz… że możesz tak… zginąć… Prawda…? - wampirzyca bała się, że jeżeli znowu zabije kogoś tym sposobem, to tym razem dosięgną ją konsekwencje.
- Nie myśl, że dam się zabić takiej niedoświadczonej i mizernej krwiopijczyni. - parsknął śmiechem stary wampir.
Ann na te słowa ugryzła jej własna duma... choć coś w niej chciało ją do parteru zrównać. Nie było sensu.
- Zdziwiłbyś się... - mruknęła gardłowo.
- Widziałem jak upadały miasta i królestwa… wampirzy podlotek mnie nie zaskoczy niczym.- odparł pogardliwie starzec.
Wampirzyca spojrzała na ranę Cyrila.
- Ten jeden raz, nie więcej. - postawiła swój warunek, dość mizernie brzmiący w tej sytuacji.
- Zobaczymy, a teraz się pospiesz… moja rana wkrótce się zasklepi a ja nie chcę spędzić reszty wieczoru w tej brudnej uliczce.- warknął zniecierpliwiony mężczyzna.

Ann złapała jego rękę i zaczęła spijać wypływającą krew. Było to... podobne do ostatniego razu. Uczucie równie mocno uderzyło w nią, dawało radość, satysfakcję... chciała więcej! Przycisnęła mocniej do ust nadgarstek Cyrila, nie chcąc przestawać. Było to tak... niesamowite! Czemu się tego obawiała przed chwilą?
Nie... Nie mogła tego odrzucić, nie chciała.

Została gwałtownie odepchnięta po chwili od krynicy tej radości. Starzec spojrzał na zaskoczoną tym dziewczynę i dodał. - Tyle wystarczy.
Po czym sięgnął do kieszeni i wyjął portfel szukając w nim czegoś.
W pierwszym odruchu Ann poczuła wściekłość. Nie mógł jej nic nakazywać! Dziewczyna wydała z siebie zirytowane warknięcie przypominające wściekłe zwierzę oraz obnażyła zęby. Dopiero po chwili się uspokoiła, choć jej wzburzenie wciąż było widzialne.
- Skurwiel... - warknęła pod nosem, obserwując co robi starzec.
- Umiar jest cnotą. To pierwsza lekcja. Trzeba umieć się powstrzymywać by nie wyssać do końca posiłku. A teraz siadaj na dupie i słuchaj.- znowu automatycznie usiadła na ziemi przyciśnięta do niej mocą jego głowu.
Uwiązana dziewczyna nie porzuciła cichej buzującej w niej złości, którą ukazywała mowa ciała oraz wzrok, jakim obdarzała Cyrila.
- Co teraz?

- Teraz dam ci wizytówkę z adresem do przytułku dla bezdomnych. Dobra kryjówka zarządzana przez jednego z członków Camarilli. Tymczasowy dom dla wielu takich jak ty. Niskich pozycją neonatów, którzy czekają na szansę by się wykazać i móc piąć w górę po klanowej drabince.- wyjaśnił mężczyzna wyciągając karteluszek.- Powiesz że Cyrill z Tremere cię przysłał. To wystarczy.
- I co dalej? - mruknęła biorąc karteczkę - Po prostu mnie wezmą do lumpów? A jutro co mam zrobić?
- Siedzieć na tyłku i czekać? Załatwienie jakiejś klitki dla ciebie będzie wymagało ode mnie wykorzystania kontaktów mego klanu. Trochę to potrwa. - odparł Cyrill.
- Cokolwiek. - mruknęła, nie mając pojęcia o czym on mówi wspominając o Klanach, Camarilli, neonatach... - Czyli jutro będę mogła już robić co będę chciała?
- Jesteś teraz pod moją opieką i częścią Camarilli. Twoją wolność ogranicza przysięga lojalności i służby u mnie oraz prawa Maskarady.- odparł obojętnym tonem Kainita.
- Ty wiesz, że te określenia nic mi nie mówią, prawda? - mruknęła trochę olewczo.
- Nie zabijaj posiłku, nie wczynaj bójki z innymi Kainitami oraz przede wszystkim… nie daj śmiertelnym przyłapać się na działaniach nadnaturalnych. To są prawa Maskarady w pigułce. Na kilka następnych nocy to ci wystarczy. Potem cię nauczę.- wyjaśnił Cyrill.
- A jeżeli nie będę się do tego stosować, choć raz? Wypadki się zdarzają.
- Książę nie jest wyrozumiałą osobą. Ani ja taki nie jestem. Więc… postaraj się nie mieć wypadków. - odparł zimnym tonem Cyrill.

Kainitka uśmiechnęła się złośliwie.
- Nie wiem czy powinieneś mi grozić. Zawsze mogłabym pójść do mediów czy na policję. To by dobrze tej Maskaradzie nie zrobiło, co?
- Możesz spróbować. - odparł Cyrill z szyderczym uśmieszkiem. - Myślisz że byłabyś pierwsza? Myślisz, że ludzie rządzą tym miastem? Nie… To Książę włada Nowym Jorkiem wspierany przez primogenów wszystkich klanów. Agenci Księcia są wszędzie i zanim zdążysz cokolwiek powiedzieć czy pokazać na antenie to… cóż… spełni się twoje życzenie. Będziesz widowiskiem. Książe lubi by egzekucje były zjawiskowe, a ty… będziesz przeklinała swoją nieumarłą wytrzymałość, która wydłuży twoją agonię.
Przechyliła głowę nie wiedząc czy wierzyć.
- Książę nie jest takim boogiemanem z taniego horroru. - mruknęła - Blefujesz. Ty się po prostu boisz, że zrobię coś, czego twoje stare życie pożałuje.
- Książę jest raczej szefem olbrzymiej mafii gustującym w rzymskim stylu życia. Wystawne uczty, kulturalne rozmowy i zamiłowanie do cyrku… tego starorzymskiego. Z walkami gladiatorów i brutalnymi egzekucjami. - Cyrill kucnął przed siedzącą na ziemi wampirzycą. - Zapomnij o głupich horrorkach dziewczyno. Sama jesteś częścią takiego. Zapamiętaj za to, że w tym mieście jest zbyt wiele potężniejszych od ciebie Kainitów, którzy wdepczą cię w ziemię, a potem wytrą podeszwę o krawężnik, jeśli się wychylisz za bardzo. Ze mną włącznie. Mogę cię zabić… - pstryknął palcami.- …ot tak. Mogę przycisnąć cię do ziemi, rozciąć żyły i patrzeć jak się wykrwawiasz. Albo podpalić żywcem, a ty byś płonęła nie mogąc się ruszyć. Mogę zrobić to, albo… jeśli zechce mi się wysilić, coś znacznie gorszego za pomocą magii krwi. Rozumiesz?

Widać było niepewność w oczach Ann. Nie mogła uwierzyć... a jednocześnie nie umiała nie wierzyć. Terminy, jakich nie znała nie pomagały.
Na boku bluzy powiększył się świeży ślad krwi.
- Cokolwiek mówisz. - odparła z wtłoczoną na siłę w wypowiedź pogardą - Wybacz, że nie czuję się zastraszona przez dziadka. - wzruszyła ramionami.
- Och… wybacz mi że nie jestem przerażający. Następnym razem założę jakąś maskę z papier-mâché, taką z rogami.- zaśmiał się sarkastycznie Cyrill wstając. - Mało mnie obchodzi, czy cię przestraszyłem. Zapamiętaj co powiedziałem i zachowuj się właściwie. Jeśli oczywiście cenisz swoje marne życie i wolisz nie umierać w bolesnej agonii.
- A jak sądzisz... - parsknęła - Nie chciałam dziś umrzeć, więc cenię. - spojrzała na bok - Ale do szpitala muszę się udać.
- Jesteś wampirzycą. Wszelkie rany goją się na tobie, niektóre bardzo powoli jeśli zadane przez ogień czy magię.- westchnął Cyrill wzruszając ramionami.- Ale nawet te z czasem się zagoją.
- Z jakim czasem? - popatrzyła na niego - Te, które mam... One są... Od wtedy. Gdy mnie zabito... - skrzywiła się - I ciągle krwawią.
- Aaaa… to taka się nie zagoi. Twoje ciało pozostanie zawsze takie jakim było podczas przemiany. Skoro wtedy miałaś ranę, to ona zostanie z tobą na zawsze.- zastanowił się Cyrill rozważając sytuację.
- Zakładam, że któraś z nich mnie zabiła... w końcu. Nie pamiętam tego dobrze, tylko że było dużo ciosów. Chyba czymś ostrym. Za dużo... - humor jej nagle spadł, gdy przypominała - Dużo krwi…
- Taaa… nie dbam o to. I ty nie powinnaś. Ktokolwiek cię przemienił, pewnie już nie chodzi po tym świecie. - odparł Cyrill prostując się. - A propo chodzenia. Ja i ty powinniśmy już ruszać. Udaj się jak najszybciej pod ten adres. Nie jestem jedynym Kainitą którego rozkaz Księcia wypchnął na ulice po to aby oczyścić miasto z niedobitków zniszczonej sfory. Kolejny pachołek Księcia może ci nie dać czasu na wypowiedź.
Kolejny mówi o Sforze... Czym w ogóle jest to, o co ją oskarżają?
- Jasne... - spojrzała na adres i w końcu wstała z mokrej ziemi. Ze zdziwieniem uznała, że wcale nie czuje zimna…
- Zjawię się podczas następnej nocy neonatko.- odparł Cyrill poprawiając kołnierz. - Parszywa ta noc. Za potężny jestem na tak poniżające zadanie. Od tego są… plebejusze, którzy trwają ledwie dwie dekady.
Ann pokręciła głową i ruszyła w miejsce, gdzie skierował ją adres... wyklinając w myślach tego starego dziwaka. W co on pogrywał?

 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 30-08-2022 o 12:16.
Zell jest offline  
Stary 04-04-2022, 19:12   #12
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację


Pobudka po koszmarach. Tym razem wrócił w nich strach przed porzuceniem przez Cyrila. W snach była sama, zamknięta w pomieszczeniu wyłożonym metalowymi płytami… podświetlonym na czerwono. Była tam zamknięta przez Tremere, porzucona by sczeznąć z głodu. Była bezużyteczna dla niego, więc pozwolił jej umrzeć… samej i szalejącej z pragnienia i tęsknoty.
Pobudka była przerażająca tym bardziej, że lokum w podziemiach siedziby Lukrecji przypominał ową czerwoną pułapkę z koszmarów. Na szczęście kolor świetlówek był tradycyjny. Niemniej… może Tremere ją porzucił, by została tutaj na zawsze?
Może i Książę ją nie wypędził, ale Cyril zabronił jej wracać. Pomieszczenie w których przyszło jej spędzać dnie, było czyste aż do przesady… wręcz sterylne z nutką szpitalnego sznytu. Piwnica Toreadora była podobna w kwestii czystości, acz William zadbał o nutkę charakteru. Tu lokum u Ventrue było bezosobowe. I dlatego szybko je opuściła.
Na zewnątrz noc dopiero zapadła i w samej Róży było spokojnie.
Dlatego pewnie Patty zaczepiła Ann z uśmiechem.
- Jeśli ci się nudzi, to przydałaby mi się pomoc przy organizacji pokerowego wieczoru.-
W Nowym Jorku uczestniczyła w podejrzanych a czasami wręcz kryminalnych akcjach… tu, sprzątanie pokoju i ustawianie mebli jej proponują. Jakże nisko… upadła?


Miejscowi Kainici zbierali się powoli. Pierwszy pojawił się Larry wraz ze swoimi dwoma ghulami, oraz Clyde niewiele później. Owens trzymał się blisko Ann próbując nawiązać rozmowę i wypytać ją o jej nieżycie w Nowym Jorku. Przy okazji się też chwalił swoją pracą w szpitalu i dostępem do krwi. Był głównym dostawcą “posiłków” dla miejscowych Kainitów.
I był bardzo dumny z tego powodu. Był po prostu młody. Ann widziała wielu takich jak on, świeżo przebudzonych i zachłyśniętych swoją nową egzystencją. Z czasem okrzepnie i przestanie być tak nieznośnie entuzjastyczny, oby.
Trochę się uspokoił i przycichł gdy zjawiła się Lukrecja. Jej wzrok zmroził młodego Brujah.
Gdy pojawiła się Ventrue nastrój zrobił się bardziej oficjalny. Sama Ventrue skupiła się na cichych knowaniach z Larry’m. Ann miała wrażenie że wampirzyca coś planuje na ten wieczór, coś niespodziewanego. W Nowym Jorku pewnie wiązałoby się to z rozlewem krwi, tu… raczej nic drastycznego.
Nadia pojawiła się jako następna, co było dziwne zważywszy że miała najbliżej. Tremere nie spieszyła się najwyraźniej. Za to usiadła przy stoliku i zaczęła metodycznie tasować karty nie interesując się tym, co się działo dookoła niej.
Potem w końcu zjawili się Garry z Williamem. Toreador przywitał się z Ann i wypytał o jej nastrój. Bądź co bądź to była ważna noc dla caitifki. Zostanie przyjęta w szeregi miejscowej społeczności.
Ostatni był Joshua, książę wkroczył ubrany dość okazjonalnie… podobnie jak reszta Kainitów, za wyjątkiem Kainitów. Uśmiechnął się podchodząc do Ann i mówiąc.
- Witamy w Stillwater, tym razem oficjalnie. Pewnie inaczej by się to odbywało w Nowym Jorku, o ile się w ogóle odbywało dla ciebie. Ogólnie staniesz przed nami, powiesz kim jesteś i czego szukasz w Stillwater…- zaczął wyjaśniać Joshua, a William wtrącił.- … schronienia…
- Właśnie. - kontynuował Książę.- Potem ja uda, że się zastanawiam i zapytam o opinię reszty “Primogenów” na temat.
- To formalność.- wtrącił William z pocieszającym uśmiechem.- Wszystko jest dogadane.
- I udzielimy ci schronienia. - potwierdził Joshua również się uśmiechając.- I to tyle jeśli chodzi o całą ceremonię, potem jest wieczorek pokerowy… lub brydżowy jeśli Nadia się uprze.
- Spotkanie zapoznawcze bardziej niż prastary rytuał.- dodał z uśmiechem Toreador.


 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 29-05-2022 o 18:59.
abishai jest offline  
Stary 01-05-2022, 19:30   #13
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację


Stillwater miało pewien niepowtarzalny wdzięk... jak to karykatury.
- Nie wiem co robią w Nowym Jorku, więc żadnych oczekiwań nie mam.
- Po prostu prawdziwe takie zapoznanie jest bardziej…- William wskazał na stolik do pokera.- … bardziej… no nie są takie. Mają więcej tradycji ze sobą i dostojności.
- Chciałeś powiedzieć, że nie są takie wsiowe? Lukrecja się z tobą z pewnością zgodzi.- odparł Joshua ze śmiechem i dodał ironicznie. - Ja jednak uważam to całe pozerstwo za stratę czasu, a ty Ann… po której jesteś stronie?
- Z Przeistoczenia... za nieformalnością, bo nie pasuję do formalnych. Z urodzenia za wszystkim, co oficjalne i wysokie. Z natury... - uśmiechnęła się - Za tym, co jest najkorzystniejsze. Dostosowuję się. W obu się odnajdę.
- Już wszyscy są to możemy zaczynać, chyba że chcesz pogadać i rozluźnić się przed tym całym przedstawieniem.- odparł Joshua, a William cicho szepnął.- Bardzo dyplomatycznie się z tego wyplątałaś.
Dziewczyna jedynie delikatnie się uśmiechnęła do Williama, choć nie było pewności czy to objaw radości, czy neutralny uśmiech.
- Zacznijmy, Książę.

Joshua się rozejrzał.
- Panie i panowie. Wiecie po co was tu zebrałem. Czas powitać w naszej małej społeczności nową Kainitkę. Proszę zasiąść wokół… eee…- policjant rozejrzał się i wybrał sobie jedno z krzeseł. -... tego tronu.
Pozostałe wampiry również wybrały sobie krzesła i zasiedli dookoła Ann, która znajdowała się w środku tego okręgu.
- Przedstaw się nowo przybyła Kainitko, podaj imię swoje klan i powód dla którego stajesz przed naszą społecznością.- rzekł Książę oficjalnym tonem i poza nim tylko Lukrecja i William zachowali jakiś pozór powagi. Reszta była po prostu znudzona.
Sytuacja otwierała pole do ugrania reputacji w tym towarzystwie, ale będzie wymagało to połączenia elementów sobie sprzecznych. Odpowiadając Joshui Ann była bardziej niż dyplomatyczna, po prostu szczera.
- Poszukuję schronienia w twojej Domenie, Książę. Klanu nie posiadam, jako że nigdy go nie poznałam. Używam imienia Ann Paige, choć urodziłam się jako Annabelle Baudelaire.

Joshua przez chwilę siedział zamyślony, reszta Kainitów udawała również że rozważają jej słowa. Lukrecja na moment wydawała się zaskoczona, ale na moment tylko… potem jej twarz była maską obojętności.
- Co więc sądzą o tej prośbie moi primogeni?- zapytał szeryf rozglądając się wokół.
- Cóż… jako że ja ją tu przyprowadziłem, ręczę za nią.- rzekł Toreador, a Garry dodał z uśmiechem. - Dajmy dziewczynie szansę.
- No nie wiem… może nie powinniśmy.- droczył się Larry żartobliwie uśmiechając. - Niemniej skoro Willy potrzebuje towarzystwa, to powinniśmy mu pozwolić je mieć. Skiśnie sam w tej chatce.
- Kończmy tę parodię, dostała kartę, jestem za.- rzekła Tremerka.
- Im więcej tym weselej.- wtrącił Clyde, choć on tu się nie liczył. Primogenem klanu wszak mógł być Joshua, a jeśli nie on to Larry.
- Jestem też za… acz chciałabym podnieść pod rozważenie jeden fakt, że zaczynamy się tu mnożyć. Wpierw był Clyde, teraz ona…- zaczęła Lukrecja przyglądając się Księciu. - Co prawda Ann nie jest członkinią klanu, ale dobrze wiemy kogo będzie wspierać. Jest protegowaną Williama. To trochę niesprawiedliwie nieprawdaż? Ta nierównowaga sił.
- Do czego zmierzasz?- odparł niecierpliwie Joshua, choć miało się świadomość, że on dobrze wie.
- Uniżenie proszę o możliwość przeistoczenia jednej z moich ghuli. Dobrze widać teraz, że argument o nadmiernej ilości nas… jest deczko mało wiarygodny w tej sytuacji. A mnie przydałaby się pomoc w zarządzaniu elizjum. I większe wsparcie w razie kłopotów.- rzekła Lukrecja.
- Ma rację.- poparł ją Larry.- Zanim ja tu dojadę, albo Garry to będzie po wszystkim. Nadii też dużo czasu zajmuje wygrzebanie się z biblioteki. A ty na nocnych patrolach.
- Jeśli pozwolę ci przeistoczyć kogoś, przestaniesz mi wiecznie ciosać kołki na głowie w sprawie potomka? Mam już trochę dosyć tego ciągłego nagabywania w tej sprawie.- warknął poirytowany Joshua i dodał rozglądając się dookoła.- Jeden potomek Lukrecjo. Tylko jeden. Ktoś się sprzeciwia? Ktoś chce dołączyć z podobnymi żądaniami? Ktokolwiek?
- Ja mógłby….- rzekł Larry, ale rozwścieczone spojrzenie Księcia sprawiło, że podkulił ogon.
- Nikt inny. - podsumowała Nadia i wtrąciła. - Kończmy tę szopkę. Obiecano mi partyjkę brydża za przyjście tutaj.
- Miał być poker.- rzekł szeryf, a Tremere dodała lodowatym tonem. - Partyjkę brydża.
- Możemy obie gry. - wtrąciła Ann - Jest nas ośmiu, po czterech graczy na grę.
- Ale stolik jeden, poza tym nie wszyscy lubią czy umieją…- tu William wskazał gestem na Larry’ego.-... grać.
- Nie lubię matmy, to nie grzech. - odparł Brujah. - Nie każdy się podnieca cyferkami.
- Trochę powagi. Najpierw dokończmy ceremonię.- wtrąciła zdegustowanym tonem Lukrecja.
- No tak… podjąłem decyzję.- Joshua wstał i rzekł dostojnym tonem głosu.- Ann, jaką Książę miasta po wsłuchaniu się w opinię podległych mi Kainitów postanowiłem iż udzielę ci gościny w mojej domenie wedle praw Maskarady które musisz przestrzegać i obdarzam przywilejami jakie zyskujesz będąc pod moją opieką.
Po czym spojrzał na Lukrecję. - A ty masz dwa tygodnie na wybranie kandydatki, tydzień na przemienienie i kolejny na przedstawienie jej naszej społeczności.
Te niesnaski wampirów ze Stillwater przypominały zwykłe przekomarzanie i fochy. To było... w sumie odprężające.
- Dziękuję, Książę. - skłoniła głowę - I wam Primogeni za zgodę na przyjęcie mnie. - powiedziała do reszty gromadki.

- Nie masz za co…- machnął Larry wsuwając dłonie do kieszeni. - Podziękujesz mi naprawdę później, bo już będziesz rzeczywiście miała za co. Skończyłem naprawiać twój motorek, przywiozłem go na pace mojego pickupa. -
Tymczasem Nadia zaczęła tasować karty taksując spojrzeniem zgromadzone wampirze towarzystwo. William już przysiadł się do jej stolika. A Lukrecja wzięła w dłoń przygotowaną wcześniej “Bloody Mary” by upić nieco jego zawartości.
Ann wyraźnie się ucieszyła na wieść o motorze. Nie będzie uwiązana!
- Uratujesz moją psychikę. - powiedziała do Larry'ego - Siedzenie w miejscu ma swoje granice.
- Tylko uważaj gdzie wyruszysz. Niektórych granic nie warto przekraczać, bez dwóch obrzynów na siedzeniu obok i dwuręcznego miecza za plecami. - odparł ze śmiechem wampir.- Wilkołaki to twarde skurczybyki.
- Wilkołaki prześcigają motor?
- Prześcigną i zeżrą.- odparł z przekonaniem Larry. - Wytrzymają mocny łomot, węszą lepiej od ogarów i swoimi pazurami zadają prawdziwe rany. To wspaniałe maszyny do zabijania, szkoda że tak rzadko mamy okazję z nimi walczyć.
- Jak kiedyś jakiegoś spotkam, to mu dam namiary do ciebie, jeżeli chcesz. - uśmiechnęła się rozbawiona.
- Żaden problem. Przyda mi się jakaś rozrywka w tej dziurze.- po czym wskazał kciukiem na obecnie trójkę wampirów przy kartach (Bo Joshua też się dosiadł).- Bo to nie jest żadna rozrywka. I tak wiadomo że Nadia wygra… widziałaś kiedyś film o autystycznym facecie ogrywającym kasyno w karty?
- Ten sam schemat? - zerknęła na Nadię - Ona chyba nie jest autystyczna…
- Nie jest. Ale liczyć potrafi jak komputer. Ma zresztą obsesję na temat liczb. Czasami zastanawiam się czy nie przekąsiła jakiegoś Malkaviana po drodze.- odparł bardzo cicho Larry, jakby bał się że Nadia go usłyszy.
- To czemu grają jak mówisz, że już w sumie jest pewność kto wygra?
- Bo co innego mają do roboty? W co innego mają zagrać? W szachy jest jeszcze lepsza. Poker daje im choć szansę. Niewielką, ale zawsze…- zaśmiał się Larry.
- Larry... - po chwili zdecydowała się zapytać - Czy ten Primogen, który chciał cię ubić, nazywał się Pawlukow?
- No to… on… ale pewnie bym go załatwił.- chełpił się Larry. - Załatwiłem jego podwładnego bez większego problemu. Co prawda… w szale i nie do końca pamiętam szczegóły, ale ostatecznie to jego flaki rozwleczone były po zaułku.
- Ja bym ci kibicowała. - stwierdziła cicho - Z daleka. Ten rusek ma wiele rodzajów na liście tych, do eksterminacji i dąży do tego z jakąś fanatyczną radością.
- Stary dobry Pawlukow. Ktoś go w końcu uśmierci. - zaśmiał się ironicznie Larry. - Pewnie Papa Roach jak w swojej pogoni zapuści się za głęboko do kanałów.
- W kanałach na pewno miałby czas istnienia... przynajmniej w swojej wizji oczyszczania krwi. - przyznała.
- Tyle że kanały to domena dzielona między Nosferatu i Malkavian. Pawlukow może nie lubić obu klanów, ale niestety nie jest na tyle głupi by z nimi zadzierać.- zaśmiał się wampir głośno, podczas gdy Lukrecja dołączyła do gry i czwórka wampirów grała w pokera.
- W sumie, czy Brujah byli zawsze tacy... - zamyśliła się nad określeniem - Że lepiej unikać ich za wszelką cenę? Nawet inne Klany ich nie lubią.
- Po prostu my Brujah jesteśmy wojownikami, tak jak Toreadory są mięczakami a Ventrue dusigroszami. - zaśmiał się Larry i dodał cicho.- Nie wszyscy jesteśmy Pawlukowami.
- Miałam w Koterii takiego, co każdemu, bez względu na pochodzenie, dałby w łeb, jak tylko się zaczynała kłótnia... Więc racja. Niemniej przydupasy Primogena dają się wystarczająco we znaki w Nowym Jorku.
- Cóż… jak wszystkie przydupasy.- zaśmiał się Larry i zamilkł uciszany sykami Nadii, której jego głośny śmiech przeszkadzał.
- Garry - wskazała na Gangrela - mówił, że Brujah i Gangrele często ze sobą się mierzyli.
- I nadal mierzą… my jesteśmy kłami i pazurami Camarilli. - wyjaśnił Larry.- Gdy nie ma konfliktu, musimy być jakoś ostrzeni.
- Lubisz takie traktowanie? - zapytała - Bo to jakby korzystać z broni, ale nic więcej nie robić. Nie szanować.
- Taka nasza natura dziewczyno. Sami rzucamy się na siebie. Nie trzeba nas szczuć. Walkę mamy we krwi. A już powinnaś wiedzieć, że…- westchnął ciężko Larry. - … my Kainici, jesteśmy niewolnikami naszej krwi.
- Wybacz, jeżeli powiedziałam za dużo. - najwyraźniej zawstydziła się.
- Daj spokój, nie jesteśmy w Nowym Jorku na jednym z tych głupich przyjątek. Etykietę zostawmy sztywniakom Ventrue.- machnął ręką Larry.
- Czasem nie tylko Ventrue wymagają od Caitiffa... większego uniżenia. - odparła bez zadowolenia - Więc lepiej nie ryzykować.
- To prawda… w Nowym Jorku, ale już się przekonałaś… tu jest po prostu inaczej.- wzruszył ramionami Brujah.
- Przyznam, Stillwater mnie... wzięło z zaskoczenia.
Chwilę patrzyła w przestrzeń.
- Chcesz, bym jutro przyjechała do sklepu?
- Jeśli nie będziesz chciała oglądać powtórek Bonanzy… to raczej powinnaś.- zażartował Kainita.
Ann uśmiechnęła się i spojrzała na Gangrela.
- Muszę z Garrym ustalić naćpane sprawki. - rzekła.

***


Podeszła do hipisa.
- Czy oferta nauki wciąż aktualna?
- Hej… jasne. - odparł z uśmiechem Gangrel, wyraźnie przybyłym po kilku domowych drinkach. - Kiedy znajdziesz czas na odwiedziny, to poćwiczymy.
- Pewnie za kilka dni, jak skończę pracę na tydzień. - przysiadła się do wampira - Pamiętam, że William mówił o jakiejś twojej wizji? Często je miewasz?
- Wiesz jak to jest… wizje przychodzą i odchodzą regularnie. Nie mam jak Tanii… No. Nie tak regularnie. No i mało kto mi wierzy. Gdybym był z klanu szajbusów, pewnie byłbym bardziej wiarygodny. Gdzieś w tym jest ironia.- zaśmiał się Garry.
- Tanii?
- Eee… powiedziałem za dużo. Nie przejmuj się. - odparł speszony Gangrel. - To już przeszłość. Zapomnij.
Ann spojrzała z niezadowoleniem.
- Teraz się odsuwasz?
- Cóż. Z moimi wizjami bywa różnie. Przychodzą i odchodzą, większości nie zapamiętuję. Ale niektóre tak.- przyznał Garry wracając do swoich objawień. - Joshua z Williamem sądzą, że to tylko narkotyczne majaki, ale wiesz… tu w okolicy jest oko chaosu magicznego, ów przeklęty zakład psychiatryczny… czy tam sanatorium… i myślę, że czasami mój umysł nastraja się do fal z niego płynących.
- Nie powinno się ignorować wszystkiego, bo jeden element świadczy przeciw. Szczególnie przy tym, jaka jest okolica. - spojrzała zaciekawiona - Jaka była ostatnia wizja?
- Coś szło za tobą.. za dziewczyną z Nowego Jorku wysiadającą z autobusu. Jakaś zmiennokształtna bestia… wiesz, widziałem ciebie… dziewczynę z płonącymi włosami za którą podążała pożoga, upiora kryjącego się w potężnym zamku i nekromantę pożeranego przez szczury… wiesz, takiego w czarnych szatach wyszywanych w czaszki.- wyjaśnił Garry z uśmiechem. Wzdrygnął się.- Paskudna wizja to była.
- Kojarzy mi się z moimi koszmarami, też okropne, ale nie są od teraz. - zamyśliła się. Miała wystarczająco kontaktu z Tremere, aby nie odrzucać wprost zbyt mistycznie brzmiących rzeczy.
- Tylko z Williamem i Joshuą rozmawiałeś o tym?
- Pogadaj z Lukrecją o wizjach… no spróbuj… - zaśmiał się cicho Garry i dodał.- Dla niej Tremere to banda szarlatanów, a legendy o Kainie i Przedpotopowcach to bajeczki mające utrzymać plebs w ryzach.
- Bardziej myślałam o Nadii. - stwierdziła cicho - O Przedpotopowcach to tylko w Sabacie gadają, czego oczekujesz od Ventrue?
- Wiesz… jest sporo, nawet wśród Ventrue, którzy wierzą w to wszystko. Lukrecja jest na to za…. pragmatyczna. A Nadia skupiona na swojej misji i nie interesuje ją nic poza rozgryzieniem kodu. - wyjaśnił Gangrel i wzruszając ramionami dodał. - Cokolwiek to znaczy.
- Ja chętnie posłucham. Najwyżej będzie zabawnie. - uśmiechnęła się.
- Będziesz miała często okazję, podczas nauki. Bo poznanie dyscypliny zajmie ci kilka intensywnych nocy.- odparł z uśmiechem Garry.
- Jak intensywnych? - zapytała.
- Musisz zrozumieć, ale tak na poziomie podświadomości, że to…- uderzył lekko dłonią ramię wampirzycy.- … jest martwe. Że nie krwawi, nie boli, nie można tego tak łatwo uszkodzić jak żywą tkankę. To kwestia uwolnienia psychiki od nawyków żywych. Wtedy staniesz się twarda naprawdę. Wymaga to trochę łomotu.
- Będziesz mnie bił jako zwierzę..? - zapytała z przestrachem.
- Tej dyscypliny nigdy nie udało mi się opanować. Za mało we mnie agresji pozostało.- rzekł wesoło Garry.
- Ale gadasz z Wilkołakami, nie? Nie jako wilk?
- Wilkołaki nie przychodzą do nas jako zwierzęta. - zaśmiał się cicho Garry.- To Uktena, a nie Czerwone Szpony. Ci konkretni wywodzą się z odłamu Indian Cherokee. Mają oni swój rezerwat na północ od jeziora. To znaczy… ci Indianie mają, nie wilkołaki.
- Wilkołaki nas bardzo nie lubią... Czemu ciebie tolerują?
- Jesteśmy mniejszym złem w okolicy. Jesteśmy ciałem obcym, ale bardziej pasożytem niż zagrożeniem. Tym jest Żmij i fomory. I…- dodał cicho Garry rozglądając się.-... fomory istnieją. Widziałem je. Nadia pewnie powie ci że to są byty z równoległych światów, ale wilkołaki wiedzą lepiej. Są fomory w okolicy, jest skażenie przy kopalni. I z nią przede wszystkim wilkołaki walczą. My nie jesteśmy ich głównym wrogiem. Pewnie, że nas nie lubią, ale nie uważają za wrogów, zazwyczaj. Prędzej prawdziwych Magów.
- ...co?
- Za dużo wiedzy nadal? No cóż… dobrze znam sąsiadów.- odparł cicho Garry by nie przeszkadzać innym w grze. - Fomory to takie stwory które są z pozoru ludźmi. Wyglądają jak ludzie, chodzą jak ludzie, mówią jak ludzie, ale jest w nich coś… obcego. A w razie zagrożenia lub bez powodu ujawniają swoją prawdziwą naturę. Widziałem to, gdy pomagałem wilkołakom w ich robocie. Paskudny widok.
- To miasto ma więcej ciekawostek niż niejedna metropolia... - westchnęła.
- Fomory są i w Nowym Jorku, tak samo jak Wilkołaki. Pożyjesz jeszcze parę dziesięcioleci to odkryjesz jak bardzo nasz świat jest inny od tego co widzisz w telewizji.- odparł poważnym tonem gangrel.
Skinęła głową.
- Wszystko, bylebym więcej nie napotkała znowu tego łysego creepa co się bawi w teleportowanie się. - mruknęła.
- To mógł być fomor właśnie.- odparł cicho wampir.
- Świetnie... - Ann wydawała się stać mniejsza - Jeszcze czego brakuje…
- Bo ja wiem. Catgirl? - zadumał się Garry.- Ponoć istnieją kotołaki. Przynajmniej tak twierdzą Uktena których poznałem. Ale żadnej kotołaczki nie poznałem.
- Żałujesz?
- Trochę. - odparł żartobliwie Kainita.
- Nie bądź zachłanny, masz przecież cały harem! - cicho zaśmiała się - I panterę, jak wolisz zwierzęco.
- Nie żartuj nawet tak. - zaśmiał się cicho Garry. - Zdarzały się już różne głupotki, jak niektórym za bardzo marycha uderzyła w czub.
- Nawet nie chcę wiedzieć... - pokręciła głową - Pojawię się u ciebie za kilka dni. U Larry'ego popracuję, pozamiatam czy coś…
- Coś trzeba robić dla pozorów. - przyznał Garry. - No chyba, że się śpi na pieniądzach jak William.
- Skąd on w sumie tyle ma? Z poezji? - zastanowiła się.
- Może i trochę tak… ale przede wszystkim z nieruchomości. Połowa domów w Stillwater i okolicy należy do niego.- wyjaśnił Garry.- Joshua może jest i Księciem, ale to nasz Toreador ma prawdziwe wpływy.
Stillwater było jeszcze bardziej szalone niż możnaby sądzić...
- Lukrecja wyczaiła okazję na Potomka... Jakoś mnie to nie zaskakuje. Musiała już długo męczyć Joshuę.
- O tak.- przyznał ze śmiechem Garry i wzruszył ramionami. - Ciosała mu kołki na głowie od czasu “usynowienia” Owensa.
- To byłoby istotne może w Nowym Jorku, ale tu?
- Tu też ma znaczenie. Jej frakcja wzrośnie o jeden głos.- odparł Garry.
- A... Często to w Stillwater ma znaczenie?
- Nie… nie aż tak bardzo. - wzruszył ramionami gangrel.- Dla niej jednak ma.

Ann zerknęła za dzieciakiem Księcia, ciekawa co szczeniak robi.
Clyde właśnie zerkał przez ramię na karty grających wampirów i równie często w kierunku Lukrecji i jej… dekoltu. Ona mogła go nie lubić, ale sam Owens był nią zaintrygowany.
Caitiffka zakryła oczy zażenowana sytuacją. Gówniarz...
Przeprosiła Garry’ego i podeszła cicho za Owensa.
- Duże ma atuty? - wyszeptała do ucha dzieciaka.
- Ano... spore. - przyznał młody wampir i spojrzał za siebie. - Jest za co ją lubić.
- Mówisz o kartach, prawda? - zapytała niewinnie.
- Oczywiście, że o kartach… eee... Nadii kartach.- zreflektował się Owens.
- Wiesz, że jesteś uroczy w swojej niewinności i naiwności? - pokręciła głową.
- Jestem jak karmelek… twardy ale słodki.- “czarował” Brujah uśmiechając się bezczelnie.
- Naprawdę... - Ann nie wyglądała na poruszoną - Ty wiesz, że ona cię nie znosi, prawda?
- Tylko udaje niedostępną. Zmiękczę ją z czasem… zobaczysz.- mężczyzna promieniował niezachwianą pewnością i przerostem ego.
- Wiesz, Twój Stwórca przy kolejnym karmieniu powinien ci lekko wytłumaczyć czemu to nie da efektu.
- Mylisz się… zobaczysz, jak posiedzisz tu dłużej.- odparł z uśmiechem Owens i dodał. - Ale dość o mnie. Jak ci się podoba Stillwater?
Ten dzieciak naprawdę nie wyzbywa się wiary w bajki o wampirach...
- Jest spokojnie. Inaczej. - "Dość o mnie"? Bzdura, długo to nie potrwa…
- Wiem, że to nie Nowy Jork i pewnie William pokazał ci główne miejsca, ale jeśli chciałabyś zobaczyć wszystkie ciekawostki… to ja jestem twoim człowiekiem. Znam tą mieścinę jak własną kieszeń. - zaoferował się Clyde.
Pewnie jego kieszeń jest większa niż Stillwater...
- Zgaduję, że znajdę cię w komendzie lub szpitalu?
- W szpitalu. Tam pracuję i pilnuję by był dostęp do banku krwi. Mam tam swoich agentów teraz. - odparł z uśmiechem Clyde.
- Więc w końcu się tam zjawię. - pomyślała o tym, że znajdzie tam dostępne opatrunki - Na razie mam kilka dni pracy na stacji.
- Mogę ci tam coś podrzucić jeśli chcesz. Rozwożę zamówienia Kainitów dotyczących towarów ze szpitala.- wyjaśnił z uśmiechem Owens.
- W sumie... Mógłbyś. - zdecydowała - Opatrunki, bandaże, plastry. - zawyrokowała.
- Nie ma sprawy. Ile chcesz opakowań? - zapytał w odpowiedzi Clyde.
- Daj z pięć. - wzruszyła ramionami - W sumie zastanawiam się... jak się dowiedziałeś, że umrzesz? I czemu?
- Czemu? Bo zasłużyłem. Byłem zdolnym i wiernym ghulem. Niestety sytuacja w szpitalu zaczęła wymykać mi się spod palców i Joshua uznał, że czas bym stał się jednym z nas. - odparł dumnie Clyde.- Dzięki temu zyskałem wpływy i kontrolę… i własnych ghuli w szpitalu i… wszystko wróciło do normy.
- Gratulacje, zaskakująca rzecz. - nieszczerze skomentowała - I wszystko jest, tak jak chciałeś?
- No… niezupełnie. - odparł niepewnie Clyde i uśmiechnął się wesoło. - Ale ogólnie jest lepiej.
- A co jest nie tak?
- E nic takiego…. - machnął nerwowo ręką Owens wyraźnie nie chcąc o tym rozmawiać.
- Teraz tchórzysz? - Ann przybliżyła się do twarzy Owensa - Już twardzi nie jesteśmy?
- Powiedzmy że moje łóżkowe osiągnięcia nieco spadły jeśli chodzi o… ilość i długość.- odparł przyciśnięty do metaforycznej ściany Kainita.
- Chyba nie sądziłeś, że trup będzie bogiem w łóżku? - zaśmiała się cicho - Rigor Mortis nie jest wieczny, a i pamięć ciała szybko zaniknie. Może wolniej uciec, może szybciej... ale przyzwyczajaj się, że to w tobie - ukuła go palcem w klatkę - ma teraz inne priorytety.
- Bzdura… nie każdy tak ma. Można się nauczyć zachować możliwości. - naburmuszył się Clyde, mając rację i nie mając jej. Owszem można było symulować aktywność, ale była to tylko symulacja… nie było w tym przyjemności. Ale Ann wątpiła by ta prawda przebiła się przez prawdziwie grubą czaszkę czarnoskórego wampira.
- Może będziesz przypadkiem, który zasmakuje w fałszu. - wzruszyła ramionami - Męczyłeś już Ojca o wytłumaczenie tej kwestii?
- Nie. Nie będę zawracał Joshui głowy takimi detalami. - przyznał się młody Kainita.
- W sumie i lepiej. W końcu sam zrozumiesz. - spojrzała jak sytuacja brydżowa, by przekonać się że Nadia masakrowała przeciwników, zgodnie z przewidywaniami Larry’ego.
Ann pokręciła głową na to przedstawienie całkowitej dominacji. Tremere to muszą mieć we krwi. Wampirzyca postanowiła sama uraczyć się drinkiem z Mary...



Imprezka chyliła się ku końcowi, więc goście powoli zaczęli się rozchodzi. Ann poszła z Larry’m wychodząc na zaplecze. Jego wóz prezentował się okazale, lecz ważniejsze dla dziewczyny było to co znajdowało się na pace. Mot…orek.


[media]https://www.drivespark.com/img/2015/06/04-1433399816-yamaha-rx100-002.jpg[/media]

Nawet po generalnym remoncie, motorek nie imponował rozmiarami czy urodą. Był to chyba pojazd przejściowy między skuterem, a motorem dla prawdziwych Amerykanów. Nic dziwnego że Garry nie używał. Nic dziwnego że zrobili go Japończycy.
Ale Ann była wniebowzięta. Może nie było to co za życia kupowała jej rodzina, ale europejsko-kanadyjska dusza nie widziała tego za ból.
- Kupiłeś nowy, Larry. To nie może być ta ruina!
- Nie… odnowiłem i położyłem nowy lakier, dlatego tak się błyszczy. Stare japońskie samochody i motory to solidny sprzęt. Nie psują się tak łatwo. Wystarczyło tylko przeczyścić, usunąć rdzę, naoliwić. - wzruszył ramionami Brujah. - No i mam sporo części zapasowych.
- I dużo zaparcia. Rury wydechowej nie miało. - uśmiechała się od ucha do ucha.
- To prawda… ale teraz ma. I jeździ jak marzenie… jeśli ma się małe marzenia. - odparł żartobliwie wampir.
- Nie mam tych dziwnych potrzeb Amerykanów na Harleye, masę spalin i głośne jak samolot. - zaśmiała się.
- Mają mocnego kopa.- przyznał Brujah i wzruszył ramionami.- I wymagają pary w łapach.
- Ty masz jakiś motor?
- Kilka Harley Davidsonów. Każdy z nich jest trofeum, każdy ma za sobą wojenną historię. Wędrowne sfory Sabatu i Anarchów często ukrywają się pod maską gangów motocyklowych. - wyjaśnił Larry.
- Wyobrażam sobie, że zrzuciłeś jeźdźca jak wprost na ciebie jechał. - pokiwała głową - Byłoby ciekawie pooglądać cię w akcji.
- Pewnie będziesz miała kilka okazji. Stillwater nie jest tak rozrywkowe jak Nowy Jork, ale i tu trafiają się czasem sfory Sabatu. A jak ty sobie radzisz w walce?- zapytał Larry zmieniając temat.
- Wolę nie musieć walczyć niż musieć, ale najchętniej to... hmm... zakradnę się i zaatakuję? Strzelać mogę, choć lepiej mi z bronią białą, pobić też mogę... - wzruszyła ramionami - Raczej nie pcham się na pierwszą linię. Czemu pytasz?
- Nie ma nas zbyt wielu tutaj. Każda para rąk się więc przydaje.- wyjaśnił Brujah.
- A jak często taka para rąk potrzebna? I nie umiem sobie wyobrazić Schwarza walczącego na linii. - ironiczny uśmieszek zawitał na ustach wampirzycy.
- Toreadory potrafią walczyć. Schwarz nie był tak… dobry jak William, ale radził sobie ze sztucerem.- odpowiedział Brujah naświetlając znaną osobę, z innej nieznanej Ann, strony.- Świat mroku to niebezpieczne miejsce, nawet dla potężnych Kainitów.
- Po prostu ten wampir w depresji mi nie wyglądał na kogoś, kto zechce choć drgnąć, aby kogokolwiek zaatakować, chyba że w panice.
- Wymiotował krwią po walce. Ale nie daj się nabrać na pozorną słabość, którą dostrzeżesz u innego Kainity. Pamiętaj, każde z nas ma kły. Każde… jest idealnym drapieżnikiem.- przestrzegł ją Larry.
- Już jakiś czas temu uznałam, że po prostu lepiej uważać, że każdy wampir jest zagrożeniem. - wzruszyła ramionami i spojrzała na motor - Dzięki wielkie za przywrócenie motoru do użytku. Nie będę zależna!
- Dobrej zabawy. - odparł z uśmiechem Brujah na pożegnanie.



Wampirzyca wróciła do Williama wyraźnie w kiepskim nastroju, podłamana w środku, choć nie chciała tego okazać. Kiedy weszła głębiej do domu przyjęła wymuszony neutralny wyraz.
- Dałam radę? - odezwała się do Toreadora.
- Żyjesz, więc dałaś. - odparł z uśmiechem Blake i dodał. - Nowo narodzony, który nie da rady podczas oficjalnego przedstawienia, jest zabijany na miejscu. Nie jesteśmy ludźmi Ann, nie tolerujemy porażek.
- Tak samo jest w Stillwater? Owens dał radę? - zapytała z powątpiewaniem.
- Nie… nie jest tak samo. - przyznał Toreador wzruszając ramionami. Usiadł w fotelu i dodał. - Tutaj możemy czuć się bezpiecznie, pozwolić sobie na szczerość i wyluzowanie. Tu… nikt z nas nie jest ważny. Nawet tron Księcia jest bez znaczenia. Joshua nim jest, bo ktoś musi być.
- Lukrecja chyba nie tak to widzi... Czy chce widzieć.
- Lukrecja jest uwięziona w swoich traumach, a poza tym…- machnął ręką wampir. - … nie potrafi sobie odpuścić. Ambicja pchała ją przez całe życie, ambicja zmieniła ją w ghula, potem w Ventrue, ambicja pchała ją na szczyty władzy i… ambicja zepchnęła ją w dół, do nas właśnie. Lukrecja potrzebuje drabiny po której mogłaby się wspinać, nieważne że ta drabinka jest dla przedszkolaków i ma trzy stopnie.
- Ale to chyba nawet drabinka, o którą nie będzie rozlewu krwi? - zapytała ostrożnie.
- Pewnie że nie… - zaśmiał się Toreador głośno. - Nawet Lukrecja wie, że nie ma co się specjalnie wysilać. Tym bardziej, że śni jej się inne miasto i inny tron. Tutaj po prostu ćwiczy swoje intrygi, żeby nie wyjść z wprawy. A Larry… intryguje z nudów i z przekory. To takie szkolne wprawki przed egzaminem. Lukrecja chce wrócić do Nowego Jorku, tak jak w sumie Nadia i Larry. Każde z innego powodu, ale Lukrecja najmocniej z całej trójki tego pragnie.
- Czemu Joshua ma złą renomę, że go nie chcą poza Stillwater? - zapytała.
- Bo jest… bo był członkiem Sabatu. Dość znacznym. Przeszedł na stronę Camarilli zdradzając swoich. Został za to wynagrodzony, ale wiesz… zdrajcom nikt nigdy do końca nie ufa.- wyjaśnił po dłuższym milczeniu William.- To trochę już zapomniana historia, ale pewnie Cyril ją zna.
- Nie tak, jakby mu zależało się nią dzielić... - mruknęła - Lukrecja zabawnie zareagowała, jak jej po francusku coś powiedziałam jakiś czas temu. - pokręciła głową - Szok, że kundle mogą więcej umieć z życia?
- Ventrue tak mają. Przerośnięte ego. Gdybyś była Malkavem zareagowała by tak samo.- zażartował Wllliam. - Albo Gangrelem. Uważa ich za dzikusów i Garry jest dla niej potwierdzeniem tych poglądów.
- To niezbyt bezpieczne podejście. Można wpaść z nim w niezłe bagno. - wzruszyła ramionami - Fakt, że nie zna języka ją... hmm... męczył, gdy wyszło, że umiem coś czego ona nie.
- To prawda. Ale niektóre wady trudno u siebie zwalczyć.- Toreador przyznał jej rację.
- Sądzę, że teraz może próbować zrozumieć czemu nie używam tego pompatycznego imienia, ona by używała. - pokręciła głową - Wszystkie Ventrue tak mają?
- Wszyscy… im młodsi tym bardziej. Mądrość przychodzi z wiekiem, lub śmierć. Możemy się wydawać nieśmiertelni ale na tym świecie jest wiele zagrożeń które na nas czyhają.- zadumał się William i spojrzał na Ann uśmiechając się. - Tu znacznie mniej niż w Nowym Jorku.
Pokiwała głową zgadzając się.
- Jeżeli pierwszy znajdziesz przesyłkę do mnie... to mógłbyś ją gdzieś tu zostawić lub chociaż informację o niej? - zapytała najbardziej nonszalancko jak mogła.
- Dobrze. Uczynię tak.- zgodził się Toreador i zapytał. - Jak ci się podobało to całe przyjęcie? Ostrzegam, wspólne narady wyglądają podobnie.
- Mogłam porozmawiać z Larrym, Garrym i poznać dzieciaka Księcia. A, i motor dostałam, więc jest na plus.
- Cieszy mnie to. I cieszy że dogadujesz się z miejscowymi, bo możliwe, że zostaniesz tu dłużej.- przyznał William i podrapał się po karku. - Ta… cała heca z FBI, świadczy o tym że w Nowym Jorku jest jakiś duży ferment.
- Większy niż trzeba... - mruknęła - Wiem, że zostanę, co poradzić. Nie tak, jakbym miała wrócić w każdej chwili.
- Może ci się tu nawet spodoba. Ja tu żyję już kawał czasu i nie narzekam.- stwierdził współczująco William.
- Miejsce nie jest problemem... - mruknęła pod nosem - Czy w sumie masz jakiś większy powód na bycie tutaj?
- Żadnego… poza osobistą odrazą dla blichtru. Byłem na wielu dworach, obserwowałem tą całą walkę buldogów pod dywanem tak długo, że mi obrzydła. - wyjaśnił Toreador.
- Cóż, tutaj tylko Lukrecja marzy choć o walce ratlerków. - stwierdziła i dodała z jakimś tłumionym smutkiem - Pójdę spać. - uśmiechnęła się nerwowo.
- Rozumiem. To była ekscytująca noc.- odparł wampir ciepło.
- Tak... Tak. - Ann uśmiechnęła się słabo i zwróciła do wyjścia - Jutro do Larry'ego pojadę. - dodała nim ruszyła do swojej "samotni" w piwnicy.
- Baw się dobrze. - usłyszała za sobą, aczkolwiek głos nie był zbyt… entuzjastyczny.


Musiała utrzymywać twarz, nie poddawać się stresowi tej całej sytuacji. Cyril przecież powiedział, że wyśle przesyłkę. Znała starego Tremere na tyle, aby nie dziwić się jego działaniu. Nie porzuci jej, ciągle jest użyteczna.

Ale nie było przesyłki...

Będzie jak zapowiedział. Czemu świrujesz już? Nie tak dawno cię nakarmił, nie musisz pić codziennie!

Ale... Jeżeli zostawi...

To będzie tylko z twojej winy. Nie możesz mu dawać powodu, aby cię zostawił to tego nie zrobi.


On zawsze się tobą opiekował.
Zawsze uczył.
Troszczył się.


Nawet jeżeli nie zasłużyłaś.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 01-05-2022, 19:34   #14
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację




- Zawaliłaś. Zawiodłaś mnie.- rzekł flegmatycznie Tremere rozglądając się po norze, która była obecnie mieszkaniem Ann.
Młoda wampirzyca wyglądała na dość znudzoną wizytą. Nie miała ochoty na rozmowę ze staruchem, choć coś w niej najchętniej by się do niego połasiło.
- Och. - mruknęła bez przejęcia, siedząc na posłaniu, będącym masą kocy rzuconych na podłogę - To przykre.
- To jednak zrozumiałe. Jesteś słaba i niedoświadczona, potrzebujesz bardziej wyćwiczyć swoje talenty. I potrzebujesz motywacji do tego. - Cyril wyjął kieszonkowy zegarek zerkając na niego.
- Spieszysz się na randkę? - parsknęła.
- Patrzę ile czasu ci zostało. Zawiodłaś mnie, więc poniesiesz tego konsekwencje i może nawet czegoś się nauczysz przy okazji. Nie jesteś jedyną Kainitką pod moją opieką. Mam kilku uczniów i jeden z nich… też potrzebuje treningu. Właśnie zmierza tutaj, by cię upiec żywcem. Ma na to czas do świtu, więc radziłbym ci wziąć dupę w troki i uciekać. A potem wykorzystać swoje moce do ukrycia się przed nim. Bo jeśli postanowisz z nim walczyć, mój czas i wysiłek zainwestowany w ciebie okażą się błędem. A ja nie lubię popełniać błędów.- odparł obojętnym tonem Tremere.
Ann skrzywiła się i warknęła gardłowo.
- Tak chcesz mnie zastraszać? - wstała, a w jej ruchach dało się zobaczyć tłumioną agresję - Blefem?
- Powinnaś znać mnie już na tyle dobrze, by wiedzieć że nie blefuję.- odparł spokojnie Cyril.- Masz około piętnastu minut. Radzę się pospieszyć.
- Nie pozwolisz na to. Sam mówisz, że nie lubisz błędów popełniać, a teraz okazałoby się twoim błędem inwestowanie we mnie. Przecież nic takiego się nie stało.
- Zawiodłaś mnie. Zawaliłaś zadanie. Nie potrzebuję wadliwych narzędzi. I wcale nie chcę byś zginęła. To nauka. Dla niego i dla ciebie. Jeśli nie przeżyjesz do świtu to… widać nie jesteś dość dobra, bym inwestował więcej czasu w ciebie. - odparł Cyril ruszając do drzwi i chowając zegarek do kieszeni.- Trzynaście minut, lepiej opuść to mieszkanie. Nie chcemy by ci zwęglił lokum.
- Jesteś walnięty... - ruszyła do wyjścia. Ten świr... Mógł serio wysłać kogoś na nią!
- Jestem potworem i ty też. Jeśli chcesz przetrwać w świecie potworów, musisz szybko się uczyć, albo szybko umrzeć.- odparł wampir wychodząc. Zostawił otwarte drzwi i ruszył do wyjścia. - Śmierć z kosą wisi nad każdą istotą.
Ann zaklęła niewyraźnie pod nosem i bardziej zirytowana niż wystraszona, skierowała się do wyjścia. Ukryć się w Nowym Jorku? Pestka... prawda...?

`

Drżała na kocach w swoim "mieszkaniu", do którego dotarła po poprzedniej nocy pełnej ucieczki, strachu i... ognia. Nasłany na nią Tremere był zdeterminowany spopielić młodziutką wampirzycę, a ogień, który wskrzesił magią...
Objęła się rękoma chcąc zapomnieć.

Czemu część ran pozostała?
Była słaba.
Taka głodna...
I bała się, że przyjdą po nią....

Drzwi do jej mieszkania otworzyły się z cichym zgrzytem. Usłyszała kroki.
Pierwszą reakcją wampirzycy było przygotowanie się do walki do ostatniej kropli krwi. Obnażyła zęby i ustawiła się tak, aby móc rzucić się od razu na niezapowiedzianego gościa... ofiarę...
Może tak ją nakarmi?
Po chwili dostrzegła znajomą sylwetkę. To był jej opiekun elegancko ubrany. Podszedł do jej leża, usiadł na krześle i uśmiechnął się mówiąc.
- Wyglądasz jak gówno, ale… przetrwałaś. Jestem zadowolony.
Rany na ciele Ann były wyraźnie spowodowane ogniem i leczące się w różnym stopniu. Skóra na barku została na tyle spalona, iż prześwitała tam kość.
- Wróg... - warknęła gardłowo - Jesteś wrogiem…
- Gdybym był twoim wrogiem dziewczyno, byłabyś już martwa. Ja nie zostawiam swoich wrogów przy życiu.- skłamał wtedy, ale o tym Ann przekonała się znacznie później. Teraz brzmiał przekonująco.

- On tu jest? - spojrzała w stronę wyjścia. - Sprowadziłeś ogień?
- Nie. On przegrał. Nie zabił cię. Szkoda, że nie widziałaś jego miny jak raportował o swojej porażce. Zupełnie jakby spuszczono z niego powietrze. - zaśmiał się chrapliwie starzec wspominając niedawne chwile. - Z twoich postępów jestem zaś zadowolony.
- Bolało... Ciągle boli... - jęknęła ze zbolałym wyrzutem - I było... - zakryła głowę, chcąc coś odegnać od siebie.
- I dobrze. Znaczy, że nauczyciel był dobry. - odparł Cyril beznamiętnie. - Zapamiętasz udzielonej ci lekcję, a teraz jesteś pewnie spragniona?
- A jak sądzisz?! - ruszyła się gwałtowniej, ale ból jej przerwał cokolwiek chciała zrobić - To się nie leczy... Mówiłeś, że będzie..
- Poparzenia się nie leczą. Nie tak szybko jak inne rany, podobnie jak rany postrzałowe od broni o dużym kalibrze. Głowa też ci nie odrośnie jak ci zetną. Jesteś długowieczna, ale nie nieśmiertelna. - odparł Tremere coś rozważając. Niechętnie rozpiął mankiet i odsłonił nadgarstek. - Masz… pij.

Reakcja Ann była prawie natychmiastowa, kierowana głodem, nie rozważaniem. Rzuciła się do odsłoniętego nadgarstka i wgryzła w poszukiwaniu krwi, której tak łaknęła... oczywiście nie rozważając jakichkolwiek konsekwencji.
Krew starucha była lepsza od wszystkiego czego próbowała, czy to alkoholu, czy narkotyków czy wreszcie krwi ludzi. Nic więc dziwnego że Ann piła i piła, aż została brutalnie odepchnięta od źródełka przez jego właściciela.
- Tyle ci wystarczy.- rzekł władczo Tremere.
Dziewczyna zamrugała zaskoczona, ale tym razem nie była wściekła za to oderwanie od krwi. Prędzej... zasmucona?
- Jeszcze... - jęknęła błagalnie, po prostu wtulając głowę w klatkę piersiową Cyrila.
- Wystarczy… na dziś. Resztę możesz dopić z ludzi jak ci się polepszy. Udaj się do przytułku Schwarza, tak jak zwykle. Tam znajdziesz bezdomnych, których będziesz mogła nieco wydoić. Drogę już znasz, byłaś tam wiele razy przecież.- odparł niewzruszony jej błaganiem Kainita.
- Czemu... - dalej wtulała się w wampira, jak szczeniak - Wolę twoją krew…
- Jak każdy inny Kainita. Niemniej przyzwyczaj się do picia ludzi. - odparł Tremere. - To głównie oni są twoim pożywieniem.
- Oni się łatwo... - zamyśliła się nad słowem - Psują? Przerażają?
- To podchodź do tego subtelnie. Zresztą ci zapijaczeni żule raczej nie są aż tak kłopotliwym posiłkiem? - bardziej stwierdził niż zapytał wampir.

- Zabierz mnie ze sobą. - nagle wypaliła błagalnie.
- Nie. Loża Tremere to nie miejsce dla caitifów. Ba… dla innych klanów też nie.- odparł spokojnie Cyril.
Wyraźnie odmowa zasmuciła Ann.
- Jasne... Jak chcesz. - przeniosła się na własne posłanie, ze zbolałym wyrazem - Co z tym... co mnie gonił?
- Zostanie ukarany za swoją porażkę. - odparł z sadystycznym uśmieszkiem Cyril. - Nie będzie cię więcej nachodził.
- Jak? - mruknęła - To twój Klan. Nie zabijesz go jak mnie chciano...
- On miał cię zabić. Ty miałaś przeżyć. To tylko zwykły konflikt interesów. Nie bierz tego do siebie.- odparł Cyril wzruszając ramionami.- Pomijając sam fakt upokorzenia i degradację pozycji, wymyślę coś poniżającego i bolesnego.
- Nie chcę znowu takiego bólu i strachu... Nie rób mi tego więcej...
- To nie sprawiaj mi zawodu.- odparł pobłażliwie Cyril i dodał głaszcząc dziewczynę po głowie.- Poza tym… nic nie uwalnia nas od bólu czy strachu, takie jest życie… także po życiu.
- Spróbuję... - szepnęła - Ale nie zawsze się da... Jestem słabsza, bo nie mam Klanu…
- Zobaczymy co będzie. Nie widzę potrzeby posyłania cię na misje, których nie byłabyś w stanie wykonać. - odparł Tremere.
- A kiedyś byś widział sens?
- Czas pokaże. - Cyril tym enigmatycznym zwrotem wymigał się od odpowiedzi.

Ann nie mogła sobie przypomnieć czemu niedawno czuła złość na Cyrila. Przecież działał dla jej dobra.
- Kiedy znowu się spotkamy?
- Wkrótce. - kolejna enigmatyczna odpowiedź.
- Książę kazał ci być moim nauczycielem, a ty ciągle mnie samą zostawiasz…
- Ja zaoferowałem cię nauczyć - przyznał się Cyril i dodał. - i cię uczę życia w cieniu ulicy i Klanów, niemniej ty nie jesteś z mojego… a jak już wiesz Tremere mają wiele sekretów, których nigdy nie poznasz. Tobie wystarczy nauczyć się być samodzielną i nie potrzebować wiecznie mojej rączki do prowadzenia przez Świat Mroku.
- Masy rzeczy nie rozumiem... - skrzywiła się niepocieszona - Mówią, że jestem słabsza, bo nie mam Klanu, że jestem błędem, zaraz ktoś mnie zmyje i tak dalej... - pokręciła głową - Bawi ich chociażby to, że nie wiem komu się odgryźć, a komu nie, kto kim jest... - wyglądała na zirytowaną tym, co jej zdążono zaserwować.
- Nikt nie chodzi z Klanem wypisanym na pysku… poza Nosferatu. Ale tych rozpoznasz, jak tylko jednego zobaczysz. - odparł Cyril i machnął ręką. - Niech mówią co chcą… gadać byle Toreador potrafi, ale to nie czyni go potężnym. Takich mięczaków możesz wciągnąć nosem. Większość z tych, co się tak puszą swoim Klanem, nie dożyje drugiego dziesięciolecia.
- Czemu nazywają mnie abominacją?
- Bo czemu nie? Przezwisko tak samo dobre jak każde inne. - odparł Cyril i wzruszył ramionami. - Klan Tremere określają też barwnie za naszymi plecami.
- Ale czemu tak widzą kogoś bez Klanu? - nie dawała za wygraną.
- Klan popiera swoich, klan jest siłą swoich pobratymców… ty nie masz klanu, ty jesteś sama i słaba tą samotnością. Słabymi się gardzi. Jeśli zdołasz zyskać potęgę i siłę, to zobaczymy czy wtedy będą tak chętnie pluć ci w twarz. - odparł sarkastycznie stary wampir.

- To nie mogę być przyłączona do Tremere?
- Nie masz odpowiedniej linii krwi. Nie będziesz miała klanu… nigdy.- skłamał wtedy ukrywając przed nią pewną szaloną opcję.
- Ale jesteś moim opiekunem. Nie możesz mnie przyłączyć?
- Nie mam takiej władzy. Poza tym Tremere to bardzo elitarny Klan. Bardziej niż pozostałe.- odparł krótko i dobitnie Cyril.
- Cyril... Masz mi pomagać, to by pomogło.
- Nie. Mam cię przygotować do życia wśród Kainitów. Nic to nie ma wspólnego z pomaganiem. - zaprzeczył Tremere. - Nie licz na prowadzenie za rączkę czy głaskanie po główce.
Ann westchnęła ciężko.
- Nie sprawiasz by było lepiej... Tylko gorzej. - patrzyła jak na kości barku narasta tkanka - I co to znaczy, że nie mam odpowiedniej linii krwi? Każdy Tremere ma taką samą krew od narodzin? - zapytała bez przekonania, nie wiedząc wiele o Klanach - To jaką ja mam?
- Nie wiem… jakąś krew Sabatu. Kto tam ich wie… buntowników od siedmiu boleści.- wzruszył ramionami Cyril. - Skoro nie wiesz jakiej krwi jesteś, to znaczy, że dla Sabatu byłaś mięsem armatnim posłanym na pierwszą linię, by zginąć w boju… i przy okazji zabić jak najwięcej wrogich Kainitów. Pamiętasz co się stało po przebudzeniu? Co ci kazano zrobić, gdzie wysłano?
- Pamiętam... częściowo moment śmierci, że był ktoś zły, bo uciekać próbowałam. Ból i... tyle. Później jak odzyskałam świadomość byłam cała we krwi, nie tylko swojej. Dość niejasne to... ale nie trafiłam na nikogo z Sabatu. - próbowała przypomnieć sobie - Daty też uciekły. Większości swoich wspomnień nie jestem nawet pewna, bo co raz pamiętam je inaczej.
- To ci nie bardzo pomogę ze znalezieniem rodzica.- odparł Tremere nie chcąc by rozczarowanie wyraźnie przebijało się w jego głosie.
- Przynajmniej nie jestem... z tego... Sabatu. - spróbowała znaleźć pozytyw.
- To już nie ma znaczenia. Teraz jesteś w Camarilli. Nieważne jak bardzo by kpili z ciebie, to inni Kainici ten fakt muszą uszanować.- odparł ciepło stary wampir.
- Nauczyłam się jednak czegoś przez uciekanie wczoraj. - odparła chcąc coś dać od siebie - Ten Tremere w końcu nie mógł mnie znaleźć jak odpowiednio cieniami się okryłam.
- Spodziewałem się, że ci się to uda.- odparł Cyril i wzruszył ramionami.- Zagrożenie życia to dobra motywacja do nauki. Na kolejnej misji ode mnie, pójdzie ci lepiej.
- To musi być z zagrożeniem życia?
- Nie musi, ale… nie zawsze zadanie z którym się zmierzysz, będzie bezpieczne. Lepiej przywyknąć zawczasu.- wyjaśnił Tremere.

- Cyril... Naprawdę nie boisz się dawać innym swojej krwi? - skrzywiła się - Taka śmierć jest... dziwna. Bardzo.
- A skąd ty to możesz wiedzieć? - spytał się Tremere przyglądając się badawczo młodej wampirzycy.
Ann poczuła się nieprzyjemnie pod tym wzrokiem.
- Czemu pytasz?
- Bo wydajesz się dużo wiedzieć na ten temat. - odparł krótko stary wampir.
- Przecież każdy to wie. Każdy tak robi, nie? - zapytała niepewnie - Ty też na pewno...
- Pojenie tak… nie każdy daje się zabić. A już zabicie w ten sposób to złamanie Maskarady.- wyjaśnił Cyril.
Dziewczyna patrzyła z przestrachem.
- Ale... Nikt nie widział…
- Więc… lepiej o tym nie opowiadaj. Nie skaże cię to co prawda na śmierć, bo nie jesteś jedyną której przypadkiem trafił się diabolizm w Nowym Jorku. Niemniej… nie wypada się tym chwalić. - ocenił Tremere.
- Czyli mam za nich problem? - zapytała wystraszona.
- Cóż… tak… zgodnie z prawem powinnaś być ubita.- przyznał Tremere i wzruszył ramionami dodając. - Acz… i ludzie wszak obchodzą czasem przepisy prawa, prawda?
- Ty mnie nie wydasz? Byłam wtedy zła i głodna, nie wiedziałam co robię!
- Wątpię by los takiej płotki jak ty, był ważny dla Księcia. Nie powiem mu.- odparł pobłażliwie Tremere.
- Nie popełniłam tego w Nowym Jorku...
Uśmiechnęła się lekko po chwili i utkwiła ufne spojrzenie w Cyrilu.
- Naprawdę dziękuję. - spuściła głowę - Wybacz, że byłam zła na ciebie... Nie radzę sobie z głodem i ten strach... ogień... - wzdgrygnęła się - Naprawdę nie mogę pójść z tobą?
- Naprawdę nie możesz pójść ze mną. To sprawy klanu…- nagle odezwała się komórka Tremere. Ten westchnął zerkając na ekran. - A propo spraw… Augusto wzywa na audiencję.
- Augusto?
- Mój szef.- wampir delikatnie odepchnął Ann i ruszył w kierunku drzwi.
- Jasne... - Ann wyraźnie nie była pocieszona, że nie pójdzie z Cyrilem - Ale wrócisz jutro? - dodała za nim.
- Nie sądzę.- odparł Cyril krótko. - Mam dużo… interesów do załatwienia.
Ann nie odpowiedziała dusząc w sobie smutek.



 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 07-05-2022, 19:58   #15
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację


- Jerry, Jerry. Co mam ci powiedzieć? Karty mówią same za siebie, wieża nie leży obok królowej kielichów. Tylko przy królu monet. Powinieneś mniej zajmować się swoją żoną, a skierować swoje podejrzenia ku… może partnerowi w interesach? Może też ta karta oznaczać ciebie, jeśli samotnie prowadzisz firmę. Wtedy uważaj na zbliżającą się burzę od strony biznesowej. Rodzinne życie masz spokojne… w tej kwestii raczej nie musisz martwić. -
- Ale… - wtrącał uparcie męski głos w radiu, gdy Jane Love uparcie acz spokojnie tłumaczyła. - Żadnego “Ale” Jerry. Nie masz co podejrzewać żony o romans. Nie masz powodów do zazdrości. Tak mówią moje karty i tak pewnie powiedział ci prywatny detektyw którego wynająłeś.
- Skąd wiesz, że…- zaczął mężczyzna, a Jaine zaśmiała się ironicznie. - Oj Jerry, nie jesteś pierwszym mężczyzną z którym rozmawiam na antenie. Mam duuuże doświadczenie w tych sprawach i nie mam czasu na dalsze przekomarzanie z tobą. Tylu czeka na swoją kolej.
Przerwała połączenie dodając.- Ale kolejny nieszczęśnik dowolnej płci musi poczekać, teraz czas na kawałek muzyczny, a po nim reklamy. Dajmy się więc ponieść kawałkowi o mnie. Ciekawe czy ktoś z was jeszcze go pamięta. - po czym rozległ się rockowy kawałek.
- She'll only come out at night
The lean and hungry…
-

Któremu Ann przysłuchiwała siedząc za ladą kolejną noc z rzędu. Drugą? Trzecią, Czwartą? Równie dobrze mogła być setna.
Stillwater było nudne. Przekonywała się o tym każdej nocy, siedząc na stacji benzynowej za kasą. I czytając gazety, bo choć na stacji wifi, to po pierwsze było słabe. A po drugie odczuwała lęk przed rozładowaniem komórki i przegapieniem rozmowy z Cyrilem. Co prawda krew dotarła. Niewielka fiolka z rubinowym płynem mogła starczyć na jeden łyk. Na dwa jeśli się opanuje i nie wychyli całej za jednym razem. Za mało dla niej, ale z drugiej strony zawsze za mało było.

Noce spędzała tu. Słuchając lokalnego radia (gdyż inne, przeglądając gazety i komiksy. Czasem odzywając się do wchodzących klientów. Tych nielicznych którzy przemierzali puste drogi tonące w ciemności tak gęstej że dałoby się ją kroić nożem. Byli to głównie kierowcy tirów i ciężarówek. Czasem harleyowcy. Kupowali głównie żarcie, słodycze i piwo, okazjonalnie gazety. Same mruki. Podobnie jak ghule Larry’ego. Dwa olbrzymy rzadko przychodziły do sklepu pracując głównie w warsztacie. Jeszcze rzadziej się odzywali. Samego Larry’ego nie widywała nocami. Nie wiedziała gdzie się podziewał. W ogóle rzadko widywała kogokolwiek z miejscowych wampirów poza oczywiście Blake’m. Garry nie ruszał się ze swojego legowiska. Podobnie jak Lukrecja i Nadia czy William. Larry najwyraźniej się ruszał, tylko nie wiedziała gdzie. Na stację wpadał też czasem Joshua patrolujący po zmroku okolicę. Jak na Księcia był bardzo przystępny i sympatyczny. Zupełnie jak nie Brujah, których to Ann poznała w większości, od najgorszej strony. Ale co poradzić, Nowy Jork to teren psów Pawlukowa.

No i oczywiście Clyde Owens, on też wpadał często na stację. Zwłaszcza gdy kończyła zmianę. Wtedy mogła pozwiedzać okolicę w jego towarzystwie. Robił bowiem za przewodnika. Wygadanego i przechwalającego się przewodnika. Dzięki temu wiedziała, że Clyde pracuje w prosektorium pobliskiego szpitala stanowego. I dzięki swoim kontaktom uzyskał dostęp do zgromadzonej tam krwi. I dlatego został zmieniony w wampira. Bo będąc ghulem miał słabą siłę przekonywania i coraz gorzej mu szło z wywiązywaniem się z obowiązków. Przemiana miała pomóc i spełniła swoje zadanie.
I według oceny Ann, był to jedyny powód dla którego dostąpił tego zaszczytu. Nic więc dziwnego że nawet jego własny “ojciec” niespecjalnie się nim interesował. Joshua bowiem po nauczeniu młodego wampira podstaw odpuścił sobie dalsze jego szkolenie. Owens, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, nadal był tylko narzędziem w rękach starszyzny. Zmiana statusu nic w tej sytuacji nie znaczyła.

Clyde pokazał jej okolicę. Granice miasta, plażę przy jeziorze. Nawet piramidę… która okazał się omszałym głazem wystającym ze środka bagna. Wedle Clyde’a reszta piramidy była pod wodą, sam obiekt był widoczny tylko dlatego że ostatnie lata były suche i woda opadła odsłaniając jej szczyt. Prawdopodobnie była to prawda, acz… nieduży głaz wystający ponad wodę nie dawał złowieszczego wrażenia, jakiego to można było oczekiwać po miejscu pożerającym młodych Tremere.
Szpital psychiatryczny Ann zobaczyła z daleka jedynie. Nikomu nie wolno się tam było zbliżać. Nakaz księcia. Co prawda za jego złamanie nie groziły żadne kary, ale w przypadku kłopotów nikt nie przyszedłby im z pomocą.
Kilka ciekawszych rezydencji na południowym brzegu jeziora też pokazał. Większość z nich miała mieszkańców, których Clyde nie znał. Wiedział natomiast że należą do Blake’a. A on je wynajmuje poprzez agencję nieruchomości w Nowym Jorku. Wedle Owensa Toreador był obrzydliwie bogaty i należała do niego połowa miasta. Możliwe że przesadzał w tej kwestii, niemniej wspomniał że William zajmuje się codziennym zarządzaniem Domeną Księcia. Wydawał się być szarą eminencją tego miejsca.

Odwiedzanie miejscowego “elizjum” poza uzupełnianiem głodu nie przyniosło nowych korzyści dla Ann. Lukrecja była wiecznie zajęta i niechętna pogaduszkom dla zabicia czasu, toteż caitifka nie dostąpiła zaszczytu kolejnej audiencji. Nie pojawił się przez te kolejne dni, żaden wampirzy gość. Z śmiertelników jedyną ciekawostką był ubrany na czarno wysoki Azjata z monoklem. Ten jednak rozmowny nie był i w Róży załatwiał jedynie sprawunki. Jak się Ann dowiedziała od przyjaciółek w Elizjum, pracował on w jednej z rezydencji jako lokaj jakiejś bogatej damulki. Nie znały jednak ani jego imienia, ani innych informacji na jego temat. Zresztą czy warto było się nim interesować? Był tylko miejscową ciekawostką w nudnym wszak mieście.


Nuda… właściwie definiowała Stillwater. Kiedy emocje związane z osiedleniem się tutaj opadły okazało się że Ann pozostało tylko czekanie na powrót do Nowego Jorku. Noce wypełnione siedzeniem za ladą, przejażdżkami motorem, przekąskami w elizjum i … tyle. Wspomnienia podejrzanych łysków już się zatarły. Clyde pokazał jej wszystko co mógł i choć początkowo zabawnie było obserwować jego gafy i niezdarne próby podrywu, to obecnie zaczynał ją już drażnić. Był nudny jak to miasto, jak to nieżycie.
Monotematyczny i monotonny.

- Kto obecnie się do mnie dodzwonił? Liz? Mmmm… rzadko odwiedzają mnie panie.- zamruczała Jaine Love w radiu, gdy skończyły się reklamy, a Ann odruchowo sięgnęła po kolejny magazyn mający zabić jej czas na tym odludziu. Nie podniosła wzroku, gdy usłyszała zatrzymujący się przed stacją benzynową samochód. Bo niby czemu miała? Stacja była samoobsługowa, a jeśli klient chciał coś kupić w sklepie to pewnie się pofaty…
Dźwięk dzwonka potwierdził przeczucia Ann, jednakże…
- Zamykaj sklepik i bierz swoje klamoty. Jedziemy do Garry’ego. Jest sytuacja. - głos należał do Larry’ego który uśmiechał się po części radośnie, po części złowieszczo prezentując swoje kły.

 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 26-05-2022, 21:03   #16
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację



Ann nie spowalniała. Zabrała swoje rzeczy i zaczęła zamykać
-Kogo bijemy? - rzuciła do Larry'ego.
- Ktoś wlazł do naszej domeny. Garry rozesłał wici.- odparł z uśmiechem Brujah i polecił Ann.- Wskakuj do wozu, muszę polecić podwładnym by zebrali klamoty i udali się do nory Garry’ego jak skończą.
Dziewczyna zamknęła sklep i władował się do wozu.
Dukes wrócił do pojazdu z obrzynem na ramieniu, wrzucił go na tylne siedzenie i wsiadł. Ruszył z piskiem opon i szybko skręcił w kierunku miasta, szczerząc kły wesoło.
- Jesteś naprawdę nakręcony na bitkę.
- Taaa… a czemu nie miałbym? Co innego jest tu do roboty? Klepać pijaczków po mordach? Zabawa szybko się nudzi, gdy nie ma w niej wyzwania. - wyjaśnił Larry jadąc szybciej niż pozwalały przepisy.
- Uważaj, bo mandat ci Joshua wlepi. - uśmiechnęła się.
- Niech spróbuje. - odparł buńczucznie Brujah, choć zwolnił wjeżdżając do miasteczka.
- Pewnie w Nowym Jorku miałaś okazję pokazać kiełki, co?- zapytał gdy wjeżdżali na drogę prowadzącą do sekty Gangrela.
- Kiełki?
- Kły… no… biłaś się kiedyś, tak na ostro… na poważnie?- zapytał Larry zerkając na Ann.- Nie jesteś mięciutka jak większość pozerów z Ventrue czy Toreador?
Jak mi Cyril pozwolił...
- Umiem się bić. Po prostu nie szukam tego. - mruknęła urażona.
- Czyli nie bardzo… - podsumował Larry wzruszając ramionami.
- Co to ma znaczyć?
- To znaczy, co zobaczysz… Prawdziwą jatkę, gdzie flaki fruwają w powietrzu tak samo jak kule. Gdzie w ruch idą kły i pazury, jak skończy się amunicja. - wyjaśnił bardzo “poetycko” Brujah.
Położyła dłoń na pochwie sztyletu schowanego pod bluzą.
- To, że wolę wykończyć szybko i gładko nie znaczy, że boję się jatki.
- To dobrze… bo będzie jatka. My nie arabskie assasyny, tylko prawdziwi wojownicy. Nawet Blake, choć trudno w to uwierzyć patrząc na jego chłopięcą facjatkę.- uśmiechnął się Larry, gdy dojeżdżali do siedziby Gangrela. Ann zauważyła już samochód Toreadora zaparkowany tutaj.
Dziewczyna szybko wyskoczyła z samochodu. Brujah mógł nie chcieć być assassynem, ale Ann nie uważałaby swojego działania jako... czystego w efekcie.


Wampirzyca nie musiała szukać daleko, obaj rozmawiali na dziedzińcu posesji. Gangrel otoczony był przez dwa wilki i pumę, a tuż za Toreadorem stały dwa z jego psów obronnych.
- Powinnam karmę przynieść? Czy ją załatwimy na miejscu? - zapytała Ann, gdy podeszła bliżej wampirów. Toreador mógł zauważyć, że odkąd otrzymała przesyłkę była bardziej... "żywa".
I zapewne zauważył, ale nie skomentował tej kwestii. Uśmiechnął się za to do dziewczyny nawiązując do jej wypowiedzi.
- Oby nie… wolałbym nie narażać moich zwierząt.
- Podobnie.- stwierdził Garry i spojrzał na nadchodzącego Dukesa. - Znajdą się tacy którzy chętnie wezmą na siebie pierwszy ogień wroga. Zresztą… na razie jeszcze trzeba parę spraw ustalić. Na przykład z kim mamy do czynienia.
- Jeżeli nie będzie flaków to Larry zrobi się smutny i tym smutkiem mi zatruje miejsce pracy. - westchnęła teatralnie - Trochę empatii.
- Empatia empatią, ale nie chcemy sobie narobić kłopotów. Stillwater to nie jest duża domena, a choć Nowy Jork do pewnego stopnia jest dla nas oparciem, to nie ma co liczyć na to że Książę będzie nastawiał za nas karku, gdy wyrżniemy emisariuszy z Waszyngtonu.- zaśmiał się Garry.
- Wy najwyżej gadacie z Larrym. - wyglądało, że nastrój dopisuje Ann.
- Cóż… gdyby to były emisariusze, to by nie korzystali z kryjówek w lesie.- odparł pocieszająco William.- Musimy zresztą poczekać na resztę. Na Nadię i szeryfa.
- No i Clyde’a.- wtrącił Garry.
- No… i… Clyde’a.- westchnął ciężko Toreador.
- Co w ogóle widziałeś?
- Ja nic… moje zwierzaczki. Wyczuły nieumarłych w starym tartaku. Ludzi i Kainitów, na żelaznych wierzchowcach. Anarchy lub Sabat.- wyjaśnił Garry.
- Może chcą się przywitać?
- Może… ale gdyby chcieli, to by zajechali do miasta. A nie skorzystali z kryjówki.- wyjaśnił Toreador. - Lukrecja prowadzi hotelik dla Kainitów w podróży.
- No to czekamy na ślamazary.

- Właśnie… gdzie oni są. Nadiuszce jeszcze można wybaczyć, w końcu całe swoje klamoty musi zapakować. Ale szeryf, Clyde?!- huknął Dukes podchodząc i zwrócił się do Gangrela. - A ty nadal z tyłu?
- Wezmę M-16 jeśli to cię pocieszy, ale poza tym… raczej nie będę wchodził wam w drogę.- potwierdził Garry.
- A co z Lukrecją? Niańczy nowego Potomka? - zapytała.
- Lukrecja brzydzi się przemocą i krwią. - wyjaśnił William po czym dodał żartobliwie.- A precyzując, brzydzi się fizycznym wysiłkiem i plamami krwi na swoich ubraniach.
- Sądzę, że warto czasem się ubrudzić raz, aby nie brudzono cię codziennie, bo nie zatrzymasz kogoś w porę. - wzruszyła ramionami.
- Będzie wygodniej nam załatwić sprawę, bez marudzącej nad uchem damulki. - wyjaśnił Garry, a William spytał Ann. - Larry już cię uzbroił?
- Nie? Mam swoją zabawkę, na bezpośrednie, ale to tyle.
- Jakoś nie było okazji. Ale jak moi chłopcy przyjadą, to wybierzesz sobie coś z arsenału. Jesteś patriotką czy może wolisz niemiecką precyzję lub ruską wytrzymałość? - zapytał Larry, a Gangrel wtrącił.- Ma broń z amerykańskich arsenałów trochę Hecklerów & Kochów, oraz kałasznikowy z afganistanu.
- A Uzi?- zapytał William.
- Mam je… ale na chwilę obecną żadnych magazynków do nich. Więc co najwyżej jak młotki mogą posłużyć.- wzruszył ramionami Brujah.
- Precyzję. Nie urodziłam się w USA, więc amerykańskiego patriotyzmu we mnie nie szukaj.
- Czyli niemiec.- odparł z uśmiechem Larry i zerknął za siebie. Tak jak pozostali spojrzał w kierunku bramy, przez którą przejeżdżał właśnie policyjny radiowóz.
- Nie naskarżę, że jechałeś za szybko. -szepnęła do Larry'ego.

- Widzę, że już prawie wszyscy są.- rzekł na powitanie Joshua, a następnie zwrócił do Gangrela.- To jaka jest sytuacja?
- Cóż… ten tego… siedzą w starym tartaku. Trochę ciepłych, ale rdzeń to Kainici. Przypuszczalnie Sabat lub Anarchy.- wyjaśnił Gangrel.
- Sabat wie o tartaku, to dobre miejsce na kryjówkę. Odosobnione, ale łatwo stamtąd zapolować. Wędrujące anarchy… nie powinny znać tego miejsca.- zastanowił się Smith.- Zresztą dowiemy się jak Nadia przyjedzie. Tartak dawno już został okablowany.
- Wózek już mam na chodzie.- rzekł Gangrel i wzruszył ramionami.- Jak tylko Nadia i reszta się zjawią, to możemy ruszać do lasu.
Na razie zjawił Clyde, a potem ghule Larry’ego w ciężarówce.

- Chodź, dobierzemy ci lufę.- zaproponował Dukes zwracając się do Ann.
Zadowolona caitiffka zgodziła się od razu.
Podeszli na tyły i Larry wskoczył na pakę ciężarówki.
- To… jaka spluwa by ci pasowała? Strzelba, pistolet maszynowy? Zwyczajny? Jeśli zwykły to raczej amerykański. Te niemieckie na Kainitów się nie nadają.
- Dlaczego się nie nadają?
- Za mały kaliber. Żeby zrobić dziurę w ciele wampira potrzebujesz pukawki robiącej duże dziury. Takiej jak Desert Eagle. - wyjaśnił Dukes przeszukując skrzynie z bronią.
- Raczej zwyczajny. A masz tam też coś, aby do tego przymocować pochwę z ostrzem? Bo prócz pistoletu to może być moja główna broń, a noszenie w ręku to mało wygodne...
- Gdzie chcesz ją przymocować? Do kostki? Przy nadgarstku? Przy pasku? Jak kaburę? - zapytał Larry podając dziewczynie ręczną armatę z grawerunkiem czaszki.
- Nawet taka pukawka wymaga kilku celnych strzałów do powalenia. Dopóki czaszka Kainity nie pęknie jak arbuz nie możesz mieć pewności że ubiłaś Sabatnika.- wyjaśnił na koniec Brujah.
- Przy pasku. -stwierdziła oglądając broń - Ta też zdobyczna z jakiegoś pikniku krwawego?
- Możliwe… nie pamiętam.- zadumał się Larry przyglądając broni. - Wiesz… popychadła Sabatu to pozerzy. U szefa nie trafisz na coś takiego, ale sługi… sługi lubią takie rzeczy.
- W sumie Garry mówił, że tam są żywi... Sabat często z mortalami się zadaje, gdy nie zamierza ich zakopać?
- To zależy… wiesz, ci co są przy takiej wędrownej grupie to… my… znaczy ja i moja paczka nazywaliśmy ich “awaryjnymi przekąskami”. To ghule które aspirują do dołączenia do Sabatu i stanowią mięso mięsa armatniego. Ekipa albo ich pożera w drodze jak są głodni, albo zmienia tuż przed większą akcją. Te cyrki z zakopywaniem to się robi na przedmieściach miast Camy i… w większości służy to dwóm celom, zastraszaniu szeregowych Kainitów i odwróceniu uwagi Starszych. Chyba nie sądzisz że taka liczna horda świeżo przemienionych stanowi zagrożenie dla prawdziwego Brujah?- zapytał Dukes retorycznie wyszukując zamówionej pochwy.
- Oczywiście, że nie stanowi, a co najwyżej chwilowo odwróci uwagę od mierności egzystencji w Stillwater, co Larry?
- Dokładnie…- odparł z uśmiechem Dukes podając dziewczynie pochwę.
- Dzięki. - przypięła pochwę i wsunęła w nią ostrze z duchem - Nie ubrudź się za bardzo ich krwią. - zaśmiała się i skierowała ku pozostałym.



- No to już ustalone… pojedziesz z Nadią. Zna drogę. - rzekł na powitanie Joshua, dodając. - Dzwoniła już będzie tu za kilka minut. Wtedy wyruszamy. Na miejscu Nadia przeprowadzi zwiad elektroniczny, a wtedy ustalimy poziom zagrożenia i zastosujemy odpowiednie środki i… uważaj na Larry’ego. Czasem… - tu jego słowa przerwało znaczące chrząknięcie Toreadora.- … często go ponosi.
- Przecież nie planuję wchodzić między przeciwników a Larry'ego.
- Nie wiadomo jak się sytuacja potoczy. Więc powinnaś to wiedzieć zawczasu. - wyjaśnił szeryf i zerknął w kierunku bramy przez którą nadjeżdżały dwa pojazdy, spory kamper oraz duży van.
Z kampera wysiedli dwaj ghule, a z vana… Nadia nawet nie raczyła go opuścić.
- Gdzie ruszamy? I załatwmy to szybko. Nie mam całej nocy na sprzątanie odpadków. - warknęła tylko wychylając się przez okno.
Urocza jak zawsze...
- Stary tartak. - odparła Ann - Mamy razem jechać na tą wycieczkę. - dodała, wyraźnie będąc aż w zbyt dobrym nastroju.
- Super. To ruszajmy. - odparła obojętnym tonem Kainitka.


Caitiffka bez wahania wpakowała się do vana, z ciekawością rozglądając się po tymczasowym lokum Tremere. I otwarła usta w zdziwieniu. Van Tremere przypominał bowiem mobilne centrum dowodzenia FBI, takie jakie można było zobaczyć na filmach. Były tu komputery i sprzęt podsłuchowy. Była mała szafka z bronią, coś czego ciężko się było spodziewać po klanie znanym z magii krwi. Jaki szanujący się czarownik woził ze sobą taktyczną śrutówkę używaną przez SWAT?
- Niczego nie dotykaj.- mruknęła Nadia ruszając powoli.
-... woah... - uśmiechnęła się - I to wszystko magia?
- Nie. To wszystko to technologia. Nie ubija się karaluchów strzelając do nich błyskawicami. - wyjaśniła wampirzyca gdy jechały tuż za autem Toreadora. - Mamy potajemnie okablowane wszystkie potencjalne kryjówki dla naszego rodzaju w okolicy. Ot, tak na wszelki wypadek.
- Tam może być Sabat. - dodała Ann - Mogli zdążyć przegryźć kable.
- Prędzej oposy mogły. - odparła ironicznie Nadia i dodała.- Jest taka możliwość, ale nikt nie spodziewa się kamer w rozpadającym się tartaku, tym bardziej że nie ma on podłączenia do sieci elektrycznej. Same kamerki chodzą na zasilaniu wewnętrznym… kilku akumulatorach ukrytych pod podłogą i są włączane zdalnie sygnałem radiowym. Więc przez większość czasu nie są aktywne.
Ann wyraźnie była zaskoczona całym sprzętem w vanie.
- Ta technologia też ci pomaga szukać mocy w matematyce?
- W poszukiwaniu boskiej liczby… imienia Stwórcy. Tak. Nie jestem tak ograniczona jak większość magów Tremere. Nie jestem tak skostniała.- dodała ironicznie Nadia. I pewnie dlatego była tutaj. Bo nie pasowała do tradycyjnego wizerunku tego klanu.
- Augusto musiał cię nie lubić.
- Augusto wywodzi się z arystokracji. Ja też. Mamy różne poglądy, ale wiemy kiedy ich nie wypowiadać. Zresztą… Augusto mnie tu sprowadził do Nowego Jorku, gdy ziemia niemal dosłownie paliła mi się pod stopami.- wampirzyca odparła po dłuższej chwili milczenia. - Ten Sabat czy co tam będzie, jest tylko bladym cieniem zagrożeń z jakimi musiałam się mierzyć.
- Z Księciem czy demonami?
- Z prawdziwymi dzikimi Brujah, prawdziwym Sabatem… z Czerwoną Sotnią i innymi opitymi wolnością i krwią анархисты - zakończyła swoją wypowiedź jakąś niezrozumiałą obelgą w słowiańskim języku.
- i to wszystko w Nowym Jorku? - zdziwiła się.
- Nie… w ojczyźnie.- odparła Nadia po dłuższej chwili i dodała.- Zbliżamy się.

Rzeczywiście… cała ekipa wjeżdżała na niedużą polankę. Samochody zatrzymywały się jedne po drugich, a gdy Tremerka stanęła… przeszła na tyły wozu i zaczęła uruchamiać sprzęt. Włączywszy komputer przeleciała po kilkunastu pozycjach znajdujących się w katalogu o nazwie Nadzór i nacisnęła jedną z nich.
Ekrany ożyły, jeden po drugim. Na ekranach pojawiły się ujęcia z kamer pokazujących w większości imprezkę harleyowców. Część bawiła się przy ognisku pijąc i wrzeszcząc. Dwóch gwałciło przy motorach porwane z drogi dwie autostopowiczki. Trzecia ginęła wypijana przez nadzorującego imprezkę wampira. W pomieszczeniach chaty trójka innych harleyowców grała w karty, następny urządził sobie worek treningowy ze złapanego nieszczęśnika. Kolejna kamerka była czarna.
- Cholerne oposy.- mruknęła. A na następnej kilku innych harleyowców wyraźnie się kłóciło spoglądając na mapę okolic Stillwater.
- Jesteś w stanie powiedzieć którzy, prócz tego pijącego, to wampiry? - zapytała Ann - I który to mógłby być szef?
- Oczywiście…- odparła dumnie wampirzyca, wciskając myszką opcję wyświetloną na monitorze, a podpisaną: Termowizja.
I obrazy na kamerach zmieniły się. Trójka karciarzy była niebieska w termowizji, podobnie jak “bokser” i debatujący nad mapą Kainici. Większość przy ognisku, poza oczywistym krwiopijcą… była ciepła.
- Niestety śmiertelnicy też o tym wiedzą, ci którzy na nas polują… i ci którzy mają świadomość istnienia naszej “rasy”. Maskara nie jest całkowicie szczelnym parawanem. - westchnęła ciężko Nadia. - Więc bądź ostrożna w budynkach pełnych kamer.
- Pewnie któryś z tych przy mapie to szef grupy. - spojrzała na Nadię - Możesz dźwięk też przekazać?
- Nie… zaglądam tu tylko raz na dwa trzy lata w ramach przeglądu. Kamerki wytrzymują, ale mikrofony są delikatne. I wszelkie gryzonie je lubią.- wyjaśniła Nadia drapiąc się po karku.
- To trzeba Joshuę poinformować.
- Zaraz się tu zjawi.- odparła Nadia pochylając się i siegając po duże pudełko. Z niej wyjęła słuchawki douszne z mikrofonami.
- Ja zostanę w centrum dowodzenia. No chyba że zawalicie sprawę.
Spojrzała na jedną z kamerek pokazującą okolicę wokół jej centrum dowodzenie i skomentowała nadjechanie znanego Ann dodge’a.
- Clyde nadjeżdża.
- Zawalimy sprawę? Wtedy co zrobisz?
- Zlikwiduję wszelkie problemy.- odparła otwierając kasetkę w której znajdowały się dwa pistolety, takie same jak ten który Ann dostała. Tyle że wyposażone w celowniki laserowe i z innymi dodatkami.
- Może Clyde ci towarzystwa dotrzyma. - sarknęła.
- Żeby mi truł nad uszami? On jest za młody… jeszcze mu się wydaje, że odczuwam jakiekolwiek fizyczne podniety. - Nadia wzruszyła ramionami. - Jestem za stara by to pamiętać.
- Ciebie też chce poderwać? - zaśmiała się - Płacze za gorszą jakością swojego seksu.
- Ty tego nie wiesz… bo nigdy nie miałaś okazji się dowiedzieć. Nie byłaś ghulem.- wyjaśniała Tremerka bacznie obserwując to co się działo na kamerkach .- Widzisz… ojcowie w ciemności mówią wiele o tym co możesz zyskać stając się Kainitą. Pomijają milczeniem to… co stracisz, prędzej czy później.
- Po roku mógłby już to sam zrozumieć...

- Niełatwo się pogodzić z takim faktem, gdy jednym z powodów bycia ghulem… dla niego była większa szansa na podr…- zanim Nadia dokończyła, do wozu weszli Joshua z Williamem.
- Jaka sytuacja?- zapytał szeryf będący księciem.
- Sfora… może anarchów, ale obstawiam Sabat. Tak czy siak niespecjalnie dbają o maskaradę.- zaraportowała Tremerka.
- Oglądają mapę okolic Stillwater i nad nią gadają. - dodała Ann wzruszając ramionami.
- To niepokojące… spodziewałem się jakiejś grupy Sabatników przejeżdżającej tylko przez nasze miasto by uderzyć w Nowy Jork.- zastanowił się Smith i spojrzał na wampirów obradujących nad mapą. - Żaden z nich nie wygląda na Lasombrę czy Tzimisce.
- Może są w pokoju obok. Kamerka mi tam nie działa.- wyjaśniła Nadia.
- Ductus nie brałby udziału w naradzie nie bez ważnego powodu… ba… nie ma ważnego powodu dla którego przywódca sfory nie brałby udziału w naradzie. - odparł z przekonaniem w głosie Smith. - No i brak kapłana.
- Ductus? - caitiffka mało o Sabacie wiedziała.
- Przywódca sfory. Tak ich zwano za moich czasów… cóż… czasów gdy ja byłem młody. - wyjaśnił Joshua spoglądając na kłócących się Kainitów.- Ci… wydają się jeszcze nie mieć przywódcy. Taki wyłonić się powinien spośród nich wkrótce. Coś ich musi hamować, że jeszcze się za wybieranie wybrali. Nie widzę też kapłana… który jest duchowym przewodnikiem sfory i manipuluje nimi zza pleców ductusa.
- Jak sądzisz, który tu jest największym problemem?
- Ten pośrodku… ten z szerokimi barami. Ten będzie ductusem za noc lub dwie. - Joshua wskazał postać na ekranie pokazującym czwórkę kłócących się wampirów. - Na nasze szczęście, bo nie wygląda na zbyt bystrego. Ogólnie cała ta sfora to jakieś tępe karki, wybrane tylko dla siły.
- Czyli potężni wojownicy.- westchnął Toreador i dodał sarkastycznie. - Larry się ucieszy.
- Tak. Potężni, ale są jak olbrzym bez głowy. Ślepa siła, którą nikt nie potrafi pokierować. - dodał szeryf. - Ok, rozegramy to tak. Jak wezmę ghuli, Clyde’a, ciebie i uderzę od frontu na śmiertelników by wywabić jak najwięcej na zewnątrz. Larry pójdzie od tyłu i usunie głowę… czyli przede wszystkim przyszłych przywódców sfory i każdego kto się tam mu nawinie. Byleby jeden pozostał przy życiu. Potrzebujemy języka.
Ann wyraźnie się nad czymś zastanawiała ciężko.
- Czyli oni zbyt bystrzy nie są i łatwi do oszukania?
- Mięśnie Sabatu nie muszą być inteligentne, od tego mają duchowych przewodników w sforze. Ale tu takich nie widzę.- zadumał się Joshua, a Nadia zwróciła się do Smitha. - A co z Garrym?
- Roześle dookoła zwierzątka, musimy mieć pewność że nikt stąd nie ujdzie żywy. - zadecydował Joshua.
- Jeżeli rzucimy się otwarcie na nich, to będzie ciężka przeprawa. Czy nie byłoby lepiej oszukać tych geniuszy? Wystawić ich na rzeź, na naszych zasadach?
- Co masz na myśli? - spytał William, acz Joshua również zerkał na Ann czekając na jej wypowiedź.
- Nie mają kapłana, ductusa... Czy gdyby pojawił się ktoś taki to miałby szansę im zawrócić w planach?
- Nie. Obawiam się że na to nie ma szans.- odparł Joshua.- To nadal jest Sabat.
- Cokolwiek to znaczy. - wzruszyła ramionami - Jeżeli mi pokażecie cel do likwidacji dość szybkiej to zajmę się nim jak walka się zacznie. Umiem podejść do celu i wiem jak się nim zająć.
- Chcesz odbierać zabawę Larry’emu?- zdziwił się szeryf i dodał. - Pójdziesz z nim i będziesz osłaniać mu plecy. Z pewnością przyda mu się ktoś taki, a nam przyda się ktoś kto dopilnuje by Larry zostawił przy życiu choć jednego Sabatnika.
- Postaram się. Wiem, że nie będzie szczęśliwy, ale już jestem poza godzinami pracy, nie muszę robić co chce. - odparła lekko, choć sądziła jednocześnie, że nie jest traktowana jako ktoś, kto może zrobić krzywdę w walce. Normalnie w Nowym Jorku by to jej nie przeszkadzało tak, ale jeżeli w Stillwater też cię za nic mają...
- Po prostu nie wchodź mu w drogę. Odbija mu palma podczas walki, często nawet jak na brujah.- wyjaśnił William.
- Zaopiekuję się wariatem. - odparła lekko - Jak planujecie, wpierw na śmiertelnych wejść?
- Tak. Gdy my zrobimy burdel, wy dwoje wejdziecie przez dziurę w budynku od tyłu. Larry wie jaką. - wyjaśnił Joshua wybierając sobie zestaw słuchawkowy i zakładając na głowę. - Raz raz… słyszysz mnie?
Jego głos odezwał się w vanie rezonując przez głośniki.
- Dokładnie. - westchnęła lekko - Trzeba smutną wiadomość Larry'emu przekazać.
- Cóż… będzie miał czterech, a może i więcej Sabatników do ubicia. Nie powinien się smucić.- odparł wesoło Joshua.



Larry właśnie sprawdzał ostrość dużej maczety, jeden z wielu rodzajów oręża które nosił. Poza dwoma obrzynami przytroczonymi niczym policyjne pistolety, miał jeszcze desert eagle w kaburze przy pasku i karabin maszynowy na plecach. A i dwa granaty. Podobnie uzbrojeni byli jego ghule trzymając solidne karabiny maszynowe.
Ann podeszła do Brujah i słodko odezwała się do niego.
- Idziemy razem. - uśmiechnęła się.
- Tak? Skąd wiesz? Knułaś razem z szefem za moimi plecami? - zapytał żartobliwie.
- Nie był chyba do końca przekonany, ale w końcu wyszło, że się z tobą zabiorę. Joshua nie chce w końcu, abym ci sama całą zabawę zabrała.
- Coś jeszcze wielki wódz kazał ci przekazać? Jaki mamy plan?- zapytał wampir wykonując kilka zamachów maczetą.
- Oni wchodzą z przodu i robią tam chaos wśród ludzi, my mamy wejść przez dziurę do budynku od tyłu i Sabatników załatwić. A, jeden z nich ma przetrwać.
- A to konieczne?- burknął Dukes wyraźnie niezadowolony z ostatniego warunku. - Bo jak mnie poniesie rytm bitwy to nie mam ochoty markować ciosów, po to by jakaś miernota przeżyła.
- Ich obecność jest zbyt podejrzana. Trzeba nam kogoś do przesłuchania... Najwyżej jakiegoś odciągnę, zanim zabijesz wszystkich.
- No dobra.. tylko żebyś wiedziała, wchodzimy ostro szybko i głośno.- odparł Dukes uśmiechając się szeroko i odsłaniając kły. - Wzięłaś słuchawki dla mnie?
- Jak możesz we mnie wątpić? - zrobiła smutną minkę i rzuciła mu słuchawki.
- Super… to zabierajmy się stąd zanim Książę zacznie się mądrzyć. - zaśmiał się wampir, założył słuchawki i rzekł po ich włączeniu. - To jakie dziś masz majtki?
Po chwili zaśmiał się słuchając niewątpliwie cierpkich uwag, a może i krzyków Nadii.
- Ja też cię kocham. Połączenie w porządku, ruszamy na tyły.
- Też cię kocham, Larry. - Ann zaśmiała się - Ruszajmy.



Ruszyli w krzaki na przełaj przez las. Dukes był cichy i pochylony i z maczetą w dłoni.
- Żadnego strzelania. Możemy się tu natknąć na czujki, jeśli mają choć trochę oleju w głowie. - wyjaśnił cicho Larry i dla zabicia czasu, szepnął.- To… co ogólnie wiemy o tych typkach.
- Trzech, czterech widać. Brak kapłana i ductusa, choć pewno jeden ductusem by został za kilka nocy. Tak Książę twierdzi. Kombinowali coś na mapie okolic Stillwater.
- Eeee… Joshua za dużo się głowi. Co nas obchodzą plany truposzy. Po dzisiejszej nocy, pozostanie po nich wspomnienie i części motocy…- tu przerwał, bo oboje zobaczyli grubego brodacza odlewającego się pod drzewem. Oparł o nie stary sztucer myśliwski ze skróconą lufą.
Ann nie zapytała o pozwolenie, jedynie dając znak ręką, że to będzie jej ofiara, po czym wykorzystała swój niegroźny arsenał, z którego najbardziej Nosferatu są znani. Dzięki osłonie niewidzialności miała zamiar zajść człowieka od tyłu i chętnym krwi ostrzem upuścić z niego życie oraz głos, nawet jeżeli musiałaby szybko mu sama kark skręcić.
Nie było to aż takie łatwe, z prostego powodu… liście. Tutaj było pełno liści, szeleszczących i mogących zdradzić jej obecność. Gdyby jeszcze potrafiła się pocić, to by pewnie się pociła. Niemniej udało się jej podejść. Zajęty cedzeniem kartofelków mężczyzna nie był zbyt czujny.
Nie mogła już się doczekać... i duch sztyletu pewnie też nie, Musiała jednak zagłuszyć mężczyznę.... na ustach którego pojawił się nieoczekiwanie oczekujący cień, zupełnie jakby coś zaczęło go rzucać.
Sztylet wyjęła z pochwy i bez wahania zaatakowała człowieka, wbijając sztylet głęboko w jego kark.
Mężczyzna zacharczał i szarpnął się, sztylet wbił się głęboko. Nie pociekła krew, za to ostrze się czerwieniło. Jakby sztylet zasysał niczym gąbka życiodajny płyn. Mężczyzna zbladł coraz słabiej szarpiąc się w objęciach Ann. Upływ krwi był znaczny i zabójczy dla śmiertelnika.
Pozwoliła ostrzu jeszcze chwilę pochłeptać krew, nim po prostu chwyciła głowę człowieka i szybko dokończyła robotę skręcając mu kark.
- Słodziutkie.- podsumował tą robotę Larry i skontaktował się z Nadią.- Piękna? Mamy czujki w okolicy. Niech Garry wyśle zwierzątka i je pozagryzają. Ok, dzięki.
- Czekamy teraz? - zapytała chowając sztylet w pochwie.
- Nie… idziemy dalej. To już niedaleko. Odciągnij tylko typka w krzaki i ukryj jego broń. Lub zabierz.- nakazał Larry.
- Rozkaz, szefie. - wykonała krzywy salut i zabrała się za ukrywanie "śladów zbrodni".


Po kilku minutach dotarli na tyły rozpadającego się budynku. W mrokach nocy wydawał się upiornym domkiem jakiegoś seryjnego mordercy… i w tej chwili rzeczywiście był domkiem morderczej sekty. Z drugiej strony Ann i jej towarzysz też nie byli aniołkami. Dukes podkradł się do rozpadającej się ściany budynku i poinformował Nadię.
- Jesteśmy gotowi. Daj znać.
- W środku dam tobie pierwszeństwo. - Ann szepnęła do Larry'ego.
- Dzięki - odparł Dukes chowając maczetę i sięgając po obrzyny. -Teraz czekamy.
Gotowy do boju nasłuchiwał. Przez dłuższą było cicho. Potem… posłyszeli wrzaski i okrzyki bólu, a potem zaczęły padać strzały.
- Niecierpliwimy się. - mruknął do słuchawki Dukes.
- Brujah mi się irytuje na czekanie, no dalej. - Ann przekazała przez swoją słuchawkę.
- Niech cierpi. - odparła flegmatycznie Nadia przez słuchawkę. - Należy mu się. Poza tym… bitwa się dopiero rozpoczęła.
- Mnie też się należy? To ja z bombą niewyzwolonej agresji siedzę.
- Medytacja jest dobra na takie rzeczy… i ponoć orgazm.- dodała ironicznie Tremere.- Już. Zostało trzech, jeden wyszedł sprawdzić, pozostali są plecami do was.
Te słowa musiał usłyszeć i Larry. Bo ruszył pierwszy, po odchyleniu kilku starych przegniłych desek.
Ann nie miała zamiaru zabrać mu uciechy, Sama pod osłoną niewidzialności weszła dopiero, gdy chaos Larry'ego się rozpętał.


Huk broni, zmieszał się z eksplozją po tym jak głowa Sabatnika eksplodowała niczym arbuz. Pozostali dwaj jednak nie próżnowali. Jeden strzelił z dużego rewolweru do Larry‘ego. A drugi poruszając się błyskawicznie zderzył z wampirem przyciskając do ściany. Tuż obok otworu z którego Dukes wylazł. Ann, nadal w ukryciu, jeszcze nie została zauważona. A do jej nozdrzy docierał słodki zapach wampirzej posoki wypływającej z kikuta karku martwego Kainity.
Korzystając z chaosu, Ann ustawiła się bliżej strzelającego wampira, aby mieć go na oku. Własny cień Sabatowca zmienił kierunek padania, aby opleść lufę broni i podbić ją ku górze, jakby ktoś chciał ją mu wyrwać.
- Co do chole…- zaklął wampir nie dokańczając zdania i szarpiąc się z cieniami. Strzelił… niecelnie co prawda. Ale blisko obu siłujących się wampirów. Larry trafił na silnego przeciwnika, ale był na tyle doświadczony by mu nie ulec. Upuścił oba obrzyny i próbował dosięgnąć do maczety. A jego wróg tymczasem starał się mu dosłownie przegryźć gardło.
Cień wampira z bronią wręcz oderwał się od niego pozostawiając go nie rzucającego cienia, W ogóle. Wampir mógł wręcz poczuć, jak jego własny cień próbuje go opleść niczym lina, unieruchomić.
Niestety nabuzowany sytuacją wampir był czymś czego jego własny cień nie był w stanie unieruchomić. Co najwyżej deczko przeszkadzał, gdy ten porzucił broń i ruszył w kierunku szarpiących się adwersarzy wydłużając po drodze pazury.
Tymczasem Larry uderzył pięścią w podbródek odrywając od siebie napastnika i… w szale pochwyciwszy go za głowę dosłownie … urwał mu ją.
Larry'emu odbiło...
Ann zakradła się za Gangrela bez cienia, z nadzieją, że sztylet jej pomoże, gdy wyciągnie część krwi z wampira... i Larry nie rzuci się na niego. I samą Ann.

Gangrel i Larry rzucili się na siebie jak dzikie bestie. Pokryty posoką martwego Kainity, znajomy Brujah przypominał teraz bardziej potwora z koszmarów niż tego beztroskiego wesołka jakiego znała. Uderzał z całej siły pięściami w próbującego go rozszarpać gangrelowego antitribu. Walka była szybka, gwałtowna i krwawa. Nie dało się chirurgicznie dziabnąć adwersarza Dukesa.
Ann była zirytowana. Jak miała powstrzymać Larry'ego przed zabiciem wroga, jednocześnie to samo robiąc z Gangrelem?
Cień Brujah skoncentrował się przed jego oczami, chcąc go ruchowo trochę upośledzić, zakrywając obraz. Cień przeciwnika powrócił na swoje miejsce w tym momencie. Ann nie planowała porzucić zamiaru wbicia sztyletu w Gangrela... ale na razie jedynie odsunęła się dalej od walczących, aby strzelić w tył kolana Sabatowca z pistoletu, który dał jej Larry jednocześnie tracąc tym osłonę niewidoczności.
Dukes oślepiony cieniami, bynajmniej nie stracił na zaciekłości. Starał się pochwycić przeciwnika, by móc go dalej okładać pięściami. Co akurat było łatwo, bo walczyli blisko siebie. Boki Brujaha pokryte były ranami z których ciekła krew, a pół twarzy Ganrela wyglądało jak krwawe puzzle. Cóż… pozostało więc strzelić w nogę przeciwnika Larry’ego i…
- Zbliża się do was kolejny Sabatnik, szybko.- usłyszała w słuchawce głos Nadii.
Ann syknęła przez zęby, co usłyszała wyraźnie tylko Nadia.
- Merde!
Jeżeli nie ten to tamten Sabatnik będzie. Caitiffka ustawiła się przy wejściu, którym powinien wejść kolejny Sabatnik, ze sztyletem w pogotowiu i zastygła nieruchomo, gdy oplotły ją cienie dla lepszego kamuflażu.
Ten który wpadł, nie wyglądał na harleyowca. Na żula bardziej… zarośnięty nieregularnie, wciśnięty w skórzaną kurtkę opinającą zapadniętą klatkę piersiową. Twarz… miał pociętą, z nieregularnych ranek spływały kropelki krwi. Owe nacięcia przypominały runy jakie można było znaleźć w książkach o mitologii skandynawskiej… a potem… potem nastąpił koszmar.
Nowy z przerażeniem spojrzał na Larry’ego który tłukł głową przeciwnika o ziemię próbując rozbić jak jajko. Gangrel próbował mu rozharatać gardło, ale widać było że nie ma czasu na to.
Nowy się przeraził… otworzył usta i zionął ogniem niczym jakiś smok. Płomienie były wycelowane w obu walczących wampirów, ale dosięgły stolika podpalając go nieco (i spalając to co było na nim). Poraziły też strachem Ann, mimo wściekłych krzyków Nadii “Zabij, zarżnij dupka! Wypatrosz heretyka!

Ciemna uliczka, cienie otaczające i otulające niczym matka. Płomień, rośnie, rozszerza się… rozwiewa chroniące cienie, parzy, pali aż do kości.
I drwiący głos. “Widzę cię.”

Jednocześnie w Ann pojawiły się różne emocje. Była przerażona, a to co powodowało przerażenie przypominało jej... polowanie...

ZNISZCZ.


Dziewczyna niczym przyparte do ściany zwierzę, rzuciła się na sabatowca, wbijając w jego ciało duchowy sztylet.

Zraniony wampir zawył z bólu i zaczął kręcić bączka próbując wyrwać oręż z ciała. Niestety jeśli chodzi o wampiry, sztylet nie był aż tak śmiercionośny. Pozbawianie ich krwi nie zabijało w takim tempie jak śmiertelników. Płomienie zapaliły meble w chacie… głównie stół się palił i jedno z krzeseł. Z pewnością trzeba było ugasić pożar wkrótce, ale kto o tym mógł pomyśleć w tej chwili.
Na pewno nie Larry, który roztrzaskał głowę wampira i szalonym spojrzeniem szukał kolejnej ofiary do ubicia.
Nie poradzi sobie z Larrym w równej walce... a przeciwnik jeszcze był zdolny do ognia...
Zwiększyła swoją siłę poprzez krew, aby pozostawiając w wampirze wypijające krew ostrze, uderzyć w ścianę, żeby wyrwać z niej kawałek drewna... którym zakorkuje piromaniaka.
Jeden problem na raz…
Oczywiście kwestią było czy zdąży to zrobić, bo Larry rzucił się na biedaka. Ten wykrzesał jeszcze z siebie nieco ognia uderzając płomieniem prosto w twarz i tors brujaha dotkliwie go paląc. Ale Dukes pod wpływem szału nie zwracał uwagi na ogień i ból. I tego że ciało odchodziło mu od czaszki, przez co zaczynał przypominać terminatora.
- Zostaw ich… Larry go rozszarpie. A ja nie chcę by ten złodziej tajemnic żył. Poszukamy innych do złapania. - zadecydowała Nadia tymczasem.
- Fais pas hier, Nadia! - warknęła wściekle, zupełnie nic sobie nie robiąc z jej słów. Joshua chciał któregoś, to dostanie.
Przełamała na dwa kawałek deski i korzystając z okazji, że Larry był zajęty, a sztylet zjadał Tremere krew, skoczyła za Dukesa chcąc przebić jego serce od pleców.
- Langue, jeune fille!- słyszała w słuchawkach, gdy zdradziecko pozbawiła czucia poważnie poparzonego brujah. Ten osunął się na ziemię, niczym marionetka której ucięto sznurki. Zaatakowany i wystraszony Sabatnik wygrzebał się błyskawicznie spod Dukesa i próbował uciec z pokoju który wypełniał się żarem i dymem.
Za nim skoczyła wciąż wściekła Ann, rzucając się mu niczym dzikie zwierzę na plecy, zaburzając jego równowagę, próbując i jemu kawałek drewna zatopić w sercu.
Wampir zatoczył się jak pijany próbując strącić Ann z pleców, gdy ta próbowała go zakołkować. Uderzył nią o ścianę wyjąc z bólu i słabnąc od upływu krwi i coraz bliżej będąc stanu Bestii, gdy głód całkowicie go opanuje.
- Idzie kolejny. Ale William rusza wam na odsiecz. - odezwała się Nadia.
- LEŻ, KURWA! - wysapała wściekle Ann, po czym... uczepiona sabatinka wbiła kły w jego szyję.
To przyspieszyło nieco działanie sztyletu i kolejny wampir dołączył do pozostałych leżących na podłodze.

A potem było uderzenie, ból łamanych kości przeszywający klatkę piersiową gdy poleciała przez cały pokój i uderzyła o ścianę ciałem. Zanim zdążyła się podnieść, ktoś niemal natychmiast pojawił się przy niej i uderzył jej twarzą o podłogę trzymając ją za włosy. Jedyne co dostrzegła przez krew zalewającą oczy to zęby spiłowane na rekinie kły i.. metalowe kolce wtopione w ciało w okolicach kłykci.
- Załatwiłaś śmierdziela… nawet powinienem ci pogratulować dziwko Camy, ale po prostu cię zabiję. - wysyczał ciemnoskóry… meksykanin? Na takiego meksykanina wyglądał z oblicza.
Uniosła wzrok i splunęła krwią śmierdziela w twarz sabatnika.
- Jednak powinni szybciej... mur wybudować... - parsknęła nawiązując do sprawy z murem między Meksykiem a USA - Camarilla wznowi projekt... shit-face.
- Bo tchórze zawsze chowają się za murami. - burknął mężczyzna i pięść boleśnie uderzyła w twarz Ann robiąc z jej nosa krwawą miazgę. Bolało… ale po chwili to wrogi wampir zawył z bólu, gdy rozpędzony Toreador wykorzystując zaskoczenie, przyszpilił wroga swoim mieczem do ściany niczym motyla w kolekcji. Długi miecz pogruchotał kości i co ważniejsze meksykanin nie mógł się oderwać od ściany. Za to Blake zdołał wyrwać Ann z jego objęć.
- Wezmę Larry’ego, a ty weź drugiego. A on…- odparł Blake rozglądając się dookoła po powoli rozprzestrzeniających się płomieniach. - … niech się ładnie uwędzi.
- Mój bohaterze... - wyrzuciła z siebie słowa pełne bólu, po czym skierowała się do magicznego i wzięła go za nogę, w ten sposób mając wyciągnąć na zewnątrz, jednocześnie kuląc się z bólu złamanych kości. Dobrze, że nie musiała oddychać...
Po drodze wyjęła z wampira sztylet i schowała nażartego w pochwie.
- Pospieszmy się… zanim wpadnę w panikę. - odparł William podnosząc unieruchomionego Larry’ego oraz ignorując wyzwiska coraz bardziej panikującego meksa, którego moce nie potrafiły poradzić sobie z przyszpileniem do ściany. Trzeba było przyznać, że jak na swoją eteryczną postać Blake był bardzo silny, za bardzo by Ann nie mogła podejrzewać nadnaturalnego dopakowania. Nic niezwykłego u brujah takich jak Larry, ale rzadkiego u Toreadorów.

 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 26-05-2022, 21:07   #17
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację


Przeszli pospiesznie przez kolejne pomieszczenia tartaku po drodze mijając niemal rozsmarowanego na ścianie trupa. William w przeciwieństwie do Larry’ego wyglądał schludnie. Był opryskany mocno posoką, ale poza tym nie miał żadnych obrażeń. Co innego Dukes, ten miał wyraźne ślady pazurów na ciele pół czaszki odsłoniętej. Prawdziwy two-face.
Przed budynkiem było kilka rozwalonych motorów i kilka trupów rozkładanych przez ghuli Larry’ego wedle wskazówek Joshui dowodzącego nimi. Garry i jego zwierzaki pilnowali “więźniów”, kilku poobijanych ghuli i jedną straumatyzowaną dziewczynę. Ann nie miała wątpliwości że ta grupka była na zwycięską ucztę. Nikt nie miał stąd wyjść żywy, więc pewnie trzeba będzie ich wysączyć do końca.
Caitiffka zawlokla zakołkowanego sabatnika do Joshui, przed którego rzuciła nieruchome ciało wroga.
- Jeden... zachowany... Na skraju głodu... Ogień wzywa... - starła własną krew z oczu, ciężko mówiąc przez zmiażdżony nos - Larry spacyfikowany... - spojrzała za wymiotującym w krzakach Clydem - Dziecko... ci się wykrwawia... Książę...
Ubranie zakrywające tors Ann było upstrzone krwawymi śladami pojawiającymi się od wewnętrznej strony kurtki, a sam zdeformowany kształt torsu dawał do myślenia jak bardzo kościec został połamany. Skóra była zdarta do kości na prawej dłoni - pamiątka po wybijaniu nią kawałka drewnianej ściany. Dziewczyna dzielnie wytrzymywała ból, ale nie sądziła, że długo tak da radę. Musiała zacząć się leczyć, zjeść…
- Niech się uczy, co to znaczy być wampirem. To nie tylko ciągłe machanie urokiem osobistym przed śmiertelnymi. Zresztą zdołał ubić dwa ghule, więc… jest dla niego nadzieja.- szeryf wskazał ręką na jeńców. - Wybierz sobie któregoś i osusz. Nikt stąd nie może wyjść żywy.
Ann nie potrzebowała dalszej zachęty, ani nie miała zamiaru nawet wybierać. Złapała pierwszego z brzegu harleyowego ghula i pozwoliła własnej Bestii zaucztować. Nawet ona zasłużyła.
Gdy tak chłeptała ciepłą krew, a Joshua odkołkowywał Larry’ego na polanę przed chatką weszli Nadia z Garrym. W tym czasie ghule Dukesa poszły z gaśnicami ratować sytuację, bowiem płomienie zapoczątkowane zionięciem Sabatnika zaczęły powoli wymykać się spod kontroli.

Nadia podeszła do księcia, który uwalniał właśnie Dukesa od brzemienia kołka i zapytała wprost.
- Co z tym heretykiem?
- Po pierwsze to nie heretyk. Na pewno to nie jest Tremere… bo wątpię, że któryś z czarowników dał się tak pochlastać po twarzy przed przemianą. Po drugie… Lukrecja go przesłucha. Jego wiedza będzie bardzo przydatna, bo fajczy się pokój narad.- wyjaśnił Joshua patrząc jak Larry powoli dochodzi do siebie. Wampir podniósł się i z warknięciem zwierzęcym bardziej niż ludzkim ruszył ku Ann i jeńcom. Rozpędził się na czworaka, skoczył i rzucił… na jednego z Harleyowców by wbić w niego kły i łapczywie ucztować.
- A potem go zabijesz?- zapytała Nadia nie dbając o to co się działo.
- Mhmm…- odparł Smith wstając.
- Nie brzmiało to przekonująco.- burknęła Tremerka.
Caitiffka wypiła całość posiłku. Czuła się w tym momencie szczęśliwa jak kot leżący na słońcu. Wiedziała, że rany szybciej się zagoją podczas snu, ale już teraz zaczynały obrażenia zanikać. Nie było to przyjemne, jak żebra zaczynały być na swoim miejscu...
Ann patrzyła jak Larry sobie radzi. Ciekawe czy będzie miał za złe to drewno?
- Mhmm…- odparł szeryf, tylko rozwścieczając Nadię, której to pięści zacisnęły się mocno. A po palcach skakały iskierki.- Ten… ta obraza dla sztuki mojego Klanu musi zginąć.Ten… renegat musi zostać zabity, w przeciwnym razie…
- W przeciwnym razie, co? - odparł chłodno Joshua spoglądając wyzywająco na wampirzycę, podczas, gdy Larry był zajęty osuszaniem kolejnej ofiary. Pokonane ghule pogodziły się ze swoim losem i potulnie czekały na śmierć.
- W przeciwnym razie… co… primogenko? - powtórzył pytaniem szeryf przyglądając się dziewczynie. - Być może byłem zbyt spolegliwy i łagodny… bo zapominacie kto tu jest Księciem. Jestem otwarty na sugestie, argumenty i propozycje… ale NIKT nie będzie mi rozkazywał.
- W przeciwnym razie będę musiała poinformować mojego regenta w Nowym Jorku. Takie są zasady i reguły. - odparła zimno Nadia wytrzymując spojrzenie Joshui. Szeryf zaś złagodniał i wzruszył ramionami. - To powiadomisz. Zobaczymy czy Augusto pofatyguje się tutaj z powodu takiej błahostki.
- Mój Klan traktuje bardzo poważnie takie kwestie. - odparła chłodno Nadia.
- Na razie… jeniec zostanie przesłuchany, a potem… potem zobaczymy. - odparł Joshua wzruszając ramionami.
- Może byś się dowiedziała skąd on to umie? - zasugerowała Ann, która nawet nie miała ochoty wstać z pozycji siedzącej - Żeby wiedzieć na kogo polować.

"Czyli.... Moc Tremere jest do nauczenia? O tym Cyril nie mówił nigdy."

- Może… ale skoro Lukrecja go dostanie w swoje wypielęgnowane paluszki, to nie podzieli się nim. Poza tym… nienawidzę anarchów, ludzkich i nieludzkich… i wszelkich takich rewolucjonistów. - kopnęła gniewnie jednego z trupów leżących na ziemi.- Buntowników bez powodu. Parszywi siewcy chaosu.
- Chciała przez to powiedzieć, że mogłaby nie zapanować nad sobą podczas przesłuchania i zrobić coś głupiego.- wtrącił uprzejmie William przyglądając się podopiecznej.
- Ano. A ty nie chcesz widzieć Nadii wściekłej. Bo zwykle to jest ostatni twój widok w życiu.- zarechotał Larry i spojrzał na Ann dodając. - Muszę przyznać mała… że masz jaja. Metaforyczne. Ale gdy spróbujesz ponownie zrobić taki numer, to będziesz musiała zregenerować nogi, bo ci je z dupy powyrywam.
- To nie tak, jakbym mogła poprosić w tamtym momencie. - wzruszyła ramionami oglądając, jak powracała skóra na dłoniach.
- Nie mam urazy… zabiłem paru zanim całkiem odpłynąłem w krwawą mgłę. - zaśmiał się Brujah.
- A ja mogę się wozić, że powaliłam Dukesa w szale? - wystawiła język do Larry'ego.
- Tylko jeśli chcesz być co noc niema.- odparł wampir spoglągając znacząco na język.

- Garry… załaduj więźnia i zawieź do Lukrecji. Dukes, ty i twoi ludzie mają tu posprzątać. Clyde pomoże jak tylko wyjdzie z krzaków. Nadia… napraw okablowanie, żeby następni frajerzy znów pozwalali się wyśledzić. I to chyba wszystko. Jak zrobicie co macie zrobić, możecie wracać do swoich spraw.- zadumał się szeryf.
Caitiffka w końcu uniosła się z ziemi, rzucając tylko do Larry'ego "nie ma zabawy z tobą..." i podeszła do Nadii.
- Bardzo chcesz mnie zabić, prawda?
- Co? - mruknęła wampirzyca i spojrzała przez okulary na Ann w zamyśleniu. - Nie jesteś na mojej liście.
- Też mi się nie uśmiecha go zostawić żywym, ale pozytywy przeważają. Tymczasowe. - uśmiechnęła się - Ile języków w sumie znasz?
- Rosyjski, niemiecki, łacinę, grekę, francuski i włoski. I trochę polskiego.- wyliczyła beznamiętnie Nadia.
- Zapamiętam, żeby w tych językach do ciebie nie gadać podczas walki.
- Jestem za stara by się przejmować takimi detalami i zbyt wiele przeszłam, by obrażać się z powodu wulgaryzmów.- wzruszyła ramionami Tremerka.
- Ale i tak o nich gadasz, gdy się pojawią.
- Stare nawyki. - skwitowała tą kwestię Nadia. - Detal bez znaczenia.

Ann spojrzała na Williama.
- Ta szarża z mieczem... bardzo rycerskie.
- Jestem szlachcicem i byłem… giermkiem za dawnych lat. - przyznał się Toreador uśmiechając lekko. - Acz przyznaję szermierka nigdy nie była moim ulubionym zajęciem.
- Ten brutal musiał być w szoku. Mógł zamordować jedną z Camarilli, a jakiś rachityczny Toreador go do ściany przypiął. - zaśmiała się.
- Mieliśmy szczęście, że mój atak się udał i go zaskoczył. Ten brutal… mógł być najgroźniejszym z tej sfory Sabatu.- przyznał William jakoś się nie śmiejąc. - Jeśli jakiś Diabeł poświęca swój czas i talent na zmodyfikowanie Kainity to znaczy, że to ktoś… znaczny. W tym przypadku chyba wyjątkowy zabijaka.
- Czyli... powinna być szansa, że w panice się wyrwie z miecza...
- Nie… o to się nie martw. Gdyby mógł, to wyrwałby się wtedy kiedy uciekaliśmy. W dodatku ogień zaciemni mu całkiem rozum.- dodał z uśmiechem Blake i zaproponował. - Wracamy już do domu?
- Brzmi dobrze. Motor przy stacji został, to podjedziemy?
- Nie. Bob albo Luc przywiezie go do mojego domu razem z moim mieczem. - machnął ręką Toreador i spojrzał na Ann.- Chyba że ci zależy na powrocie na stację?
- Nie przesadzajmy. Wolę wrócić na rumaku ze swoim cnym rycerzem. - humor jej nie opadł.
- To dobrze, bo nie lubię jeździć na stację Dukes’a. Larry ma dość… plebejski gust… o ile to można nazwać gustem.- zażartował William gdy tak szli do jego pojazdu. - Zakładam że już się zaaklimatyzowałaś w Stilwater, prawda?
- Nie jest źle... choć wiesz... wolałabym wrócić do... Nowego Jorku.
- Wiem. Nie wiem dlaczego co prawda.- odparł nieco ironicznie William.- Nowy Jork nie ma za wiele do zaoferowania Caitiffom, poza… kanałami.
- Nie o samo miasto chodzi. I nie jestem tam osamotniona przecież.
William wyglądał jakby miał inny pogląd na ten temat, ale przez grzeczność wolał go nie wyrażać. Doszli do jego samochodu, pomógł Ann wsiąść, a potem sam wsiadł ruszając.



- Takie… zabawy jak ta dzisiaj nie trafiają się często. Zwykle Sabat woli się pojawiać w innych miejscach i atakować od razu Nowy Jork. To że szukali czegoś tutaj, jest niepokojące. Może przybyć następna, lepiej przygotowana sfora.- rzekł ni to do siebie ni to do niej.
- Może zainteresowali się piramidą?
- Mogą ją sobie zabrać jeśli im na tym zależy… Tremere mogą się fukać w tej kwestii, ale nawet nikt inny.- zaśmiał się Katinita włączając radio, gdy powoli zaczęli jechać.

- … fortuna ci sprzyja mój drogi. Więc trzymaj się tej ścieżki. Inni jednak tej nocy powinni uważać by nie zabłądzić w lasy.- rzekła Jaine Love i dodała.- Policja ze Stillwater bowiem nakazała nam poinformować że czwórka turystów zaginęła wczoraj w okolicy naszego miasta. A dla wszystkich nocnych marków błądzących wśród cieni kochana Jaine Love ma mniej znany kawałek, mało znane grupy. Oto Slave to Love zespołu Lords of Acid. Nie daje się zniewolić żądzy… nie tej nocy przynajmniej.
I w radiu popłynął kawałek muzyczny, po którym Jaine odezwała się.- A ja się żegnam z wami moi kochani. Spotkajmy się znów razem jutro… i niech dzisiejszy krwawy księżyc upłynie wam spokojnie. Cóż.. krwawy przynajmniej z mojej perspektywy.

- Czy ta babka to ghul? - zapytała.
- Ech… nie…ona jest… powiązana z McElroyem. Pamiętasz go? On dał ci sztylet.- odparł William i wydawało się że to pytanie było wyjątkowo mało komfortowe dla niego.
- Ktoś w końcu chciał mi dać ten sztylet? - postanowiła nie pytać dalej o nią.
- Są parą. Więcej nie wiem.- powiedział Toreador zaskakująco szybko i zaskakująco… nieszczerze.
- Jestem tu tak niegodna, że ukrywasz coś przede mną? - westchnęła - Tylko maskotka dla was?
- Za krótko tu jesteś. To spokojna mała mieścina na uboczu i jeśli tego nie nauczyły seriale, to ja cię oświecę. Takie mieściny skrywają wiele sekretów. - odparł pół żartem pół serio Kainita.
- Nie jedynie tutaj tak mnie widziano. Tylko Cyril umie zobaczyć wartość, choć dla siebie! - uniosła głos.
- Cóż… nie wiadomo jeszcze czy zostaniesz tu na stałe, czy może wyjedziesz następnej nocy.- odparł spokojnie Blake i uśmiechnął się. - Masz czas… nie musisz wszystkiego wiedzieć od razu.
- Wątpię, że wyjadę tak szybko. - mruknęła - Bo na to czekam.
- Cierpliwi będą nagrodzeni.- odparł enigmatycznie William i wjechali już na główną drogę kierując się do siedziby Toreadora.


 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.
Zell jest offline  
Stary 29-05-2022, 19:30   #18
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację


- … skup się. Pozbądź ludzkich nawyków i instynktów. Umysł ponad ciałem! - i łup w czaszkę, a potem w żebra. Mocne ciosy gazrurką. Ból otępiający, pękające żebra. To że do jutra się zagoi, nie było pocieszeniem. Jutro znów zostaną połamane. Sytuacja jak z mitu o przykutym Prometeuszem i orle wyjadającym mu wątrobę. Tylko czemu to Garry musiał być tu “orłem”?!
Łup, ból i kolejne porady. Ech, jakby wiedziała na co się pisze uznałaby, że oferta Gangrela nie była tak hojna. A jego tłumaczenia miały więcej wspólnego z bzdurkami New Age niż rzeczywistością.
“- Widzisz, musisz zrozumieć że jesteś martwa… ale musisz zrozumieć to na poziomie instynktu. Twoje ciało jest twarde samo z siebie. Czas byś w to naprawdę uwierzyła. A wtedy będziesz naprawdę wytrzymała.”- tyle było w kwestii teorii upitego narkotykami hippisa. Ann wątpiła, by jakiś inny Kainita zgodził się z jego wykładnią tej zdolności, ale… Garry sam był dość odporny. A przynajmniej tak twierdził. Ann nie miała się okazji przekonać, ale miała okazję podpytać Dukesa. A Brujah potwierdził to, a także dodał coś od siebie.
Garry co prawda nie lubił walczyć, ale nie oznaczało to, że nie umiał. Ponoć brał udział w jakiejś wojnie jako śmiertelnik. I jako weteran wojenny i wampir, w kolejnej. Detali Larry nie znał, ale widział ponoć dwa purpurowe serca które Garry trzymał gdzieś w postaci pamiątek z dawnych czasów.
Więc… przyjeżdżała tu co noc i robiła za worek treningowy w nikłej nadziei, że kolejnej nocy się czegoś nauczy. Oby…


Po trzech nocach nastąpiło kolejne zebranie. Główną atrakcją miałoby dołączenie do miejscowej społeczności nowej Ventrue. Tą została oczywiście Patty zmieniając imię na Miracella. Nie było w tym nic dziwnego, niewątpliwie Lukrecja od dawna szykowała potencjalną kandydatkę na nową Kainitkę. I tylko czekała okazji. Z pewnością Ventrue bardzo cierpiała nie mając kim pomiatać, skoro była jedyną przedstawicielką swojego klanu w domenie Stillwater.
Odbyło się to tak samo jak w przypadku Ann. Tyle że tym razem to caitifka siedziała na jednym z krzeseł ustawionych dookoła neonatki stojącej pośrodku starszyzny i przed samym Księciem. Nikt też nie zapytał Ann o zdanie na temat przyjęcia Miracelli (dawniej Patty) do miejscowej społeczności. Nie była primogenką mimo, że była wszak jedyną przedstawicielką swojego… “klanu”. Niemniej i tak było lepiej niż w Nowym Jorku, tam jej przynależność do społeczności Kainitów była w ciągłym zagrożeniu. Klanowe wampiry czasami pozwalały sobie na ryzyko napaści na kundla. W końcu kto stanąłby w ich obronie ?
W Nowym Jorku nie uczestniczyłaby w takim obrzędzie.

A potem nie rozpoczęła się karciana bibka, tak jak ostatnio. Powodem był bowiem jeniec. I to co Lukrecja wydobyła z niego.
- To nie była wyprawa do Nowego Jorku. Planowali działać tutaj, w naszej okolicy. Nie przyszli też zadzierać z Camarillą, to była tajna misja. - widząc powątpiewające spojrzenia, primogenka Ventrue sprecyzowała.- Tajna jak na sforę Sabatu. Przybyli z okolic Montrealu, przysłani przez biskupa Benezrie’go. Mieli znaleźć kogoś… członka Sabatu, który… urwał im się ze smyczy.
Tu spojrzenia Lukrecji, Garry’ego i Williama spoczęły na księciu Stillwater.
Ten zachowując kamienny spokój spytał. - Czy jeniec zna imię owego… renegata?
- Nie. Te informacje znane były jedynie przywódcy i księdzu sfory. Obaj polegli, gdy napotkali sforę rozwścieczonych wilkołaków. Sytuacja szybko wyrwała się spod kontroli mimo prób kapłana do zażegnania walki… wiadomo… Sabat.- wzruszyła ramionami Lukrecja.- Szef i ksiądz zginęli, wraz z kilkoma Sabatnikami i ghulami. I sfora postanowiła gdzieś się zaszyć, by wylizać rany i pozbierać się po walce.
- Cóż… dwie dekady minęły odkąd…- wtrącił Garry, a Toreador dodał krótko.- Las Vegas. Z tamtym stron wywodzili się ostatni zabójcy i poprzedni, i ci jeszcze przed nimi. Poza tym... sfora? Trochę za dużo by kogoś ubić… i za mało elitarnie.
- Nie przybyli by zabić. Przybyli by schwytać żywcem. - ocenił Larry drapiąc się po głowie. - To była obława.
- Czyli on żyje, ten jeniec? - zapytała tymczasem Nadia spoglądając to na Lukrecję, to na Joshuę, to na Williama. - Nie, żebym tego nie przewidziała. Wypada więc powiadomić was, że przedsięwzięłam odpowiednie… kroki.
- Zdajemy sobie z tego sprawę.- odparł Książę i wzruszył ramionami. - Augusto raczył nas uprzejmie powiadomić, że przyśle swojego przedstawiciela w celu rozwiązania tego problemu.
- To nic osobistego. - odparła spokojnie Tremere.- Po prostu trzymałam się wypracowanych przez wieki praw i obyczajów. Bez nich świat nasz popadłby w kolejny chaos.
- Oczywiście.- odparł zadziwiająco ciepło Joshua. - Nie mam ci tego za złe Nadieżdo.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 29-05-2022 o 19:49.
abishai jest offline  
Stary 11-06-2022, 19:57   #19
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację



Uderzenie.
Kolejne złamanie.
Pęknięta kość.


Ann już przestała liczyć, ile razy Garry uszkodził jej ciało. Początkowo może to miało znaczenie. Przynajmniej zapoznawało to ją z każdym bólem obrażeń, jakie cierpiała. Narządy wewnętrzne wielokrotnie musiały zostać przemienione w koktajl. Nigdy wcześniej takiej fizycznej traumy nie zaznała...

Najgorsze, że nie sądziła, iż uczy się czegokolwiek. Wyjaśnienia Gangrela brzmiałyby jak bzdura przygotowana na kolanie, gdyby Garry w nią nie wierzył. Pewnie w jego łbie zadymionym marychą i utaplanym w innych środkach upiększających życie, miało to sens. Ann go nie widziała...

A jednak przychodziła ciągle.
Może w końcu czucie w ciele ją opuści samo...



Ann zacisnęła palce na rancie siedziska. Przewróciło jej się w żołądku...
Nie wiedziała czy bać się, czy radować.
- Czy wiecie kogo Augusto wysyła? - zapytała siląc się na jak najbardziej neutralny ton, patrząc po Nadii i Joshui.

Istniała szansa, że wysłany skojarzy ją z kundlem łażącym przy Cyrilu... O ile Augusto nie wykopał samego Cyrila, żeby mu zrobić nieprzyjemność podróży do Stillwater, a wtedy stary wampir nie będzie w dobrym humorze, wysyłany jak chłopiec na posyłki.
- Nie wiemy. Może nawet jeszcze nie wyznaczył. - przyznał Joshua drapiąc się po karku.
- Niemniej na podstawie, tego kogo stary primogen pośle będzie można łatwo wywnioskować jak traktuje tą sprawę. Jeśli kogoś ze swoich przybocznych, to to ważna kwestia. Jeśli jakiegoś nowicjusza w klanie.- tu Lukrecja spojrzała na Nadię. - To będzie oznaczało, że przeceniłaś znaczenie owego jeńca. Tym bardziej, że to nie żaden renegat Tremere… a zwykły Panders.
- Panders? - zapytała Ann - Jaki to Klan? Camarilla nie ma takich?
- Pandersi… cóż… są jak ty. Tak Sabat nazywa swoich bezklanowców.- wyjaśnił William cicho. A Joshua dodał. - Choć mają kilka nieformalnych przydomków, w tym jeden bardzo celny. Mięso armatnie.
Ann nie odpowiedziała tego, co cisnęło jej się na usta. Nie tylko Sabat widział tak Bezklanowców... Dla wielu w Camarilli Caitiffy na nic lepszego się nie nadawały, niż żeby osłaniać "prawdziwe wampiry".
- Cóż... Jego ogień to była bardzo ostra broń, jak na po prostu mięso armatnie.
- Cóż… powiedział jak powstał i trzeba przyznać, że jego narodziny były… nietypowe. Nazywa się Charlie i miał być ofiarą złożoną w rytuale krwawej magii klanu Tremere, jak jego dwóch kumpli. Niemniej nim czarownik dokończył, to co planował… sfora Sabatu wpadła na teren rytuału, wybiła sługi i… samego czarownika. I dla zabawy nakarmiła krwią skatowanego Tremere umierającego śmiertelnika zmieniając go w Kainitę. Oczywiście przymusowy tatuś został osuszony i rozerwany na strzępy. - odparła Lukrecja z ironicznym uśmiechem.

- Trzeba przyznać, że dużo wycisnęłaś z tego jeńca. Najwyraźniej twoja moc dominowania nad innymi wzrosła ostatnio.- zadumał się Joshua, a Lukrecja prychnęła. - Ani trochę… Charlie nie potrzebował motywacji by mówić. Był świeżym nabytkiem i nie zdążył się zindoktrynować. Nie miał większego pojęcia o filozofii Sabatu, to była jego pierwsza misja pod opieką księdza sfory i… cóż… nie przejawia zbyt dużej lojalności do Sekty, która uratowała jego skórę.
- Wolał ratować własną skórę niż walczyć. - mruknęła Caitiffka - Jego atak na Larry'ego bardziej przypominał paniczne działanie. Był, cóż, absolutnie przerażony jak Larry rozbijał jak jajko łeb przeciwnika... chyba później Brujah ogniem w twarz dostał, bo się do niego zbliżał... Zrozumiała reakcja, tak szczerze.
- To prawda. Nie wydaje się być szczególnie fanatyczny. Robił co mu kazali i nic ponadto. Nie bardzo nawet rozumie stan w jakim się znajduje. Narodził się wszak kilka miesięcy temu, a wędrowne sfory nie są szczególnie dobre w tłumaczeniu takich kwestii.- Lukrecja zgodziła się z Ann. A Nadia spytała. - A kim był ten zabity Tremere?
- Nazywał się Jasper Devries i był społecznikiem, prowadził klinikę odwykową w Toronto. Charlie nie wie nic na temat jego kainickich powiązań i przynależności. Znał go tylko jako śmiertelnika, zanim Jasper zwabił go i jego towarzyszy na miejsce rytuału. -wyjaśniła Ventrue.
Dobrze, że prawdopodobnie Cyril nic takiego Ann nie będzie chciał zrobić...
- Kojarzysz takiego Tremere? - Ann spojrzała na Nadię.
- Nie… trzeba by powiadomić Klan w Toronto o losie ich członka, o ile oczywiście nie wiedzą o tym zgonie. - westchnęła Nadia wzruszając ramionami, po czym spytała Joshuę. - Co więc będzie z tym… Charliem?
- Na razie zostawimy go przy życiu. Nie ma co go ubijać nim przybędzie wysłannik Augusto. Poza tym może być jeszcze przydatny. - ocenił Książę Stillwater, ku niezadowoleniu Nadii. Ta jednak nie pozwoliła sobie na wybuch agresji.

Caitiffka spojrzała na Nadię.
- W sumie... on chyba jest na pewno Tremere? De facto zmieniła go krew z Camarillli... Nie masz ochoty adoptować? - zapytała niewinnie.
- Chyba sobie żartujesz… to anarch w najlepszym wypadku. Nienauczony trzymania się zasad, chaotyczny… niewątpliwie rewolucjonista, który sprowadz… - zaczęła mówić Nadia, ale William jej przerwał. - Chyba przesadzasz moja droga. To prostu nieszczęśliwa duszyczka która, przez przypadek została przemieniona. A nie agent chaosu.
Tremere zmrużyła oczy i dodała. - Ty nie wiesz co takie zagubione duszyczki mogą wywołać. Niech no tylko znajdzie się płomyczek, który ten ogień rewolucji.
- Ta duszyczka przynajmniej wie kto ją Stworzył. To nie jest taki... prawdziwy... Bezklanowy. - zamyśliła się nad tym Caitiffka - No i przecież woli być grzeczny, anarcha by Lukrecja inaczej traktowała.
- Dla niego Tremere to pusta nazwa. Wie mniej o tym klanie niż ty. - wyjaśniła Ventrue. - W ogóle wie mniej o Kainitach niż ty…

- Dobra, coś jeszcze nam zostało do omówienia? O właśnie…Garry.- stwierdził Joshua zerkając na Gangrela.
Ten pokiwał głową mówiąc.- Wilkołaki potwierdzają, że jakieś wampiry pojawiły się na ich ziemiach i wkurzona na świat młodzież spuściła im manto, tracąc co prawda jednego członka. Mają jeszcze jedną sprawę do nas…
Książę potarł czoło pytając. - Jaką to?
- Interes… bo widzicie Uktena mają swoich wojowników i filozofów, i magów, i… innych. Tropicieli mają nawet, ale nie złodziei i hakerów. I chcą… wynająć kogoś z nas do złodziejskiej roboty. Wejście na teren kopalni, dostanie się do ich serwerów, podwędzenie plików. Obiecują za to coś w zamian.- wyjaśnił Garry.
Ann spojrzała na Nadię wyczekująco. Wyraźnie.
- Czemu nie? Chciałabym jednak wiedzieć czemu nie zrobią swojego wyskakiwania z Umbry? - zaciekawiła się Tremere.
- Najwyraźniej nie mogą tego zrobić na terenie kopalni. Jakiś trujący wpływ Żmija… sprawia że nie da się przejść tam z Umbry.- wzruszył ramionami Gangrel, a Joshua dodał.- Powiedz że przemyślimy to. Nie możemy wszak puścić Nadii samej.
- Nie wiem czy Larry by tam się nadawał... - mruknęła Ann.
- Ja wiem, że z pewnością, by się nie nadawał. Larry i koronki nie pasują do siebie. A włam na korporacyjny teren to koronkowa robota. Nie mamy tam wpływów, by zatuszować wszelkie wpadki. - wyjaśnił Joshua.
- Jeżeli wystarczy wejście niezauważonym... to mogę... - spojrzała na Nadię.
- No to mamy parkę… Garry, przytrzymaj ich w niepewności przez jakiś czas by byli gotowi porządnie zapłacić i pójdzie Nadia jeśli zechce, Ann i ty jako osłona i łącznik z Wilkołakami. - zadecydował Joshua. - Macie moje błogosławieństwo na tą akcję.
- Czemu nie.- odparła Nadia zgadzając się.
Ann była zadowolona. Przynajmniej lania uniknie tej nocy…




Caitiffka odczekała, aż będzie mogła złapać Joshuę na osobności żeby móc z nim porozmawiać. Stanęła przed wampirem, zastanawiając się jak bardzo szalona wydawałaby się taka sytuacja w Nowym Jorku. Kundel i władca domeny w luźnych stosunkach…
- Posiadasz dużą wiedzę o Sabacie, Książę. - Ann wiedziała o przeszłości Joshui, ale nie czuła się na tyle pewnie, aby wprost z tym wyskakiwać - Czy mogę… zapytać o kilka rzeczy… z nim związanych? - zaryzykowała badając reakcję Joshui.

Cyril za dużo o Sabacie nie chciał Ann mówić. O Camarilli też mało, ale prawie nic o Sabacie. Próbowała go ubłagać, jako że ta sekta była odpowiedzialna za śmierć Ann i gdzieś tam były odpowiedzi, jakich Caitiffka pragnęła, jednak Tremere był nieprzejednany. Dopiero w Stillwater Ann zaczęła otrzymywać jakiekolwiek informacje.

- Cóż… moja wiedza może być lekko… przeterminowana.- odparł Kainita przyglądając się Ann.- Mimo naszej ostatniej akcji, nie jesteśmy na bieżąco z poczynaniami Sabatu i ich obecną hierarchią. A tam wymiana kadr bywa bardzo dynamiczna.
- Chcę wiedzieć raczej podstawy... Chyba. - patrzyła zakłopotana - Często Sabat... masowo przemienia? To norma?
- Są bardziej chętni niż my do takich masowych przemienień, lecz raczej stosują je przed akcjami bojowymi. Kainici powstali podczas takich masówek zwykle nie dożywają trzeciego zmierzchu. Jeśli nie pozabijają się tuż po przemianie, to są pędzeni na szeregi wojowników Camarilli jak piechurzy podczas wojny secesyjnej. I giną dziesiątkami. - wzruszył ramionami Smith. - Sabat może uważać się za istoty szlachetne, ale bywa równie bezwzględny i bezlitosny co Camarilla.
- To ktokolwiek przeżywa? Czy ma być jednorazowy? Zdarza się, że przeżyje ktoś?
- Przeżywa wielu, zwłaszcza jeśli Sabatowi się powiedzie i rozgromią Camarillę na ich podwórku. Wtedy reszta niedobitków staje się naprawdę częścią Sabatu. To coś jak chrzest wojenny. - wyjaśnił Joshua.- Gorzej jest jak Sabat skrewi, wtedy poraniona Cama ściga bezlitośnie każdego Sabatnika, bez względu czy robił on za mózg, mięśnie, czy był tylko bezrozumnym psem przeznaczonym na chwalebną śmierć w boju.

- Nie wiem co jest chwalebnego w drugiej śmierci... - westchnęła - Sabat ma te same klany co Camarilla, tylko... hm... gorsze?
- Niezupełnie. - Joshua nachylił i szepnął cicho jakby zdradzając ważny sekret.- Sabat w większości ma… te same klany co Camarilla. Rzecz w tym, że kiedyś w średniowiecznej Europie nastąpił bunt młodszych wampirów, który wywrócił zastany porządek i ówcześni Kainici podzielili się. Część Brujah stanęło po stronie Camarilli, część po stronie Sabatu. To samo z Ventrue, Gangrelami czy Toreadorami. Klanem który całkiem stanął po stronie Sabatu była Lasombra… oraz Diabły. Ale z tego co słyszałem, Diabły do dziś rzadko odwiedzają USA. Wolą Europę.
- Mówiłeś o nich przy akcji. Nie znam tych Klanów.
- Tacy szeregowi Sabatnicy… też nie.- zaśmiał się Joshua i wzruszając ramionami dodał. - Sabat jest bardziej dziki, bardziej oddający się pierwotnym instynktom Bestii tkwiącej w nas. Ale nie jest bezmyślny. Lasombra są sercem i umysłem Sabatu. To oni najczęściej planują akcje, to oni indoktrynują nowo przemienionych. O samych Lasombrach nie wiem za dużo… potrafią manipulować cieniami, co może robić wrażenie… zwłaszcza, że jest to ich popisowa sztuczka nieznana szerzej wśród innych klanów. O samych Diabłach… wiem niewiele. Tzimisce, bo tak siebie zwą, to potężni czarownicy… równi sile Giovanni czy Tremere. To rzeźbiarze ciał tworzący straszliwe abominacje, które czasem wspomagają Sabat w walce. Niemniej… ciężko jakiegoś Diabła spotkać osobiście. Raczej nie czują potrzeby narażać się w boju i musisz stać wysoko w hierarchii Sabatu by z jakimś pomówić.
Ann wyraźnie zastanawiała.
- Czy te Klany pojawiają się na masowych Przemianach?
- Patrzysz na to z perspektywy Camy. Zbyt formalnie. - odparł z uśmiechem Joshua.- Masowe przemiany robi sfora taka jaką wybiliśmy. Razem. Jeśli ma w szeregach diabła, to parę diabłów powstanie, jeśli Lasombrę… to parę Lasombr też.
- I tacy są tylko Sabatem?
- Sabat, Camarilla, Anarchy… to frakcje polityczne. Możesz odziedziczyć po krwi rodzica jakieś moce, ale ostatecznie ty sama określasz swoją przynależność. - wyjaśnił cicho Smith.

- Mm... - Ann nie była szczęśliwa - Czuję się dobrze, bezpiecznie z cieniami... - szepnęła do Joshui.
- To Stillwater, my się nie przejmujemy takimi detalami. - odparł żartobliwie Joshua i wzruszył ramionami. - No… może poza Nadią, ale dopóki nie zaczniesz ciskać krwawą magią na prawo i lewo to ją twoje cienie mało obchodzą.
- Tu może i nie obchodzi to... Ale w Nowym Jorku to co innego. I ktoś stamtąd przyjdzie.
- No i co z tego. Tu ja jestem Księciem i tutaj ja stanowię prawo.- odparł dumnie Joshua. - I William może potwierdzić, że władca Nowego Jorku szanuje moją pozycję.
- Dlaczego? - wypaliła i zaraz się poprawiła - Czemu się z tym zgodzono? Wiesz Książę... Uprzedzenia...
- Stare pakty i jeszcze starsze prawo. Camarilla opiera się na regułach, które czasem można naginać, ale nigdy łamać. - wyjaśnił Joshua. - To umiłowanie porządku odróżnia ją od Anarchów i Sabatu. A poza tym.. owe stare pakty są pomiędzy mną zawarte a księciami Nowego Jorku. Obecny również je potwierdził i jeśliby Augusto wpadł tu z bandą czarowników by narobić zamieszania, to na jego zadek najechałby szeryf Nowego Jorku z grupką pomocników by wyegzekwować karę za takie zachowanie.
Więc Joshua był taki stary?!
- Uhm... Widzę, że wiekiem większość tu się wybija...
- No cóż… wszyscy u władzy mają co najmniej dekadę lub dwie na karku. - odparł z uśmiechem Smith.- Lub kilka. Z czasem będziesz zyskiwała na potędze. To naturalny proces i darwinizm w czystej postaci. Albo staniesz potężna, albo zginiesz.
- Albo jakieś setki... - ile oni wszyscy mają?! - Sama mam z dwie dekady, więc... - Ann wyraźnie była teraz awe struck... a może strach odczuwała?
- Nie planujesz chyba już swojego pogrzebu, co? W Stillwater możesz trochę dłużej i spokojniej pożyć. Sabat jeśli już atakuje to na wielkie miasto. Taka pipidówka jest ignorowana przez sfory. Zwłaszcza, gdy można przy okazji wejść w paszcze wilkołaków.- wzruszył ramionami Smith.
- Wcześniej też nie planowałam. A tu nie mogę zostać... Wrócę do Nowego Jorku. - powiedziała z tłumionym wstydem.
- Na razie ciesz się tym co tu masz, a co będzie dalej… też nie spodziewałem się że zostanę Księciem… i to Camarilli. - wzruszył ramionami Smith i pogłaskał po głowie Ann. - Wszystko przed tobą dzieciaku.
Ten gest przypominał Cyrila...
- To, co będzie dalej... zależy od kogoś innego.
- Hmm… nie wiadomo co przyniesie los. - Joshua miał na ten temat inne zdanie.
Ann nie była przekonana.

- Czy... będzie nie tak, jak zapytam o to jak się robi wampira?
- Pod warunkiem, że sama nie skorzystasz z tej wiedzy, bez pozwolenia Księcia. Camarilla bardzo tego nie lubi. - zadumał się Joshua.- Choć dziwne że sama tego nie zauważyłaś, wszak opisałem jak powstał Charlie. Odsączony z własnej i nakarmiony krwią zabijanego Tremere. Tak powstają nowi Kainici. Pozbawieni własnej i nakarmieni krwią swojego stwórcy stają się wampirami Klanu z którego pochodzi rodzic. To jest rytuał przeistoczenia.
- Nie zostało wspomniane o odsączeniu. Samo danie krwi martwemu nie wystarczy czy umierającemu?
- Wystarczy jeśli chcesz zyskać ghula, który ma jeszcze dług wdzięczności za uratowanie życia. Nie… by stworzyć Kainitę, trzeba człowieka zaprowadzić do wrót śmierci i stamtąd zabrać.- stwierdził z uśmiechem Książę.
- Nie planuję potomka. To byłoby... niepotrzebnie okrutne. Bezklanowcem zrobić...
- Wielu ghuli by się z tobą nie zgodziło.- odparł filozoficznie Joshua i skinął głową.- Poza tym… jest chyba niewielka szansa, że twoja krew stworzy coś słabszego niż caitif. Ostatnie pokolenia wydają na świat cienkokrwistych. Dziedzictwo Kaina traci znacznie na mocy w dalszych pokoleniach.

- Chyba... to mi nie groziłoby. - odparła niepewnie.
- Nie wiem. Szczerze powiedziawszy te teorie związane z pokoleniami i tego jak one są liczone. - wzruszył ramionami Joshua. - To dobre dla kronikarzy klanów. Ja się tym nie interesuję.
- Słyszałam, że Sabat lubi wypijać inne wampiry z powodu tych rzeczy. - próbowała poskładać jakoś te strzępy informacji, jakie wyrwała od Cyrila, ale raczej blisko tych o wodnistej krwi nie była.
- I dzielić się krwią między sobą też w celu wzmocnienia więzi. I tak… ten proces wypijania krwi i zabijania Kainity nazywa się diabolizacją i jest zakazany w Camarilli.- przyznał Brujah.
- Oni łapią kogoś i razem go piją? - zapytała zdezorientowana.
- Wiesz… różnie to bywa. - odparł wymijająco Książę.
- To… - była zdezorientowana - Czemu my w Camarilli tego nie robimy? Jeżeli to więzi zacieśnia? Mniej byłoby konfliktów…
- Wypijanie innego Kainity to więcej niż zabicie go, to dosłownie pożarcie jego duszy. Coś to takiego to tabu, no i… zdarza się ponoć że taka silna osobowość po pożarciu wcale nie ginie, tylko zagnieżdża się w tobie i powoli próbuje zdominować i zająć twoje ciało. Przynajmniej tak twierdzi William. - wyjaśnił Joshua sam chyba jednak nie do końca w to wierząc.
- Mam nadzieję, że to bzdura… To pożarcie duszy… - w tym momencie Ann wyglądała, jakby się pochorowała.
- Nie… to akurat jest prawda.- przyznał Joshua i dodał wzruszając ramionami.- Po prostu nie wierzę w to, że tak pożarty Kainita może przetrwać proces i… potem próbować opętać swojego zabójcę. Brzmi to trochę jak bajka którą opowiada się młodym Kainitom, by tego nie próbowali.

- Książę… tak między nami… - zniżyła głos odważywszy się zapytać - Zrobiłeś tak kiedyś…?
- Byłem blisko… raz… ale nie. Nie unicestwiłem tak żadnego Kainity. Trzeba uważać by nie wpaść w szał… bo wtedy najczęściej zdarzają się takie wypadki.
- Przed Camarillą też nie? - zaryzykowała.
Joshua zamarł na moment i spojrzał zaciekawiony.
- Jakie to plotki słyszałaś na mój temat?
- Że odeszłeś z Sabatu i dali ci Stillwater… - zaczęła się obawiać, że ją uderzy.
- Z Sabatu się nie odchodzi. Z Sabatu się ucieka lub Sabat się zdradza.- wyjaśnił Książę i wzruszył ramionami. - No cóż… nie jest to jakiś wielki sekret. Ale myślałem, że już o tym zapomniano. To prawda… byłem w Sabacie, słyszałem opowieści, poznawałem ideologię i… cóż, zdradziłem… bo Sabat się myli, bo Sabat głosi jedno ale czyni drugie. I choć udaje że różni się od Camarilli, to jest odwrotną stroną tej samej monety. Tylko tą gorszą…
Wzruszył ramionami. - Diabolizowanie daje moc, potęgę… dlatego nawet Starsi Sabatu starają się ograniczać i kontrolować te praktyki. Nikt kto ma władzę, czy to w Camarilli czy w Sabacie, nie lubi niespodziewanej konkurencji.
- To… Ci z masowej przemiany… mogą mieć power boost?
- Ci z masowej przemiany są ledwie zwierzętami, psami gnanymi do przodu przez prawdziwy Sabat. Jeśli mają jakiś dopalacz, to nie jest on specjalnie potężny.- wyjaśnił Joshua.- Rzadko potrafią korzystać z jakichkolwiek nadnaturalnych zdolności. To przychodzi później, gdy już się opanują, gdy będą mieli czas by oswoić z nowym nieżyciem.
- Jaki mógłby być powód, że Sabat kogoś tak zmienionego… eee… zgubił? Tuż po przebudzeniu… - w końcu zapytała.
- Dowolny…- zaśmiał się Joshua i wsuwając dłonie w kieszenie spodni dodał.- Biedacy stworzeni w takich masówkach mało kogo obchodzą. Oni mają zginąć, najlepiej zabierając ze sobą kogoś z Camy… jeśli jakiś przeżyje i go odnajdą, to zostaje dołączony do Sabatu gdyż przeszedł chrzest bojowy. Jednak nikt nie sprawdza czy ktoś przeżył i nikogo nie obchodzi czy ktoś taki się zagubił. Zresztą większość takich skołowanych Kainitów i Kainitek ginie potem w pazurach wilkołaków lub z rąk Camarilli, gdy nie wiedząc nawet o tym, złamią Maskaradę.

- Kiedy był ostatni szturm na Nowy Jork?
- Nie wiem… kilka lat temu? Taki większy? Nie każdy szturm idzie od naszej strony.- zadumał się Joshua wspominając. - A my tam… to znaczy większość z nas, nie żyje plotkami z Nowego Jorku.
- Kiedy tam się pojawiłam, sprzątali po Sabacie. Chyba więc jakąś walka była dwadzieścia lat temu.
- Hmm… możliwe.- przyznał Joshua i dodał. - Nowy Jork to cenna domena, więc nic dziwnego że walka o niego jest intensywna. Co innego Stillwater, o to nikt nie chce walczyć.
- Żałujesz?
- Czego mam żałować?- zapytał Joshua.
- Że o Stillwater tak nie walczą. Larry by był szczęśliwy.
- Larry może i tak, ale ja się już dość nawalczyłem w życiu i nieżyciu… dość napatrzyłem na trupy. Wiesz, że w naturze Brujah jest także idealistyczna nutka? U mnie ten aspekt mego klanu jest silny. U Larry’ego zaś… agresja. Za łatwo poddaje się Bestii w nim drzemiącej. Dlatego tu trafił, a nie z powodu zabójstw. Ktoś w Nowym Jorku liczy, że Larry nauczy się samokontroli, ale marne szanse na to. - zadumał się Książę.
- Pawlukow chyba chce by Larry mógł być napuszczony na tych, co chce z nich oczyścić miasto… - skrzywiła się.
- Pawlukow… taaa… trochę niefortunnie, że to on jest Primogenem. - przyznał Joshua wzdychając.
- Gdyby Książę Nowego Jorku nie trzymał go za pysk, to Pawlukow by zagryzł bezklanowych i cienkokrwistych w krucjacie na całe miasto... - mruknęła - Pewnie dzięki niemu lepiej unikać Brujah w NY... Na wszelki wypadek. Gangrele są nerwowe, ale nie zaatakują, bo zajmujesz miejsce w przestrzeni. Jeżeli jest w tym Primogenie idealistyczna nutka, to chyba jest ona z krwi elementu, jakiego nie chce. - przesunęła dłonią po grzywce - Najemnicy Brujah są tą bardziej opanowaną częścią twojego Klanu, Książę. Temu też byłam... zaniepokojona... że Brujah jest tu Księciem.
- Pawlukow to z natury twardy komunista… a może faszysta? Czerwony faszysta, tak go nazwijmy. - zaśmiał się Smith i wzruszył ramionami. - Może ktoś go w końcu strąci z jego tronu, oby. Niemniej nikt go nie lubi, więc o władzy absolutnej w mieście może tylko pomarzyć.

- Widziałeś kiedyś władcę Nowego Jorku, Książę? - zapytała zaciekawiona.
- Od czasu do czasu go widuję. Współpracujemy razem… nasze domeny są obok siebie, a w dzisiejszych czasach podróż na duże odległości nie stanowi już problemu. No i mamy telefony. - dodał z uśmiechem.
Caitiffka przysunęła się, wyraźnie zainteresowana. Jak ciekawe wszystkiego małe stworzonko.
- Jaki on jest?
- Czarujący oczywiście. - odparł Brujah i dodał wyjaśniając. - To rasowy Ventrue, przystojny i szarmancki, trzymający nerwy na wodzy i znający savoir-vivre. Wszystkie te plotki jakie o nim słyszałaś na ulicy są zapewne prawdziwe. Ale nie jest to sadystyczny maniak i furiat. Tylko kalkulujący na zimno socjopata.
- Czy to lepiej?
- Z pewnością dla niego. Ale i dla miasta. Bądź co bądź, trzyma Pawlukowa na smyczy i nie pozwala Tremere się rozpanoszyć. I powstrzymuje ambitnych szeregowych Nosferatu i Malkavian przed rzuceniem się sobie do gardeł. - wzruszył ramionami Brujah. - Jesteśmy potworami, więc dobrze jeśli ktoś trzyma nas w żelaznym uścisku.
- Nie tak go straumatyzowana Lukrecja opisywała…
- Dla każdego Kainity odsłania inną twarz. - zaśmiał się Smith.- Poza tym, dlaczego miałby być miły dla kogoś, kto spiskował przeciw niemu?
- Według niej to zwykły psychopata rodem z najbardziej obrzydliwych horrorów...
- Hannibalem Lecterem jeśli już…- wzruszył ramionami Brujah.
- Ona tutaj zawsze taka była? Nerwowa, mówiąc delikatnie, na jego temat?
- Nie wiem. Nie znałem jej, zanim przybyła do Stillwater. A większość z was nie przybywa z dobrym nastawieniem do sytuacji w jakiej się znaleźliście. - wzruszył ramionami Joshua.
- Ale już w Stillwater?
- W Stillwater zjawiła się jeszcze bardziej zastraszona. Miała napady paniki przed świtem. Bała się wchodzić do trumny.- wzruszył ramionami Joshua. - Z czasem jej przeszło, nieco.

- W sumie jak go nazywasz w rozmowie? Chyba nie "Książę". To byłoby... dziwne.
- Obawiam się, że to sekret. Może mało ważny, bo ma tylko dodawać mu tajemniczości, ale sama rozumiesz… to sekret. - zażartował Brujah.
- Teraz automatycznie będę snuła domysły, czasem możliwie kompletnie niepoważne. - podśmiewała się - Często się spotykacie, Książę? Chyba na pokera nie przychodzi.
- Od czasu do czasu… raz, dwa… do trzech razy na rok. Częściej dzwonimy. - wzruszył ramionami Kainita.
- Jak sądzisz Książę, kogo wyśle Augusto? Jeżeli chciałby po prostu zabić, to by chyba przekazał to Nadii?
- Augusto musi się liczyć z moim zdaniem na temat spraw dziejących się na moim terenie. Nie może tak po prostu nakazać wykonanie egzekucji na Kainicie który jest pod moją opieką. Nadia… ma wiele zalet, ale dyplomacja nie jest jedną z jej atutów.- wyjaśnił Smith.
- To Charlie liczy się jako wampir pod twoją opieką? Nie pojmany wróg?
- Jako mój zasób… moja własność. - doprecyzował Książę.
- Dziękuję za rozmowę, Książę. - Ann skłoniła się grzecznie. W Nowym Jorku to by bardziej było podszyte niechęcią i strachem. Tu nie czuła tego stresu - Ostrzegę, że Clyde przykleił się do Dziecka Lukrecji... a to może zakończyć się fajerwerkami, jeżeli przesadzi.
- Ileż można go niańczyć.- Joshua jakoś się tym nie przejął.



Powrót do domu Toreadora był... bardzo energetyczny. Ann wręcz tam wparowała, trochę nabuzowana wyprzedzając Williama, który wszedł zaraz po niej z zafrasowaną miną.
- Czy to prawda? - Ann wypaliła od razu, nie precyzując.
- Czy to prawda? Co jest prawda?- zapytał mężczyzna, nie bardzo wiedząc, o co wampirzycy chodzi.
- Że można zjeść duszę innego wampira i później on może zająć ci ciało. - zapytała.
- Tak… choć rzadko to jest krótkotrwały proces. Mówimy tu o latach zmagania się z wrogiem we własnym ciele. - wyjaśnił Toreador i zaciekawiony rzekł. - Czemu pytasz?
- Joshua mi powiedział o tym. Brzmi... Źle.
- Nie jest to tak częste. Tylko wyjątkowo silne osobowości mogą przetrwać zdiabolizowanie i zagnieździć się w głowie zabójcy. Acz… mamy inne problemy do omówienia.- Kainita skierował się do lodówki, by przygotować krwawe drinki.
- Mam się już niepokoić? - ciągle diabolizacja siedziała w głowie Ann, ale słowa Toreadora były zbyt niepokojące. Ruszyła za Williamem - Coś zrobiłam? - zapytała zaniepokojona. Nie byłby to pierwszy raz, gdy oskarżaliby ją o coś, czego nie zrobiła.

- Masz być ostrożna. - odparł Toreador wracając z drinkami.- Jak już ci wspomniałem teren kopalni jest miejscem które należy omijać z wielu powodów. Z których najważniejszym jest to, że obecni właściciele kopalni są… bardzo tajemniczy. I potencjalnie bardzo groźni.
- Mają ogień? Miotacze ognia?
- Prawdopodobnie coś gorszego. - zadumał się Blake podając jeden z drinków wampirzycy. - Otóż… jakiś czas temu kopalnię kupiło duże konsorcjum czy może jakiś fundusz. Osobiście to nie wyznaję się na tym biznesowym żargonie. Od tego mam opłacanych prawników. Niemniej… ci osobnicy kierują kopalnią gdzieś z daleka i… nie wiemy kim są naprawdę. Nadia pogrzebała i doszła do muru. Lukrecja okręciła sobie dyrektora kopalni wokół palca i… cóż, jest on tylko miejscowym zarządcą. Niewiele wie o swoich panach. Poruszyłem moje kontakty wśród nowojorskich Nosferatu i… z tego grzebania wynikło kilka wniosków. Po pierwsze żadne wampiry z Camarilli czy Anarchów nie maczają tu palców. Możliwe że to Sabat, ale… - wzruszył ramionami William.- … modus operandi do nich nie pasuje. Giovanni uprzejmie zaprzeczyli, by rodzina się w tym mieszała. Ale jednocześnie, całość dobrze zagmatwana i ukryta. Nadia nie odkryła co się kryje w tym kłębku, Nosferatu z Nowego Jorku, po długim grzebaniu odmówili dalszej współpracy, zwrócili zaliczkę i poradzili by to zostawić w spokoju. Mogli co prawda pogrzebać głębiej, ale… znasz powiedzenie o Otchłani?
- Może temu Nadia tak chętna. Tajemnica i Tremere. Oni nimi istnieją. - Ann zaczęła myśleć czy to i Cyrilowi by się przydało.
- Nadia uważa że to ośrodek Technokratów. To taka sekta magów, jedna z wielu sekt… jedna z większych sekt. - wzruszył ramionami Blake i wyjaśniał. - Na terenie kopalni jest wydzielona część terenu pod nietypową funkcję. Ośrodek Badawczy obejmujący kilka budynków i część szybów kopalnianych. Podobno szukają tam nowych złóż soli. Nikt z miejscowych górników nie ma tam wstępu. Pracujący tam badacze, ochroniarze i inni pracownicy nie mieszkają w Stillwater i nie przyjeżdżają do miasta. Nie można więc ich wybadać. To pewnie tam chcą uderzyć Wilkołaki.
- To może być... warte ryzyka. - upiła krwi - Nie sądzisz?
- Może… lub nie musi. Nosferatu odpuściły moje zlecenie obawiając się że strona przeciwna zdoła nie tylko odkryć fakt, że są sprawdzani, ale i… dotrzeć do samych Kainitów i ich sekretów. - wzruszył ramionami William i dodał. - Możliwe też że ryzyko okaże się większe.

- Może to pokaże, że ktoś nieuprawniony działa w domenie Joshui. Wątpię by był z tego szczęśliwy.
- Są siły na tym świecie, potężniejsze niż Książę na swojej domenie, siły które lepiej pozostawić w spokoju. - odparł melancholijnie William.- Zatopiona w bagnie piramida jest takim przykładem. I Joshua dobrze wie, że ktoś potężny mąci wokół kopalni. Wspominałem już, że Wilkołaki regularnie próbują dokonywać tam aktów sabotażu i ekoterroryzmu?
Spojrzał na Ann dodając. - W ich wyniku zginęło co najmniej kilku członków stada. I ani jeden akt terroryzmu z ich strony nie został zgłoszony Smithowi. Ani jednego śledztwa nie musiał tam przeprowadzać. Oficjalnie żadna wilkołacza napaść nie miała miejsca. A trupy jakie były ich wynikiem przepadały bez wieści.
- To czemu Książę tak spokojnie Nadię i mnie wysyła? - skrzywiła się - Już podpadłam czy to Nadii ma zabraknąć, a ja się napatoczyłam?
- Same żeście się zgłosiły. Tyle, że Nadia zna ryzyko. Ty nie. - odparł William i uśmiechnął się dodając. - I nie mówię ci tego wszystkiego po to, by cię odwieść od tego. Tylko żebyś wiedziała co cię czeka i cóż… była ostrożna. Garry postara się wytargować u futrzaków jak najlepsze warunki na tę misję dla was.
- Każda taka możliwość to szansa dla... mnie. - spojrzała w kieliszek - Nie zrozumiesz... - szepnęła.
- To prawda. Nie staniesz się potężna, uciekając przed wyzwaniami.- odparł ciepło Kainita upijając nieco krwi z kieliszka. - Jak ci się podoba bycie po drugiej stronie? Wśród wprowadzających nowego Kainitę do społeczności?
- Nigdy bym tego nie spodziewała się? To Ventrue. Nie oczekuję żadnej pozycji czy wyższości nad nią.
- Takie bzdurki jak pozycja zostaw dla snobów z NY. Tu wszyscy mamy podobną pozycję…- zaśmiał się William. - Jest nas mało i musimy na sobie polegać tak. jak podczas akcji w starym tartaku. Bo nie mamy pod sobą sług, którzy za nas będą brudzić sobie paluszki.
- A wyobraźmy sobie, że wracamy do NY. Nagle zmieni się wszystko. Teraz podpadnę, późnej zapłacę. - wzięła większy łyk.
- Masz rację.- przyznał się William i wzruszył ramionami dodając przyjaźnie.- Ale tym pomartwisz się później. Nie wiadomo, jaka wrócisz do Nowego Jorku. Garry już cię uczy, nieprawdaż?
- Tak. Próbuje moje nerwy zniszczyć. Jeszcze się mu nie powiodło, choć chyba każdą kość już złamał...
- Potęga rodzi się w bólu.- odparł żartobliwie wampir i dodał.- Ceń nauczycieli, bo ciężko o nich wśród naszego rodzaju. Wiedza jest zazdrośnie strzeżona.
- Nie odrzucam przecież. Cyril nie dałby aż tyle, co wy dajecie, choć rozmową. Ale to nie znaczy, że on nic nie daje! - szybko dodała.
- Nie wątpię.- skłamał gładko Kainita dopijając drinka, przeciągnął się i dodał.- Ja już się położę. Dla mnie to już była wystarczająco dłuuga noc, ale ty możesz posiedzieć jeszcze, jak chcesz. i nie zapomnij zmierzwić łóżka przed pójściem na nocleg. Gosposia przyjdzie zmienić pościel.
- Bez problemu. - dopiła drink - William... - odezwała się jeszcze - Czy ty nie lubisz Cyrila?
- Hmm… nie… Po prostu… dobrze go znam. - odparł enigmatycznie William, uśmiechając się lekko. - Może nawet… za dobrze.
- Nie wydajesz się popierać tego, co mówię o nim. Grzeczny unik stosujesz. - spojrzała przenikliwie - Co jest nie tak?
- Wiem, co przez ciebie przemawia. Widziałem to nie raz. Ba, sam byłem ofiarą więzi krwi.- uśmiechnął się smutno William. - Nie jesteś w stanie dostrzec Cyrila takim, jaki jest… widzisz go przez różową mgiełkę.
- Wiem co on mi daje. - zaprotestowała - Nikt inny opieki kundlowi nie da.
- Papa Roach zwykł dawać. - przypomniał jej Blake i machnął ręką. - Ale darujmy sobie ten temat. Cyril ma swoje zalety, ma i wady, jak każdy z nas.
- Nie zrobił mi nigdy krzywdy... a cena za opiekę, naukę i troskę - żadna.

W oczach Ann dało się zobaczyć gorące uczucie podobne trochę ludzkiej miłości, choć oblane czymś, czego nie powinna w nim zaznać. Bólem. Kłamstwem. Tęsknotą?

- Nie on to inny. Lub Ostateczna Śmierć. Bez Cyrila zostałabym zabita. Tak kończą bezklanowe i bezpańskie wampiry. - powtórzyła słowa Tremere - Cyril nigdy nie poddawał w wątpliwość, że jestem wampirem, co w Nowym Jorku jest kwestią niepewną dla zbyt wielu Spokrewnionych. Roach? Słyszałam go raz. Póki mówi i moc działa, póty jesteś oczarowany. Przestanie mówić... - pstryknęła palcami - Czar pryska i zostają brednie szaleńca. Tak łatwo odchodzi…
- Taki jest urok Papy Roacha.- przyznał z uśmiechem Blake i skinął głową. - Ale… nie powinnaś zbyt dużej wagi przywiązywać do słów wypowiadanych przez Kainitów. Ważniejsze są ich czyny i decyzje, jakie podejmują oni za zasłoną tych słów. Wiem coś o tym… w końcu jestem poetą.
- Czyny Cyrila są dobre dla mnie. Ma swoje cele, jasne, ale jednocześnie generują pozytywy dla mnie. - spojrzała Williamowi w oczy - Czuję się w tym związku szczęśliwa. Daje mi nieznane wcześniej uczucie. Jakiś spokój. Bezpieczeństwo. Poczucie, że kogoś jeszcze obchodzisz...
- Oczywiście, że to czujesz. Upojenie krwią jest jak miłość w płynie.- odparł ciepło mężczyzna, pogłaskał Ann po policzku mówiąc. - I jest to cudowna rzecz, nie pozwól jednak, by upoiła cię jak wino. To moja rada dla ciebie. No… chodźmy wypocząć i nie zamartwiaj się tymi kwestiami. Każdy z nas to musiał przejść.
- Załatwię nieporządek w pokoju. - odstawiła kieliszek i zaczęła się odwracać - Och. - ponownie spojrzała na Toreadora - Z kim ty byłeś w więzi?
- Najpierw z moim twórcą, a potem… z moimi… dziećmi. Ostatecznie… nie zakończyło się to dobrze ani razu. - odparł melancholijnie Kainita.
- Stwórca cię zmusił?
- Nie… sam chciałem. Tak jak Pa… Miracella… bardziej nawet niż ona. Kochaliśmy się. Naprawdę. I to bez więzi krwi. Zakochałem się w nim, zanim poznałem jego naturę, zanim posmakowałem jego krwi.- rzekł sentymentalnie Toreador i westchnął. - Ale to opowieść na długi wieczór na werandzie. Może kiedyś ci wszystko opowiem.
- Nie wiem, jak można kochać Stwórcę... - jeżeli Ann miałaby wskazać, kogo nienawidzi najbardziej... - Ale idź spać. Kiedyś o to pomęczę...



Mówić, że Ann była przerażona to nic nie mówić. Dramatycznie wręcz szukała Cyrila, nie wahając się nawet napaść na przypadkowego ghula, którego kojarzyła. Na szczęście ten faktycznie pracował dla poszukiwanego Tremere.
Dla uspokojenia sytuacji ghul zabrał wampirzycę do budynku, w którym Cyril rezydował, gdy musiał być oficjalny.
Polecił innym sługom sprowadzić szybko pana, jako że nabuzowana Ann zaczynała panikować... A panikujący Spokrewniony mógł być sporym problemem.

Tremere zjawił po przerażająco długiej chwili, nieszczególnie zadowolony z pojawienia się wampirzycy. Wszedł do pokoju, z obliczem wyrażającym kamienny spokój.
Caitiffka od razu podbiegła do niego na odległość dłoni i wyraźnie przerażona wyrzuciła słowa.
- To wypadek, nie chciałam, mamy problem, ratuj, nie karaj mnie!
Spanikowana ledwo akcentowała odstępy między słowami.
- O co chodzi?- odparł beznamiętnie Cyril przyglądając się dziewczynie bacznie, acz bez entuzjazmu.
- Ja... - bała się wypowiedzieć, ale w końcu wyszeptała - ...złamałam Maskaradę...
- Szlag. - Wampir nieco zbladł pocierając czoło dłonią. - Jak złamałaś?
- Nagrano mnie komórką, gdy jadłam... Nie wiedziałam, że tam ktoś jest!
- Co z nagrywającym cię? I gdzie jest ta komórka?- zapytał Tremere.
- Było dwóch... jednego dorwałam, nie wiem czy żyje... Ale nie on miał komórkę. Ten z komórką uciekł... Nie wiem gdzie!
- Dwóch? To brzmi… podejrzanie.- sięgnął do kieszeni i wyciągnął komórkę. Powoli wystukał numer i zadzwonił.
- VJ? Tu Cyril. Tak… mam robotę dla ciebie. Tak, standardowa stawka. Trzeba posprzątać po wypadku. Namierzyć komórkę i uciszyć właściciela. Wiem… nie zajmujesz się brudną robotą. Od tego mam koterię mi podległą. Wyślę do ciebie wampirzycę, ona tam wszystko ci wyjaśni. - powiedział.- Mhmm… myślę że tak, za pół godziny? Ok, wystaw mi rachunek i podeślij na adres zboru.
Odłożył komórkę dodając.- Poczekaj tu, przyjdzie tu do ciebie ghul i zawiezie pod wybrany przeze mnie adres. W środku mieszka VJ, to nosferatu zajmująca się hakerką. Powiesz jej wszystko co wiesz na temat tego wydarzenia. Ona ustali adres i wyruszysz z resztą swojej koterii posprzątać ten bajzel.
- Książę się nie dowie...? - zapytała drżąc.
- Może tak, może nie? Takie wpadki się zdarzają, to nie jest rażące naruszenie Maskarady. O ile oczywiście nie wyjdzie z tego większa afera. No i… dwóch osobników, może oznaczać, że nie było naruszenia Maskarady. To mogli być czyichś ghule, jacyś łowcy wampirów… kto wie.- wzruszył ramionami Cyril.- Tak czy siak VJ się dowie i wy posprzątacie wszystko. Trzeba będzie zabić ich obu. Zrzuci się to na porachunki gangów lub coś w tym stylu.
- Wiesz, że nie jestem... chętna zabijać...
- No i…? To nie ty będziesz zabijała.- wzruszył ramionami Tremere. - Samson nie ma takich skrupułów.

Ann wzięła kilka głębokich wdechów, których brać nie musiała. Młoda wampirzyca miała problem czasem z porzuceniem dawnych nawyków.
- Dziękuję... - niespodziewanie przytuliła się do Cyrila.
- Bez przesady… odpowiadam za ciebie przed Księciem.- odparł stary wampir wyraźnie nie wiedząc, jak się zachować w takiej sytuacji. I wyraźnie nie mając ochoty na fizyczny kontakt.
Problem, że Ann nie miała oporów. Wciąż pamiętała życie.
- Nie karaj mnie za to... - najwyraźniej ucieczka przed Tremere wciąż siedziała w pamięci, gdy wtulała się w wampira.
- Na twoje szczęście… nie mam akurat teraz czasu na wymyślanie kar dla ciebie i nie wiem jeszcze na ile ta sytuacja zaistniała z twojej winy. A na ile to jakaś pokręcona intryga moich wrogów. To wszystko za bardzo wygląda na kiepski scenariusz teatralny. - odparł Tremere.
Ann jeszcze chwilę poprzytulała się w wampira, wyraźnie odczuwając jakieś bezpieczeństwo w tej sytuacji.
- Ventrue nie będą szczęśliwi, że muszą sprzątać po mnie…
- Oni ciągle nie są szczęśliwi będąc u mnie w kieszeni.- wzruszył ramionami Cyril delikatnie, ale stanowczo odpychając Ann.
Dziewczyna nie protestowała, gdy zakończono ten pokaz uczucia.
- Jesteś na mnie bardzo zły...? - trochę skuliła się w sobie.
- Nie mam czasu być zły na ciebie. Mam sprawy do zrobienia, które ty przerwałaś. - spojrzał na zegarek.- I ty masz mało czasu… trop stygnie. Dobra, idę załatwić formalności. Przyjdzie szofer, zawiezie cię do VJ i… wiesz co masz robić.
- Tak jest, tak jest, nie zawiodę cię! Przysięgam!


 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 21-06-2022 o 10:53.
Zell jest offline  
Stary 14-06-2022, 21:02   #20
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację

Minęły kolejne dwie noce? A może trzy? Łatwo było zatracić tu się w czasie.
Nowy Jork ciągle zaskakiwał, a Cyril zawsze miał jakieś sprawy do załatwienia… które oczywiście musiała załatwić podległa mu koteria, zastępując go w tym zadaniu. Nie zawsze było to coś ekscytującego. Najczęściej coś trzeba było przywieźć, coś zawieźć, z kimś pogadać. I zwykle od gadania byli Ventrue z jej ekipy, ona miała stać i pilnować okolicy.
Czasami trzeba było po prostu podjechać limuzyną do myjni samochodowej. Ot, duperelki które przerywały rutynę kolejnych nocy. Tu… tego nie było. Cyril nie dzwonił, a od Ann nikt niczego nie wymagał. Była sama i sama musiała decydować czym wypełnić pustkę kolejnych nocy na zadupiu Wielkiego Jabłka.



I wypełniała je nudą, bólem i łomotem. Nudę zapewniała jej praca na stacji benzynowej, resztę otrzymywała podczas treningów u Garry’ego. Tam zresztą też i zakradła się nuda. Obijane co noc ciało zrastało się podczas snu i… z każdym kolejnym biciem ciało Ann robiło się coraz bardziej otępiało. Bolało coraz mniej i każdy raz stawał się coraz mniej zauważalny. Może to ta legendarna wytrzymałość… może po prostu, zbyt długo była na ćpunskiej diecie, że zaćmiony morfiną umysł nie potrafił odczuwać bólu. Niemniej Garry był zadowolony z wyników i według niego, Ann wkrótce zakończy ów trening sukcesem.
Sama caitifka nie była pewna czy powinna się z tego powodu cieszyć, czy smucić. I czy rzeczywiście jest tak twarda jak twierdził hippisowaty Gangrel ?



Była to już trzecia noc i to późna, gdy William i Ann czekali wspólnie na przyjazd limuzyny Fundacji Henry’ego Palafox Lumiere'a. Bo taką siedzibę i nazwę obrali sobie Tremere w Nowym Jorku. Choć wśród wampirów krążyła inna prześmiewcza nazwa tej organizacji… Howard Phillips Lovecraft Foundation. I była równie trafna. Ów tajemniczy Henry, założyciel Fundacji był filozofem i profesorem religii, stworzył jakieś tam teorie na temat rozwoju wyznań starożytnego Egiptu, które nie dały mu nawet długiego wpisu w encyklopedii. Był też założycielem Fundacji, która prowadziła badania dotyczące starożytnych kultów i fundowała stypendia zdolnym studentom kierunków humanistycznych, oraz opłacała praktyki na różnych wykopaliskach.
Na zewnątrz fundacja jakich wiele na świecie, w dodatku o niszowych obecnie zainteresowaniach i tematyce. W środku zbór Tremere i ośrodek rekrutacyjny ghuli. Ann miała okazję zwiedzić go za życia. Wtedy uznała to miejsce za dość szowinistyczne i nudne. Dopiero po śmierci odkryła upiorną prawdę.

Limuzyna powoli nadjeżdżała przed hotel Lukrecji. William i Ann mieli być komitetem powitalnym, gdyż… Joshuę wezwano do wypadku i jako pełniący rolę szeryfa nie mógł się wymigać od swojej śmiertelnej roli. Dlatego też zadania powitania gościa klanu Tremere spadło na Blake’a. A Toreador wziął Ann do pomocy. Sama Ventrue odmówiła bowiem kategorycznie osobistego powitania Tremere. Czekała na niego w swoim biurze i nie zamierzała go opuszczać.
Tak więc… stali obok siebie. Czekali aż ciemna limuzyna ze złotym logo Fundacji zatrzyma się przed nimi.



Najpierw wysiadł z niej kierowca. Rosły murzyn o łysej głowie i krótkiej bródce. Ubrany w czarną skórzaną kurtkę, spod której wystawała lekko rękojeść uzi. Ann znała tego typa.
Raze z klanu Gangrel. Najemnik i to dość drogi. Brutalny w walce i skuteczny w polowaniach. Zabójca, ochroniarz, kurier. Sprawdzał się w każdej roli. Tym razem był szoferem, ochroniarzem i opiekunem. I nie wydawał się szczególnie zadowolony z tego zadania.

Obszedł wóz i otworzył drzwi do limuzyny. Wysiadł z niej blady, stary Tremere o wyjątkowo niebieskich oczach i kościstej twarzy, ubierający się w elegancką czerń. Serce Ann by stanęło w miejscu, gdyby nie to że już od dawna nie było.
Wysłannikiem Palafoxa był… Cyril.

 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 14-06-2022 o 21:07.
abishai jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:30.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172