lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [Wampir] Martwe Wody: Sezon 1 (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/19450-wampir-martwe-wody-sezon-1-a.html)

abishai 05-09-2021 21:03

[Wampir] Martwe Wody: Sezon 1
 

Deszcz uderzał o szyby busa, którym jechała. Ciemność panująca za oknem zlewa się z mrocznymi pniami wiekowych drzew. Tu na krętej drodze gdzieś w Appalachach wydawało jej że opuszcza cywilizowany świat zostawiając za sobą bez.. cóż… znane światła Nowego Jorku, który to od dawna przestał być dla niej bezpieczny. Minęło już trochę czasu odkąd opuściła światło dnia wchodząc w strefę mroku Big Apple. Przywykła już do nowych reguł, nauczyła się unikać dużych drapieżników, niszczyć słabe, zyskała protektora… pozostając jednak nadal ratlerkiem kręcącym się pomiędzy łapami dużych psów.


Aż którejś nocy, sprawy poszły w złym kierunku. Jej towarzyszy ubito w groteskowy i brutalny sposób. Ona sama uniknęła tego losu. Kim byli napastnicy? Sabat? Cama? Łowcy? Diabli wiedzą. Może nawet i sami Diabli. Wiedział pewnie jej protektor, każąc natychmiast się jej spakować, podając namiary na busa i stwierdzając że zawiezie on ją do jego przyjaciela.
Jak to bywa u Tremere, jej opiekun lubił być tajemniczy, nawet gdy nie musiał. Nie bywał też nerwowy, do dzisiejszego wieczoru. Ona sama była płotką, więc nie wiedziała co się działo w gabinetach primogenów… ale nawet do poziomu ulicy dotarły drżenia ze szczytów.
Więc zrobiła co kazał.
Załadowała klamoty do busa, wsiadła i jechała w nieznane nie wiedząc co ją czeka.

W końcu po paru godzinach dotarli do przystanku gdzieś w lesie, przy którym to na szczęście, stała stara półcieżarówka forda z wściekle czerwonym lakierem, a o nią opierał się bladolicy mężczyzna z dużym parasolem mającym go chronić przed ulewą przetaczającą się nad nim. Dochodziła już północ, więc nic dziwnego że był tylko on. W taką pogodę, o tej porze i na przystanku prowadzącym donikąd nie powinno być nikogo. Więc musiał być tu z jej powodu.
W końcu bus się zatrzymał przy przystanku i nie pozostało jej nic poza wypłynięciem na głębię, w którą jej protektor ją wrzucił.

Czuła, jakby markotna pogoda, wraz z busem zmierzającym wprost do zapomnianego przez Boga zadupia Ameryki, tak pasowały do jej osoby. Miejsce, do którego została "zesłana" zapewne było porzuconym odpadkiem wielkiego świata, schowanym gdzieś daleko, daleko, byle nie pojawiało się na widoku, a przed ulewą każdy wolałby się uchronić, aby go nie tknęła.

Protektor nie powiedział Ann jak powinna się zachowywać wobec osoby, do której ją przerzucił, jednak dziewczyna zakładała, że wampirze zasady obowiązują tak samo w metropoliach, co i w małych miejscowościach. Nie oznaczało żadnej zmiany dla statusu Ann. Wszędzie brak statusu ciągnął za sobą takie same konsekwencje, może czasem tylko cięższe. Ponad pułap zera się nie wzniesiesz. Nie musiałeś przemierzać nocnego świata długo, aby zrozumieć proste zasady kolejki dziobania nie do końca martwych.

Przerzuciła przez ramię workowatą torbę, w którą wrzuciła swoje rzeczy na podróż (czyli w sumie wszystkie swoje rzeczy, jako że większość i tak zdobywała w razie potrzeby, nie na zapas) i wyszła z busu na rozmokłą ziemię. Szybko zaatakowały ją smugi deszczu, przed którymi broniła ją tylko słabo przemakalna (nieprzemakalna to byłoby za dużo powiedziane) kurta z kapturem. Ann dziękowała losowi, że znajomy Tremere zapewnił samochód, który uratuje ich przed pływaniem w błocie.
Do tego ta kurtka i nie mogła długo nie przepuścić wody, a buty jeszcze szybciej by się poddały. Może i zimno po śmierci nie było powodem do zmartwień, to chodzenie w ciężkich od zimnej wody ciuchach i obuwiu... nie było interesującą perspektywą.

- Bardzo się spóźnił? - Ann odezwała się cicho do mężczyzny, gdy podeszła bliżej, czując jak wnętrze kaptura zawilgotniało.
- Trochę.- odparł mężczyzna o twarzy młodzieńca, którego twarz promieniowała urodą i charyzmą. Pozwalało to… zgadywać z dużą szansą na trafienie z jakiego jest klanu. Uśmiechnął się i dodał.- Ty jesteś Ann? Ja jestem William, William Blake. Cyril poprosił bym się tobą zaopiekował. Witamy w Stillwater.
- Ann Paige. - wampirzyca nie wiedziała czy być szczęśliwa, że trafił się jeden z Toreadorów. Oni miewali bardzo... małą cierpliwość do tych, no, z poziomu gruntu - Nigdy nie byłam w czy nawet blisko Stillwater, a pan Sauveterr nie powiedział dużo o miejscu.
A nawet w ogóle nic...
- Czy... Są tu jakieś prawa, które mam spełnić? Książę?
- Książę… mamy tu takiego. - przyznał William po chwili namysłu. - Poznasz go jutro, całkiem sensowny facet jak na klan, z którego pochodzi. Prawa to… nie wychylaj się za bardzo, bo Maskarady pilnujemy. Bądź co bądź w małych miejscowościach plotki rozchodzą się szybko. Poza tym, zapoznam cię jutro z ogólnymi zasadami co do żerowania w tym mieście. A póki co mam kilka woreczków z krwią w lodówce. Nie jesteś chyba Tremere, co?
- Czemu o to pytasz? - Ann poczuła się na niepewnym gruncie.
- Bo mamy jedną z tego klanu w mieście, która ponoć wypełnia tajną misję i dostałaby szału gdyby pojawił się tu jakiś Tremere bez jej wiedzy. Oboje chyba nie chcemy robić z twojego przybycia skandalu, którego echo dotrze do Nowego Jorku. Skoro Cyril przysłał ciebie do mnie, to znaczy, że uczynił to bez wiedzy reszty klanu w Wielkim Jabłku. - wyjaśnił William i zaśmiał się.- Ale wiesz co? Po co mamy dalej moknąć. To wszystkie twoje rzeczy?
Alarm ostrzegawczy rozbrzmiał w głowie Ann. On nie wiedział!
- Tak, to wszystkie, nie obładowuję się na podróż. - postarała się jak najspokojniej uśmiechnąć. Co ona powinna powiedzieć?! - Nie, spokojnie, nie sprawię kłopotów. Z panem Sauveterrem nie wiążą mnie Klanowe podobieństwa.
- To dobrze… nie lubimy tu kłopotów. - odparł żartobliwie Kainita, otwierając drzwi do samochodu i wsiadając. Następnie otworzył drzwi Ann.
- To jaki klan reprezentujesz?
Gdyby Ann musiała oddychać, teraz by nagle zaprzestała. Nie wiedziała czy William nie uzna, że nie ostrzegając go wcześniej nie zrobiła jakieś gafy, cholera wie z tymi klanowymi szlachciurkami...
Obawiając się, że zaraz zamknie jej drzwi przed twarzą, gdy dowie się prawdy... po prostu wpierw skorzystała z zaproszenia do środka samochodu.
- Dziwi mnie, że mój patron nie powiedział ci o mnie więcej zawczasu. - spojrzała przed siebie, na szybę przednią - Nie należę do żadnego z Klanów…
- Nie jesteś chyba cienkokrwistą co?- zapytał nieco zaniepokojony mężczyzna, ruszając samochodem.- Z tego co wiem, w dużym mieście zrobiło się nagle gorączkowo i trzeba było działać szybko. Dowiedziałem się wczoraj o twoim przyjeździe i że mam się tobą zaopiekować.
- Nie, nic z tego. - pokręciła głową - Krwi nie mam tak rozrzedzonej jak tamci.- mogło być gorzej, William przyjął to dobrze - Tak, zrobiło się zamieszanie, ale tornado poczęło się od góry, więc nie znam szczegółów.
- Ja też nie.- przyznał William ruszając i spojrzał na Ann.- Możesz podawać się za Toreadorkę, z chęcią poświadczę, że należysz do mojego klanu. Będzie to nawet wygodne dla mnie, bo oszczędzi paru pytań. O ile oczywiście parasz się jakąś dziedziną sztuki?
Ann zastanowiła się, ale po chwili tylko wykrzywiła usta.
- Umiem ustawiać towary na półkach i wytrzymuję kłótliwych klientów. - odparła cicho - Wykorzystywanie Klanu jako swojego... - wetchnęła - Nie robi się tego jeżeli chce istnieć. To może być prosta droga do kłopotów, także i dla ciebie…
- Jakby kogokolwiek obchodziło co się dzieje w Stillwater. Moglibyśmy założyć sektę ku czci Przedpotopowców i nikt w Nowym Jorku nawet by nie spojrzał w naszą stronę.- odparł sarkastycznie William, gdy jechali przez las.- Stillwater to miejsce, gdzie zsyła się niewygodne wampiry, by o nich zapomnieć. Mało kto wraca z powrotem. Możliwe, że tu utknęłaś na resztę swojego nieżycia.
Zamknęła oczy.
- Jestem... Nie taka zła w czynieniu sztuczek, takich jak w TV, iluzji, ale nie jak robią to ci... Ravnosy. - od razu dodała - I w bardzo małym stopniu kiedyś malowałam, to też umiem w jakimś stopniu, ale artystą nie jestem. Bardziej zrozumienie koloru pozwala mi wiedzieć co mi pomoże się skryć…
- Cóż… nocna zmiana w sklepie to też zawód. Bo jakąś robotę musisz mieć. To za małe miasto, byś mogła być anonimowa. Wszyscy mamy jakieś zajęcia. Ja na przykład jestem historykiem sztuki i żyję z napisanych na ten temat książek.- wyjaśnił Toreador.
- Może być i praca w sklepie, miewałam gorsze fuchy. -wzruszyła ramionami.
- Fajnie… nawet wiem, kto cię może wziąć pod skrzydła. Larry… tylko nie dawaj mu się wciągnąć w pogaduchy o polityce.- odparł William i spytał znienacka.- Lubisz psy?
- Staram się ich cierpliwości nie nadwyrężać, ale mi nie przeszkadzają. Tylko wiadomo, zwierzaczki nas nie zawsze lubią…
- Ja mieszkam tylko z psami, karmionymi moją krwią… więc nie są to zwykłe psiaki. - wyjaśnił William, gdy zza zakrętu wyłoniła się brama przecinająca drogę i otoczona z obu stron kamiennym murem. - Nie mam zaufania do ludzkich sług. Psy są wierniejsze.
- A nie będą zazdrosne o mnie? - spojrzała przez szybę - Mogą uznać, że ich ukochany pan ich podmienia lub ja chcę go tylko dla siebie.
- To są zwierzęta… bardziej inteligentne i wierne, ale nadal zwierzęta. Posłuszne zasadom stada, którego ja jestem przewodnikiem. - odparł William i otworzył bramę pilotem. - Stillwater leży nad jeziorem Martwym. W okolicy pełno jest willi zbudowanych blisko niego w latach 60-tych, większość obecnie jest pusta lub używana tylko w okresie letnim. Moda na wypady tutaj już dawno umarła. Pamiętaj, że nie wolno ci udawać się na północny brzeg jeziora. To terytorium klanu wilkołaków i nie lubią jak łamiemy… porozumienie. Nie wolno ci też polować i wypijać czerwonoskórych którzy zjawią się w Stillwater bo są oni pod protekcją tych stworów.- ciekawym był fakt, że William użył archaicznego i całkowicie niepoprawnego politycznie określenia na rdzennych amerykanów. Musiał więc być dość starym wampirem.
- Jakie Klany są obecne? - zapytała cicho.
- Brujah kilka, jedna Ventrue… Tremere, o której już wiesz. Jeden Gangrel i… chyba to tak ogólnie wszyscy. - miało się wrażenie, że William coś… pomija, gdy przejeżdżali przez bramę i wjeżdżali w głąb posiadłości.
- A Książę to... - Ann patrzyła na swojego gospodarza.
- Brujah… ale należy do tych myślących.- odparł pół-żartem pół-serio William podjeżdżając do typowej małej leśnej willi. Do samochodu podbiegła piątka psów.



Czarnych jak noc, o lekko świecących oczach i powarkujących złowrogo. William wyszedł z wozu.
- To Ann, będzie tu mieszkała. Należy teraz do sfory.- rzekł i to je uspokoiło.
Bezklanowa wyszła powoli z samochodu patrząc na opite wampirzą krwią bestie, z którymi nie chciałaby musieć się mierzyć... Kiedykolwiek. Nawet martwa.
- Z włamywaczami nie masz problemu... co najwyżej nakarmią twoje pupilki, jak się już zjawią.
- Tak. Tolerują mnie. Teraz ciebie, a poza tym gosposię, która raz na tydzień przyjeżdża zrobić tu porządki.- wyjaśnił William gdy zbliżali się do budynku zbudowanego gdzieś tak w latach 60-70 tych, dalekiego od klasycznych rozwiązań, ale zdecydowanie nie nowoczesnego.
- Książę nazywa się Joshua Smith i pełni też rolę szeryfa w tej domenie, jak… i zastępcy szeryfa. Pracuje oczywiście tylko w nocy. - dodał jej gospodarz.
- A Bezklanowcy się tu znajdują? - zerknęła na wampira - Może mniej pożądane Klany, które przemilczałeś? - prawdę mówiąc Ann dużo o innych Klanach nie wiedziała poza Camarillą, może troszkę z Sabatu... Wiedziała, że są jakieś inne, ale nie znała większości.
- Czasami. - przyznał William i wzruszył ramionami. - Zwykle przejazdem. Mało kiedy szychom z wielkiego miasta zależy na tym, by ktoś twojej... pozycji… pozostał żywy. Tu zaś wrzuca się tych, których jeszcze opłaca się utrzymywać przy egzystencji, czyli zwykle klanowców.
- Żadnych problemów z Sabatem? - zapytała, ignorując temat swojego zerowego statusu i powodu, że jeden ekscentryczny Tremere chciał ją zachować.
- I tak i nie. Sabat zwykle woli większe cele, do nas trafiają jedynie odpryski. Niewielkie sfory które zgubiły drogę, niedobitki uciekające z bitew. Staramy się je szybko i dokładnie unicestwiać. - odparł William otwierając drzwi. - Zresztą jeśli uda się je skierować na północ, to wilkołaki same się nimi zajmą. A wierz mi, są w tym lepsze od nas.
Ann weszła z zaproszeniem do środka, patrząc tylko bezradnie jak z wciąż niewyschniętej kurtki skapuje na posadzkę woda. Przynajmniej była wycieraczka by buty obetrzeć.
- Wybacz…
- Nie przejmuj się. Przypłynąłem tu statkiem, przeciekającym wszędzie. Wilgoć nie jest mi obca. - odparł Blake odkładając parasol do kosza na te przedmioty i podchodząc do miecza, który leżał na podłodze… długiego i ciężkiego miecza. Oręż ów nie wyglądał na ozdobę był dość masywny i jakiś taki prostacki , jak nóż do krojenia w kuchni. Tyle że ten pewnie potrafił pokroić znacznie większe kawały mięsa. Toreador kucnął i uniósł miecz stawiając go w pionie w kącie.
- A skoro jesteśmy przy Sabacie to… masz z nim na pieńku? Lub z kimkolwiek w Nowym Jorku? Ktoś tu może wpaść z wizytą? No i… jak sobie radzisz w temacie obrony? Nie mam co prawda żadnej broni palnej, bo nie polubiłem jej. Ale da się załatwić potrzebny ci oręż, gdybyś rzeczywiście jakiegoś potrzebowała. - zapytał dla odmiany.
Ann obserwowała uważnie zachowanie Toreadora, teatralnie obchodzącego się z orężem.
- Nie... Sabat po prostu... No, znalazłam się kiedyś za blisko i nie chcę powtarzać. Nie była w nim, nie, nie. - zaprzeczyła - Tylko nie chcę się do tych przyjemniaczków przysuwać. Ktoś z miasta... - westchnęła - Zależy jak daleko zaniesie młodego Ventrue urażona duma. Dokonał samoponiżenia, nie moja wina... - mruknęła - A walka... Lepsza jestem w ukrywaniu się, ale ostra pomoc nie zawadzi. Strzelam nie tak świetnie, tyle o ile.
- Masz jakąś broń?- zapytał William zamykając drzwi za Ann.
- Już nie. - mruknęła, wspominając stratę niewielkiego ostrza, jakie pewien czas trzymała z łaski Tremere. Oczywiście nim wykopał ją tutaj, zabrał swoją zabawkę, która pomagała Ann w wielu... "zleceniach" dla Cyrila.
- Pogadamy z Joshuą i załatwimy ci jakiś rewolwer.-odparł z uśmiechem William ruszając przodem i wskazując dłonią co chwila gdy mówił. - Tu jest salon, z telewizorem i anteną satelitarną oraz telefonem stacjonarnym. Internetu… komputera nie mam nawet, a sieć komórkowa tu działa słabo. Tam jest kuchnia, tam jadalnia, tam mój gabinet. Pracuję kilka godzin w nocy i zamykam się wtedy. Więc resztę domu będziesz miała dla siebie. Na górze są sypialnie, co piątek należy narobić w nich bałaganu, co by Rosalita nie nabrała jakichś podejrzeń. Sypiamy bowiem w piwnicy. Do wyboru łóżko lub trumna… co kto lubi. Przygotowałem już pokoik dla ciebie. Musiałem się spieszyć, więc… wszystko tam tymczasowe i do zmiany.
- Dziękuję za wszystko, to naprawdę dużo. - Ann skłoniła się, kładąc złożone razem dłonie na piersi, jak to i Cyril ją nauczył - Wszystko już ogarnę.
- Drobiazg. - uśmiechnął się William. - Rzadko miewam gości, więc to przyjemność. Na razie rozgość się w salonie. Przyniosę coś do popicia. Grupa A może być?
Fakt, że Williama cieszył nawet gość w postaci Caitiffa był na tyle niecodzienny, że Toreador naprawdę ekscentryzmem próbował dogonić Cyrila.
- Oczywiście. - zgodziła się.

Wystrój salonu tylko podsycał to wrażenie ekscentryczności. Było oczywiście gustownie i na bogato. Boazerie na ścianach i podłodze, stare meble. Rzeźby i obrazy uznanych artystów. Telewizor może nie najnowszej generacji, ale plazmowy. Łatwo było jednak zobaczyć pewien powtarzający się motyw, który najbardziej rzucał się w figurce stojącej obok nowoczesnego telefonu ustylizowanego na tarczowy. Figurka młodzieńca z mieczem, była co prawda tylko jednym z wielu dzieł sztuki dekorujących ten salon, ale pozostałe trzymały się tego samego tematu. Młodzieńcy i mężczyźni, nadzy lub częściowo ubrani. Żadnych kobiet.
Gdy Ann to kontemplowała… zadzwonił telefon.

Zell 06-11-2021 14:23




Wystrój salonu tylko podsycał to wrażenie ekscentryczności. Było oczywiście gustownie i na bogato. Boazerie na ścianach i podłodze, stare meble. Rzeźby i obrazy uznanych artystów. Telewizor może nie najnowszej generacji, ale plazmowy. Łatwo było jednak zobaczyć pewien powtarzający się motyw, który najbardziej rzucał się w figurce stojącej obok nowoczesnego telefonu ustylizowanego na tarczowy. Figurka młodzieńca z mieczem, była co prawda tylko jednym z wielu dzieł sztuki dekorujących ten salon, ale pozostałe trzymały się tego samego tematu. Młodzieńcy i mężczyźni, nadzy lub częściowo ubrani. Żadnych kobiet.
Gdy Ann to kontemplowała… zadzwonił telefon.

Dziewczyna została wyrwana z zamyślenia przez dzwonek, który od dłuższego czasu kojarzył jej się tylko z nadchodzącymi dla niej kłopotami lub nieprzyjemnościami.
Nie, otrząśnij się dziewczyno! Nie jesteś warta tyle, aby ktoś cię tu próbował skrzywdzić!

Tylko jesteś tu sama, bez protekcji...

***


Ann spojrzała wyczekująco na Toreadora.
- Wybacz… muszę odebrać.- odparł nieco speszony tym niespodziewanym wtrąceniem Willam. Podszedł do staroświeckiego telefonu z tarczą i odebrał.
- Hallo? Garry? Co u ciebie? - zapytał, po czym zaczął pospiesznie uspokajać.- Opanuj się chłopie. Jakie zagrożenie, jaki problem? O czym ty mówisz?
Przez chwilę toreador milczał, a potem rzekł cicho.- Żadna wizja. Żadna przepowiednia. Nie dramatyzuj. Nic złego się nie stanie. Nic straszne… żaden upiór się nie czai. Przedobrzyłeś to wszystko.
Znów długa pauza milczenia nim padły słowa. - Zjawię się jutro, albo pojutrze wieczorem to pogadamy. Szeryfa zawiadomiłeś? I co?
Znów przerwa.
- Nie dziwi mnie to. Więc jak widzisz nie ma powodu do paniki. Daj sobie spokój i nie strasz dziewczyn.- odparł William i po chwili wybuchł śmiechem dodając. - Właśnie. Więc do jutra.
Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Ann. - To był Garry, poznasz go wkrótce. Jak to mówią młodzi… spoko gość.
- Co się stało? - zapytała Ann, której nie podobało się, gdy wpierw natrafiła na kłopoty po przyjeździe.
- Nic ważnego. Garry miał wizję i go ta wizja przeraziła.- wzruszył ramionami Toreador. - Nic nowego. Nic niezwykłego. On często ma wizje.
- Wizje? - zdziwiła się - To Malkavianin?
- Malk? Nie. Na szczęście nie. To Gangrel, guru małej hipisowskiej sekty. Wiesz… love, peace and drugs. Dużo prochów. Bardzo dużo. Wszyscy jego podwładni i ghule chodzą naćpani, a on z nich spija, więc… jest nawalony marihuaną dwadzieścia cztery godziny na dobę. I stąd te wizje.- wyjaśnił ze śmiechem William.- Gangrele się chyba wstydzą pokrewieństwa z nim, bo żaden nie zjawił się w okolicy od lat. A może to przez wilkołaki? Nie wiadomo. Garry z wilkołakami się dogadać potrafi. Pewnie przez wspólną miłość do ziółek.
- Och. Radośnie tu. - uśmiechnęła się niemrawo - A o czym była ta wizja? O butach, co nas zjedzą?
- O ognistym zwiastunie zagłady, który dziś przybył do miasta, o upiorze ukrywającym się w zamku. O władcy nieumarłych, który zostanie zjedzony przez szczury. Krwawa łuna i takie tam… jak dla mnie, kiepski zjazd po prochach. - William wyraźnie nie przejął się słowami Garry’ego.
- Kiedyś w ogóle spełnił się jego bełkot?
- No… wiesz… raz na rok czasem trafi się ślepej kurze ziarno. Niektóre z jego wizji dałoby się nagiąć do rzeczywistych wydarzeń. Niemniej sama rozumiesz, są one tak bardzo plastycznie mętne, że można do ich symboliki nagiąć to co się stało naprawdę.- wzruszył ramionami Toreador.
- Jako wróżka na telefon mógłby zarobić dobrze. Ta sama szansa na ziszczenie się przepowiedni. - zażartowała.
- Coś w tym rodzaju. Wróżki się przynajmniej znają na swojej robocie, a Garry plecie trzy po trzy. Zapewne za dwie noce nawet nie będzie pamiętał wizji z dzisiejszego dnia.- ocenił William i podrapał się po karku.- Ale ja tu gadam, a ty jesteś pewnie nieco głodna.

Ann zawsze była łasa, ale tylko na jeden z rodzajów krwi... a nawet jeden egzemplarz, jednak tym razem musiała o nim zapomnieć.
- Nie odmówię posiłku. - Caitiffka czuła się trochę zagubiona w tej zbyt serdecznej relacji z klanowym wampirem.
William skinął głową i opuścił Ann na chwilę zostawiając ją samą w swojej posiadłości.
Wampir powrócił wkrótce z dużymi kielichami wypełnionymi krwią i ironicznym uśmiechem.
- Na szczęście mamy honorowych krwiodawców. I dobrze, w końcu możemy pożywiać się w cywilizowany sposób.
Ann przyjęła kielich od wampira.
- Tylko tak się żywisz? Znaczy... Nie polujesz sam?
- Nie lubię polować.- przyznał wprost wampir. - I nie poluję jeśli nie muszę. Ale ty nie musisz się tym martwić. Są w Stillwater tereny łowieckie, jeśli wolisz sama dobierać sobie źródło krwi. Więcej na ten temat dowiesz od Lucrecii. Ona pilnuje tych kwestii.
- Kim jest Lukrecja?
- Miejscowa Ventrue… zarządza burdelem, hotelem, pubem i elizjum zlepionym w jedno miejsce. - wyjaśnił William siadając i popijając trunek. Uśmiechnął się do siebie. - Mmm… moja ulubiona grupa krwi. A więc… Lucrecia podaje się za Lucrecię Borgię. Była to arystokratka żyjąca w renesansowym Rzymie. Słynna skandalistka. Jeśli chcesz zyskać w jej oczach, to udawaj że wierzysz w jej historię i uszanuj jej… ekscentryzmy.
- Jakie... ekscentryzmy? - Ann wzięła większy łyk z kielicha.
- Manieryzmy typowe dla… osoby wywodzącej się z renesansowej Italii, wtrącenia na temat dawnej glorii i takie tam bzdurki. Jeśli oglądałaś jakieś filmy historyczne to… łatwo sobie wyobrazić jej zachowanie w gronie kainitów i ghuli. - odparł ze śmiechem William.
- A ona naprawdę może mieć choć połowę tych lat? - zapytała racząc się krwią.
- Ćwierć najwyżej.- wyjaśnił Toreador. - Przemieniono ją tak w okolicy drugiej wojny światowej. We Włoszech, więc przynajmniej narodowość się zgadza.
- Wierzyć w każdą historyjkę. Zapamiętam. Ktoś jeszcze taki mitomaniak?
- Wszyscy.- zaśmiał się wampir i dodał.- Każdy na swój sposób. Ale trzeba im wybaczyć. Nudzą się.
- Ty też? - dopiła krew.
- Też. Tyle że ja rymuję i wysyłam do wydawcy. - odparł ze śmiechem William.
- Aaaale ty nie jesteś jak Lukrecja, prawda? - Ann miała problem ze zrozumieniem, jakby tak znana osoba mogła ujść oku publiki w tych latach.
- No… nie bardzo. Ani sławny. Obawiam się że moja poezja nie zyskuje uznania w uszach śmiertelnych. Nieśmiertelnych też. - westchnął ciężko Toreador.

Spojrzała w stronę rzeźb młodzieńców.
- To twoje dzieła, tak? - zaryzykowała. Nigdy nie była dobra, jeżeli chodziło o wiedzę o dawnych artystach, ale....
- Nie. Szczerze powiedziawszy umiem tylko pisać poezję. Rzeźba i malarstwo mnie przerastają. Taniec zresztą też. - westchnął William i dodał rozważając głośno. - A skoro już omówiliśmy sprawy kainitów czas poruszyć sprawy żywych. Otóż… Stillwater to nie Big Apple. Nie możesz tu liczyć na bycie anonimową osobą w tłumie, więc… potrzebujesz legendy dla śmiertelnych. Na szczęście w swoich cyklach umierania i odradzania dorobiłem się całkiem sporej grupki “krewnych” więc… możesz podawać się zaaa… hmm… o już wiem. Za córkę siostry mojego ojca.
- Brzmi wystarczająco odlegle. - zgodziła się - W sumie... - nie mogła się powstrzymać - Jak długo znacie się z panem Sauveterrem?
- Kilka dziesięcioleci. Poznałem go w latach czterdziestych… i znać… to za duże słowo. Znam go nieco, co prawda i mam u niego dług do spłacenia, ale nie jesteśmy sojusznikami czy przyjaciółmi. Po prostu on czasem pomaga mi, a ja jemu.- wyjaśnił Toreador wzruszając ramionami. - Nasze terytoria nie pokrywają się, więc nie mamy wspólnych interesów. Ale też nie ma żadnych sporów między nami.

Ann spojrzała w stronę rzeźb.
- Zgromadziłeś miłą kolekcję męskiej muskulatury.
-Tak. Jestem sentymentalny z natury. - przyznał wampir z uśmiechem rozglądając się i dodając z nostalgią. - I miłośnikiem sztuki. Przynajmniej tej sprzed impresjonizmu. Impresjonizm zresztą był ostatnim trendem sztuki, który akceptowałem. Potem… jest tylko tanie poszukiwanie skandali.
Ann nie była specjalistką w sztuce, ale mogła w tym jednym przyznać rację, nawet wagarując na zajęciach w szkole dotyczących sztuki.
- To musisz mieć ciężko w Stillwater? Zero rozrywek, wystaw?
- Z pewnością jest to problem, ale zważywszy na to jak… gardzę nowoczesną sztuką ta niedogodność staje się coraz mniej niedogodna. A książki mogę sobie zamówić, także i tomiki poezji. - następnie wskazał na telewizor dodając.- No i mam jeszcze to. Zadziwiający wynalazek. Masz jednak rację pod jednym względem, Stillwater jest ciche. Nie ma tu wystaw, nie ma ważnych wydarzeń społecznych. Jesteśmy na poboczu dziejących się wydarzeń, więc wszelkie zawieruchy nas omijają. Tak jak i sfory Sabatu, co najwyżej obrywamy odpryskami tego co uderzy w Nowy York.
Upił nieco wina dodając z kwaśnym uśmiechem.- Osobiście uważam koterię Toreadorów z Nowego Jorku za snobów równych jeśli nie przewyższających Ventrue. A oni… ci którzy jeszcze mnie pamiętają, darzą mnie podobną estymą. Ja lubię to miasteczko.
Ann uważała za snobów większość klanowych wampirów, ale, lepiej tego nie mówić na głos.
- Więc osiedliłeś się tu z własnej woli?
- W tamtych czasach… sytuacja była nieco… inna… skomplikowana. Ale to prawda. Nie mam ochoty ni powodu by wracać do Nowego Jorku. - przyznał Toreador i uśmiechnął się pytając. - Liczysz na możliwość powrotu do wielkiego miasta?
- Jeszcze nie wiem... - powinna raczej powiedzieć, że nie wie co Cyril sobie wymyśli, ale poprzestała na tym.
- Jeszcze nie wiesz czy chcesz wracać?- zdziwił się wampir i zaczął głośno rozważać.- Kainici zesłani z polecenia księcia lub klanowych primogenów zazwyczaj już nie wracają do Nowego Jorku. To miejsce stoi jedynie oczko wyżej ponad oficjalną egzekucją. Niemniej Cyril, o ile wiem, primogenem nadal nie jest. A poza tym nie jesteś z jego klanu. Teoretycznie możesz wrócić kiedy chcesz. Musisz być dla niego cennym zasobem, skoro cię tu wysłał.
- Zawierzę w jego ocenę sytuacji i decyzję o wysłaniu mnie tu. - odparła wymijająco.
- Wracając do naszej sytuacji to masz rację. Stillwater jest nudne i zapóźnione w porównaniu z wielkim światem. Wifi jest dostępne tylko w centrum miasta. A komórki nie działają w okolicznych lasach. - wyjaśnił wampir ze śmiechem.

Po czym wstał i rzekł.
- No to pozwolisz, że obejrzymy mieszkanie. Wyjaśnię ci co i jak, a następnie udamy się na spoczynek. Wkrótce zacznie świtać.
Dziewczyna poczuła jak wykręca się jej w brzuchu. Zaraz zacznie świtać.
Przyjdzie znowu sen...

- Kuchnia jak widzisz jest dobrze wyposażona. W lodówce jedzenie co jakiś czas trzeba zmieniać, dla zachowania pozorów. Krew trzymam w skrytce umieszczonej w lodówce, zamkniętej na szyfr. Oficjalnie jestem koneserem drogiego wina, mam też piwniczkę na wino, ją zobaczysz na końcu. Kod do skrytki podam ci później…- mówił oprowadzając Ann po kolejnych pomieszczeniach.- Tu jest biblioteczka, a tu mój gabinet w którym pracuję. Do gabinetu klucze mam tylko ja i pokażę ci go jutro jeśli będzie cię interesował. Tu jest łazienka, drzwi z niej prowadzą na mały taras do wanny z jacuzzi. Nigdy z niego korzystałem, ale Lukrecja je lubi. Na piętrze mamy pokoje. Dwa gościnne, moją sypialnię i twoją sypialnię. Tam będziesz mogła rozłożyć swoje rzeczy. Nie korzystamy z nich, ale od czasu do czasu trzeba tam robić bałagan, by sprzątaczka miała co robić.

Cały ten dom miał poziom budżetu, jakiego i za życia Ann nie posiadała, a teraz... w sumie jak powinna się z nim obchodzić, aby nie narobić sobie kłopotów? William był dla niej miły, wyrozumiały... ale do jakiego stopnia będzie? To Toreador, ona jest Bezklanowa. Możliwie nie byłby taki, gdyby nie posiadała protekcji Cyrila, z którym wiąże go znajomość i przysługa. Lepiej nie nadużywać...
Przynajmniej lekko zaszaleć dla sprzątaczki może.

Ostatnim punktem tej “wycieczki” były schody prowadzące w dół do piwniczki z winem. Schodki były wąskie i małe, pomieszczenie ciemne, a drzwi pancerne i zamykane też na kod.
Te zabezpieczenia miały sens, zważywszy że piwniczka z winem, oprócz butelek trunku umieszczonych gęsto w ścianach, zawierała małe pomieszczenia. Nieduże cztery klitki w których to były łóżka, nieduże szafki na ubrania i trumny. Po jednym łóżku i trumnie na pomieszczenie.
- Ja sypiam w tamtej, a ty wybierz sobie dowolną inną. Jak widzisz może wedle tradycji lub na łóżku. - dodał z uśmiechem Toreador i zerknął na zegarek. - Czas już na nas, resztę pytań zadasz następnej nocy. Dobranoc.

***


Czy inni Spokrewnieni także co noc cierpieli na koszmary? Czy William widział w snach zniszczone rzeźby mężczyzn, zastąpione plakatami nagich kobiet z PlayBoya?

Ann narzuciła na głowę kołdrę z przyzwyczajenia z życia. Kiedy była dzieckiem też chowała się w ciemności perzyny, aby nie widziały jej potwory... ale teraz w sumie też jednym z nich była.
Potworem bojącym się potworów.
Niestety, podobne jej potwory nie uważały jej za pełnoprawnego z ich rodzaju. Ba! Niektóre nie uważały jej nawet za jednego z nich. Ot, kundel, abominacja, odrzut. Słyszała to już wiele razy i musiała nauczyć się ignorować te obrazy. Spuszczać łeb i nie odzywać się, uważać, gdzie staje, kiedy wejdzie komuś w pole widzenia. Początkowo było to trudniejsze do ogarnięcia, kiedy zaczynała uczyć się, iż jest tu więcej martwych, którzy bytują. Jej niezrozumiałe umiejętności ofiarowały szansę na skrycie się poza wzrokiem... wszystkich, a przynajmniej tak myślała.
Później było nie tyle co trudniej, co bardziej skomplikowanie.

Ciemność dawała iluzoryczną ulgę. Ann czuła się w niej bezpiecznie. Może nie powinna? Jednak to dzięki niej mogła unikać prawdziwych kłopotów, ot schować się w jej ramionach. Mogła też... zrobić więcej.
Zaczynała rozumieć dlaczego Cyril Sauveterr zdecydował się okłamać Księcia Nowego Yorku, czemu okazał łaskę błąkającemu się Caitiffowi, który swoimi czynami łamał prawo Camarilli. Tremere ze swoją Piramidą musieli być cwani, aby móc w niej się wybić, a Cyril podnóżkiem nie był. Do tego jest na tyle blisko Księcia Nowego Yorku, by ten jemu zlecał sprawdzenie krwi nowoprzybyłego Bezklanowca. Nigdy wcześniej nikt nie wykrył zbrodni Ann, więc i ta nie wiedziała, że to możliwe, jednak jej krew zdradziła dawne postępki...
Dowiedziała się także, że normalnie nie trzeba magii, aby dojść tego, ale z niezrozumiałego powodu to nie miało wpływu na nią, więc tak długo jej tajemnica była bezpieczna. Oczywiście nie od razu Ann wiedziała, że diabolizm to jest coś karalnego w Camarilli czy chociażby stoi na szczeblu morderstwa z kanibalizmem (szczegółów nie poznała), ale przy Cyrilu wiedziała już, że to okrutna zbrodnia karana śmiercią...
Martwy może umrzeć znowu... ostatecznie.

Ale Tremere miał lepszy plan niż wydać nowoprzybyłego na egzekucję, do czego miał pełne prawo i czego Ann się spodziewała. Tłumaczenie, że nie znała praw i nie rozumiała co się dzieje nic nie znaczyło. Dlaczego mianoby traktować ulgowo kundla? Bo miał smutną historię?
Gdyby Cyril nie miał innego pomysłu na zutylizowanie Caitiffa, Ann czekałaby niechybna Ostateczna Śmierć jeszcze tamtej nocy.
Nawet te lata temu, dziewczyna nie była naiwna. Wiedziała, że nie trafiła szczęśliwie na kogoś czyniącego przysługę charytatywnie. Mogła do końca nie rozumieć z czym wiąże się zapłata za wspaniałomyślność Sauveterra i jak wielką cenę godzi się zapłacić, ale czy miała inne wyjście? Obawa przed konsekwencjami tej umowy z diabłem zniknęła jednak bardzo szybko.

Kiedy tylko pierwszy raz Ann posmakowała krwi Cyrila.

Wszystko, czego dowiedziała się Ann, musiała sama zdobyć. Nie było Stwórcy, który by choć podstawy jej podał. Nie każdy też chciał nawet strzępami podstaw podzielić się za darmo ze skundlonym wampirem, porzuconym od razu po Przemianie. Dziewczyna dowiadywała się głównie przypadkowo, łącząc ochłapy zasłyszanych faktów. Nie mogła oczywiście ufać w każdy z nich, jak i być pewna ich prawdziwości. Mogła sama coś przekręcić, źle zrozumieć lub nawet nakarmiono ją fałszem.
Spokrewnieni posiadali własną skalę skurwysyństwa, większą niż mieli ją żywi.

Zamknęła oczy. Bała się snu, który nadejdzie. Bała się znowu tego przeżywać.
Bała się, że kiedyś sen pokaże jej za dużo.

I nie obudzi się z niego nigdy.



abishai 11-11-2021 18:57



Woda… ciemna, zimna i błotnista. Mroczna gęsta breja odbierająca oddech Ann. Dusiła się desperacko próbując wydostać się na powierzchnię. Mijała unoszące w toni wodnej zwłoki. Były dla niej cienistymi sylwetkami pozbawionymi szczegółów, ale… wiedziała kim są i to ją.
Teraz jednak starała o tym nie myśleć i pospiesznie parła ku powierzchni. Byle szybciej, byle zdążyć zanim…
Pamiętała jeszcze co oznaczało “zanim”, ale znów... starała się o tym nie myśleć. Jeszcze kilka ruchów rękami, jeszcze trochę wysiłku.Już widziała rozmyty kształt księżyca w nowiu wskazujący jej kierunek płynięcia. W końcu wynurzyła się, zaczerpnięcie powietrza było cudownym uczuciem.


Ale gdy oddechu zakosztowała pojawił się kolejny znajomy popęd, wykręcający kiszki głód. Rozejrzała się dookoła. Toń wodna była ograniczona granicą drzew. Jezioro otoczone lasem. Wciągnęła nozdrzami zapachy, poczuła zwierzynę. Popłynęła w jej kierunku, powoli i spokojnie. Teraz gdy nie musiała walczyć o oddech mogła sobie pozwolić na relaks i ekscytację z powodu zbliżania się do zwierzyny. Czas na polowanie.
Powoli zbliżała do brzegu, czuła zapach ofiary i coraz lepiej ją widziała. Jej cel nie był świadomy tego, że się do niego zbliżała, a jego zapach tylko pobudzał jej apetyt i drapieżne zapędy. Musiała się jednak hamować swój zapał by chlupot wody nie zdradził jej obecności i nie spłoszył jej ofiary. Była blisko… coraz bliżej… zobaczyła jak jej cel podchodzi do brzegu.
Teraz… wyskoczyła z wody, rzuciła się na kobietę. Mackami i pazurami masakrowała zaskoczoną ofiarę rozrywając jej ciało do kości. W końcu oderwała głowę i spojrzała w jej oblicze… swoje własne. Bo zabitą ofiarą była sama Ann właśnie.
Spoglądała na głowę… krwawy ochłap zamarły w grymasie bólu i przerażenia. Odrzuciła ją po chwilę i zabrała się za najbardziej smakowite kąski… serce, wątrobę, trzustkę. Szarpała ciało i wyrywała kości by dostać się do smakołyków.

Obudziła się nagle przerażona tym co widziała podczas snu. Nawet jeśli detale szybko ulatywały z jej głowy, to ogólnego wątku snu Ann zapomnieć nie mogła. Jak i uczucia oślizgłego płynu na skórze jakim była woda ze snu. Na szczęście to było tylko doznanie wyniesione z koszmaru. Nie była pokryta żadną lepką mazią.

- Wszystko w porządku?- zapytał William wchodząc i nie czekając na jej odpowiedź, sam kontynuował. - Pierwsze noce w nowym miejscu bywają ciężkie, ale nie martw się. Szybko przywykniesz. Dam ci chwilę na przygotowanie się, bo zaraz wyjeżdżamy. Mamy kilka miejsc do odwiedzenia i osób do poznania.


Pół godziny później jechali razem samochodem. William z początku milczał i przestrzeń pojazdu wypełniały dźwięki radia.
- … mam nadzieję, że wślizgnęliście już w coś wygodnego. Ja tak zrobiłam.- mruczał sugestywnie kobiecy głos w radiu. - Do północy zostało jeszcze kilka godzin, ale noc czarów już się zaczęła wraz z waszą ulubioną wróżką. Więc dzieci nocy, czas odkryć przeznaczenie ukryte w gwiazdach i kartach. Wasza Jaine Love już czeka na wasze telefony…-
Dziwny gust miał William, ale też i bardzo staromodny. Kto obecnie słuchał audycji radiowych niszowych lokalnych stacji ?
Jaine uwodziła głosem rozmówców wróżąc ich los z kart. Kolejny “prorok” jaki się pojawił na obrzeżach jej życia w ciągu ostatnich nocy.
-... widzę gorącą miłość kochanie w twoim życiu. Pełną emocji i zwrotów akcji... - mruczała Jaine kusząc, a mężczyzna odezwał się nagle. - Może… może byśmy się spotkali,co? Skoro widzisz miłość…-
Perlisty śmiech Jaine przerwał jego wypowiedź.- Wybacz skarbie, ale umowa ze stacją nie pozwala na takie umawianie się na antenie. Spróbuj mnie złapać poza radiem, może ci się poszczęści.
- Jaine… przecież twoje karty mówią, że jesteśmy sobie prze…- William nagle wyłączył radio i rzekł do cicho do Ann.
- Gadałem z Joshuą. Zdarzył się jakiś wypadek. Coś niepokojącego.- zaczął niepewnym głosem, po czym uśmiechnął się przepraszająco.- Więc niestety muszę nieco zmienić kolejność odwiedzin. Podrzucę cię do Larry’ego i tam zostaniesz, aż do mojego powrotu. Zajmie mi to jakieś dwie godziny, góra trzy.

Dojeżdżali do … stacji benzynowej, która wyglądała bardziej jak jakaś szopa na pustkowiu.


Idealna sceneria dla budżetowego slashera. I ona miała tu pracować?
William zatrzymał się przed stacją benzynową i zatrąbił przywołując uwagę dwóch dwumetrowych niemalże osiłków o potężnej muskulaturze i grubo ciosanych rysach twarzy. Któryś z nich mógł być brujah, bo na takich wyglądali.
- Luc, zawołaj szefa.- rzekł William wysiadając z samochodu. Bardziej zarośnięty na głowie osiłek skinął w milczeniu głową i wszedł do warsztatu, podczas gdy drugi nadal zajmował się układaniem skrzynek obok sklepu.
Larry okazał się niższy od swoich pomocników, którzy przypominali bardziej cielesne golemy niż ludzi. Szczupły mężczyzna był niewątpliwie wampirem, wytatuowany i o drapieżnym spojrzeniu mógł być jednym z najniebezpieczniejszych wampirów napotkanych przez Ann. Choć to zagrożenie mogło być tylko bezpośrednie. Nie było żadnej finezji w postawie tego mężczyzny, żadnej subtelności. Jego wygląd, mimika i ruchy sugerowały czystą drapieżność i nic więcej.
Ów Larry początkowo nie zwracał na nią uwagi skupiając swoje spojrzenie na Williamie.
-Hej. Co cię tu sprowadza? Chyba nie problemy z wozem. Zrobiłem przecież przegląd niecały miesiąc temu.- zaczął rozmowę, a opiekun wampirzycy od razu odpowiedział.
- Nie. Nic z tych rzeczy.- po czym wskazał na nią.- To jest Ann Paige, kainitka z Nowego Yorku. Zamieszka u nas w Stillwater.
- Acha…- teraz dopiero przyciągnęła uwagę Larry’ego. Przyjrzał się jej badawczo i z wyraźnym zaciekawieniem.- Joshua już wie? A reszta.
- Joshua wie… reszty nie miałem okazji zawiadomić.- wyjaśnił William. - A teraz jeszcze coś podejrzanego się zdarzyło i nie chcę ją tam ciągnąć ze sobą. - po czym dodał żartem.- Jeszcze sobie wyrobi złe zdanie o naszej miejscowości. Zaopiekuj się nią na razie, wrócę za godzinę lub dwie i wyjaśnię wszystko. Zresztą liczyłbym na to byś ją wziął do siebie na ekspedientkę w sklepie. Sprawdzi się lepiej niż twoje mruki.
- Coś w tym jest, niemniej nie zarabiam na sklepiku na tyle…- zaczął rozważać Larry, a William przerwał mu. - Pogadamy o tym jak wrócę. Na razie… zaopiekuj się nią do mojego powrotu.
Po czym wsiadł do samochodu i ruszył gwałtownie pozostawiając Ann z wampirem którego ledwo znała i ghulami których nie znała w ogóle.
- Więc… Ann, tak?- zwrócił się do niej Larry spoglądając z zainteresowaniem. - Za co trafiłaś do naszego pierdla? Bo nie miej złudzeń, jesteś za kratkami. William z Joshuą mogą udawać milutkich i sprzedawać ci Stillwater jako wakacyjną miejscówkę. Ale pod całym tym słodkim różowym lakierem kryje się brudna rdzawa prawda. Jesteśmy w więzieniu, a ta dwójka jest jego strażnikami. Więc... za co?

Zell 09-01-2022 20:51



Nie przyjęła z radością odjazdu Toreadora, a jeszcze mniej kolejnych pytań. Musiała improwizować.
- Ciężko powiedzieć za co dokładnie. - wzruszyła ramionami - Ale wejście w drogę komuś wyżej nie kończy się dobrze.
- Hmm… Interesujące. - zamyślił się wampir przyglądając się podejrzliwie Ann. - A jaki klan reprezentujesz?
Kolejne niewygodne pytanie.
- Czy to niebezpieczne pytanie? Któryś Klan jest niemile widziany w Stillwater? - zapytała ostrożnie.
- Malkavianie byliby niepopularni.- zaśmiał się wampir i spytał Ann. - Ale ty chyba dzieckiem Malkava nie jesteś?
- Tylko "chyba", co? - założyła ręce na piersi - A jaki byłby twój wybór?
- Nie wszyscy Malkavianie są bełkoczącymi czubkami. U niektórych szaleństwo jest dobrze zakamuflowane i wymaga bliższego poznania, by je u nich dostrzec.- wzruszył ramionami Larry i zaplatając je rzekł. - Brujah byłby najlepszym wyborem, może Ventrue? Też byłoby mi miło, pod warunkiem, że byś się nie żarła z Lucią.
Ann miała problem z kłamaniem co do Klanu. Już zrozumiała, że takich rzeczy się nie robi, bo to w końcu ugryzie tyłek...
Albo po prostu była tchórzem.
- Obawiasz się, że zachwieję ekosystemem klanowym miasta?
- Nie. Mam nadzieję że to zrobisz. Strasznie się nudno tu zrobiło ostatnio. Nawet pieski Sabatu nie wpadają tak często z wizytą.- odparł z bezczelnym uśmiechem wampir. - Więc?
Nie mogła dłużej się migać od odpowiedzi...
- Niczym klanowym nie zachwieje moje przybycie. - odparła nerwowo - Nie należę do żadnego Klanu.
Tak, była tchórzem.

- Kundel... tak? Interesujące, interesujące. Nie wiąże cię żadna lojalność klanowa.- zadumał się Larry pocierając podbródek i rozważając sytuację. W jego spojrzeniu było coś… przypominające opiekującego się nią Tremere. Larry patrzył na nią jakby była… pionkiem na jakiejś planszy. Pionkiem którego można użyć, lub można poświęcić. - Jesteś prawdziwie… wolna. Nie spodziewałem się, że wasz rodzaj trafi do Stillwater. Zwykle takich jak ty się po prostu ubija, jak nabroją. Ci w Nowym Jorku nie dbają o wasze egzystencje, na tyle by je zachować na później.
- Nie tylko ci w Nowym Yorku... - westchnęła cicho - Czyli nie ma innych Bezklanowych tu?
- Nie ma. - potwierdził Larry wsuwając ręce w kieszenie.- A i tych klanowych też niewiele. Prowincja to nie miejsce dla Kainitów, chyba że wędrownych sfór Sabatu.
Ann spojrzała lekko na ziemię.
- Mam nadzieję, że to nie jest problem... - uniosła wzrok - ...dla was, że tu się znalazłam?
- Żaden. Co najwyżej zrobi się ciekawie. - wyjaśnił Larry i machnął ręką.- To więzienie, to zadupie… tutaj nic ciekawego się nie dzieje. Poza okazjonalnymi wizytami kolejnych delegacji Tremere co jakiś czas.
- A co oni szukają w Stillwater? - zapytała zdziwiona - Skoro tu nic nie ma…
- Jest tu coś, co ich interesuje. William może ci kiedyś pokaże. Albo ja. Generalnie przybywają tu by umrzeć. Wchodzą w lasy i nie wychodzi żaden.- zaśmiał się szyderczo Larry.
- Czy w lasach nie ma Lupinów? To by było najłatwiejsze wytłumaczenie ich... zniknęcia.
- Są… ale bardziej na północ, po drugiej stronie jeziora. Zresztą wilkołaki nie znają manier przy posiłkach. Zostają po nich resztki. - zaśmiał się wampir i pochylił się dodając poufale.- O nie… owych Tremere pożera piramida, nie wilkołaki.
- To chyba normalne, że ich Piramida potrafi być ich zgubą, ta Klanowa hierarchia... - skomentowała nie rozumiejąc o czym Larry mówi.
- Z pewnością.- odparł wampir rozbawiony przebiegiem rozmowy.- Ale w tym przypadku chodzi o prawdziwą indiańską piramidę, albo inną budowlę… bo z bagien i tak wystaje tylko jej szczyt w okresach suszy. Więc trudno rozeznać jak naprawdę wygląda.
- Byłeś tam kiedyś? - zaciekawienie Ann urosło. Może tu jest co robić…
- W środku? Nigdy. Kilka wypraw Tremere tam weszło. Żadna nie wróciła. - wzruszył ramionami Larry. - Jestem wojownikiem mojego klanu, ale nawet ja wiem kiedy nie pchać się pod nóż.

- Ehm... A w sumie... - wahała się czy zadać pytanie - Czemu cię tu wkopano...?
- Cóż… byłem za dużym wojownikiem jak na Nowy Jork. Zabiłem kilku moich współtowarzyszy w szale i przywódcę naszego gangu rozerwałem na strzępy. Ale jemu się akurat należało. Dupek był z niego i arogant. Primogen skazał mnie na śmierć za to, ale Książę uznał, że mogę być jeszcze przydatny. Więc… czekam tu na wojnę, która zmusi miękkie wampirki z dużego miasta do wezwania mnie na pomoc. - stwierdził z rozbrajającą szczerością Larry.
- Uhm... Uroczo? - Ann uśmiechnęła się nerwowo - Ale ta piramida cię zniechęca do sprawdzenia mimo wszystko, tak? - co tam było, że wywoływało w takiej osobie niechęć do zbliżenia się?
- Niezupełnie. Piramida po prostu tam… jest. Wejście do niej wymaga trochę wysiłku i ubrudzenia się, ale potem… ten kto wszedł do piramidy to już nie wrócił. Żadna z wypraw czarowników która weszła do środka nie powróciła, by opowiedzieć o tym co jest w środku. Wszyscy weszli, żaden nie wrócił. - wzruszył ramionami brujah. - Może już nie żyją, może utknęli w stanie torporu, może błąkają się po korytarz bez nadziei na powrót. Nie wiadomo.
Spojrzał następnie na Ann mówiąc. - Więcej na ten temat może wiedzieć bibliotekarka, ale wątpię by podzieliła się tą wiedzą. A wiesz moooże… czego William chciał ode mnie w związku z tobą?
Znając Tremere, to za darmo nic nie powie, jednak może Cyril by się sprawą zainteresował?
- William powiedział, że potrzebuję pracy, dla pozorów i może bym u ciebie znalazła?
- Hmm… a co… znasz się na mechanice pojazdów albo broni?- zapytał Larry spoglądając zaciekawiony na dziewczynę.
- Chodzi o sklep... Ekspedientkę. - wyjaśniła szybka - Nie jestem tak ciekawa…
- Aaaaa to? - wampir spojrzał za siebie, po czym ruszył w kierunku budynku. Gestem dłoni nakazał jej ruszyć za sobą.- No… w sumie możesz. Ile nocy w tygodniu chcesz pracować? Cztery czy więcej?
- Sądzę, że cztery będą dobre. Zakładam, że ruchu metropolii tu nie ma. - powiedziała idąc za Brujah.
- W sumie nie…- przyznał brujah podchodząc do drzwi prowadzących do typowego sklepu przy drodze prowadzonego przy stacji paliw. Standardowe towary zalegały tu na półkach, za ladą nikogo nie było, za to podłoga i ściany były przybrudzone.- ... dlatego nikt tu nie czuwa. Jeden z moich ghuli wyłazi z warsztatu jak słychać nadjeżdżający pojazd.
Wskazał na jeden z dwóch dystrybutorów.
- Tamten jest nieczynny… zawiesiłem kartkę, ale zawsze znajdzie się idiota, który jej nie zauważy. Pamiętaj o tym. - wyjaśnił z uśmiechem. - A jeśli pojawią się jacyś makaroniarze lub latynosi w garniturach i o nerwowym spojrzeniu, to mów, że szef zaraz się zjawi i goń do warsztatu, by mnie poszukać.
- A co tacy by mieli tu robić? Za ochronę zbierać? - zdziwiła się - Haracz wymuszać?
- Haracz? - spytał zdumiony tym słowem wampir, po czym zaśmiał się głośno dodając złowieszczo. - Czy ja wyglądam na kogoś, kto dałby się szantażować zwierzynie? Każdy śmiertelnik, który by tego spróbował skończyłby w kilku grobach… w każdym po kawałku. Nie. Ci ludzie przyjeżdżają tu w interesach. Sprzedaję broń, nieoznakowaną i nielegalną. Taki mały interesik na boku.
- Och. - Ann skomentowała krótko - Skoro powiedziałeś, że Stillwater to więzienie... - podjęła nagle temat - To czy Książę i William też w nim są zamknięci z wyroku?
- Nie wiem jak nasz bogaty toreadorek, ale… Książę tej dziury rednecków ma ponoć bardzo nieciekawą przeszłość, która zamknęła mu drzwi przed elitami naszego towarzystwa. Nie jest zapraszany do NY. I nie jest mile widziany poza swoją domeną. - odparł ironicznie brujah.
- Zakładam, że musi być szczęśliwy z tego powodu... - mruknęła - A ktokolwiek stąd odszedł ze swoim istnieniem? Lub podróżuje poza Stillwater?
- Pewnie William zapomniał o tym wspomnieć, ale kilkoro kainitów zaginęło bez wieści, a i ci… co rzekomo wrócili do NY. Cóż… większość nie raczyła się już odezwać. A ja znam tylko dwa przypadki powrotu ze Stillwater. Jeden wręcz antyczny, bo ów osobnik zginął lata przed moją wpadką. A druga osoba… nazywa się Gerald Schwarz. Może o nim słyszałaś? - zakończył pytaniem brujah, a Ann skinęła odruchowo. Słyszała o nim, dozorca jednej z posiadłości Księcia i opiekun noclegowni dla Kainitów Camarilli. Ann miała okazję spędzić tam dzień i noc. Poznała wtedy Schwarza, wyraźnie znerwicowanego i paranoicznego Toreadora. Wyglądał bardziej jak strzęp człowieka niż dumny Kainita.
- Zaginięcia i piramida. A ponoć tu nudno macie. - rozłożyła ręce - Schwarza znam. W tym jego.... "Elizjum dla gorszych" bywałam i dniowałam czasem.



- Zmokły kundel się przypałętał.
Ann obdarzyła twardym, nieporuszonym wzrokiem wyśmiewającego ją młodego gangrela. Ten suczysyn jak i ona nie posiadał własnego kąta, ale w przeciwieństwie do Caitiffa, znajdował się w dolinach społecznych. Dziewczyna o takiej nobilitacji nawet nie miała co marzyć.
- Deszcz rozpuścił gazety i kartony to nie masz gdzie spać? - Ann wytarła kroplę wody spływającą jej po brodzie - W śmietnikach nie próbowałaś, księżniczko? - zduszone parsknięcie dało się słyszeć gdzieś z tyłu bezklanowca.
- Nie chcę uszczuplać ci wyboru.
Przez ułamek sekundy nastała cisza, która szybko przerodziła się w szyderczy rechot. Urażony wampir uniósł się z polówki, ale nim jednak zrobił choć krok w stronę Ann, ostudził go twardy i mocny głos.
- Spokój.
Ann spojrzała w stronę, z której doszedł, jak i nie umknął on uwadze innych zgromadzonych.
- Znacie zasady.
Gangrel wykrzywił usta i rzucił Caitiffce nieprzyjazne spojrzenie, ale nie wykonał innego agresywnego ruchu, jedynie wycofując się w tył, w kierunku polowego luksusu tej noclegowni.

Ann zobaczyła w oczach przybyłego tańczące nutki satysfakcji. Uważał, że jako cholerny ghul ma większe prawa niż Spokrewnieni nocujący przy bezdomnych... miał w tym część racji, jako że jego panu pewnie bardziej na nim by zależało niż na śmietnikowcach, dla których prowadził to śmiechu warte Elysium z łaski mości panującego, choć Ann zastanawiała się czy ta łaska nie była zmyślnie wymierzonym policzkiem w Toreadora mającego czuwać nad noclegownią.
Ghul, jeden z "ochroniarzy" w przybytku, chciał chyba coś jeszcze rzucić, ale zmitygował się i po prostu odsunął na bok, dając wgląd w miejsce swojemu panu, stojącemu w bezpieczniejszej odległości od brudu i smrodu tego miejsca oraz jego niechcianych podopiecznych. Wyglądał na nieszczęśliwego, że musi przebywać w tym miejscu, jednak zachowywał ten profesjonalny ton i niewzruszony chłód urzędniczy.
- Każdy poda mojemu słudze swe références do spisu. - ogarnął wzrokiem zgromadzonych (zapewne patrząc czy znalazł się tu ktoś niechciany) i ukontentowany widokiem uległej gromadki pozostał na miejscu obserwując pracę śmiertelnika.
Bezklanowa zaczęła strzepywać z głowy spływającą deszczówkę, gdy Gerald Schwarz odezwał się do niej jakby od niechcenia.
- Nie strzepuj błota na podłogę, proszę.
Jego uwaga wywołała śmiechy w pomieszczeniu, na które Ann jedynie zacisnęła zęby. Coś jej mówiło, że opiekun "Elysium" powiedział to z premedytacją, ale jego kamienny wyraz zwykle znerwicowanego osobnika nie dawał wglądu w intencje mu przyświecające... o ile były jakiekolwiek.





- Nie chwalił się pobytem w Stillwater, choć zaczynam rozumieć czemu. Znerwicowany paranoik. Zawsze taki był?
- Kłębek nerwów i depresji. - przyznał Larry.- Taki był gdy przybyłem do miasteczka. Sądził że tu zostanie do czasu aż… Książę wyśle Piękną i Bestię z wyrokiem na niego. Bał się każdego cienia. Niemniej gdy go poznałem, żył już w mieście jakieś dwadzieścia lat. Może wcześniej był inny?
- To musiał dobrze nabroić... - co toreadorek mógł zrobić, aby książę chciał go sprzątnąć? Wystawić paszkwila w recenzji w gazecie? - Ty w sumie się nie boisz, że wyślą ich po ciebie?
- Chętnie bym sprawdził czy są tak dobrzy jak o nich mówią. Ale wątpię by miał okazję. Nie zostałem tu wysłany z powodu brużdżenia Księciu tylko primo…- przerwał wypowiedź, bo słychać było nadjeżdżające samochody. Jednym był czerwony wóz Williama, a drugi…

[media]https://i.pinimg.com/564x/2b/c7/ed/2bc7eddff2eab056014a4046a28f9779.jpg[/media]
… policyjny wóz szeryfa.
- O księciu mowa. Właśnie poznasz naszego.- uśmiechnął się ironicznie Larry.
Ann miała nietęgą minę, gdy Larry zaanonsował kto przybył tym karym rumakiem. Zawsze czuła się zastraszona w obecności książąt czy innych kainitów z wyższej półki społecznej.
Ten tutaj nie sprawiał specjalnego wrażenia gdy wychodził z wozu. Wydawał się całkiem przeciętnym gliną.

Z nieco niemodnie przystrzyżoną bródką. Był też dość niski jak na brujah, ale Larry i tak mimowolnie skulił się nieco na jego widok. Książę ruszył w kierunku ich obojga, podczas gdy William tankował swojego żelaznego rumaka.
Szeryf wszedł do środka, otaksował Ann wzrokiem, podszedł do niej i wyciągnął rękę ku niej.
- Ty musisz być Ann, ja jestem Joshua Smith. Witamy w Stillwater.



Kamienna posadzka magazynu śmierdzącego olejem, środkami do polerowania oraz lakierowania karoserii, okazała się szczególnie bolesna dla obitego już ciała dziewczyny. Czuła się potraktowana ponownie jak worek kartofli, gdy wrzucono ją przed władcę Montpellier, siedzącym na skórzanym fotelu w otwartych tylnych drzwiach czarnego BMW.
- Zacznijmy jeszcze raz. - flegmatycznie odezwał się rosły Szeryf opierając się plecami o bok limuzyny - Gdzie jest twoja Sfora?
Ann była przerażona, gotowa powiedzieć wszystko co chcieli usłyszeć. Nie miała zamiaru nic zatajać! Był tylko jeden problem.

Nie miała pojęcia o niczym, o co pytali.

- Nie rozumiem, nie wiem co to Sfora, czym jest ten Sa...
Jej desperackie zarzekanie się zostało ucięte w połowie, gdy Ann została bezpardonowo szarpnięta do góry za włosy i ustawiona na nogach.
- Nadal nie rozumiesz. - Szeryf ruszył w stronę przytrzymywanej nieruchomo dziewczyny - Co za szkoda.
Nie zdążyła zebrać się na odpowiedź, gdy Szeryf złapał ją za poły bluzy pod gardłem. Kiedy Ann została puszczona przez osobę z tyłu, zaraz została przyciągnięta przez tego rosłego mężczyznę.
- Dostałaś szansę. Nie mamy czasu na zabawę. - mężczyzna siedzący w samochodzie, nazwany Księciem, w milczeniu obserwował całą scenę bez mrugnięcia okiem czy drgnięcia mięśnia - Odpowiesz nam grzecznie lub zapewnimy ci darmową kąpiel. - skierował jej głowę ku butelkom z łatwopalnymi środkami chemicznymi - Wiesz co będzie później. - przysunął twarz do jej ucha - Wybieraj.

Ann nie musiała wiedzieć czym się stała, aby roztoczona przed nią możliwość spowodowała prawie paniczny strach. Drżała jak osika, a wzrok wyrażał nieboskie przerażenie, a myśli szaleńczo krążyły w nieopanowanym zaplataniu. Jak miała ich przekonać?
- J-ja n-n-ni…
Szeryf westchnął z irytacją i wyciągnął rękę ku szafie z butelkami, drugą dłonią wciąż trzymając zastygła w strachu Ann.
- Było do uniknięcia…

W nagłości przerażenia wyrwała się z uścisku mniej skoncentrowanego na niej Szeryfa, rozrywając bluzę przy szyi. Nie skierowała się do wyjścia. Wiedziała, że jest pilnowane i nie ma szans. Oczywiście nie miała pewności czy będzie miała jakiekolwiek, ale mimo tego rzuciła się ku ubranemu w garnitur biznesmenowi nazywanemu Księciem, aby paść płasko przed nim na ziemię, dociskana do gruntu przez Szeryfa.

Wciąż milczący Książę obserwował jak Szeryf z ledwością przełyka poniżenie, walcząc z wściekłością Bestii krwi Brujah.
- Panie... Panie... - wyłkała młoda wampirzyca porzucając resztki godności - Nie wiem czym jest ten Sabat, przysięgam...
Książę dłuższą chwilę patrzył w przerażone oczy Ann, noszącej na sobie rany z przesłuchania. Nagle krzywy uśmiech zawitał na jego twarzy.
- Kundel.
Ann zastygła.
- Kłopoczesz mnie zwykłym kundlem.
Słowa Księcia były lodowate i niosły za sobą gorejącą irytację,a jednak nie były skierowane do wampirzycy.
A do Szeryfa.
- Twój rodzaj nie znajdzie miejsca w mojej Domenie. Jeżeli zdołasz tej nocy stąd umknąć... przetrwasz. - odezwał się powoli do bezklanowej, po czym spojrzał na Szeryfa - Wypuść ją i daj pół godziny przewagi. Po tym, otwarty sezon.
Pochylił się ku Ann.
- Uciekaj, kundlu. - mruknął jej do ucha - To moja największa litość, jaką możesz otrzymać.


Ann już przed wejściem Księcia trochę skuliła się w sobie, bynajmniej nie prezentując swoją postawą pewnego siebie wampira, a raczej takiego, który tylko bezgłośnie prosi, aby go nie bić. Nauczyła się już, iż wygląd Spokrewnionego w większości wypadków to tylko maska, pod którą może czaić się dla kundla niebezpieczeństwo.
Z chwilowym wahaniem przyjęła dłoń Joshui, jako że nie wiedziała czy powinna to robić. Byłby to pierwszy raz, gdy Książę naprawdę chce jej dotknąć. Niemniej skłoniła głowę, trochę jakby bojąc się ciosu i nie wiedząc czego ten od niej będzie chciał.
Mężczyzna uścisnął dłoń dziewczyny i potrząsnął nią po męsku.
- No… liczę na to że nie narozrabiasz, bo to jest spokojna domena i wolę żeby taka pozostała. - odparł puszczając jej dłoń, a Larry spytał. - Skoro taka spokojna ta domena to… czemu dzwoniłeś po Williama?
- Martwy Indianiec w lesie.- wyjaśnił krótko sprawiając, że Larry kwaśno się uśmiechnął.- Kiepsko. Wilkołaki mają… powód by się wściec?
- Chyba nie. Był wycieńczony i pocięty. Dopadł go niedźwiedź. Więc raczej nie Garry, bo on zmieniać formy nie umie. Naturalna przyczyna zgonu.- wzruszył ramionami książę. - Garry pośle im informacje i pewnie rodzina odbierze ciało za dzień lub dwa. Spisze się to jako nieszczęśliwy wypadek. Zresztą nie powinien półnagi łazić po naszych lasach.
Cała ta sytuacja była dziwna, niepokojąco... łagodna. Nie to jej pokazywano przez "nieżycie".
- Był młody, że go niedźwiedź ot tak rozłożył...? - zapytała, mając wyobrażenie o lupinach, jako o maszynach do mordowania... wszystkiego.
- Był wycieńczony. Bo dokonał samookaleczeń i pognał na głodnego w lasy. Szczegółów nie znam, to działka Garry’ego bardziej… ale plemię Indian nadal praktykuje stare tradycje. A jedną z nich jest posyłanie młodych po wizje, głównie związanych z nadaniem drugiego imienia… tego dorosłego. Łażą po lesie, głodują czekając aż w majakach objawi im się manitou i rzuci im jakąś wskazówkę na ten temat. - wyjaśnił Joshua, a Larry wzruszył ramionami.- A czasami nie wracają, bo lasy tu nadal pełne drapieżników. I problem polega na tym, że szczeniak umarł po naszej stronie. Ale cóż… to nie nasza wina.
Ann przyjęła informację z nadzieją, iż naprawdę wampiry nie mają z tym nic wspólnego.
- Czy... są jakieś dodatkowe prawa w twojej Domenie, Książę? - zapytała Joshui.
- William zapewne ci wszystkie powiedział, choć… hmmm… wspomniał o rejestracji?- zapytał po namyśle Książę.
- Nie... - odparła zaskoczona. Rejestracji w Domenie jeszcze nie widziała.
- To nic wielkiego. Imię, nazwisko, miejsce pobytu, numer telefonu… takie tam duperelki. Żeby łatwo było się skontaktować w razie kłopotów. William powinien o tym wspomnieć, z drugiej strony twoje pojawienie się jest niespodzianką dla nas wszystkich. Twój rodzaj nie wpada tu oficjalnie. - przyznał Joshua.
Czyli William powiedział prawdę Księciu? Dobrze, że nie próbowała kłamać Larry'emu...

- To wpada nieoficjalnie? - określenie braku klanu "rodzajem", jakoś dziwnie zawsze brzmiało.
- Camarilla trzyma się głównie wschodniego i zachodniego wybrzeża. Tam klany i wszelkie organizacje zaciskają łapy na świecie mroku. Pośrodku jednak masz olbrzymie obszary, nad którymi nikt nie ma całkowitej kontroli. Ani anarchowie, ani Camarilla, ani nawet Sabat. Caitiffowie, cienkokrwiści i samotne wilki jeżdżą sobie swobodnie po Wielkich Równinach nękani jedynie przez łowców i FBI. Starają się nie naciskać na odcisk miejscowym Kainitom. Tu do Stillwater też wpadają przejazdem. Zostają kilka dni i ruszają w dalszą drogę… jeśli przestrzegają prawa podczas pobytu. - wyjaśnił Joshua.
- Zdarzało się łamanie Maskarady tutaj? - Ann zastanawiała się czy to trudne w takiej dziurze, czy bardzo łatwe... Kto w sumie zainteresowałby się jakimś pozbawionym krwi ciałem, na środku nigdzie?
- Zdarzały i były karane z najwyższą surowością. W Nowym Yorku ginie co dobę kilka, kilkanaście osób. Tu… jeden trup może przyciągnąć uwagę. Owszem kontrolujemy miasteczko poprzez ghuli, ale nie jest to ścisła kontrola.- wyjaśnił Książę.
Dobrze, że nie tu znajdowała się swoje pierwsze dni. Oczywiście, nie umiałaby teraz wskazać, ale miała z tyłu głowy przekonanie, iż możliwie wtedy przyprawiła kogoś tam o ból głowy, gdy musiał tuszować złamaną Maskaradę.
- To inni wysłani do Stillwater nie są nieoczekiwanymi przypadkami, gdy posiadają Klan?
- Nie. Zwykle Książę albo ktoś z jego świty wysyła nam informację, że nowy członek dołączy do naszej społeczności. I zwykle czynią to trzy lub cztery dni przed jego przyjazdem.- wyjaśnił Joshua, a Larry wtrącił z przekąsem. - I zwykle przybywa z obstawą opiekunów. Ja miałem czterech Gangreli i dwójkę Brujah.
- Możesz czuć się doceniony, że tyle postanowili wysłać dla ciebie jednego. - pocieszyła Larry'ego.
- Wiedzą że jestem groźnym… - odparł Larry, a Joshua wtrącił ze śmiechem. - … rozrabiaką. Tak, Larry musiał się nauczyć pokory.

Te słowa wywołały nerwowy tik u mechanika. Tymczasem William skończył tankować i dołączył do pozostałych wampirów.
- O czym rozmawiamy?- zapytał.
- O tym, że zapomniałeś wspomnieć o karcie bibliotecznej.- wyjaśnił Joshua.
- Aaaa tak… wolałem by najpierw oswoiła się z sytuacją, nim rzucę ją na pożarcie Nadii. - wzruszył ramionami toreador.
- Aż tak źle będzie? - zapytała.
- Tremerka ma swoje… dziwactwa. I ma gorący temperamencik.- wyjaśnił William.
Ann nie odpowiedziała, bo mogłaby dodać, że nie tylko Tremerka, ale każdy klanowiec ma temperamencik... Szczególnie do Bezklanowców.
- Joshua, możesz ją zawieźć do miasta? Ja muszę pogadać z Larrym na kilka tematów. - zapytał William, a Książę podrapał się po karku zamyślony, a następnie rzekł.
- Jasne, mogę ją podrzucić do biblioteki, ale potem muszę ruszać w trasę. Mam obowiązki. - po czym zwrócił się do Ann. - Poradzisz sobie sama w mieście?
- Nie takie niewygody znam, jakie może mi miasto zaoferować. - odparła.
- Dobrze… no to ruszajmy.- zaproponował Joshua pierwszy podążając do swojego radiowozu.



To co widziała za szybami radiowozu było sennym małym miasteczkiem pośród lasów. Wyglądało jakby składało się z samych przedmieść. Budynki mieszkalne nie osiągały trzeciego piętra i wyżej do czasu dotarcia do centrum miasta, skupionego wokół jednej ulicy. Ann widziała takie miasteczka w telewizji. Małe i ciche… te takie też było. Cóż, przynajmniej większość miasta była cicha. Joshua skierował się ku budynkowi znajdującego się nieco na prawo od miejskiego ratusza. Duży budynek miał nad frontowymi drzwiami wyryty napis “Biblioteka miejska”, ale Ann nie przyglądała mu się długo, bo Joshua pojechał na tyły biblioteki i zatrzymał wóz. Po czym wysiadł i podszedł do drzwi. Nacisnął przycisk, rozległ się brzęczący dźwięk, a potem była cisza…
Miasteczka pokroju Stillwater były ciche i spokojnie... ale do czasu pierwszego szokującego mordu... i to niekoniecznie na świni sąsiada.

Ann stanęła obok Joshui, gdy ten nacisnął przycisk. Przedłużający się brak odzewu był o tyle ciekawy, że Bezklanowa zaczęła zastanawiać się, kto daje czekać Księciu…
- Zamknięte na noc. Proszę przyjść rano. I od frontu.- kobiecy głos nawykły do narzekania. Ton władczy i poirytowany, więc “proszę” zabrzmiało fałszywo i szyderczo.
- To ja, Joshua. Sprawa jest pilna i delikatna.- szeryf nie przejął się jej słowami, ni tonem. A drzwi… otworzyły się.
Przynajmniej już na wstępie, Ann poznała smak tego, co ją czeka w relacjach z zesłaną Tremere...
Na pewno będzie to ciekawe…
Schody za drzwiami prowadziły w dół wąskim korytarzem. Drzwi zamknęły się za nimi. Joshua szedł pewnie udając się w dół jakby tę drogę pokonywał nie raz (co zresztą zapewne było prawdą). Zeszli do magazynów biblioteki, tu panował kurz i szafki pełne zapomnianych tomów, dokumentów zalegających jeden obok drugiego i… liczb. Z jakiegoś powodu na ścianach tu i tam wypisane były linie cyfr tworzące dziwną ozdobę tego miejsca.
Im dalej szli tym częściej takie “graffiti zdobiło ściany. A gdy doszli do leża wampirzycy, to liczby były nie tylko na ścianach i suficie, ale też wypisane szminką na ośmiu szklanych taflach pionowo otaczających stanowisko komputerowe składające się chyba z trzech takich jednostek, sądząc po ilości monitorów otaczających bladą Kainitkę w okularach. Ta zresztą zerwała się z miejsca i rzuciła ku Księciu z pretensjami i kłami.
- Co to za przeszkadzanie mi? Właśnie pracuję nad ważnym algorytmem, a ty mi tu zawracasz gita…- nagle zauważyła Ann i zabijając ją spojrzeniem warknęła. - A co to za dziewucha? Nie mów mi, że kolejną przemieniłeś? I to bez konsultacji z nami!
… oraz mocnym rosyjskim akcentem.

Kolejną? Książę taką ilość tu Potomków zrobił? I odkąd to władca Domeny ma pytać o zgodę innych Spokrewnionych?
Dała Joshui radość wyjaśnienia tego nieporozumienia…
- To nie jest mój kolejny potomek. To gość z Nowego Yorku… - wyjaśnił Joshua, a Tremerka bezczelnie wcięła mu się w słowo.
- Niemożliwe. Nie dostałam żadnego powiadomienia od ludzi Księcia. - stwierdziła dobitnie i znów skupiła się na Ann fukając. - A ty co? Wyprostuj się dziewczyno. Co to za garbienie i chowanie się za plecami Smitha. Miej trochę dumy!
Ann nie raczyła jej odpowiedzieć. Wiedziała, że to dopiero początek tej przepychanki, nie chciała już marnować sił
- Bo ona nie od Księcia. To znajoma znajomego Williama. Musiała nagle opuścić miasto.- wyjaśnił Smith.
- Czemu? - spytała Tremerka, a szeryf rzekł wprost. - Nie wiem. William też nie wie.
- I żaden z was nie wziął pod uwagę, że warto by się tego dowiedzieć?- sarknęła wampirzyca i spojrzała na Ann badawczo, jak nauczyciel na żabę do krojenia. - Więc… co tu robisz i czemu przyjechałaś? Odpowiadaj szybko i na temat. Nie mam całej nocy na toreadorskie dramy.
Czy ona tu miała jakiś większy status? Tak się zachowywała....
- Toreadorskich dram nie będzie. - "są tylko tremerskie" mówił jej wzrok - Wysłano mnie tu i tyle. To jestem.
- Kto cię wysłał ? - wtrąciła wampirzyca, a Książę odpowiedział zanim Ann zdążyła.

- Znajomy Williama, to ci powinno wystarczyć.- ukrócił ten temat, wywołując złowieszcze zgrzytnięcie zębów Tremerki.
- Niech wam będzie. - warknęła wampirzyca. - Ale jeśli przez nią będą kłopoty zagrażające mojej misji, to odstrzelę jej głowę i zrobię sobie z jej czerepu popielniczkę, tak jak wujek Wadim robił z buntownikami!
- Po prostu wyrób jej kartę. William za nią ręczy.- westchnął Joshua.
- W nosie mam jego poręczenie.- odburknęła wampirzyca i wskazała “toreadorce” krzesło.
- Siadaj tam i nie pyskuj.
Ann przeszła do krzesła i usiadła na nim, zapisując jej osobę w swoim mentalnym spisie klanowych upierdliwców.
- Bawcie się dobrze.- odparł Joshua i ruszył do wyjścia którym tu przyszli. A Tremerka udała się do biurka, by wyjąć z niego teczkę. Podeszła z nią oraz długopisem do Ann. Podała jej formularz wyjęty z teczki i rzekła wprost.
- Wypełnij.
Imię, Nazwisko, Klan, miejsce pobytu, numer telefonu… to jeszcze miało sens. Data urodzenia, data przemiany, data pierwszego zauroczenia… dużo dat związanych z jej życiem i nieżyciem.
- … ile się da wypełnij.- dodała widząc wątpliwości w spojrzeniu Ann. Po czym ruszyła do biurka by zająć miejsce za komputerami.
- A potem przynieś już wypełniony.
Bez słowa przejrzała papiery. Wiedziała już, że nie będzie dobrze postrzegana przez Tremere, więc nie miała zamiaru się powstrzymywać...
Pierwsze pytania były w porządku. Ann Paige... Klan: Brak. Telefon i miejsce pobytu? Bez problemu podała numer i określiła, że znajduje się u Williama. Po tym zaczęło się zabawnie. Choć datę urodzenia normalnie podała (miała 21 lat w momencie śmierci), to Przemiana...
Wiedziała, że to był listopad, jednak dokładna data jej uciekała. Dała widełki między 8 listopada, a połową miesiąca. Zauroczenie wpisała od czapy, ale jeżeli chodziło o pierwszy stosunek to była brutalnie szczera. Wątpiła by kobieta była zadowolona z wiedzy o jej wybryku w klubie, gdy miała była niepełnoletnia - rodzice też nie byli.
Po wypisaniu wszystkiego, wzięła dokumenty i przeniosła je do biurka Tremere, kładąc przed kobietą.

Ta sięgnęła po papiery, przesunęła pobieżnie wzrokiem po nich komentując.
- Kundel… kto by się przejmował tak kundlem, by wysyłać go tu?
Nie czekając na odpowiedź Ann, zaczęła pospiesznie wklepywać informacje Ann do pliku formularza zrobionego w komputerze, jednocześnie zaś na drugim monitorze pojawiały się rzędy liczb, jakby informacje o Ann były tłumaczone na jakiś obcy język.
- Myślałam, że wy wolicie mistyczne znaczki, a nie arabskie cyfry. - odezwała się w końcu do kobiety.
- Matematyka to język Stwórcy i tylko skostniali umysłowo tradycjonaliści wierzą, że mogą go odcyfrować na abakusie. Rozwiązanie tej odwiecznej zagadki wymaga umysłu cyfrowego. Wymaga komputerów. - wyjaśniła spokojnym głosem wampirzyca nie odrywając się od swojej roboty. - Mistyczne znaczki są dla głupców, którzy szukają potęgi u słabszych bytów.
Może nie bycie z nią na wojennej ścieżce to dobry pomysł?
- Słyszałam, że nie jesteś tu jak inni. - zaczęła - Tylko dostałaś misję?
- Tak. - przyznała z dumą Tremerka. - Specjalne zadanie od mojego klanu w Nowym Yorku. Nie mogę powiedzieć jakie. Powiedzmy, że Tremere ma kilka powodów by interesować się tym miejscem. I kilka powodów by… zawsze mieć plany awaryjne na wypadek gdyby w Nowym Yorku znowu coś poszło nie tak. To miasto lubi przyciągać do siebie nienaturalne kłopoty. Już dwie siedziby klanu zostały zrównane z ziemią w przeszłości.
- Czyli wcale nie jest tak nudno, jak inni reklamują. - powiedziała z podziwem - W Nowym Yorku coś nie tak poszło teraz.
- Więc wkrótce dostanę informacje na ten temat, a co do miasta. - tremerka spojrzała na Ann.- To jest tu spokojnie, ale nie nudnie. Są ciekawe miejsca w okolicy. Niebezpieczne przy tym. Ale dopóki trzymasz się od nich z dala to rzeczywiście nie będziesz miała nic do roboty. Poza byciem przeciąganą między Lucrecią a Księciem. Bo oboje będą chcieli cię przeciągnąć na swoją stronę. Tak jak mnie.
- Lukrecja to Ventrue, tak? - zapytała próbując sobie przypomnieć - Chyba nie jest takiemu w smak bycie rządzonym?
- Nie jest. A Książę popełnił błąd tworząc Potomka i teraz mu Lukrecja zawraca głowę domagając się możliwości stworzenia własnego potomka dla równowagi. Bo teraz jest trzech brujah… nawet jeśli Larry trzyma stronę Lukrecji. - tremerka wyjaśniła z ironicznym tonem zawiłości miejscowej “polityki”.
- A ty z kim przystajesz? Jeżeli z kimkolwiek.
- Z jedną albo drugą stroną. Zależy jak mi akurat jest wygodniej. Najlepiej zaś, gdy obie trzymają się z dala ode mnie.- wcisnęła triumfalnie jakiś przycisk i drukarka 3D ukryta pod biurkiem zaczęła coś tworzyć przy okazji wypełniając powietrze zapachem topionego plastiku.
- Zaraz otrzymasz złota kartę biblioteczną. Trzymaj ją zawsze przy sobie, a przekonasz się jak zaskakująco wiele drzwi w Stillwater i okolicy można nią otworzyć.
- Dziękuję. - skłoniła się lekko. Głaskanie ego Tremere zawsze było skuteczne.
Po chwili maszyna zakończyła pracę i pozłacany tani plastik znalazł się w dłoni bibliotekarki. “Złota” karta biblioteczna z napisem Ann Paige.
- To wszystko z mojej strony.- dodała z uśmiechem wampirzyca podając caitiffce gotową kartę. - Jesteś wolna.



Za każdym razem, gdy zostawała sam na sam z Potomkiem Cyrila, czuła na sobie skoncentrowane jego rozbawienie jej położeniem i brakiem wiedzy w tak wielu sprawach. Wyraźnie lubił uczucie posiadania wiedzy, wypłynięcia której ktoś nie chciał. Musiała sprawiać mu jakąś perwersyjną przyjemność taka sytuacja, a jednocześnie możliwie brak całkowitej kontroli mógł go irytować. Nie wiedział wszystkiego, co jego Ojciec zdobył, a i nie miał tyle władzy nad Ann, co posiadał Cyril - jego słowu mogła się przeciwstawić, jak i w pewnym sensie lepiej przeniosłaby informacje do Sauveterra. Była zawsze prawdomównym źródłem, sługą idealnie nastrojonym.
I była z tego szczęśliwa.

Przehandlowała wolność za łaskę istnienia.



Wolna… dziwnie to zabrzmiało w tej sytuacji. Skoro Larry twierdził, że to jest więzienie to jak mogła być wolna? Z drugiej strony stanęła przed sytuacją całkiem nową. Żadnych poleceń od Cyrila, żadnych wskazówek od Williama, żadnych rozkazów od Księcia Stillwater. Kolejne decyzje należeć będą do niej… i tylko jej.
Nie wiedziała czy być szczęśliwą... A może powinna? Mogła tyle znowu robić, tylko dla siebie.



Burdel Lukrecji był łatwy do wypatrzenia. Jej hotel: “Pąsowa Róża” miał na parterze bar, obecnie wyraźnie oświetlony i głośny. Wśród cichych budynków na głównej ulicy wyraźnie rzucał się w oczy. Pewnie dzięki wampirzym wpływom miejscowa policja nie wpadała tu co chwila z powodu notorycznego zakłócania ciszy nocnej. Barwny przybytek pasował do natury Toreadorów, więc zabawnym był fakt, że pewnie prowadziła go zapewne pragmatyczna do bólu przedstawicielka Ventrue.

abishai 13-01-2022 19:08


Idąc do burdelu coś zauważyła. Coś… niepokojącego. Mężczyzna, niski, łysy, o drapieżnym spojrzeniu. Blady. Przyglądał się jej przez chwilę stojąc w wąskiej bocznej uliczce. Wkrótce cofnął się w jej głąb znikając w mroku. I pojawił się od razu trzy uliczki dalej znikając znów i pojawiając się jeszcze dalej. Choć może to się to tylko Ann zdawało… wszak tamten mężczyzna mógł być jedynie podobny do pierwszego, a nie identyczny. Z większej odległości mężczyźni ubrani identycznie, mogli wydawać się bliźniakami. Tylko to spojrzenie… drapieżcy. Skądś je znała, tylko nie mogła sobie przypomnieć, skąd.

Dziewczyna czuła ciężkość w brzuchu, jakby samo to spojrzenie wywołało w niej silny stres i poczucie zagrożenia, czyniąc jej ciało gotowym do ucieczki. Wzdrygnęła się na napięcie przechodzące zimnem po zatokach. Nie, nie chciała tu zostać, musiała iść do Elysium. Tam będzie bezpiecznie.
Bezpiecznie?

Prawie zaśmiała się na taką myśl. Elysia nigdy wcześniej nie były bezpieczną przystanią dla kundla... ale w Stillwater chyba wszystko stało na głowie.
Ruszyła szybszym chodem w kierunku burdelu, nie chcąc iść zbyt blisko bocznych uliczek... które i tak obserwowała w napięciu.



W końcu, w pośpiechu i przerażona, przekroczyła progi Elizjum, które było hotelem/burdelem/własnością Ventrue. Prawdą było że ten klan lubował się w bogactwie i posiadaniu różnych miejscówek. Ale też dla Ventrue ważny był prestiż. Nie tylko ile się posiadało, ale i co…
Burdelmama z pewnością nie budziła wielkiego szacunku w klanie. I to było widać, gdy Ann przekroczyła drzwi. Pub na parterze był urządzony z bogactwem i smakiem… i nutką desperacji. Ktoś bardzo się starał nadać pubowi hotelowemu nutkę ekskluzywności.
Zabawne było też to, że wystrój wnętrz małpował wręcz jazzowe kluby Nowego Yorku.


Ann mogła tu czuć się jak w domu, nawet jeśli sam pub był przeciwieństwem reszty budynku i pasował do niego jak pięść do nosa.
Pierwsze co przyciągało uwagę w tym miejscu to muzyka.


I muzyczka. Hipnotyzująca głosem i spojrzeniem. Kolorowa i krzykliwa ubierająca się na rockowo wampirzyca o farbowanych na różowo włosach, bo to że to była Kainitka było dla panny Paige oczywiste. Nauczyła się rozpoznawać swoich, gdy ci… nie próbowali za bardzo zamaskować swojej natury, bo… wampiry przecież nie istnieją, prawda?
Zjawiskowa uroda i hipnotyzujący głos przyciągały uwagę publiczności, mimo że wśród nich kręciły się piękne pracownice tego przybytku. Jedna nawet była “napastowana” przez gadatliwego i charyzmatycznego murzyna. Najwyraźniej dobrze się znali, bo odgryzała mu się i nawet straszyła konsekwencjami ze strony szefowej. Niemniej w przyjacielskim tonie to było.
Tymczasem ktoś położył dłoń na ramieniu Ann, przywracając jej lęk który tu ją przygnał. A gdy który usnął pod wpływem melodycznej pieśni. Ann obejrzała się spoglądają na zjawiskową brunetkę, niewątpliwie pracownicę tego miejsca. Trzeba przyznać że jeśli to był burdel, to luksusowy. Dla ludzi z grubym portfelem i klasą.
- Hej.- rzekła przyjaźnie.- Musisz być tu pierwszy raz, prawda? Witamy w Pąsowej Róży. Szefowa będzie zachwycona spotkaniem z krewniaczką. Chodź za mną. Patricia mam na imię, ale wszyscy mówią mi tu Patty… lub Miracella.

Zell 02-03-2022 21:53





Zapach strachu był wszechobecny w ciemności kontenera, w którego ścianach odbijały się tylko przerażone łkania. Gwałtem zamknięci w tym grobowcu z metalu wiedzieli, że błagania były bezcelowe. Nie dało się wyciągnąć ni skrawka litości z tego, co duszy nie posiada. Niektórzy na początku próbowali walczyć lecz po dwóch próbach zrezygnowali, gdy szybko zniechęcano porwanych do oporu, i co najstraszniejsze niekoniecznie siłą broni.

Nikt nie umiał z pewnością powiedzieć ile minęło czasu od porwania. Całkowite zamknięcie nie dawało nawet wejrzenia w porę dnia, a i nie było nawet cienia regularności dodawania nowych osób. Nie śpieszono się z gromadzeniem wszystkich, jakakolwiek miała być to liczba, jednak osoby pojawiające się w środku, aby skontrolować przymuszonych, różniły się między sobą. Nie było dwóch zdań, że "nocna zmiana" powodowała więcej stresu w zgromadzonych. Sama Ann zauważyła, że każdej nocy uaktywnia się w niej instynkt ofiary, pierwotny strach przed drapieżnikiem, co dało dziewczynie to mierne rozumienie pory dnia.


Nerwy Ann były cały czas napięte, a nagłe dotknięcie ramienia przywitała drgnięciem w strachu.
- Tak, tak. - próbowała zdarzenie zatuszować - Mam nadzieję, że szefowa będzie zadowolona, Patty!
- To dobrze… chodźmy więc.- Patty ruszyła przodem ppodążając do drzwi znajdujących się tuż za barem.
Tylko raz obejrzała się za siebie podążając za kobietą.
Przez drzwi weszły na zawijające się wokół kolumny schody znajdujące się w pozbawionej okien klatce schodowej prowadzące zarówno w górę jak i dół. Ruszyły w górę. Ann mogła się jedynie przyglądać pełnej gracji figurze Patty i zastanawiać się ile z tego wdzięku należy do niej, a ile to efekt spożywania wampirzej krwi. Gdy weszły chyba na drugie piętro ruszyły korytarzem wyłożonym pluszowym dywanem do solidnych dębowych drzwi.
Patty zapukała w nie i rzekła głośno.
- Szefowo, jedna z wędrowniczek wśród nocy przybyła.
- Niech wejdzie.- usłyszały obie głośny i stanowczy kobiecy głos.

Gdy Ann weszła i rozejrzała się dookoła to przekonała się o dość ciekawym wystroju wnętrz. Był tu na przykład telewizor z magnetowidem i kolekcja kaset VHS. Kto ich jeszcze używał w dobie Netflixa? Sądząc po tytułach Lucrecia lubiła filmy kostiumowe z epoki średniowiecza/renesansu oraz kino sandałowe bo miała ich sporo. Na uwagę też zwracała zwyczajna kaseta do
a wwnagrywania filmów, na który ktoś coś nagrał i zatytułował za pomocą naklejki “Na pamiątkę od Księcia”. Okna zasłonięte były ciężkimi żaluzjami. Meble ciężkie i obite krwistoczerwonym pluszem. Obrazy nieliczne i oqQo..renesansowe. Sama szefowa siedziała za biurkiem, mahoniowym, a przed nią był kineskopowy ekran komputera. Sprzęt dość retro w obecnych czasach. Sama Lukrecja była oczywiście piękną wampirzycą (jak to Ventrue) aczkolwiek zdecydowanie w tyle za modą. Bo ubierała się jakby na lata 30-te. Ćmiąc papierosa zwróciła się do wchodzącej Ann miłym melodyjnym głosem.

- Witam w moim hotelu, cieszę że tu trafiłaś. Nie lubimy jak goście kręcą się po okolicy bez celu. Tu jesteś bezpieczna i trzymając się zasad Maskarady możesz się pożywić. To miejsce jest schronieniem dla naszego rodzaju podczas podróży. Nie będziemy pytać kim jesteś i w jakim celu podróżujesz. Dopóki będziesz kulturalna, my uszanujemy twoja dyskrecję. Zapewniam bezpieczne schronienie na noc, wygodne zaś za opłatą. Na jak długo przewidujesz swój pobyt w mieście ? - Ann miała wrażenie że słyszy wyuczoną na pamięć formułkę z ust znudzonej recepcjonistki, która jednak talentem maskuje swój brak entuzjazmu.
Bezklanowa nie wiedziała jak się zachować... w obecności takiego Ventrue. To nie było częste dla niej, być pośród wysoko urodzonych...
Lekko skłoniła się.
- Niestety... nie wiem. Pewnie długo będę w Stillwater. - odpowiedziała.
- Pewnie długo? Dlaczego?- zdziwienie kobiety było naturalne, na moment pękła jej maska profesjonalnej uprzejmości i pojawił się nerwowy tik wyginający kącik jej ust. Zaciągnęła się mocniej dymem z papierosa zapominając o wydechu, więc podczas wypowiedzi opary dymu wydobywały się z jej ust niczym zionięcie smoka.- Jaki jest twój interes w Stillwater? Czekasz na kogoś? Na coś? Dyskrecja dyskrecją… ale jeśli coś planujesz na moim terenie, wolę wiedzieć co.
- Nic takiego... Nie mam żadnego celu. Po prostu... mam tu być u Williama Blake'a. - odparła powoli.
- U Will…- Lucrecia zmrużyła oczy przypatrując się podejrzliwie Ann i wskazała dłonią na krzesło przed swoim biurkiem. - Usiądź proszę.
Ann usiadła tam, gdzie chciała Ventrue, czując się spięta.
- Nie chcę robić problemów…
- Ale już robisz, samą obecnością. Kim jesteś? Z jakiego klanu? Co cię łączy z Willem? I kto cię tu przysłał? - zaczęła wypytywać Lucrecia przecząc własnym słowom.
Tyle pytań...
- Nie zrobię problemu z równowagą Klanów w Stillwater... Nie mam żadnego, nigdy nie mialam…
- Mało mnie to obchodzi… lojalność klanowa w tym mieście jest mizerna. Przedstawicieli klanów niewielu, więzi z Rodziną w Nowym Yorku wątłe. - oceniła Lucrecia zaciągając się dymem i rozmyślając głośno. - Więc… jesteś pośledniej krwi. Dziwne. Kto by się taką przejmował? Kto by taką tu posyłał? Musisz mieć jakąś wartość, nieprawdaż?
- Nie wiem czy mam jakąś... W Nowym Jorku coś się zdarzyło, ale więcej nie wiem.
- Cóż… ja się może dowiem. - Lucrecia zamyśliła się na głos i następnie zwróciła do Ann.- A co do reszty moich pytań ? Kto cię tu przysłał i jak masz na imię?
- Nazywam się Ann Paige. Wysłał mnie tu znajomy Williama.
- Nie powiesz mi może… który to znajomy Williama?- zapytała słodkim tonem wampirzyca.
- Jeżeli William powie to będzie lepiej. Ja jestem zbyt nisko, aby zrozumieć co mówić, więc to prawdziwym Spokrewnionym zostawię. Wybacz, pani. - skłoniła głowę przepraszająco.
- Zapewne… masz rację.- odparła po chwili namysłu kobieta. Zaciągnęła się dymem i rzekła swobodnie.- Ja zaś nazywam się Lucrecia Borgia i jestem z tych Borgiów choć pewnie nic ci to nie mówi. Jestem też opiekunką Elizjum, aczkolwiek to miejsce jest parodią prawdziwego Elizjum. Pilnuję też porządku poniekąd, bo mój przybytek to najlepsze miejsce do żerowania. Moje podopieczne spełniają zachcianki klientów wykańczając ich fizycznie, toteż po zabawie możesz wejść i pożywić nieprzytomnym śmiertelnikiem. Uszczknąć jego krwi w całkowitej dyskrecji. To najprostszy i najbardziej bezpieczny sposób zaspokajania apetytu, aczkolwiek trzeba być cierpliwym.
Pokazuj im, że jesteś gorszy i zaraz się ucieszą.
- Znaczy... Tych co w szkołach wspominają? - to, co William mówił - pomagało.
- Musiałaś chodzić do bardzo dobrej szkoły, skoro kojarzysz. W zwykłym collegu raczej o nas nie słyszałaś.- uśmiechnęła się Lucrecia i dodała łaskawie.- Poza moim małym przybytkiem możesz polować z zachowaniem oczywistej dyskrecji. W środku mojego hotelu też, ceny alkoholu są celowo niskie u mnie, podobnie jak miękkich narkotyków… właśnie z tego powodu. Dobrym miejscem do łowów jest też miejscowe kino. Tym bardziej że ty nie wyglądasz na obdarzoną siłą osóbkę. Chyba że się mylę?
- Powiedziałabym, że... zwykłą dla... takich? - przynajmniej na coś przydała się ta kasa na szkołę, jaką dawali rodzice-nuworysze, choć lepiej nie mówić, że się z niej odeszło - To chyba premiery są najbardziej oblegane?
- Też… ale poza nimi zawsze jest tam jakiś tłumek. Stillwater nie ma zbyt wielu rozrywek do zaoferowania. Co do noclegu, to zakładam że Will się po ciebie zjawi, a jeśli nie to jedna z moich podopiecznych zaprowadzi cię do wygodnej trumny ukrytej w podziemiach. Niestety za coś więcej trzeba mi płacić. I tooo… by było chyba wszystko. Joshua o tobie wie?- zapytała na kończąc tą wypowiedź.

- Książę wie, kartę biblioteczną mam. William pewnie podjedzie.
- To nie będziesz musiała płacić za bilety do kina. W moim przybytku to jednak nadal podstawowa usługe są dla ciebie dostępne. - zaśmiała się cicho Lucrecia i dodała.- To tyle jeśli chodzi o moje pytania. Ty masz jakieś do mnie?
- Czy jesteś TĄ Lukrecją? - zapytała z zainteresowaniem - Mój nauczyciel historii opowiadał o różnych rzeczach.
- Powiedzmy, że nie wypada mi zaprzeczyć, a skromność nie pozwala mi potwierdzić.- odparła enigmatycznie i z tajemniczym uśmiechem Lukrecja niemal pławiąc się w niedopowiedzeniach. Całe jej ciało wydawało się rozleniwione i fascynujące w tej chwili. Pewnie taka była w NY, tu przyziemność miasta ją wyraźnie przygniatała.
- Jak wyglądały tamte czasy? - zapytała z zaaferowaniem, starając się pokazać, że naprawdę wierzy.
- Były wspaniałe. Były bale co noc, miałam piękne suknie ozdobione prawdziwymi klejnotami, a nie tymi żałosnymi imitacjami piękna… jakimi są kryształki Swarovskiego.- ostatnie słowa Lukrecja wypowiedziała z wyraźną pogardą. Najwyraźniej ich nie lubiła. - Byłam adorowana i miałam wokół siebie świtę… eech… nie to co tu. Nawet Nowy York nie ma tyle uroku co miasta we Włoszech. Żałuj że się tam nie urodziłaś.
- Chyba do tej pory nie spotkałam żadnego Spokrewnionego z taką historią. - kontynuowała - Tak dawną.
- Nic dziwnego moja droga. Ja byłam blisko Księcia.- wyjaśniła z pobłażliwym uśmiechem Lukrecja. - Tam osób takich jak ja jest więcej. Im bliżej ulicy, tym życiorysy są krótsze.
- Blisko Księcia? - zapytała zaskoczona - Czemu jest to czas przeszły?
Gdzieś znikł cały ten splendor, gdzieś znikło rozleniwienie i władczość. Pojawiła się nerwowość w postaci tików nerwowych. Pojawiło się drżenie kącików ust, zaciskanie palców na papierosie i coś znanego dobrze Ann. Strach w spojrzeniu. Caitifka widziała go często, ale w swoich oczach… rzadziej w innych. Lukrecja była przerażona wspominając… coś.
- Cóż… - przełknęła ślinę po dłuższym milczeniu. - … żyjąc w nocy musisz nauczyć się dobierać sobie nie tylko lojalnych, ale i kompetentnych sojuszników. W innym przypadku ich upadek może zakończyć się i twoim upadkiem.
To było interesujące. Co musiało spotkać Ventrue, aby się tak przed kundlem odsłonił?
- Bo wypaplają komuś, wszystko co o tobie wiedzą?
- Też…- wampirzyca krótko podsumowała tą kwestię.
Zrezygnowała z pytania teraz o Księcia NY. Będzie lepszy czas. Może dostanie wtedy ataku paniki?
- Nie będę dłużej zawracać głowy. Z tego co Książę tego miasta mówił, to moje pojawienie się w Stillwater było zaskoczeniem. - skłoniła głowę.
- Zdecydowanie nikt się tego nie spodziewał.- przyznała Lukrecja, zaciągając się dymem.- A ja zwykle jestem dobrze poinformowana.
Po czym dodała bardzo głośno. - Miracello.
Kobieta weszła do środka i dygnęła lekko. - Tak szefowo?
- Odprowadź miss Paige do pubu i zadbaj o nią. A jak zjawi się William zaproś go do mnie. Powiedz mu, że to zaproszenie to propozycja nie do odrzucenia.
- Tak…i znowu są kłopoty z panem Owensem.- wtrąciła Patty, wywołując grymas irytacji na obliczu Lukrecji.- Powiedz mu, że jeśli zejdę a on będzie w moim lokalu to jego skórą obiję sobie nowy fotel. I… pogadam na ten temat z Joshuą, niech w końcu się zajmie swoim pomiotem.
Ann nie powiedziała nic więcej, jedynie chcąc pójść z Miracellą, jak i Ventrue zdecydowała. Niech się klanowe wampiry ze sobą pogryzą o informacje. Ona się w to mieszać nie chciała.

Patty poczekała aż młoda wampirzyca się ruszy, po czym obie wyszły z komnaty Lukrecji. Kobieta ruszyła przodem, jedynie zerkając przez ramię na Paige, gdy zapytała.
- To jakie są twoje… kaprysy? Jesteś głodna?
Myśli Ann skierowały się ku pamiątce śmierci skrytej pod plastrami i bandażem.
- Nie pogardziłabym.
- Mhmm… poczekaj więc w barze na mnie. - odparła Miracella/Patty z uśmiechem. - Sprawdzę kto obecnie pracuje nad twoim posiłkiem i kiedy skończy.
- Nie ma problemu. Poczekam.
Ann odeszła w kierunku baru, zaskoczona, iż jest traktowana jak ktoś wyższej sfery... niż ona. Czyli I tak to wysoko nie było.

Czas spędziła na obserwowaniu ludzi w barze, bo co innego jej pozostało. Goście bawili się, pili, flirtowali, dyskutowali. Życie pulsowało wokół niej pełnymi barwami, podczas gdy jej pozostawało patrzeć i obserwować otoczenie. Piosenkarka już nie grała, jedynie jej support coś tam brzdękał. Lecz bez mocnej osobowości na scenie wypadał on blado. Czas zaczął się wydłużać, głód narastać. W końcu pojawiła się Patty mówiąc.
- Za jakieś pięć dziesięć minut posiłek będzie gotów. Postaraj się nie wysączyć wszystkiego, dobrze?
- Nie mam nawet zamiaru. - stwierdziła pewnie. Przecież znała Maskaradę...
- Super. Zdarza się bowiem, że goście się zapominają. Posiłek doprawiony jest zawsze mocną dawką alkoholu a i czasem narkotykami. - wyjaśniła ghulica.
- Więc... Bywały tu śmierci z braku krwi?
- Sporadycznie. I zawsze były karane wedle zasady oko za oko.- odparła z kwaśnym uśmiechem Patty.
Czyli Joshua nie koloryzował...
- Powiedz mi, czy widziałaś wcześniej niskiego, łysego jegomościa... - opisała mężczyznę o wzroku drapieżcy.
-Niiieee… nie przypominam sobie nikogo takiego. Aczkolwiek wielu śmiertelników odwiedza ten lokal w drodze z jednego krańca Ameryki do drugiego. - zadumała się Patty.
Ann skinęła głową w zrozumieniu, choć nie poprawiła ta wiadomość nie poprawiła jej samopoczucia. Może jedzenie poprawi...

Musiała chwilę poczekać jeszcze, zabawiana przez Patty ploteczkami na temat miejscowych mieszkańców. Ta na przykład… zdradza męża z jego siostrą. Tamten lubi grać w pokera i dla tej przyjemności spieniężył firmowy fundusz. Sekrety i sekreciki, które obecnie Ann wydawały się trywialne. Jakże zabawne problemy mają śmiertelnicy.
- Wygląda na to, że twój posiłek jest już gotów. Chodź.- rzekła ghulica i ruszyła przodem. Ann zaś za nią. Znowu weszły przez te same drzwi, ale tym razem na inne piętro. Tam już czekała śliczna blondynka stojąc przy drzwiach do pokoju i poprawiając dekolt przy stylowej, ale i wyzywającej sukience.
- Ululany i zadowolony.- stwierdziła cicho. - Nie powinien sprawiać problemu.
Miała rację. W środku, na łóżku leżał lekko otyły acz muskularny mężczyzna chrapiąc cicho. Nagie ciało jedynie na ramieniu było oznaczone tatuażem z wężem owijającym się wokół czaszki. Miał z czterdzieści lat i bliznę na podbrzuszu. Spory kark. Wyglądał na kierowcę ciężarówki.

Ann poczuła jak siedzący w niej wampirzy potwór drgnął niespokojnie. Ten człowiek był jak obietnica sytego posiłku, którym nie sposób było pogardzić. Może i bezklanowa wampirzyca nie szalała z głodu, ale po przebudzeniu odczuwała go wyraźnie. Nauczyła się przez te lata, kontrolować swoje łaknienie krwi, jednak zaspokajanie go zawsze jawiło się jej jak raj na ziemi.
Oddech mężczyzny pachniał alkoholem, może nawet czymś więcej. Nie był to dla Paige pierwszy raz, gdy piła z takiego kontenera, choć wcześniej to nie miało nic wspólnego z luksusami.
Chociaż wewnętrznie chciała rozegrwać gardło ofiary i upić się całą jej krwią, powstrzymała pragnienia z takim cichym, zwierzęcym, jękiem zawodu.



Krew buzowała jej w nieumarłych żyłach, humor dopisywał i świat miał wyjątkowo wyraziste barwy. Nie przeszkadzało więc Ann czekanie przy barze. Nie wiedziała jak długo musiała czekać, ani na co czekała. Jak się wkrótce okazało, czekała na Williama.
Wampir podszedł do niej i rzekł przyjaźnie.
- Gotowa już wracać do domu? Noc się już kończy, więc musimy ruszać od razu.
- Ja gotowa. - Ann spojrzała w stronę, gdzie szło się do Ventrue - Ale chyba Lukrecja będzie chciała cię wykorzystać.
- Z pewnością.- uśmiechnął się krzywo wampir i dodał po chwili.- Ale nie tej nocy. Nie lubię spędzać dni w nieswoim łóżku. Jutro będzie miała okazją… a ty? Dobrze się bawiłaś?
- To lepiej teraz wyjdźmy, bo była dość stanowcza w chęci. - stwierdziła - W drodze pogadamy. William zgodził się z nią i po chwili opuścili budynek.
-... Harry, Harry, Harry.. co mogę powiedzieć, jeśli karty przeczą twoim teoriom. Nie widzę wśród potworów nocy.- zmysłowy kobiecy głos odzywał się w radiu samochodowym .- Choć nie może nie powinieneś konsultować teorii z wyrokami kart. Tak czy siak moi drodzy, na razie ty tyle z mojej strony, producent już mi grozi stryczkiem jeśli nie przerwę. Czas bowiem Jacqueline Bouve i jej wiadomości po północy. Dziś ma coś ostrego dla was, coś o zbiegu… -
William wsiadł pierwszy do samochodu i wyłączył radio zostawiając informacje o zbiegu tajemnicą eteru.

- Więc jak ci się podobają miejscowi krwiopijcy? Dość eklektyczna z nich banda, nieprawdaż? - zaczął rozmowę.
-...tolerancyjna? - zaryzykowała - Nieoczekiwanie dla mnie.
- Wygnanie uczy pokory.- przyznał William ruszając samochodem. - Jesteśmy poobijaną grupką, przegranymi… Nie ma nas też wielu, więc nie ma na kogo patrzeć z góry, gdy samemu jest się na dnie.
Zaśmiał się głośno na koniec.
Co innego jej mówiono cały czas...
- Ilu jeszcze nie znam stąd?
- Zostali tylko Clyde i Garry. Polubisz Garry’ego. To najsympatniejszy czło… Kainita jakiego poznałem. - odparł z uśmiechem William kierując się do swojej siedziby. - Pojedziemy do niego jutro, albo pojutrze. Clyde’a poznasz przy okazji… albo podczas oficjalnego przedstawienia cię Księciu. Ta pompatyczna nazwa skrywa wieczorek brydżowy, na którym wszyscy będą.
- Kto to Clyde? - zapytała o kogoś, kogo imienia nie słyszała.
- Świeżak przemieniony przez Księcia. Załatwia dostawy krwi ze szpitala dla naszej grupki.- wyjaśnił William.
Ann zamyśliła się.
- Czemu Lukrecja nie jest już w NY? - zapytała wprost.
- Była zamieszana w spisek przeciw Księciu. Jej towarzyszy Książę zabił, ją samą jednak oszczędził i zesłał tutaj zastrzegając że jeśli opuści domenę Joshui bez jego zgody… ogłosi ją celem łowów i wyznaczy nawet małą nagrodę na zachętę. - wyjaśnił William i spojrzał na Ann dodając sarkastycznie. - I chyba tylko ona tak naprawdę chce wrócić do Nowego Yorku, Larry po prostu nie ma tylu okazji do walki co miał w Wielkim Jabłku.
- Och... Pewnie nic miłego Książę na tej kasecie jej nie dał... I serio nikt stąd nie chce wrócić?
- Garry z pewnością nie. Nadia i Lukrecja oraz Larry chcą z pewnością opuścić miasto, tyle że… różni je gorliwość w dążeniu do tego celu. - odparł Toreador.- Joshua jest Księciem, a ja lubię to miejsce.
- Joshua nie ma większych ambicji niż Stillwater?
- Nie można być nikim potężniejszym niż książę na swojej domenie, nawet tak małej jak Stillwater. - odparł ze śmiechem William i spojrzał na Ann żartując.- Co niby Joshua miałby zrobić? Wypowiedzieć wojnę Nowemu Yorku i podbić miasto?
- Powiększyć domenę? - wzruszyła ramionami - Bo Stillwater jest... no... mniej interesującym kąskiem?
- Stillwater jest dużą domeną, większość jednak tej domeny do lasy i bezdroża. -wyjaśnił William z uśmiechem.- I parę niebezpiecznych miejsc o których powinnaś wiedzieć. Najbliższe warte uwagi miasto na zachód stąd wymaga pół nocy na dotarcie i siedzi tam kilku anarchów którzy cóż… są twardzi. Hmmm… może kiedyś naślemy na nich Larry’ego?
- Jak wygląda ten dzieciak Księcia? - zapytała ignorując słowa o na puszczaniu Larry’ego. Miała coś innego na myśli.
- Wygadany murzyn o nadmiernym ego. Awans na Kainitę uderzył mu do głowy. Pięćset lat temu przed końcem roku skończyłby z kołkiem w sercu i uciętą głową.- stwierdził sarkastycznie William.

- A czy... Kiedyś widziałeś taką osobę... - w tym miejscu opisała niepokojącego osobnika.
- Eeee… nie… nie kojarzę.- przyznał po namyśle William.- To niepokojące. Powiadomię Joshuę jak dotrzemy do domu. Może jego ghule i pomocnicy coś znajdą.
- Nie jestem pewna czy to Spokrewniony... ale kimkolwiek był... Jego wzrok przypominał mi spojrzenie... drapieżnika? I chyba się ten mężczyzna przemieszczał tak... skokowo? Raz go widziałam w jednym miejscu, za sekundę w innym oddalonym o kilka metrów.
- Mogą być różne tego wyjaśnienia. Miejmy nadzieję, że to wędrowny potwór i następnej nocy będzie już zmartwieniem kogoś innego. - zażartował Toreador, choć spojrzenie jego pozostało poważne. Przez chwilę milczał nim rzekł. - Larry wspomniał ci o piramidzie, co?
Jeżeli William miał tyle lat, na co wskazywały jego słowa, to zaniepokojenie Toreadora nie znaczyło nic dobrego...
- Tak. Wystaje tylko czubek i zjada pielgrzymki badawcze Tremere. - może i Cyril by był zainteresowany?
- Dokładnie… skoro Cyril ci nie o niej nie wspomniał to nie jesteś planowana jako kolejna ofiara. Poza ową świątynią są jeszcze dwa miejsca wokół których lepiej się nie kręcić.- dodał William.
- Jakie miejsca?
- Pierwszym jest oczywiście kopalnia, zarówno stara jak i nowa. Nowa pełna jest kamer i ochroniarzy, więc nie jest to dobre miejsce na łowy. No i choć Lukrecja ma dyrektora kopalni pod swoim obcasem, to on jest tu tylko zarządcą. Prawdziwy władcy siedzą w radzie nadzorczej konsorcjum które tą kopalnię kupiło. Natomiast chodniki starej są niestabilne i mogą się zawalić. Lepiej nie chodzić po kopalni, nie chcesz zostać uwięziona pod kupą kamieni. - zaczął wyjaśniać Toreador.
"Lepiej pod kupą kamieni niż zakopany pod ziemią..." wzdrygnęła się na myśl, która powodowała wspomnienia...
- A jakie jest drugie miejsce? - zapytała kładąc dłoń na ramieniu.
- W latach dwudziestych w okolicy wybudowano prestiżowy szpital psychiatryczny. Później… w okolicy drugiej wojny światowej coś tam się… stało. Nie będę teraz wdawał się w szczegóły, tym bardziej że sam nie rozumiem co tam się stało. W każdym razie była to krwawa noc i… pełna magii. Takie prawdziwej magii… a nie magii krwi Tremere. Ogólnie w nocy ruiny szpitala stają się niebezpieczne, zwłaszcza kiedy księżyc świeci w pełni. Bo wtedy tamtejsze wymiary załamują się do siebie i można wejść do innych obcych miejsc, lub coś może z nich wyjść. Na szczęście budynek otoczony jest barierami i co jakiś przybywa do Stillwater jakiś mag, by upewnić się że wszystko działa zgodnie z ich planem.- zakończył ów długi wywód wymuszonym uśmiechem. Najwyraźniej wspomnienie tamtego miejsca go lekko przerażało.
- Szpitale psychiatryczne mnie nie kręcą, a opuszczone i magiczne - tym bardziej. - odparła, notując w pamięci co unikać - Mam pytanie... Czy posiadasz w domu, z jakiegoś powodu, zbędne bandaże czy opatrunki? Czy trzeba skombinować?
- Mam opatrunki w domowej apteczce. Ale nie wiem po co ci… - zdziwił się wampir.
- Uhm... Wiesz jak to mówią o Bezklanowych. Że Stwórca nie przejął się stanem dzieciaka lub coś się skopało przy Przemianie? Cóż... Jest pewien problem z raną, która się na zasklepi u mnie.
- Acha. Cóż… mam apteczkę w łazience, dobrze wyposażoną. - pocieszył ją William i skręcił w lewo.- Już dojeżdżamy. A przy okazji, umiesz jeździć na motorze?
Ann pokiwała głową. Przynajmniej na coś się przydały umiejętności zbuntowanej nastolatki z nadwyżką kasy.
- Powinienem mieć w szopie jakiś motor, będziesz miała swój własny środek transportu.- wyjaśnił z uśmiechem William, gdy jechali dróżką prowadzącą ku jego posiadłości.
- Nie zniszczę. - obiecała szybko, w wyuczonym instynkcie.
- To nie ma znaczenia. Gdy zepsujesz… Larry naprawi.- wzruszył ramionami Toreador .- Nie jestem Ventrue. Materialne rzeczy mnie nie obchodzą.
Zaparkował wóz przed budynkiem.
- Zostało nam trzy godziny. Zadzwonię do szeryfa, a potem udam się do gabinetu, by popracować. Ty masz.. wolną rękę. - odparł z uśmiechem William wysiadając.
Jakby tylko z Ventrue kundel mógł mieć problem...
- Dzięki. - również wysiadła - Robisz rzeźbę? - zaryzykowała.
- Piszę wiersze… jestem poetą.- przypomniał jej Toreador idąc do drzwi. Pogłaskał przy okazji łaszące się do niego psy.
- Pochodzę po okolicy i wrócę grzecznie. - odparła - Psy nie mają z tym problemu?
- Nie… ale nie oddalaj się za daleko. Niedźwiedzie potrafią rozszarpać niedoświadczonego wampira. A są w tej okolicy.- przestrzegł ją William wchodząc do domu.

Nie zamierzała się oddalać, szczególnie pamiętając tego osobnika, a raczej jego wzrok... Przeszła tylko w granicach posesji, nim znalazła odpowiednio zacienione miejsce pod drzewem. Tak... Czuła się bezpieczniej mogąc skryć się pod taką zasłoną, nawet jeżeli niesamowitości w tym nie było.
Nie wiedziała czy w ogóle raczy zawracać sobie teraz głowę, jednak i tak chciała spróbować. Z pamięci wystukała w komórce nieopisany numer, mający ją skontaktować z nieoficjalną miłością jej nieżycia.
Niestety wyglądało na to że William miał rację używając telefonu stacjonarnego. Komórka nie łapała zasięgu.
Ann mruknęła zirytowana. Będzie musiała jutro złapać zasięg poza lasem. Nie chciała z domu Toreadora dzwonić.
Przynajmniej nauczyła się cenić tajemnice jak prawdziwy wampir...
Pokonana wróciła do środka domu, ciekawa czy William zadzwonił do Księcia. Tego jednak już się nie dowiedziała, bo Toreador zgodnie z zapowiedzią zamknął się w gabinecie by ostatnie godziny nocy spędzić na pracy twórczej.



Ann przemywała dokładnie zakrwawioną skórę i oklejała ją plastrami, choć dobrze wiedziała, iż to nie powstrzyma ran przed ponownym otwarciem. Zorientowała się, iż coś nie tak działa, gdy tylko jako wampirzy dzieciak obserwowała jak każda z ran się zasklepia... prócz tych.
Niektóre z nich mało by się dokładały do upływu krwi, prawie nic, ale ich obecność świadczyła o tym, że nie miano zamiaru zadać szybko śmiertelnego ciosu. Żadna z nich nie spowodowałaby natychmiastowego zgonu.




Nie pamiętała dużo z Przemiany, a wręcz tylko strzępki, nie zawsze takie same jak ostatnio wydawały się jej pewne. Wiedziała, że takich jak ona było wtedy wielu. Każdy miał zapisany ten sam los i z tego co do dziś zdołała się wywiedzieć - pewno wszyscy z nich zginęli nocy, której się wyczołgali z przygotowanych grobów.

Myślała wtedy, że chcą ich zakopać żywcem lub zabić i ukryć ciała.
Ha. Ha.

Miała szanse uciec, tak jej się wtedy wydawało. Wystarczy znaleźć dobry moment, przecież zawsze z kłopotów się wykręciła! Wystarczyło, żeby te potwory, choć na ułamek sekundy rozproszą się, zainteresują kim innym. Mogła, mogła!
Gdy nadarzyła się ta jedna okazja, gdy ślepia kreatur były utkwione w krwawym przedstawieniu... uciekła.
A raczej - uciekała.

Utkwiła dłużej wzrok w otwartej ranie kłutej znaczącej lewy bok, poniżej piersi. Musiało zostać przebite płuco... Czemu po takim czasie Spokrewnionej wciąż wydawało się, że czuje pulsujący ból z tego miejsca? Ta rana sprawiała najwięcej problemów, bo choć wyraźnie poczynała się zamykać, to stanowiła najbardziej krwawiącą z całej kolekcji.
Prychnęła z irytacją nakładając ściśle opatrunki.

Była przekonana, że ból tamtej nocy pamiętała doskonale.
I krew. Tak dużo krwi.
Szybko przestała się aktywnie bronić, choć już wcześniej to i tak było bezcelowe. Nieważne jak próbowała błagać, jak silnie się chroniła - atakujący był zbyt silny, a słowa zdawały się spływać po jego sumieniu, jak po szkle. W końcu już tylko szeptała, ale nie wiedziała nawet co. Przeszła ten moment, w którym istniała jeszcze jasność myśli.
Nie pamiętała napastników, czy też napastnika. Nie pamiętała słów, choć miała wrażenia, że jakieś były. Jedynie nie opuścił jej ból gorszy od agonii, która przerodziła się w końcu w zimno i spokój zwiastujące nadchodzącą ulgę.
Ciągle pamiętała ten wyszydzający śmiech. Słuch zanika ostatni przed śmiercią. Umierasz, twoje życie wypływa z krwią zalewająca płuca.
A po śmierci... było tylko gorzej.


abishai 06-03-2022 16:27


Koszmary czasu snu były znów znajome. Nieprzyjemne, jak to zwykle bywa podczas ale… znajome. Pobudka była spokojna, miejsce w którym się obudziła znajome i ciche. Wieczór był nudny. Umycie się, ubranie i siedzenie przed telewizorem przeskakując pilotem z kanału na kanał. Blake miał kablówkę, ale oferta programowa (głównie kanały traktujące o sztuce, edukacyjne i trochę tych skupiających się na puszczaniu raz po raz filmowych klasyków) zdecydowanie nie była pod gust Ann. Ale co innego miała do roboty? Do Cyrila nie zadzwoni, bo brak zasięgu. Do cywilizacji kilka kilometrów piechotą przez las.
Jakoś w żadnym filmie o wampirach Ann nie miała okazji przekonać się jak nudna może być wieczność krwiopijcy. Pod tym względem Stillwater rzeczywiście wydawało się idealnym miejscem zsyłki. Tu nie było nic do roboty!
No i co gorsza… William był wielbicielem Bonanzy.



Miał nawet cały serial na kasetach VHS. I Ann towarzyszyć musiała przy oglądaniu tego starocia. Bo co innego mogła zrobić? Wędrować po miejscowych lasach? Przecież była miejskim szczurem. Tu było zdecydowanie za dużo drzew i za dużo drapieżników. Blake osłodził jej ten maraton serialowy obietnicą wyjazdu w celu pozyskania pojazdu dla niej. Nic wielkiego… jakiś skuter lub inny motor, jak to Kainita określił. Niemniej w tej sytuacji nawet rower był szczytem marzeń, bo pozwalał na opuszczenie tego więzienia i może nawet… złapania zasięgu na komórce.



W połowie drugiego odcinka ciągnącego się jak guma od majtek, nudę przerwał telefon. William zerwał się z kanapy i odebrał rozmawiając cicho. Jego ton z wesołego stawał się ponury i poważny. Ann zdołała podsłuchać że rozmawiał z miejscowych szeryfem i księciem zarazem. I że chodziło o czyjąś nagłą wizytę w mieście. Po rozmowie William odłożył słuchawkę i zwrócił się do Ann.
- Jest sprawa…- zaczął ostrożnie. Przerwał. Potarł nerwowo palcami podstawę swojego nosa.-... nie wiem jak bardzo poważna. Dotyczy ciebie. Otóż, jutro przyjedzie FBI do Stillwater. Dwóch agentów którzy mają cię przesłuchać na temat popełnionej zbrodni. Szczegóły są ci pewnie lepiej znane niż mnie. Ci agenci FBI to pionki podstawione przez Księcia Nowego Jorku więc z pewnością nie ma się co martwić złamaniem Maskarady. Przynajmniej z tym nie będzie problemu.-
Ale pewnie będą inne. Książę zwrócił uwagę na Ann, a ona wiedziała że ten rodzaj uwagi nigdy nie jest czymś dobrym. Po Wielkim Jabłku krążyły opowieści o perfidnych zemstach Księcia na Kainitach którzy znaleźli mu za skórę lub złamali prawo. Każda egzekucja była wyreżyserowanym widowiskiem, co tylko uwiarygodniało plotki iż Książę został przemieniony w czasach starożytnego imperium rzymskiego.
Widząc bladość na twarzy Ann, William uśmiechnął się i pocieszył.
- To nie będzie nikt ważny, tylko jacyś ghule. Nie ma się co martwić zawczasu.
Po czym dodał spokojnie.
- Zjawią się jutro na posterunku i tam cię przesłuchają. Ja i Joshua będziemy w pokoju obok.



-... kochanie, karty potwierdzają twoje przeczucia. Za rogiem czeka już twoja Królowa Kielichów. Nie mój drogi… ja nią jestem. - gdyby Ann nie znała Williama lepiej mogłaby posądzić o to, że jest Kainita jest zadurzony w Jaine Love. Bo jakiż inny był powód słuchania jej audycji podczas jazdy samochodem? Ann musiała przyznać, że głos wróżki radiowej był hipnotyczny i zmysłowy. Nic dziwnego, że telefon do niej dzwonił ciągle i często byli to jej wielbiciele. Na szczęście nie wszyscy nimi byli i wróżka mogła odsłonić przyszłość także przed gospodyniami domowymi, drobnymi przedsiębiorcami, znudzonymi dzieciakami… etc.
William może i nie miał zainteresowań dotyczących płci pięknej, ale mógł mieć kiepski gust w kwestii wyboru rozrywki.

W tej chwili jechali razem by poznać Garry’ego. Był to miejscowy Gangrel, jedyny w okolicy przedstawiciel klanu. Wedle słów Blake’a Garry był sympatycznym i łagodnym Kainitą, oraz przywódcą hippisowskiej sekty która hasło “Make love not war” traktowała bardzo dosłownie.
- Jeśli kiedyś będziesz potrzebowała kryjówki przed zagrożeniami, to udaj się właśnie do Garry’ego. - tłumaczył Blake jadąc ciemną drogą. - On cię ukryje.
Nagle ktoś pojawił się w świetle reflektorów, wysoka szczupła postać w długim czarnym płaszczu. Mężczyzna o śniadej karnacji i niepokojącym spojrzeniu.



Śmiertelnik, ale… Ann miała wrażenie, że coś w nim jest nietypowego. Coś trochę niepokojącego, trochę fascynującego. To nie był zwykły człowiek i zachowanie Williama to potwierdzało. Jego ciało się spięło a jego spojrzenie skupiło na stojącym przy poboczu mężczyźnie. Ten nie wydawał się zaskoczony tym, że Blake zaczął zwalniać a potem zatrzymał się kilka metrów przed nim. Wydawało się, że na nich czekał.

Zell 23-03-2022 12:05




Mimo zapewnień Toreadora, Ann nie umiała się nie denerwować. Co chciał Książę? Czy to działania Cyrila go nakierowały na nią? O którą zbrodnię chodzi? To, co zlecał Tremere grupie? Te z jej początków wampiryzmu (oby nie!)? Te ostatnie, jakim padła ofiarą jej "Koteria"?
Jakiś bullshit wykreowany przez Księcia?
Było coraz gorzej...

- Kto to jest? - zapytała cicho Williama, gdy zatrzymywali się przy nieznajomym. Spięcie wampira jej też się udzielało.
- Ehmm… nazywa się James McElroy. A przynajmniej pod takim nazwiskiem żyje w USA, jest varázsló co da się luźno przetłumaczyć jako “czarownik”.- wyjaśnił wampir otwierając drzwi, by wyjść z samochodu.- Jest sojusznikiem… zazwyczaj.
- Jak Tremere? - zapytała.
- Nie… nie jak Tremere, raczej jak hazardzista grający z diabłem o wysokie stawki.- odparł William i podszedł do mężczyzny witając się serdecznie uściśnięciem dłoni. Tamten odpowiedział uśmiechem i zaczęli cicho rozmawiać. Początkowo rozmowa dotyczyła dupereli, pogody i ostatnich wydarzeń towarzyskich w mieście. Wydawało się Ann że obaj mają wspólną dobrą znajomą o imieniu Tanith, bo Blake dopytywał się co u niej. I był zadowolony z faktu, że wszystko jest w porządku. Że żadne problemy się nie pojawiły.
- Jestem z powodu twojej podopiecznej… mam coś na problemy które się pojawią. - powiedział James przechodząc do powodu dla którego tu czekał.
- A będą jakieś kłopoty? - spytał poważnie Toreador.
- Zawsze są, większe lub mniejsze.- odparł ów czarownik i zerknął na Ann.- A ona niespecjalnie potrafi się bronić, prawda?
Ann nic nie odpowiedziała na to pytanie, czując się niepewnie w otoczeniu tego człowieka. Czemu w ogóle on się nią interesował?
- O czym mówisz? I czemu się mną interesujesz?
- Ja nie. Poproszono mnie o przygotowanie czegoś dla ciebie. Broni. - odparł Jaz wyciągając spod płaszcza coś zawiniętego w gazę. - Więc ją przygotowałem tydzień temu. Trochę mi to zajęło, bo duch którego szukałem mieszka w zbożach takich jak pszenica, żyto. A w najbliższej okolicy sieje się kukurydzę.
- Duch? Żyto? - Ann była szczerze zaskoczona - Kto cię prosił?
- Nie Cyril. - wtrącił Toreador, a James dodał enigmatycznie. - Znajoma… uznała, że nadchodzą ciężkie czasy i każda pomoc się przyda.

- Czy wszyscy magicy są tak niemożliwie tajemniczy bez powodu? - prychnęła z irytacją. William nie musiał mówić, że to nie sprawka Cyrila. Tak bardzo to by się nie starał dla niej.
- Zboczenie zawodowe, że tak powiem.- odparł James śmiejąc się chrapliwie. Co podkreśliło przy okazji jego miękki obcy akcent. Z pewnością nie był szkotem wbrew temu co sugerowało nazwisko. Podsunął zawiniątko. - W środku jest sztylet… cóż, nóż bowie z mieszkającym w środku duchem. Musisz wpierw skropić je swoją krwią, by duch uznał cię za swoją… partnerkę.
Wampirzyca przyjęła zawiniątko z pewnym wahaniem.
- Duch, co? - spojrzała na przedmiot z powątpiewaniem - Będzie straszył w domu Williama? - zerknęła na Toreadora - Może wspomoże to literaturę z horrorem.
- To nie jest taki rodzaj ducha. To duch żniw… karmiło się je krwią by plony były duże, karmiło się je krwią by sierpy były ostre… a czasem i miecze. Ten również sprawi, że ostrze będzie ostre i też karmi się go krwią. Na szczęście posoką przeciwników, dlatego nigdy nie wyciągaj go z pochwy o ile nie planujesz go wbić w kogoś. W innym przypadku… rozdrażniony duch bywa groźny.- wyjaśnił czarownik.
- Groźny? Jak?
- Może zawładnąć twoim ciałem i rzucić cię do ataku. Jemu wszystko jedno czy zginiesz czy nie… byleby się napił krwi. Broń pasuje do twej natury krwio… nocnego drapieżnika, prawda?- zaśmiał się James i dodał. - Póki jednak będzie w pochwie, to nie może nic zrobić. Więc wyciągaj go z pochwy tylko, gdy chcesz zabić.
- Brzmi prosto. - spojrzała przelotnie na Williama - W sumie... Will mówi, że nie jesteś jak Tremere. To czym jesteś?
- Tremere i inni nazywają nas wsiowymi czarownikami. - odparł James wzruszając ramionami.- Paramy się magią… ale nie jesteśmy wybrani przez los i przeznaczenie tak jak prawdziwymi magowie.
- To znaczy, że on nie ma awatara. Z tego co opowiadał mi john Dee to jest jakiś… duch przewodnik którego każdy prawdziwy mag ma. - wyjaśnił Toreador.
- Uhm... Mam nadzieję, że nie taki jak to cholerstwo u nas. - mruknęła - Rozumiem więc, że takich jak ty, nie lubią... eeee... Tremere i inni?
- Nie. Nie jesteśmy lubiani. Ponieważ nasza sztuka wiąże się z większym ryzykiem, ale nie martw się. Ten sztylet jest bezpieczny, pod warunkiem że będziesz trzymała się instrukcji obsługi.- zażartował James i dodał ponuro.- I oby nie zdarzyło ci się go używać, ale… cóż… ciężkie czasy przed nami.
- Odprysk problemów z Nowego Jorku?- zapytał Blake.
- Możliwe, ale sam wiesz że wróżenie to nie moja działka. Lepiej zadzwoń do radia. - dodał żartem James. Musieli się dobrze znać, bo w ich wymianie zdań pełno było niedopowiedzeń.
- Przynajmniej zrozumiemy się na polu bycia ulubionymi wśród swoich... - sarknęła.

- Dobra… to ja już wracam do siebie. Porządki w schowku same się nie zrobią. Nie można do wszystkiego zatrudniać duchów w czasach, gdy każdy zakłada związek zawodowy. - odparł ironicznie James żegnając się z parką Kainitów i zostawiając zawiniątko w rękach Ann, a William dodał do dziewczyny.- To może zrób co radził i zabierajmy się stąd.
A następnie rzekł na pożegnanie czarownikowi. - Trzymaj się zdrowo.
Kobieta powoli rozwinęła zawiniątko.
- Długo się znacie? - zapytała Williama.
- Będzie z osiem lat.- przyznał Kainita, gdy dziewczyna odsłoniła zwyczajny długi nóż w skórzanej pochwie ozdobionej dziurkami. Nie było to mistycznie zdobione cudeńko jakim był pożyczony oręż od Cyrilla. I z pewnością nie było to też tak potężne.
- Wygląda... tanio. - stwierdziła z zawodem, gdy patrzyła na nóż. Westchnęła, wyciągając ostrze z pochwy.
- Cóż.. pewnie był tani zanim…- Ann trudno się było skupić na słowach Williama, gdy dłoń jej drżała a głowę wypełniały szepty i kuszenia. Jakby w jej duszy obok jej własnej Bestii, zamieszkała druga… równie głodna, za to bardziej potężna.
O, nie. Wystarczyła jej jedna głodna krwi obecność.
- Masz. - syknęła, po czym zacięła ostrzem swoją dłoń, aby krew na nie popłynęła.
Poczuła słabość związaną z utratą krwi, która spłynęła po ostrzu, by w nie wniknąć całkowicie. Poczuła też jak ów obcy głos mlaszcze obleśnie w zadowoleniu, a potem była cisza. Teraz tylko wystarczyło schować nóż do pochwy.
- Obleśny ten duch.... - mruknęła chowając ostrze - Nie wiem co to jest.... ale to paskudztwo ma zabijać dobrze. - dodała, zamykając ranę na dłoni.
- Obyśmy się nie musieli przekonywać.- westchnął ciężko Blake patrząc w leśne ostępy w które to zagłębił się James.
- To teraz... Do Gangrela?
- Tak. - odparł z uśmiechem Toreador. Bladym uśmiechem. Wyraźnie to spotkanie go zaniepokoiło.
- Rozmawiałeś wczoraj z Księciem? - zapytała idąc do samochodu.
- Tak. Nie znalazł śladów tego… obcego, którego widziałaś. Nikt inny nie widział. Może to wędrowny potwór, który już opuścił naszą domenę.- ocenił Toreador i uśmiechnął się dodając.- To jedna z zalet tego miasteczka, niewiele nadnaturali jest nim zainteresowanych. Nawet Sabat nas ignoruje. Zazwyczaj.
- Nikogo nie znalazł? Zupełnie? - Ann wyglądała na zaniepokojoną - I co rozumiesz przez "zazwyczaj"?
- Czasami jakaś banda młodych wpada tutaj poszaleć. I zostaje wybita, albo przez wilkołaki albo przez nas. Młode Sabatu są bezmyślną bandą agresywnych drapieżników. To wściekłe psy które się ubija. - wyjaśnił Toreador i wzruszył ramionami. - W Camarilli by przeżyć, musisz słuchać starszych i znać swoje miejsce. W Sabacie… musisz mieć dużo szczęścia i szybko nabrać rozumu i siły.
- Jak wiele razy w nie życiu widziałeś Sabat? Znaczy, robiący wojnę w mieście.
- Wiele razy miałem okazję toczyć boje z psami Sabatu, niemniej w samym Stillwater… raz, dwa razy w roku. Czasem częściej. To zależy od sytuacji w Nowym Jorku, jeśli Sabat planuje jakieś akcje przeciw Camarilli to pomniejsze oddziałki przejeżdżają przez Stillwater… lub niedobitki po konfliktach w Nowym Jorku. - wyjaśnił Blake.
Ann nie pytała dalej. Wystarczył jej aktualny uścisk w żołądku.





William przejechał przez Stillwater i skręcił w boczną uliczkę kierując na jezioro. Podróżowali coraz bardziej zaniedbanym szlakiem w kierunku dość dużej willi nad jeziorem. Cała posesja była co prawda ogrodzona, ale brama do niej była otwarta. A nad bramą wisiał ukwiecony szyld.
“Ośrodek samodoskonalenia duchowego i terapii ziołoleczniczych”. Pod szyldem był nawet numer telefonu, stacjonarnego. Litery nieco się zatarły, wieńce zawieszone na szyldzie były deczko zwiędłe. Budynek zaś, choć imponujący i duży był zdecydowanie zaniedbany… co nie mogło dziwić zważywszy na to, kto go zamieszkiwał. Hippisi żywcem niemal wyrwani z lat sześćdziesiąt włóczyli się po okolicy, radośni i weseli. Leciała muzyka, zarówno hippisowska jak i obecne przeboje popowe, oraz nawet rap czy lżejsze kawałki metalowe. Niemniej przeważała moda z lat sześćdziesiątych i sztuka z tamtych lat.
Caitiffka była wyraźnie zaskoczona.
- To... nieoczekiwane. - szepnęła do Williama.
- Wpływ krwi Garry’ego. Większość z nich piła ją, więc nie tylko siłę z niej czerpią ale też i jego krew wpływa na ich poglądy i myśli. Nie jest to tak mocny efekt jak przy diaboliźmie czy nawet piciu krwi Kainity przez innego Kainitę. Tu efekt jest bardziej subtelny i bardzo rozłożony w czasie. Garry żyje przeszłością, toteż sekta której przewodzi… też. - wyjaśnił Blake wysiadając.
- Czyli... to ghule.
- Nie wiem, być może. Rzecz w tym że Garry nie karmi ich tak regularnie jak ja moje psy. Nie wiem czy to już ghule czy tylko lekko uzależnieni.- odparł z uśmiechem Blake. - Garry polega na swojej charyzmie w trzymaniu tej grupki razem i jest, jak na przywódcę para-religijnej sekty, bardzo tolerancyjny i łagodny. No i nie ma własnego haremu.
- Dla każdego, zaczyna być sprawa seksu tak mdła? - zapytała - Próbowalam raz... Strata czasu.
- Bo jesteś martwa, twoje ciało jest martwe…- wyjaśnił William parkując samochód i wysiadając. - A co za tym idzie… hormony też. Przyjemność z seksu to hormony docierające do mózgu. Wielu młodych wampirów jeszcze potrafi czerpać przyjemność z seksu, ale tylko dlatego że jeszcze pamiętają jaka to przyjemność. Potem wspomnienia zaczynają się zacierać i tak jak jedzenie, seks traci swój smak. Są wśród nas tacy co… jeszcze potrafią, ale potrzebują do tego kogoś z kim łączy ich uczuciowa więź. Bez niej szkoda czasu.
- A ty miałeś kogoś po śmierci?
- Tak… parę razy. - odparł krótko wampir ucinając ten temat. Rzekł bowiem ruszając w kierunku budynku. - Polubisz Garry’ego to równy gość.

Po kilku minutach weszli do budynku, zdewastowanego śladami “artystycznej twórczości” na ścianach i niedbalstwa mieszkańców wszędzie dookoła. To była kiedyś wspaniała posiadłość. Teraz, przeludniona i wypełniona różnymi poduszkami, kocami, świeczkami… wyglądała jak squat i w sumie tym była. Ann i Williama mijali weseli i zdecydowanie naćpani mieszkańcy. Jedna z dziewczyn bezczelnie pocałowała Blake’a w usta, a potem cmoknęła i zaskoczoną Ann… a następnie oddaliła się chwiejnym krokiem. Sądząc po spojrzeniu była tak naćpana, że nie wiadomo nawet czy miała świadomość tego, co właściwie zrobiła.
Ale to było niczym w porównaniu ze spotkaniem oko w oko… z dużym górskim lwem. Dorosła puma po prostu wyszła z jednego z pokoi i przyglądała im się badawczo.
Ann spojrzała oczekująco na Williama.
- Nie przejmuj się. - odparł Toreador.- To część boskiej mocy naszego guru. Wiesz, jest taki cytat w biblii o czasach gdy lew przy jagnięciu legnie. Gdy wrogość między zwierzętami wygaśnie… to oznaka że Garry ma moc. Oznaka dla jego wyznawców.
Po tych słowach minął ignorującą go pumę.
-... co? - Ann odezwała się zdezorientowana.
- Oznaka że jest wybranym przez Jehowę, Buddę czy co tam on wyznaje w tym tygodniu. Doktryna religijna nie jest mocną stroną Garry’ego… - zaśmiał się William poganiając gestem Ann, by ominęła pumę.
Dziewczyna nie protestowała, tylko wciąż zdezorientwana, ominęła wielkiego kota.

Przeszli do salonu, urządzonego jak sala tronowa jakiegoś arabskiego księcia. Były tu kolorowe zasłony w oknach, poduszki rozrzucone po całym pomieszczeniu. Dziesiątki świeczek, zarówno rozpraszających mrok jak i zapachowych. Był też siedzisko… duży i wygodny fotel. Było kilkanaście półprzytomnych osób obu płci i wszelkich ras. Był unoszący się wyraźnie zapach mafichuany. Był wreszcie wampir wgryzający się w szyję nieprzytomnej dziewczyny pojękującej lubieżnie i drżącej w jego objęciach. Nikt na to nie zwracał uwagi, zresztą jak mogliby… wszak wszyscy tu byli zamroczeni od narkotyków wypełniających ich krew.
- Hej Garry…- rzekł na powitanie William. Wampir oderwał się od ofiary i ostrożnie odłożył na poduszki dziewczynę. Opatrzył pospiesznie ślad po ukąszeniu i wstał mówiąc wesoło.
- Heeeej Wiiilll… kooopę dniii… powinieeneś wpadać częścieej chłopie. Nie możeeszsz całe nnoce zamykać się w swojeej pustelni.-
Gangrel nie wyglądał zbyt groźnie, stary okularnik z długimi włosami i zaniedbaną brodą. Podobnie i ubranie miał wymięte. Ot podstarzały hippis podchodzący do nich lekko chwiejnym krokiem. - Żyyycie nie jeest po to by je marnowaaać na … a tyy musisz być ta nowa, tak?
Tymi słowami zwrócił się do Ann, po czym podał dłoń mówiąc. - Garry jestem kwiatuszku, witaj w moooim królestwie.
Ann odwzajemniła gest, trochę wciąż zagubiona w... tym.
- Nieoczekiwane miejsce.
- Moje małe sanktuarium.- przyznał ze śmiechem Gangrel i wzruszył ramionami dodając. - Tutaj każdy jest bezpieczny, człowiek, zwierzę, kainita. Mój mały raj.
- A co z wilkołakami? Dostałeś wieści od nich?- zapytał William.
- Taaa… nie przyjęli zgonu swojego krewniaka zbyt dobrze. Możliwe że pojawi się ktoś od nich, by na miejscu obdgadać sprawę i może przeprowadzić śledztwo. Mówiłem im że to żaden z moich podopiecznych. Nie wszyscy widać uwierzyli. -westchnął cicho Garry.- To smutne, ten brak zaufania. Przecież jesteśmy wzorowymi sąsiadami.
- Lupiny nas nie lubią przecież. - odparła.
- Ale jeszcze bardziej nie lubią wrogów Gai. I te tutejsze walczą z kopalnią i Żmijem… i z rządem który nie dość dba o rezerwat. My jesteśmy mniejszym złem. Zajmą się nami jak tylko rozprawią się z ważniejszymi wrogami. - zaśmiał się chrapliwie Garry. - To mądre z ich strony. Po co marnować siły na nas, skoro ich nie stać na walkę na dwa fronty.
- I nie miałeś z nimi problemów? - zdziwiła się - Tolerują cię bardziej? Nie chcą rozszarpać jak jest pełnia?
- Wilkołaki są po drugiej stronie jeziora i nie zapuszczają się tutaj. Zresztą… No… nie tak łatwo mnie rozszarpać. Twardy jestem. - zaśmiał się Gangrel i zaproponował wesoło.- I tego mogę cię nauczyć, jak będziesz tu wpadała częściej.

- Jak to... nauczyć?
- Jak przyjmować ciosy na klatę bez mrugnięcia okiem. - odparł wampir i napiął cherlawą klatkę piersiową. - Mam do tego talent.
- Dziękuję... - skłoniła się zaskoczona.
- Luzik, my wygnańcy musimy trzymać się razem, zwłaszcza tu w Stiillwater. Bo nikt inny nam nie pomoże.- Garry przyjacielsko klepnął Ann po plecach. Po czym zwrócił się do Williama.
- To co was tu sprowadza?
- Cóż… motor w moim garażu nadaje się do generalnego remontu. Nie używałem go od lat czterdziestych. Masz może coś nowszego w swoim garażu? Ann potrzebuje środka transportu.- wyjaśnił Blake.
- Jeżeli to nie byłby problem. - w spojrzeniu Ann pojawiła się nutka zdziwienia - William już o mnie opowiadał przez telefon?
- Wspomniał że jest nowa Kainitka w mieście i że wpadniecie z delikatną sprawą. Nic więcej.- zadumał się Garry i dodał z uśmiechem.- Każdy kto tu trafia z Nowego Jorku ma za sobą nieciekawą przeszłość o której nie chce opowiadać. Ja to szanuję.
- Och. To dość... nowe tutaj? Znaczy, raczej inni wolą wiedzieć...
- Z pewnością… stare nawyki z miasta. Bawią się w politykę.- zaśmiał się Garry rubasznie i zaprzeczył ruchem głowy. - Nie ja. Ja mam swój mały raj tutaj. Reszta mnie nie obchodzi.
- Pewnie i tak prędzej czy później informacje z miasta od reszty ze Stillwater dotrą.
- Wątpię… podobnie jak mój klan, Kainici ze Stillwater wolą o mnie zapomnieć. Czasem się się Joshua tu zapędzi, czasem William wypełznie ze swojej samotni… reszta? Widuję ich tylko wtedy gdy są wspólne zebrania. - zaśmiał Garry, a Blake wtrącił. - A propo zebrania, wkrótce pewnie nasz Książę zarządzi jedno by oficjalnie przyjąć Ann do naszej rodzinki.
- Ty też uważasz, że jesteś w więzieniu tutaj? - zapytała Gangrela.
- Bardziej na dobrowolnym zesłaniu. Gangrele z Nowego Jorku nie chciały widzieć mojej gęby, ja nie chciałem mieć z nimi nic do czynienia. A w tej sytuacji obie strony są zadowolone.- odparł wesoło wampir.
- Czyli... jesteś zadowolony... - odparła zdezorientowana kolejnym, co lubi tu być - Czemu Gangrele pogardziły tobą?
- Od lat sześćdziesiątych jestem pacyfistą. - odparł Garry wprost i ze śmiechem dodał. - i poza tym kiepsko dogaduję się z własnym klanem, więc postanowili mnie się pozbyć. Uważają że przeze mnie wychodzimy na mięczaków.
Ann spojrzała po obu wampirach.
- Zaskakuje mnie, że prócz Lukrecji i może Larry'ego, nikt bardzo nie przeżywa mieszkania poza NY.
- Bibliotekarka by pewnie chciała wrócić, ale nie przyzna się do tego otwarcie. W końcu pełni tu ważną misję wyznaczoną jej przez starszyznę swojego klanu. - dodał kpiąco Garry i wsunął dłonie w kieszenie dodając. - Poza tym… do tego miejsca można przywyknąć. Nie ma tu tylko zagrożeń co w dużym mieście więc jak się wygodnie usadowisz to czeka spokojne i przyjemne życie po życiu. Nie musisz martwić się absurdalnymi rozkazami starszyzny klanu i młodymi ambitnymi Kainitami czekającymi na okazję, by wbić ci nóż w plecy.
- Chyba nie takie przyświecało założenie Księciu NY.
- A kogo tu obchodzi co przyświeca temu aroganckiemu sadyście. - odparł protekcjonalnie Gangrel, a William wsiniitrącił wyjaśniając. - Dla takich ambitnych postaci jak Lukcrecja to jest to prawdziwe więzienie i zesłanie. Reszta to… w przypadku pozostałych możesz traktować Stillwater jako przechowalnię narzędzi, obecnie niepotrzebnych, ale kiedyś mogą okazać się użyteczne i zostać ponownie wezwani do Nowego Jorku. Lukrecję to z pewnością kiedyś czeka. Gdyby było inaczej, cóż… litość nie należy do zalet księcia Nowego Jorku.
- Nigdy go nie poznałam, choć to nie dziwi. - spojrzała na gangrela - Tutaj chyba najlepiej mnie traktują od... zawsze. Jak wampira.
- Nic nie straciłaś, wierz mi.- zaśmiał się rubasznie Garry. - Elitka Nowego Jorku to banda snobów i podlizuchów. Willy jest lepszy od większości z nich zarówno pod względem urodzenia jak i zasług.
- Przesadzasz. - odparł Blake, a Garry dodał wesoło.- Dziewczyno, mieszkasz z jednym z ojców założycieli tego kraju i narodu.
- Co? - Ann spojrzała na Toreadora.
- Przypłynąłem tu na jednym z pierwszych statków z osadnikami, a to jeszcze nie czyni mnie ojcem założycielem. Wiele osób brało udział w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Więcej ludzi niż Kainitów.- machnął ręką William speszony wyraźnie. - Ja nie odegrałem aż takiej wielkiej roli.
- Ale jednak! Jesteś bardzo skromny.
- To miłe, że nie powiedziałaś żem stary.- zaśmiał się Toreador wzruszając ramionami i dodał. - Proponuję żebyśmy zrobili tak. Ja z Garrym poszukamy motoru dla ciebie, a ty sobie… pozwiedzaj. Możesz nawet się nakarmić, acz pamiętaj że ludzie tutaj są w mniejszym lub większym stopniu pod wpływem marihuany.

- Gdybym ci powiedziała jakimi ludźmi musiałam się pożywiać w zaułkach Nowego Jorku... - machnęła ręką -Poradzę sobie.
- Nie musisz, też tam mieszkałem. - zaśmiał się Garry. - I w dodatku mam wrażliwy na zapachy nos.
- To musiałeś w przytułkach dla bezdomnych nigdy nie mieszkać. - uśmiechnęła się.
- Żebyś się nie zdziwiła. Gangrele, w czasach gdy tam mieszkałem, nie miały dobrych miejscówek. Mieszkaliśmy w opuszczonych budynkach i magazynach. Może to się już zmieniło, ale za moich czasów żyliśmy na poziomie ulicy. - zaczął wspominać Garry.
- Niezbyt się zmieniło. - stwierdziła - Choć powiem, że wolałam nie mieć żadnego obok... Bywali bardzo nieprzyjemni dla kogoś, kogo uważali za poniżej siebie.
- Czyli nic się nie zmieniło. Nadal piorą się z Brujah przy każdej okazji?- zapytał miejscowy guru.
- Chyba nie przy każdej... choć czasem można się zastanawiać czy lepiej zezłościć Brujah, czy Gangrela. Rany od tych drugich potrafią się bardziej paprać.
- Jeśli masz jeszcze jakieś potrzeby to nie wahaj się pytać i prosić. To jest otwarta na pomoc innym i bardzo przyjazna społeczność. W końcu rozpowszechniamy tu miłość i wzajemną życzliwość… i marychę. Nie należy zapominać o boskim ziółku.- dodał ze śmiechem Gangrel z pewnością nieco pod wpływem substancji wessanych wraz z krwią.
- Dziękuję. - lekko ukłoniła się z przyzwyczajenia.
- Nie ma za co.- Garry poufale objął Toreadora ramieniem.- To my ruszamy do garażu, a ty…- zwrócił się do Williama.- … musisz mi opowiedzieć, jak kochana Lucia przyjęła obecność kolejnej gęby do wykarmienia. Musi być pewnie wkurzona. No chyba że droga Ann to Ventrue, ale w to jakoś wątpię. Bo nie jest wredną suką.
Georgina była w miarę przytomna i miła i najwyraźniej miała jakiś fetysz związany z kąsaniem, bo ochoczo dała się odsączyć z odrobiny krwi i na szyi miała ślady od kłów Garry’ego. I na ramieniu i na ręce.

Posiłek wprawił Ann w dobry nastrój, a świat stał się odrobinę “różowy”. Nie w sensie koloru, a nastroju raczej… choć światło teraz rzeczywiście układało się miękko na wszelkich powierzchniach.





Ann uśmiechała się trochę zbyt radośnie, gdy pozostawiwszy swój posiłek zaleczony (Garry naprawdę nie miał problemów z Maskaradą?) skierowała się dalej od "radosnej rezydencji", aby móc wreszcie skontaktować się z osobą, na której wspomnienie naprawdę głupawo zaczęła się uśmiechać. Wiedziała, że może humor jej rozmówca szybko ustawi na miejscu, ale na razie wybierała numer walcząc z radością.
- O co chodzi. - zimny i beznamiętny głos Cyrilla potwierdził fakt, że dodzwoniła do niego.
Zimny, beznamiętny, bezuczuciowy.... a jednak Ann jak szczeniak mogłaby zacząć merdać ogonem.
- Ja... - głos na sekundę jej się załamał z uderzenia radości - Tutaj nie dzieje się zupełnie nic, nawet jest ciekawiej niż sądziłam, jest szpital, i mag, i Tremere, i Ventrue co chciała być Księżną, i będę na stacji pracować. l piramida, ale nie taka z Wiednia, ale zjada Tremere, i po coś wysłano FBI od Księcia na mnie, no i ta śmierć małego Wilkołaków i... ktoś się interesował mną. Taki niepokojący drapieżnik. I czy Nadia ma serio misję od Fundacji? - tylko fakt, że nie potrzebowała oddechu, sprawił, że ten potok słów nie załamał się w połowie.
- Doskonale wiem o tym… wszystkim. Otrzymujemy raporty. Trzymamy rękę na puls…- Tremere przerwał nagle spokojną wypowiedź, by spytać.- O co chodzi z tym FBI?
- Jutro mają mnie przesłuchać na komendzie. - Ann przetarła oczy - W związku z jakąś zbrodnią. - była blisko powiedzieć "którąś zbrodnią", ale opanowała się.
- A skąd wiesz że to od Księcia ludzie?- zapytał chłodno i beznamiętnie stary wampir.
- William powiedział, że to pionki podstawione przez Księcia…
- Hmm… to niepokojące, ale nic z tym nie możemy zrobić. Odpowiadaj zgodnie z prawdą, acz nie bądź wylewna. Nie muszą dowiedzieć się nic więcej poza to, o co pytali. A potem zdasz mi raport z tego przesłuchania. A co to za niepokojący drapieżnik?- zapytał Cyrill chłodnym tonem.
Radosny humor wyparował na wspomnienie.
- Spotkałam go w drodze do Elysium... Nie wiem czy Spokrewniony... - Ann nie mogła się poszczycić umiejętnością rozpoznawania Nadnaturali ot tak - Niski i łysy mężczyzna, ale jego wzrok... - mimowolnie skuliła się w sobie - To było... jakby spojrzenie... drapieżnika. - głos jej zadrżał - Jakbym kiedyś widziała takie spojrzenie.. tylko nie pamiętam gdzie. . - w głosie caitiffa krył się niezrozumiały strach, którego i on sam nie mógł określić - Ta osoba chyba.. Przemieszczała się... skokowo? Była w jednym miejscu, a za chwilę dalej i znowu... Książę Stillwater twierdzi, że nie znalazł nikogo takiego.
- Opowiedz o nim agentom Księcia, niech pogonią za tym wątkiem. Jeśli to ten który zbił moje pionki w Nowym Jorku, to… hmmm… jeszcze cię nie zabił, więc nie jesteś na jego liście. - stwierdził Tremere głośno rozmyślając.

- A jeżeli zapytaliby o sprawy dotykające działań, które zlecałeś... to też mam otwarcie i szczerze odpowiadać? - zapytała ostrożnie.
Musiała dość długo czekać na odpowiedź.
- Mów szczerze i odpowiadaj precyzyjnie na ich pytania. - odparł w końcu wampir.- Jakoś się wytłumaczę u Księcia, tylko się nie rozgadaj. Na szczęście to nie ty byłaś wtajemniczana w szczegóły. Twoja… wiedza jest mocno ograniczona.
- Będzie jak mówisz. - niby wiedziała, że ograniczanie jej wiedzy miało pomóc jemu samemu, nie caitiffowi, ale nie mogła pozbyć się uczucia, iż było kierowane troską - Czy chcesz bym się zakręciła wokół któregoś z wydarzeń tego miasta lub miejsca?
- Rób co chcesz… ta dziura i tak służy głównie do ubijania nadmiernie ambitnych i głupich czarowników. - zaśmiał się Tremere i dodał ostrzegawczo. - Trzymaj się jedynie z dala od piramidy i… jeśli zabójca przyjdzie po ciebie lub po Williama, to jeśli Blake zginie, włam się do jego gabinetu i poszukaj pamiętnika. Taki staromodny Kainita pewnie go prowadzi, a w nim mogą się kryć brzydkie sekrety wielu starych wampirów.
Cyril zawsze miał plan... nawet na Ostateczną Śmierć Williama. Powinno to zaniepokoić Ann, ale... jakoś nie przejęło.
- Czyli Nadia... Jest czy nie jest na jakiejś misji tutaj? - zapytała wprost.
- Nadia to nie twój problem.- odparł chłodno Tremere ucinając temat. - Nadia to sprawy klanu.
- Oczywiście, oczywiście, sprawy Klanu. - Ann od razu wycofała się, nie chcąc naciskać na coś, co było powyżej niej - Pytam, aby wiedzieć jak się... odnieść... - ostrożnie doprecyzowała i szybko zmieniła temat - Lukrecja była zainteresowana mocno tym, kto mnie tu wysłał.
- Kto? - zapytał Tremere wykazując minimum zainteresowania jej odpowiedzią.
- Przeniosłam na Williama odpowiedź na to pytanie, które ciekawiło Lukrecję Borgia. - dodała cicho.
- Lucrecia Borgia… Borgia… aaa tak…- zadumał się Cyril, a po chwili zaśmiał chrapiliwie. - A więc plotki były prawdziwe. Nie uwędziła się na dachu wieżowca. Ciekawe czemu Książę ją oszczędził. Trzymaj się jej blisko i wyniuchaj co się da. Lukrecja zna sporo sekretów elity i ja też chętnie je poznam.
- Raczej... Jestem w stanie. - uznała Ann, co mogło być interesującą pewnością Bezklanowca, który chciał przysunąć się do Ventrue - Widziałam u niej kasetę VHS od Księcia…
- Zdobądź ją, obejrzyj. Może zawierać cenne informacje. - odparł Cyrill władczo, aczkolwiek po chwili opanował się i dodał spokojniej.- Ale unikaj niepotrzebnego ryzyka. Nie musisz się spieszyć. Trochę tam zostaniesz.
- Jak długo to ma zająć? - zapytała ulegle. Cyril nie potrzebował przy niej być władczym, by zrobiła co kazał, ale czasem to się zdarzało…
- Na razie kilka tygodni. Może dłużej. Się zobaczy.- ocenił Tremere, by po chwili dodać.- I nie dzwoń bez powodu, możliwe że ktoś założył mi podsłuch. Nie wiem tylko kto próbuje podkopać moją pozycję.
- Oddalenie jest ciężkie, ale…
- Otrzymasz fiolkę z krwią co tydzień, mniej więcej. Prześlę ci przez kuriera.- uspokoił ją Cyril.
Coś głęboko w Ann wrzasnęło na nią, chcąc przywrócić zmysły, ale wampirzyca nie słuchała racji nie pochodzących od tego Tremere. Oczami wyobraźni już widziała fiolkę.
- Dziękuję... - dłonie jej zadrżały - Czy... mam unikać wspominania moich... zdolności? - dopytała patrząc na otaczające ją cienie.
Nie myśl o krwi, nie myśl o niej.
- A kogo to obchodzi na tym zadupiu ? - stwierdził ironicznie Tremere i dodał. - Rób jak uważasz. Wyszukaj mi smaczne informacje jak będzie okazja i nie narażaj się bez potrzeby.
- Tu może nie obchodzi, to dziwne miejsce, ale agenci...
- Wątpię by pytali o to akurat.- odparł Cyrill i westchnął.- Nie tylko członkowie twojej koterii zakończyli swój żywot podczas ostatnich nocy.
- Kto jeszcze? - zapytała z zaniepokojeniem - Co się stało w mieście?
- Nie znasz ich. To dość wysoko postawieni członkowie klanu Toreador i Ventrue.- gdzieś z tyłu głowy Ann odzywał się głosik, że Cyrill znowu nie mówi jej wszystkiego. Ale wszak wiedziała, że czyni dla jej dobra.
“Lata egzystencji w klanie nauczyły mnie, że nadmiar wiedzy bywa równie niebezpieczny, co jej niedomiar.”
Czyż tak jej kiedyś nie powiedział?



“- Krew co wiąże myśli, serce, krew wampira w tobie krąży. Krew potężna, krew czarowna, jej siła niewolniczą miłością ciąży, krew tumani krew uwodzi niczym mocna morfina. Krew miłości kajdanami twoją myśli wciąż zapina. Pantofelku… co jeszcze mam dodać? Nie… księżniczka nie musi wiedzieć nic więcej… nie musi myśleć. Tak, wypoleruję cię dziś. Tą nową pastą.”

Pierwszy raz złość wręcz kipiała w caitiffce, gdy bez pozwolenia kogokolwiek wparowała do gabinetu Cyrila, w którym wcześniej się już pojawiała. Była zła... Jak on mógł? Co on sobie myślał?! Czemu wcześniej ukrył powód, dla którego wybrał właśnie taki sposób zabezpieczenia?!
Nie mogła tego tak zostawić...

Przed Cyrillem stałą karafka pełna wiekowego koniaku. Jeszcze z czasów napoleońskich, co sam zresztą powtarzał każdemu kto pierwszy raz odwiedzał go w jego gabinecie. Karafka była ze rżniętego szkła i miała pewnie dwieście lat. Dwa kieliszki obok niej też. I karafkę i jej zawartość wampir bardzo cenił, choć sam już nie był w stanie rozkoszować się jej zawartością. Oczywiście mógł ją poczuć przez upitego śmiertelnika, ale nie poczułby wtedy smaku samego napitku. Zresztą “posiłki” Cyrilla musiały być czyste. Żadnego alkoholu, żadnych narkotyków, żadnych nieczystości. To że nie był Ventrue nie oznaczało, że powinien pożywiać się byle czym.
Miał też inny kielich wypełniony trunkiem który tolerował i z którego siedząc na swoim kamiennym tronie przed dębowym biurkiem rozmyślając nad arcyważnymi (dla niego) sprawami.



Bądź co bądź był zbyt ważną personą by osobiście ganiać za ofiarami. Za daleko zaszedł by bawić w takie rzeczy. Zimny i spokojny jedynie przelotnie spojrzał na wkraczającą do jego domu i gabinetu Ann. Wchodzącą tu bez jego przyzwolenia, by tu przyjść. Nie po to wszak wymyślono telefony, by coś takiego się zdarzało, prawda?
Więc nic dziwnego, że cień irytacji przemknął po jego kamiennym obliczu o barwie alabastru.
Sam sposób w jaki Cyril się prezentował okazał się idealnym środkiem zapalnym dla jej własnej złości. Ann szybkim, stanowczym krokiem podeszła do biurka wampira i oparła dłonie na blacie.
- Myślałeś, że możesz tak grać nieskończenie, kurwi synu?! - w głosie caitiffki skrywała się agresja Bestii - To dla zapewnienia, że nie będziesz praw łamać?! Tylko formalność? FORMALNOŚĆ?!
- Siadaj na tyłku.- warknął gniewnie Cyrill, tylko ledwo podnosząc głos. To wystarczyło, nogi dziewczyny się ugięły i upadła pośladkami na podłogę niczym wierny pies.
- Chcesz rozmawiać, to zachowuj się cywilizowanie. Nie będzie mi tu byle nowicjuszka urządzać scen.- dodał zimno i spoglądając z góry na Ann spytał władczo. - Cóż takiego się stało iż zachowujesz się tak… plebejsko?
Nagłe ugięcie nóg było zaskakujące dla Ann, ale nie spuściło z niej całej złości i choć teraz patrzyła z dołu na górującego nad nią Tremere wysyczała odpowiedź:
- Plebejsko? To boli śliską żmiję tak bardzo? - uniosła się na dłoniach, zamierzając wstać - Sądziłeś, że nigdy nie dowiem się, że wyplułeś kłamstwo, mówiąc o swojej krwi?
- Kłamstwo? Doprawdy?- odparł Cyrill upijając krew z kielicha i przyglądając się jak Ann walczy z niewidzialnymi okowami przykuwającymi ją do podłogi. - Powiedziałem, że moja krew w twoich żyłach jest gwarancją, że nie będziesz łamać praw. I to była prawda. Powiedziałem, że to formalność i to też była prawda. Byłaś znajdą z podejrzanymi mocami… skoro wiesz o tym jak działa wampirza krew, wiesz także co się najczęściej robi z takimi kundlami jak ty. Może mnie oświecisz łaskawie w tej kwestii?
- Nie zgrywaj teraz dobroczyńcy. - warknęła, po chwili tej bezsensownej walki, poddając się i zostając na podłodze - Odeszłabym z miasta bez oporów, gdybyś nie wyleciał nagle z ofertą opieki.
- Mylisz się. Zostałabyś zabita. Tak kończą bezklanowe i bezpańskie wampiry. Tak powinnaś ty skończyć. - stwierdził spokojnie Cyrill dopijając krew w kielichu. - Zwłaszcza takie pozostałości furii Sabatu. Powinienem cię zabić, gdy cię spotkałem. Ale nie uczyniłem tego. Nie poinformowałem siepaczy Księcia, by zakończyli twój żywot krwawo i boleśnie. Zamiast tego wstawiłem się u Księcia za ciebie. Powiedziałem, że możesz być przydatną osobą dla naszej społeczności.
Założył nogę na nogę i mówił dalej. - Zaoferowałem się zostać twoim mentorem, co oznacza, że twoja wpadka byłaby moją wpadką. Twoje błędy owocowałyby karą nie tylko dla ciebie, ale i dla mnie. Dlatego wolałem się zabezpieczyć. Krew była formalnością, bo gdybyś jej nie przyjęła… to dałbym cynk Pięknej i Bestii. I oni usunęliby cię z tego padołu. Krew była zabezpieczeniem dla mnie, że nie wytniesz jakiegoś głupiego numeru. Nowicjusze klanowi potrafią spaprać sprawę, a ja miałbym zaufać jakiemuś bezklanowcowi, który nie miał pojęcia o świecie mroku?
- I powiedz mi jeszcze, że to wszystko zrobiłeś znalawszy swoją człowieczą naturę na pchlim targu. - parsknęła - Twoje mentorowanie zapomniało nawet wyjaśnić wielu kwestii nieżycia, jak potęgi krwi. Co by też zrobił Książę, gdyby teraz się dowiedział o twoich kłamstwach?
- Nic. Więzy krwi są powszechnie praktykowane w społecznościach Tremere. To odwieczna tradycja klanu.- odparł ironicznie Cyrill odstawiając pusty kielich na biurko. - Oczywiście, zakładając, że miałabyś okazję z nim porozmawiać. A w to wątpię. Ja… bywam wyrozumiały mała caitifko i mogę przymknąć oko na twoje chamskie zachowanie. Książę z wyrozumiałości nie słynie… ani z człowieczeństwa. A i ty powinnaś porzucić takie mrzonki jeśli chcesz pożyć dłużej niż kilka dziesięcioleci.
Spojrzał na nią zimnym przeszywającym spojrzeniem. - Powiedziałem ci wszystko to, co potrzebowałaś wiedzieć. Nie mniej, nie więcej. Lata egzystencji w klanie nauczyły mnie, że nadmiar wiedzy bywa równie niebezpieczny, co jej niedomiar.
Wstał i odsunął szufladę biurka wyjmując z niego długie i posrebrzane ostrze. Sztylet który on określał mianem puginału.
On był tak spokojny... Zachowywał się jakby już wygrał....
- I co teraz? Sądzisz, że przejdę z tym do porządku? Po co to w ogóle zrobiłeś ze mną? Po co ciągle dajesz krew? - zapytała, wyraźnie nie wiedząc, co robi ciągłe karmienie vitae.
- Postawiłem się Księciu ryzykując swoją skórę, by ocalić twoje nieżycie. I nadal je ryzykuję, a ryzyka nie lubię. Oczekuję całkowitej i niewzruszonej lojalności. Moja vitae w tobie tę lojalność mi zapewnia, ale… - przesunął dłoń nad kielich i naciął nadgarstek. Krew spłynęła do kielicha szerokim strumieniem, wypełniając go po chwili. -... skoro cię to oburza, to masz okazję się postawić caitfiko.
Przysunął kielich ku Ann, tak by mogła sięgnąć ku niemu.
- Wylej, wypij, zignoruj… zrób co chcesz. Jeśli nie chcesz… znajdę kogoś innego. Nie zmarnuje się. - rzekł przyglądając się Ann. - No… i co ty teraz zrobisz?
Dosłownie w pierwszym ułamku sekundy Ann chciała odrzucić krew. Nie jest niczyim niewolnikiem! Odejdzie!
Caitiffka wyraźnie walczyła ze sobą. Drżała w walce z ciałem, jednocześnie nie chcąc i chcąc odrzucić ten dar. Ociężale wystawiła dłoń do kielicha, przesuwając palcami po jego krawędziach.
Nie mogła!
- Czemu... - przysunęła do siebie kielich - Czemu... zechciałeś mnie oszczędzić...? - ciężko wydyszała słowa, obserwując czerwoną zawartość zdobionego kielicha zaciskając na nim palce.
- Bo uznałem, że masz potencjał do bycia użyteczną dla mnie. I za cenę twojej lojalności postanowiłem cię ocalić przed śmiercią. Masz rację, to nie miało nic wspólnego z sentymentalnym człowieczeństwem. Jesteś moją inwestycją. - odparł spokojnie Kainita. - Ale nie czuj się z tego powodu źle. Nie jesteś już człowiekiem, ja nim nie jestem od wieków. W naszym społeczeństwie wszystko to interesy.
Ann patrzyła jak zahipnotyzowana w zgromadzoną krew, ostatkami sił prowadząc przegraną walkę.
- Znałeś wynik... - spojrzała z miłością na krew - Nie krzywdź mnie... - po tych słowach zaczęła z wyraźnym zapałem wypijać zawartość kielicha.
- Oczywiście, że znałem. Wspomniałem przecież, że nie lubię ryzyka. Wolę szachy, tam każdy ruch jest skalkulowany i nie ma miejsca na przypadek. - odparł Tremere uśmiechając się kwaśno. - No i skąd pomysł, że planuję cię skrzywdzić? Za dużo w ciebie zainwestowałem, by zmarnować to nieprzemyślanym działaniem.
Chwiejnie wstała i ruszyła do Cyrila, pozbawiona nawet cienia złości na niego, po drodze stawiając pusty kielich na biurku.
- Różne rzeczy... mówili... - ociężale składała słowa, porażona siłą vitae Tremere - Będę służyć... - usiadła na podłodze przy wampirze - Zawsze... Bo to interes... Dla mnie też.
- Dobrze. A następnym razem jak zbierze ci się znów na żale, to proszę odpuścić sobie tę całą dramę. - odparł spokojnie Tremere opatrując ranę i siadając z powrotem na tronie. - Nie ma co urządzać pokazów tego typu. Zawsze chętnie rozwieję twoje wątpliwości.
- Nie będę więcej... - wyglądało, że Ann odczuwa jakąś radość z tej fałszywej miłości - Wybacz mi… - szepnęła kładąc głowę mu na kolanach.
- Wybaczam z uwagi na twoje niedoświadczenie. Dopiero wszak uczysz się reguł Maskarady i życia wśród Kainitów. - odparł łaskawie Cyrill i pytając.- Masz jeszcze jakieś pytania, wątpliwości?
Ann chwilę zbierała słowa, by w końcu wyszeptać wtulając głowę w nogi Tremere, gdy jego krew płynęła w żyłach kobiety.
- Jak mogę ci się przysłużyć, dobry panie?
- W tej chwili niczym, ale nie martw się. Przyjdzie ci czas się wykazać. Prędzej czy później. - czule pogłaskał po głowie młodą wampirzycę.



Zell 23-03-2022 12:18




Rozmowa zakończyła krótką mętną wypowiedzią Cyrilla na zadane przez Ann pytanie. Krew miała się zjawić wkrótce. Mogło to oznaczać, że będzie następnej nocy. Mogło oznaczać, że wampirzycy przyjdzie czekać dłużej na przesyłkę.
Tymczasem do Ann podchodzili Garry z Williamem prowadząc… eee.. tooo…


[media]http://i.ibb.co/mNZWZDj/3c5f223e-cb1e-4292-8f06-a444006ba36c.jpg [/media]


Był to stary i zaniedbany motor japońskiej produkcji z flakami na obu oponach. Jeśli to miał być ten sprawny motor, to jak wyglądała ruina w garażu Blake’a.
- Opony się napompuje, silnik jest na chodzie, hamulce w miarę sprawne.- ocenił Garry przyglądając się temu obrazowi nędzy i rozpaczy. A tymczasem Toreador dodał. - Dukes go odnowi, w każdym razie jest na chodzie. Pomijając brak świateł oczywiście.
- To twój w garażu jest w częściach, czy z czasu twojej Przemiany, Will? - Ann była trochę rozbawiona, ale jednocześnie zadowolona.
- Mój bardziej nadawał się do muzeum niż na drogę. Ten ma flaki, mój miał jedynie resztki opon.- wyjaśnił Toreador i dodał. - Przejedź się jak tylko służka Garry’ego…- Gangrel znacząco chrząknął.- …to jest oddawana wyznawczyni i duchowa córka… przyniesie pompkę.
- A ma paliwo? - zapytała. Ciekawe czy o tym zapomnieli.
- Nalaliśmy. To stary solidny silnik. - Garry poklepał czule maszynę.
- Z czasów gdy ekologia znaczyła mniej niż trwałość. Ten motor może pojechać nawet na oleju do smażenia i zatruć pół lasu spalinami.- stwierdził ironicznie Toreador.
- Trochę przesadza, ale rzeczywiście ten motor pojedzie na każdym paliwie. I sprawdziliśmy, silnik działa i sprzęgło też. - dodał Garry.
- Zaryzykuję te w miarę sprawne hamulce. - stwierdziła - Upadek nie byłby chyba gorszy od wyskoczenia z jadącej ciężarówki.
- Jeśli nie będziesz jechała za szybko.- odparł Garry, a William dodał. - Po prostu jak najszybciej oddaj go Larry’emu do przeglądu. Na mój rachunek.
Tymczasem ukwiecona hipiska przyniosła pompkę do roweru, trzymając ją jak cenne trofeum i z uśmiechem oddała ją Garry’emu który zabrał się za pompowanie pierwszego z kół.
- Mógłbyś mnie dziś jeszcze podwieźć do Elysium? - zapytała Williama - Chcę spotkać się z Lukrecją, a dopiero będę poprawiała wygląd motoru... Wolę by Ventrue nie musiał nawet o tym od ghuli słyszeć...
- Dobrze… nie ma sprawy.- odparł ciepło Toreador i rzekł. - Załadujemy motor na mój samochód, jak tylko Garry napompuje opony.
- Dziękuję. - Ann skłoniła się. William był... niepokojąco miły. Caitiffka wiedziała, że ktoś tak stary nie może być uroczy, bez żadnych planów.
Tymczasem Garry napompował drugie koło. A William mówił.- Więc… zostawię cię w mieście z motorem. Zdołasz sama wrócić do domu? Jeśli nie to Lukrecja cię przenocuje w dzień.
- Najwyżej zostanę, lepiej nie kluczyć nocami przez las na pierwszy raz. O której jutro ma być to FBI?
- Pewnie koło dwudziestej, dam znać Joshui żeby cię od niej zabrał.- odparł z uśmiechem William.- Motor zostawić w mieście, czy może wolisz bym podrzucił Larry’emu?
- Jeżeli nie będzie to ten moment, w którym cierpliwość starszego Toreadora do kundla się wyczerpie... to nie sprzeciwiłabym się temu transportowi do Larry'ego. - odparła gładko.
- Kawałek drogi nadłożę co najwyżej. A i tak w końcu Dukes powinien zrobić przegląd generalny i zamontować światła w tym jednośladzie. - odparł spokojnie William. - Więc po prostu załatwimy rzecz od razu.
Ponownie skłoniła głowę z wdzięcznością.
- Lukrecja będzie pewnie narzekać, że wczoraj odeszłeś nie dając jej szansy na zaspokojenie ciekawości.
- Lukrecja nie ma nic lepszego do roboty niż knuć i narzekać.- odparł Blake i zwrócił się do Garry’ego który napompował już opony.- Dzięki za motor, załadujemy go do mojego wozu…-
Po czym wziął motor jakby był lekki niczym piórko. Co świadczyło o sile, o dużej sile. Nadnaturalnej sile, bo przy całej swojej urodzie Blake był… efemerycznym chucherkiem.
- Zdziwiliby się ci, co uznaliby cię za dobrą ofiarę nocnej kradzieży. - stwierdziła lekko, gdy po pożegnaniu z Gangrelem szła za Toreadorem.
- Cóż… urodziłem się w niebezpiecznych czasach, zanim przebudziłem się do nocnego życia. Trzeba było wtedy umieć walczyć. - odparł Toreador niosąc motor i westchnął. - A choć minęło tyle dziesięcioleci i uważamy się za bardziej cywilizowanych to nadal zarówno ludzie jak i Kainici często używają siłowych sposobów do rozwiązywania sporów.
Załadował motocykl na tył forda i zapiął go pasami, po czym wsiadł na miejsce kierowcy.
Zanim wsiadła caitiffka.
- Więc od początku musiałeś się walką parać?
- Noblesse oblige.- wyjaśnił z uśmiechem Toreador, co znająca francuski Ann zrozumiała. “Szlachectwo zobowiązuje”.
- Ventrue na pewno by przyklasnęli temu. Czyli twoje umiejętności poza literaturą to był fechtunek?
- Byłem dworzaninem, więc musiałem mieć obycie z rycerskim rzemiosłem. Acz muszę przyznać, że nie szło mi za dobrze w rycerskiej sztuce. Lepiej władam piórem. - samochód ruszył i powoli zaczęli opuszczać siedzibę Garry’ego.
Dziewczyna siedziała chwilę w ciszy.
- Wybacz, jeżeli nie powinnam pytać, ale zastanawiam się... Jak odbywa się takie... zaplanowane Przeistoczenie? Zakładam, że to głównie tyczy się tych wysoko urodzonych Klanów? Śmiertelnik jest powiadamiany wcześniej? To zawsze jest z zaskoczenia? Twoje było, hmm, spokojne?
- Tak. Zazwyczaj śmiertelnik jest przygotowany do tego przejścia. Uczony o Maskaradzie i społeczności Kainitów kilka miesięcy przed przeistoczeniem. Tak przynajmniej robi się to u nas, Toreadorów. Podobnie jest u Ventrue. Co do innych klanów… - zadumał się William.-... to różnie bywa. U Gangreli i u Malkavianów bywa… czasem przypadkowe.
- Dają wybór? - zaciekawiła się.
- Toreadory? Tak, dają. - przyznał enigmatycznie William.
- Ciekawe co w razie odmowy.. choć wy chyba macie moce na to. - zastanowiła się - A jak było z tobą?
- Uwiodła mnie perspektywa wieczności z moją miłością. A potem… okazało się że wieczność to bardzo bardzo długo. - westchnął smętnie Kainita. - I wiele może się zdarzyć w tym czasie.
- Wiesz, słyszałam o tobie w szkole, czytałam twoje dzieło.
- Nie… to nie ja. - zaśmiał się William i dodał. - Możliwe że to ktoś z mojego rodu. Miałem starszego brata i… cóż… nie śledziłem potem losów mojej rodziny.
- Och. - Ann wyglądała na zawiedzioną - A jak poznałeś swojego Stwórcę? - zapytała szczerze zainteresowana.
- On znalazł mnie. Zresztą wtedy Kainici byli na dworze królewskim wieloma ważnymi personami. - wyjaśnił William z uśmiechem. - Tak zresztą bywa w przypadku takich oficjalnych przemian. Zwykle to twórca wybiera swojego potomka, a nie na odwrót.
- Czyli w ten sposób przeprowadzona Przemiana jest... przyjemna?
- Lepsza niż seks. - wyjaśnił krótko Toreador. - Widziałaś jak Garry się pożywiał prawda? Dla śmiertelników, takie oddawanie się nam jest bardzo przyjemne. Cóż… zazwyczaj.
- To rozumiem już czemu tak wiotczeją. - Ann zadawała te pytania jak zwykły wampirzy pisklak... Choć nawet najwyraźniej nie była już zawstydzona zdobywaniem wiedzy skąd mogła.
- Nic więc dziwnego, że Garry jest guru tej sekty. Zresztą są oni tak naćpani, że wątpię by “wyznawcy” potrafili zrozumieć w jakiej się znaleźli sytuacji. - zaśmiał się Blake. - Garry jest najbardziej sympatycznym Gangrelem jakiego można spotkać.
Równie dziwnym co reszta Stillwater...





Znowu znalazła się w miasteczku. Wysiadła przed przybytkiem należącym do Lukrecji, jasnym i radosnym w przeciwieństwie do właścicielki.
- To do jutrzejszej nocy. Spotkamy się na posterunku.- rzekł przyjaźnie Blake na pożegnanie.
Ann pożegnała Williama i weszła do przybytku. Musiała porozmawiać z Ventrue, zawiązać kontakty... dla Cyrila. I siebie.
Pąsowa Róża była taka sama jak wczoraj. Tylko nie było wczorajszej piosenkarki. Dużo ludzi, dużo zapachów nęcących żoładek. Pot, zapach pobudzenia, alkoholu, ekscytacji. Dobrze że była najedzona. Źle, że deczka naćpała się przy okazji. Oczywiście nie widziała tu Lukrecji, wiedziała że Ventrue prawdopodobnie siedzi w swoim gabinecie. Za to widziała jej pomocnice i ghulice zajmujące się klientami.
Przesunęła się w poszukiwaniu Miracelli, a gdy ją wypatrzyła, zagadała od razu.
- Chciałbym się zobaczyć z panią Lukrecją.
- Eemm… mogę wiedzieć w jakim celu? - zapytała Miracella uśmiechając się niepewnie. - Pani Lukrecja bywa zajęta.
- To całkiem zrozumiałe. - bywa zajęta knuciem i marzeniami o Nowym Yorku... - Ale sądzę, że mogę trochę przydać się w kwestii informacji. Powiedz jej, że w wielkim mieście przypomniano sobie o miasteczku. I o tym chcę rozmawiać.
- Usiądź i poczekaj tutaj. Wrócę z odpowiedzią mej pani. - odparła Miracella i ruszyła na górę zostawiając Ann samą.

Gdy tak siedziała ktoś do niej podszedł i przysiadł się. Czarnoskóry mężczyzna w ciemnym garniturze uśmiechnął się i dodał.
- Nowa tutaj, prawda?
Uśmiechnął się jeszcze szerzej odsłaniając wampirze kły.
- Jestem tu trzecią noc dopiero. - przyznała - Ann Paige. - przedstawiła się lekko skłaniając głowę.
- Jestem Clyde, jakbyś chciała przewodnika po okolicy to wierz mi, nikt nie nadaje się do tego bardziej ode mnie. A jakbyś chciała coś na ząb… to jestem też miejscowym dostawcą. 0, A, B… Rh+ lub nie. Każdą załatwić potrafię….- rzekł poufale się nachylając i pusząc się niczym indor..
Widać, czemu działał Ventrue na nerwy...
- Jesteś Potomkiem Księcia, prawda? - nie musiała pytać, ale chciała reakcję zobaczyć.
- To widać? - odparł z uśmiechem wampir zupełnie nie zaskoczony jej słowami. Zdecydowanie był narcyzem. Był też z pewnością niedoświadczony. Młodszy od niej stażem.
Po co go Joshua wybrał?
- Musiałeś naprawdę się odznaczyć w oczach Księcia, że Cię Przemienił.
- Cóż… nie chcę się chwalić…- skłamał, bo cała jego postać mówiła Ann, że chce się puszyć.
Ale nie miał okazji.
- Ann… Lukrecja już czeka.- zjawiła się bowiem Miracella. A mając doświadczenia z dwoma Ventrue w przeszłości caitifka wiedziała, że członkowie tego klanu nie lubią czekać.
Dziewczyna wstała z siedzenia.
- Wybacz, ale muszę opuścić teraz, będziemy mieli czas. Jutro wszyscy się zbieramy w końcu. - skłoniła głowę i szybko ruszyła do Lukrecji.





Wampirzyca przebywała w swoim gabinecie, oczywiście nadzorując swoje interesy poprzez kamery… lub z nudy grając w pasjansa. Ann nie mogła bowiem dostrzec tego co jest teraz na monitorze komputera Lukrecji. Ventrue oderwała od niego spojrzenie, by skupić się na wchodzącej do środka Ann.
- O czym to chcesz rozmawiać?- spytała gospodyni gestem dłoni wskazując jej fotel przed swoim biurkiem.
Ann usiadła na wskazanym fotelu, wcześniej skłoniwszy się z szacunkiem.
- Pewnie wiesz pani, że jutro pojawią się w Stillwater ludzie z FBI od Księcia Nowego Jorku. - powiedziała badając reakcję Lukrecji - Chcę prosić cię o rady... Znasz lepiej Księcia, więc miałabyś lepsze spojrzenie, co powinnam robić a czego na pewno nie, będąc przesłuchiwania przez takie osoby.
Lukrecja uśmiechnęła się kwaśno słysząc te słowa. Przyjrzała Ann badawczo i rzekła po chwili.
- To zależy od tego… po co tu przyjeżdżają. I w jakim celu cię przesłuchują.
- Mają mnie przesłuchać odnośnie jakiejś zbrodni... Nie znam szczegółów, ale mogę założyć, że ma to do czynienia z zabójstwami, które uderzyły w ważnych Spokrewnionych, jak i moja Koteria padła ich ofiarą. A sposób zabicia był... prawie rytualny, brutalny?
- Brzmi jak Sabat. Tzimisce najpewniej… - westchnęła Lukrecja i wzruszyła ramionami.- Albo któryś z Tremere eksperymentuje z magią krwi w sposób… cóż… niedozwolony. Pod przykrywką “morderstwa”.
- Skoro też jakieś ważne persony to musiało dopaść, to ktoś był niewybredny w wyborze. Członkowie mojej Koterii może nie byli jak ja, bez Klanu, ale dotykali co najwyżej średniego szczebla. - skrzywiła się - Widziałam to, co z nich zostało. Miejsce wyglądało jak rzeźnia, ktoś nie dbał o wampirzą krew... - opisała po tym wygląd miejsca, jak poćwiartowane szczątki tworzyły "figurę".
- Brzmi jak Tzimisce i ich zamiłowanie do turpizmu.- przyznała sarkastycznie Lukrecja uśmiechając się pod nosem. - Z drugiej strony wszyscy znają poczucie estetyki Tzimisce, więc nie można wykluczyć innych. Ale to oznacza kogoś dobrze obeznanego w wampirzych obyczajach. Żaden młodzik by na to nie wpadł.
- Jako, że wysłano tych osobników po mnie, aby mnie przesłuchać, zakładam że w tej sprawie... czego kategorycznie powinnam nie robić, jako że wydarzenia z przesłuchania na pewno do Księcia dotrą? - zapytała z obawą.
- Skoro ich tu wysyła, to z pewnością otrzyma od nich raport.- wzruszyła ramionami Lukrecja zapalając niemal odruchowo papierosa zapalniczką.

- Więc... Jakie moje zachowanie przy... kategorycznie nie było tym, co spodobałoby się Księciu? Unikałam zawsze - o ile już spotkałam - osób z wyższej półki, więc w sumie nie wiem czego unikać, jeżeli chcę trochę poistnieć…
- Nie zobaczysz Księcia. Nie powąchasz nawet jego śmieci. Zobaczysz pomagierów i zrobisz co ci każą. Żadna filozofia.- stwierdziła Lukrecja po namyśle.
Czyli w sumie nic zaskakującego. Niemniej Ann wciąż czuła się niepewnie.
- Poza krążącymi opowieściami, czasem sobie przeczącymi... jaki on jest, pani Borgio? - zapytała.
- Cóż… zimny i o nienagannych manierach, sadystyczny socjopata. - stwierdziła krótko Lukrecja wzdrygając się na samo wspomnienie.
- Słyszałam plotkę, że lubi, em, spektakle jak w Starożytnym Rzymie organizowano…
- Nie słyszałaś więc innej… że był w Kartaginie i uciekł z niej przed upadkiem miasta. Nie wiesz pewnie co się działo w utopii Brujah i może lepiej dla ciebie, żebyś nie wiedziała. - zaśmiała się ironicznie Lukrecja. A następnie skinęła głową. - I tak, to prawda. Lubi spektakularne egzekucje. Kainici je zapamiętują lepiej niż kolejne dekapitacje.
- Nie wiem też jak on się nazywa…
- Nikt obecnie nie wie. Śmiertelnicy znają go pod nazwiskiem Le Grandè, obecnie określany imieniem Dominic. Lecz Kainici zwracają się do niego tytułem: Książę.- wyjaśniła Lukrecja wzruszając ramionami. - Nigdy zaś imieniem czy nazwiskiem. Te dotyczą raczej konsorcjum Grandè Export-Import, firmy której Książę zawdzięcza osobiste bogactwo. Obecnie jest w niej tylko głównym udziałowcem.
Postanowiła zaryzykować:
- Wybacz za bezczelność, ale... Czy to oznaka wielkości ego, czy paranoja Księcia?
- Hmmm... pewnie oznaka obu. - stwierdziła wampirzyca dodając z uśmiechem.- Zdrowa paranoja i mania prześladowcza to oznaka, że długo utrzymujesz się na szczycie.
- Dziękuję za pomoc. - uśmiechnęła się - Znalazłam się w Stillwater, aby nie wystawiać się przed szereg, jakby zabójca zorientował się, że kogoś ominął z Koterii, kto akurat na miejscu nie był. - wytłumaczyła - Kiepsko wygląda, ale co poradzić…
- Cóż… lepiej trzymaj się blisko Williama więc. Umie sobie radzić w walce.- odparła wampirzyca wypuszczając odruchowo dym papierosowy z ust. - I nie wydaje mi się bym ci w czymś pomogła.

- Sama pomoc w powiększeniu informacji, a nie trzeba geniusza by wiedzieć, ze Bezklanowiec z podstawami ma cienko. -westchnęła - Jak jutro zakończą przesłuchanie, to będę mogła mniej lub więcej przekazać.
- Przykładasz do tego zbyt wielką wagę. Gdybyś naprawdę miała znaczenie i twoje zeznania też, to zawieźli by cię do Nowego Jorku i przesłuchiwał ktoś bardziej znaczący niż śmiertelni sługusi Księcia.- dodała sarkastycznie Ventrue.
- A jeżeli ktoś, jak ja ma związek z innym wampirem, który to znaczenie posiada? - zapytała po namyśle.
- To już jego problem. Nie twój.- odparła Lukrecja wzruszając ramionami.- Tutaj lądują ci o których Nowy Jork chce zapomnieć. Czas być samolubną.
- Les misérables de L'eau Calme. - westchnęła Ann używszy płynnego francuskiego bez śladu akcentu, tak płynnie jak mówiła po angielsku.
Lukrecję zatkało wyraźnie na moment. Po chwili się pozbierała i odparła ironicznie po włosku z wyraźnym włoskim akcentem.
- In questi tempi qualcuno conosce alcune lingue.
- Może i więcej niż jeden czy dwa. - Ann nie była w stanie się nie uśmiechnąć - Masz bardzo... ciężko brzmiący akcent.
- Stary… bo renesansowy. - stwierdziła uprzejmie Lukrecja.
- Bardziej znam łacinę, włoski tyle o ile, więc na tym bazuję.
- Och… dobrze… wiedzieć.- odparła Ventrue po chwili. Chrząknęła i dodała nieco skonfundowana. - To o czym rozmawiałyśmy?
- O Księciu i jego zamiłowaniu do widowisk rodem z Koleseum. - odparła - Między innymi.

- A tak… - wzdrygnęła się nagle i dodała.- …Książę lubi robić z egzekucji widowiska. Tradycyjne ścinanie głowy, nie jest w jego guście. Ale ty się nie musisz martwić. Nie masz wyrobionego imienia, by twoja śmierć warta była przedstawienia. Pewnie Bestia cię rozerwie.
- To... byłoby lepsze niż przedstawienie Księcia? Ten sam koniec... - mruknęła.
- Brutalny, ale rzeczywiście szybki koniec.- przyznała Lukrecja i uśmiechnęła się ciepło. - Ale tu cię on nie czeka.To nie jest jego dziedzina, a i generalnie nie obchodzi go co tu się dzieje.
- Ty, pani, widziałaś jak kiedyś Piękną i Bestię? Ja tylko znam historie, jedna bardziej szalona od drugiej…
- O tak. Znam ich dobrze. - stwierdziła sarkastycznie. - Piękna to czarnowłosa lolitka, a Bestia to rudy anemiczny chudzielec. Oboje wydają się niegroźni, ale wierz mi… jeśli wejdziesz im w drogę to już jesteś martwa.
- Oni tylko na rozkaz Księcia mordują czy... to nie ma znaczenia?
- Na szczęście nie czerpią przyjemności z zabijania. A przynajmniej ona nie. Po prostu wykonują polecenia księcia z bezlitosną skutecznością. Niemniej jeśli staniesz na drodze do ich celu, to zostaniesz usunięta bez mrugnięcia okiem. - wyjaśniła Lukrecja i przyjrzała się oczom Ann. - Jeśli będziesz pomiędzy nimi a twoim.. patronem. Zginiecie oboje.
"Więc po prostu zginę... bo w razie potrzeby będę pomiędzy."
- Zapamiętam. - dodała, chcąc odsunąć się od kwestii Cyrila - Jakie Klany reprezentują?
- Ventrue i Gangrel, aczkolwiek nie podlegają swoim primogenom w mieście tylko bezpośrednio Księciu. - wyjaśniła Lukrecja.
- Dowiedziałam się - zaczęła ostrożnie - że twoja obecność pani, to bardziej plotka w Nowym Jorku, nie pewna informacja... Jakby nie każdy mógł uwierzyć?
- Czyżby?... - zdziwiła się autentycznie Lukrecja. - … Aż tak o mnie zapomniano? Przecież… co prawda działam delikatnie, ale…- teraz Ventrue zaczęła mówić do siebie rozważając słowa Ann i zapominając na moment o obecności caitifki.
A ona nie miała zamiaru przeszkadzać Ventrue, jedynie milcząc grzecznie i pozwalając wampirzycy się wygadać do siebie.
- Cóż… to tylko świadczy o ich niekompetencji. - wampirzyca nie próbowała wyjaśnić jakich ich ma ona na myśli. Bardziej przekonując siebie niż kogokolwiek innego. Spojrzała na Ann i uśmiechnęła się nieco sztucznie pytając. - Jakie jeszcze ploteczki przynosisz z Nowego Jorku?
Ann przechyliła głowę zaciekawiona.
- Może i mam coś... ale czy też powinnam się temu w przyszłości bardziej przysłuchiwać?
- A co innego masz do roboty? Oglądać seriale z Williamem? Słuchać jego poezji? Sama nie wiem co gorsze. - zaśmiała się Lukrecja. - Plotki z dużego miasta, to jedyne co nam pozostało.
- Już wcześniej słyszałam to, ale ty także mi powiedziałaś pani, że trzeba tu być samolubnym. - powiedziała spokojnie - Więc powiedzmy, że mogę spróbować być teraz. A informacje... - wzruszyła ramionami - Rozumiesz, pani.
- Nie. Nie rozumiem. Oświeć mnie. - mruknęła Lukrecja uśmiechając się bezczelnie.
Ann nie wyglądała na zniechęconą.

- Informacji nie rozdaje się za darmo. Nawet kundel musi to w końcu zrozumieć. - oparła się plecami na krześle - Przekażę informacje... ale chcę w otrzymać coś w zamian dla siebie.
- Bylebyś nie przeceniała ich wartości.- zaśmiała się Lukrecja.- Plotki nie są wiele warte.
- A ile jest warty kundel? - wzruszyła ramionami - Nie planuję przejąć kontroli nad Camarillą, a głównie nadrobić bolesne braki w zrozumieniu, które w Klanach dostaniesz od Stwórcy nawet pierwszego dnia oraz zaspokoić własną ciekawość.
- Nie przeceniaj roli Stwórcy w edukacji. Mój wygadany nie był. - odparła z uśmiechem Lukrecja i wzruszyła ramionami pytając.- A co cię teraz tak ciekawi?
- Ale chyba nie zostałaś pozbawiona zrozumienia, że od teraz żywisz się krwią, nie zwykłym jedzeniem? - zastanowiła się - Ciężko na szybko całość opisać. Czy mogłabyś mi wytłumaczyć o co chodzi z tym, że każdy ma inną Moc? To ustalenia Klanowe? - wzruszyła ramionami - Jak się tworzy ghule? Czemu jest podział wampirów na dwie grupy? Nie mówiąc o okołopowiązanych sprawach.
- Co do mocy to nie są to żadne… ustalenia klanowe a bardziej prawa autorskie. Teoretycznie każdy wampir może nauczyć się korzystać z każdej mocy… teoretycznie. Ale każdy klan pilnie strzeże swoich sekretów i niechętnie dzieli się nimi z innymi. Jednym wychodzi to lepiej, drugim gorzej. Niektóre moce są dość powszechnie używane i żaden klan nie może rościć sobie do nich praw, bo kilka klanów dzieli między sobą wiedzę o nich. Inne… jak magia krwi, są dość ekskluzywne, na tyle że na przykład Tremere z furią ścigają każdego kto nie będąc członkiem ich klanu korzysta z tej ścieżki.- stwierdziła ironicznie Lukrecja.
- To bezklanowi... jakie powinni mieć? - zapytała.
- Nie powinni mieć żadnych, ale mają…- stwierdziła wampirzyca i spojrzała na Ann mówiąc. - Ponieważ to bujda. Nie ma bezklanowców. Z pewnością jakieś moce przebudziły się w twojej krwi i one mówią jakiego klanu był twój ojciec czy twoja matka. Ale jak każdy bękart, nie jesteś uznawana przez swoją rodzinę.
- Raz spotkałam jednego... Mówił, że nie da się ustalić z jego mocy kto mógł go stworzyć.
- Niektóre moce, jak mówiłam nie są charakterystyczne i mogą wskazywać na różne klany. Jak prezencja… potęga charyzmy, którą dzielimy z Toreadorami. Inne są, jak wspomniałam specyficzne, jak Thaumaturgia Tremere. - wyjaśniła wampirzyca.
- I tych specjalnych się nie nauczy kundel?
- Każdych teoretycznie można się nauczyć. - przypomniała swoją wypowiedź Lukrecja.- Teoretycznie.
- Cóż... Ja tylko ukrywam się... głównie. Nie zawsze działa na każdego...
- Na nosferatu nie wyglądasz. - wzruszyła ramionami Lukrecja i znów zaciągnęła się dymem. - Pewnie jakiś assasyn upił się krwią i cię dopadł w ciemnym zakątku.
- Niestety nie... Chyba, że są w Sabacie. - zrobiła się jakby mniejsza na wspomnienia.
Brew Ventrue zadrżała nerwowo, gdy mówiła. - No to dobrze, że tu trafiłaś. Nawet jeśli Książę zaakceptował pomiot Sabatu, to wielu Kainitów, zwłaszcza tych młodszych… niekoniecznie. Dla nich zawsze będziesz piątą kolumną. Ukrytą agentką Sabatu. Być może nawet naprawdę nią jesteś, nie zdając sobie z tego sprawy.
- Piątą kolumną? - zapytała z niezrozumieniem.
- To wojenne określenie. W czasie wojny… tak się mówiło na agentów obcej armii działającej za liniami wroga i sabotującymi… cóż… najczęściej obiekty wojskowe. - wyjaśniła wampirzyca.
- Jak zrozumiałam, to co się ze mną stało to było... sabatowe. Przemiana wielu porwanych śmiertelnych na raz dla celu wojennego. Gdybym nie wyrwała się temu po przebudzeniu... to bym pewnie szybko zginęła drugi raz. Dopiero w Nowym Jorku dowiedziałam się, że to musiał być Sabat. Wcześniej nawet nie wiedziałam czym on jest.
- Im mniej wiesz o Sabacie tym lepiej śpisz za dnia. Wierz mi.- stwierdziła spokojnym tonem Ventrue.

- Wystarczy mi to, co widziałam... - skrzywiła się - William mówił mi, że Przemiana jest... przyjemna? Chodzi tylko o ugryzienie, tak? - zapytała próbując to sobie ułożyć.
- Nie potrzebujesz tej wiedzy. Przemiana to coś więcej niż ukąszenie, ale i tobie… nikomu nie wolno przemieniać bez zgody księcia.- odparła wampirzyca.
Ann była wyraźnie zaskoczona odpowiedzią i dopiero po chwili zrozumiała nieporozumienie.
- Nie, nie, nie pytam, bo chcę kogoś Przemienić. - zaprzeczyła kręcąc głową - Pytam z ciekawości. Tak, sama powinnam wiedzieć z doświadczenia, ale moje doświadczenie mówi, że trzeba być zwykłym psychopatą, aby komukolwiek to zrobić, co nie ma sensu w połączeniu z informacjami o chętnych na to…
- Przemiana jest… wyjątkowa pod wieloma względami. - odparła enigmatycznie Lukrecja.
Cóż, nie tylko Cyril jest zamkniętą księgą na niektóre tematy.
- Ehm... Jasne. Tylko czemu, jeżeli to w gestii Księcia jest danie przyzwolenia na Stworzenie Potomka... jest jakiś problem z nowym Potomkiem Joshui? Przecież on tu jest Księciem... - zapytała niewinnie.

- Cóż… To nie Nowy Jork. - odparła z szubrawczym byskiem w oku. - Władza nie wywodzi się z dokumentów czy obyczaju, władza pochodzi z mocy do zaprowadzenia swoich porządków. Z siły tego kto ją sprawuje, a Joshua… cóż… nie ma dość sił, by móc sobie władać jak mu się podoba. Jest nas tu niewielu i mamy duże wpływy. Ja, William, Larry nawet… Joshua jako Książę może robić co chce, ale że chce utrzymać swoją władzę to musi liczyć się ze zdaniem podwładnych.
- Larry nie wydawał się być pewny w obecności Księcia, trochę jakby ustępował miejsca, więc chyba Joshua taki słaby nie jest? - zaciekawiła się.
- Potęga to nie tylko zwykła siła fizyczna. Gdyby tak było to domenami rządziłyby osiłki z Brujah. - stwierdziła lekceważącym tonem Lukrecja. - A jak się przekonasz prędzej czy później, jeśli nawet nie rządzimy to i tak, my Ventrue mamy ostatnie słowo w wielu domenach.
I tupet rozpieszczonych bachorków...
- Rozumiem więc, że nowy Potomek naprawdę cię rozdrażnił... ponoć chciałaś pani, byś sama mogła kogoś przemienić?
- Och… wprost przeciwnie. Zyskałam dzięki niemu argument za powiększeniem Ventrue, bo teraz jest aż trzech Brujah w Domenie, podczas gdy inne klany składają się z pojedynczych przedstawicieli.- zaśmiała się Ventrue, zaciągnęła dymem. - Poznałaś już Clyde’a? Potrafił być irytujący jako ghul i przemiana nie pozbawiła go tej wady. Szkoda że jest użyteczny. Choć pewnie tylko ten atut, sprawił że stał się jednym z nas.
- Tak, na dole mnie zaczepił. Jest... - zastanowiła się nad słowem - Ekstrawertykiem z ego do sufitu, który chyba nie rozumie, że komuś nim oczy wydłubuje?
- Na jego szczęście przebudził się w Stillwater. W Nowym Jorku byłby już martwy…- stwierdziła sarkastycznie Lukrecja.

- A skoro powiedziałaś o ghulach to mam pytanie... Czym one w sumie są? Czemu służą wampirom? To czasem wygląda stratnie dla nich…
- Z tego samego powodu… który zmusza do służby Kainitów. - uśmiechnęła się Lukrecja uniosła dłoń, by po chwili wbić w nią kły. Popłynął rubinowy płyn… wampirza posoka o słodkim nęcacym zapachu.
Bezklanowa bała się, że to usłyszy. Nie, nie chciała dopuścić do siebie tego, nie była niczyim ghulem! To nie tak działa na wampiry!
- Uhm... - odwróciła wzrok od krwi, aby choć wizualnie nie nęciła - Tylko ludzie mogą być ghulami? Lupiny nie, prawda? Czy inne Nadnaturale…
- Nie wiem.- przyznała wprost Lukrecja wycierając dłoń jedwabną chusteczką. - Nie widziałam żadnego nadnaturala uzależnionego od naszej krwi. Po prawdzie niewiele nadnaturali widziałam w swoim życiu. To wilkołaki żyją w świecie duchów i tego całego mistyczymu, Tremerebabrają się w nadnaturalnych sprawach. Ja nie.
- Wampiry nie mogą być ghulami, więc to jedno do skreślenia.
- To zależy od definicji jaką przyjmiesz. Ghule są uzależnione od naszej krwi jak narkomani. My jesteśmy uzależnieni od krwi…- odparła melancholijnie Lukrecja.
- Ale w tej definicji to jakby mówić, że tak jak wampiry od krwi, tak ghule od powietrza.
Lukrecja zaśmiała się głośno i skinęła głową zgadzając się z Ann.
Nie, nie myśl nad tym mocniej, masz już wystarczająco problemów...

- Nie wiem ile dotarło do pani z Nowego Jorku, ale te zabójstwa dotyczą bynajmniej nie tylko przypadkowych. Ofiarą padli jacyś z Klanów Ventrue i Toreador, o wiele za wysoko dla mnie do znania. Zatrzęsło się całe miasto, jego wyższy pułap. - zmieniła temat, dając Ventrue obiecane strzępy wiedzy.
- Interesujące… - zaciekawiła się Lukrecja przyglądając się Ann. - Co o tym wiesz? Bo powinnaś się domyślić co to oznacza dla nas.
- Że Nowy Jork zmniejszył populację i jego Książę może być zainteresowany zamkniętymi tu?
- Dokładnie. W mieście zwolniło się parę… miejsc. - odparła z uśmiechem Lukrecja.
- Mam wrażenie, że innym osobom wybito ich... inwestycje.
- Cóż… fortuna kołem się to…- nagle zadzwonił telefon, odrywając Lukrecję od rozmowy. Ventrue odebrała i przez chwilę słuchała głosu z komórki. Oderwała ją na moment od ucha i z uśmiechem zwróciła się do Ann. - Na tę noc musimy zakończyć naszą konwersację.
- Oczywiście. - wstała i skłoniła się - Zostaję dziś na dzień.
- Powiadom moje pracownice o tym, wskażą ci pokój na dzień gdy już będziesz gotowa. - odparła Lukrecja z ciepłym uśmiechem.
- À bientôt, maîtresse.
- Ehmm…- skinęła głową wampirzyca zaledwie domyślając co znaczyły słowa Ann.- Do widzenia.





Kim w ogóle się stała?

Zamknęła oczy czując gorzki smak niechęci do siebie. Oczywiście wiedziała, że swoje uległe zachowanie dostosowała do sytuacji, w jaką ją wpędziła śmierć. Za życia takie podejśce byłoby to nie do pomyślenia... przynajmniej nie w jego drugiej połowie. W sumie takiego się po niej spodziewano, czemu zadała cios, porzucając złotą klatkę gotową na jej wejście w dorosłość i wszystkie związane z nią wygody.
Nie chciała żyć wedle narzuconego schematu. Sama próbowała walczyć o swój schemat.

Początek był ciężki. Bez wszystkiego, co oferowało jej urodzenie, bez pieniędzy, bez stałego dachu nad głową... ale zaczęła o własnych siłach wychodzić na prostą. I nigdy nikogo nie prosiła o pomoc, nie wróciła do rodziny błagając o możliwość powrotu. Sama pięła się w górę, od dna i chrzanić tych, którzy chcieli ją zatrzymać na drodze!
Tylko wtedy pojawiło się zbyt silne zagrożenie...

Ann wbiła paznokcie w dłoń, czując wzbierającą bezsilną złość w klatce piersiowej.


"Nie dbam o to. I ty nie powinnaś. Ktokolwiek cię przemienił, pewnie już nie chodzi po tym świecie."

Tej rady Cyrila nie zamierzała wprowadzić w życie. Nie umiała zapomnieć dnia porwania oraz swojej śmierci. Mogła wyprzeć z pamięci wiele wydarzeń, ale nie zapomniała bólu, o którym przypominały jej wciąż widoczne rany... a ból był nierozerwalnie połączony z tym, przez kogo teraz znajduje się ponownie na końcu łańcucha pokarmowego.

A nawet i czasem pod nim.


"Z tego samego powodu… który zmusza do służby Kainitów."


Nie chciała przyznać głośno tego, co próbowało się przebić do jej świadomości. Od ghula dzieliło ją... podejście?
Ile z jej chęci partycypowania w interesach Cyrila to była siła jego krwi, a ile jej własna wola? Czasem myślenie o tym było takie trudne... Niemniej ta służba zapewniała jej pewną protekcję i szansę. Czy żywe kundle nie kończą ostatecznie na sznurze innego wampira? Nawet jeżeli któryś Klan ich przyjmie to tylko z rozbawienia lub planu Starszych.
Nie różniło to się wiele od standardowej drogi powstania. Po prostu kundle miały dłuższą i cięższą drogę, bo najpierw musiały przecierpieć swoje.

I być w tym sprytne, aby ich nie pożarło społeczeństwo Kainitów.




abishai 25-03-2022 19:12


Pomieszczenie w którym położyła się by odpocząć, było sterylne. Takie samo wrażenie odniosła wstając. Szare gołe ściany. Szara podłoga. Szpitalna świetlówka w suficie. No łóżko bardziej przypominające metalową trumnę. No cóż… za darmo mogła otrzymać jedynie minimalne wygody. Niemniej Ann nie miała powodów do narzekań, bo wszak nieraz budziła się w znacznie gorszych miejscach.


Wampirzyca miała jeszcze trochę czasu dla siebie, nim ktoś przyjdzie po nią by zaprowadzić ją na posterunek. O tej porze przybytek Lukrecji był jeszcze pustawy. Stali bywalcy jedynie zasiadali przy stolikach. Kilka par małżeńskich. Jeden staruszek o wytrzeszczu i spojrzeniu szaleńca. Z którego kącika ust płynęła ślina. Jego zmierzwiona broda i spojrzenie pełne obłędu wyraźnie kontrastowały z w miarę schludnym ubiorem.
Oprócz tego masywni mężczyźni i… masywni mężczyźni w odmianie ogolonej na twarzy. Ci pierwsi byli kierowcami ciężarówek, ci drudzy miejscowymi górnikami. Nawet w obecnych czasach pełnych mechanizacji, robota pod ziemią wymagała krzepy i odwagi oraz siły. Niektórzy wydawali się tacy… mniej ludzcy, ale… cóż, to tylko powierzchowne wrażenie i nie poparte żadnymi dowodami. Ot, takie wrażenie, taki lokalny koloryt. Zaś na Ann nie zwracał nikt uwagi. Ani hostessy, ani klienci. Te pierwsze zajęte były swoją robotą, ci drudzy… cóż, Ann nie była co prawda szpetna ale na tle wymuskanych pracownic Lukrecji była szarą myszką.



W końcu zjawił się Joshua z delikatnym uśmiechem na twarzy.
- Hej…- rzekł miejscowy książę witając caitifkę. - Ghule są już na miejscu. William też. Rozmówiliśmy się z nimi. I wytłumaczyliśmy że jesteś w mojej domenie gościem, a wkrótce moją poddaną. I że mają ten fakt respektować. Oni z kolei zapewnili, że przybyli tu tylko porozmawiać. Będziemy z William w pokoju obok i widzieli wszystko przez lustro weneckie. Nie masz się czego bać. -
To było miłe, mieć kogoś za sobą. W poprzedniej koterii nie miała takiego luksusu. Po prawdzie tamtą grupę skupiały jedynie więzy z Cyrillem i cała grupka niespecjalnie potrafiła się dogadać.
- Chodźmy.- rzekł ciepło mężczyzna i oboje wyszli.




Posterunek był mały, ale dobrze wyposażony. Coś co mogło dziwić w tak małym miasteczku, ale miało swoje wytłumaczenie. Znajdująca się na terenie hrabstwa kopalnia płaciła tu spore podatki i opłaty środowiskowe. Stillwater było w miarę zamożnym miasteczkiem. Agenci FBI czekali już na nią w pokoju przesłuchań, standardowym pomieszczeniu podobnym do tego jakie Ann widywała w filmach. Sami agenci byli…



… białym mężczyznami, ubranymi w garnitury i z jakiegoś powodu noszącymi czarne lustrzanki. Byli też pozbawieni jakichkolwiek szczególnych cech. W ogóle nie rzucali się w oczy. Nawet ich nazwiska…
- Agent Thompson i agent Jones.- … były równie bezbarwne i trudne do zapamiętania.
Nie zapamiętała nawet który z nich jest Thompsonem, a który Jonesem.
-... FBI… - kontynuował jeden z nich, podczas gdy drugi rozstawiał dyktafon i mikrofon. - … zanim przejdziemy do naszego przesłuchania, musimy przygotować materiał dla naszych przełożonych.
W ręce Ann trafił scenariusz. Pytanie, odpowiedź, pytanie, odpowiedź. Wszystko gładko rozpisane, na dwie lub trzy role.
- Proszę trzymać się tekstu i kwestie wypowiadać naturalnie. - mówił agent.- Proszę usiąść i zaczniemy jak pani będzie gotowa.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:17.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172