lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/)
-   -   [Horror. Storytelling. 18+]Miasteczko Diamond Taint (http://lastinn.info/archiwum-sesji-rpg-z-dzialu-horror-i-swiat-mroku/17760-horror-storytelling-18-miasteczko-diamond-taint.html)

GreK 22-02-2018 22:10

[Horror. Storytelling. 18+]Miasteczko Diamond Taint
 
Kombajn warczał niczym wściekły rottweiler, chrypliwym, nieco metalicznym głosem wydobywającym się z jego trzewi. Jakaś luźna zębatka uparcie stukała przy każdym obrocie ogromnego ślimaka. Jak prehistoryczny monumentalny gad wciśnięty w ciasny tunel, w którym mogły się minąć dwa tiry, łypiący płonącymi oczami, po którego ciele przebiegały spazmatyczne dreszcze. Z dwóch nozdrzy rzygał strumieniem wody, który z hukiem wrzynał się w ścianę, wyrywając kolejne pokłady ziemi i kamieni znikające zaraz w jego rozwartej paszczy. Drążył korytarz. Dwójka ludzi obsługująca kolosa wyglądała przy nim jak mrówki krzątające się przy dużym chrząszczu.
Kolejne stemple wspierające nowo powstały strop stawiane były za przemieszczającą się powoli maszyną przez następną grupę osób. Taśmociąg transportował surowiec do kolejnego urządzenia zwanego sitem a stąd, po oddzieleniu cennego kruszcu, jeśli taki się znalazł w tonach bezużytecznej skały, do opuszczonych już, nieeksploatowanych tuneli, by tam pozostać na wieki.
W pewnym momencie momencie potwór zakrztusił się, zawył przeciągle niczym raniony zwierz. Jeden z operatorów krzyknął coś wskazując na ścianę, lecz komunikat zginął w przeciągłym wyciu. Siła, którą trudno sobie wyobrazić poderwała kolosa kilka centymetrów w górę i rzuciła go z powrotem aż zadrżała ziemia. Z nie podpartego kawałka stropu sypnęły się odłamki skał na pracujących w dole górników. Głaz wielkości małego samochodu spadł na taśmociąg wykrzywiając go i przygniatając stojącego obok robotnika. Wszystko zasnuł kamienny pył.

***

Z ostatniej chwili…
Regionalny program został przerwany przez wstawkę Diamond Taint News. Opalona speakerka w schludnej garsonce uśmiechała się sztucznie czytając tekst z promptera.
W kopalni zanotowano kolejne tąpnięcie. Urządzenia zarejestrowały wstrząsy o sile 3 stopni w skali Richtera. Kierownik grupy geologicznej, pani Suzan Black mówi o pracach prowadzonych przez doświadczony zespół na trzecim poziomie. Wstrząs spowodował zasypanie chodnika a kontakt radiowy został przerwany. Na pomoc zasypanym pracownikom wyruszyła...

***

Następnego dnia rano, głównym tematem Diamond Taint News było tąpnięcie w miejscowej kopalni. Podano aktualne informacje na temat akcji ratunkowej (“...mimo nieprzerwanej pracy grupy ratunkowej ciągle jeszcze nie dotarto i nie nawiązano kontaktu…”) i zupełnie przy okazji odkurzono stary reportaż, który przedstawiał historię kopalni od czasu jej powstania, poprzez okres świetności aż do zamknięcia, ciężkiego czasu recesji i upadku miasteczka, by płynnie dojść do momentu, gdy kopalnię przejęła rządowa grupa geologiczno-naukowa.
Po reportażu pojawiła się ponownie sympatyczna twarz speakerki o wymuszonym uśmiechu.
Mamy pierwszy czerwca. Zapowiada się przyjemne 75 stopni. Miłego dnia Diamond Taint! Specjalnie dla was, Angelina Russel, Diamond Taint News…

Wstrząs był odczuwalny w całym miasteczku, więc temat był na ustach wszystkich jego mieszkańców. Nawet jeśli ktoś nie oglądał wiadomości...

waydack 23-02-2018 16:13

Mogłem się spodziewać, że kiedy rozłożę na tablicy planszę z ilustracjami opisującymi budowę penisa i waginy, usłyszę za plecami wesołe chichoty. Nastolatki...
Odwróciłem się twarzą do klasy.
- Jak się domyślacie tematem dzisiejszej lekcji będzie układ rozrodczy i rozmnażanie człowieka –
- W końcu! – krzyknął ktoś na końcu sali a kilka osób zarechotało.
- Niestety was rozczaruje. Nie będzie filmów instruktażowych z pornhuba. Zresztą podejrzewam, że pod tym względem część z was ma większe doświadczenie niż ja. Prawda, chłopaki?
Tu spojrzałem w kierunku paru gagatków. Część się zarumieniła, część suszyła wesoło zęby.
- No dobrze. Przejdźmy do konkretów. Ktoś mi powie jak dzielimy męskie narządy rozrodcze?
- Na zewnętrze i wewnętrze – odpowiedziała niemal natychmiast Emily Grand. Zawsze pierwsza zgłaszała się do odpowiedzi, zawsze była najlepiej przygotowana. Jako nauczyciel powinienem się cieszyć, jako człowieka pełnego przywar, trochę mnie to jednak irytowało.
- Świetnie Em. A czy ktoś potrafi wymienić wewnętrzne narządy płciowe mężczyzny? –
- Niech pan zapyta Katie, ona jest specjalistką od penisów – odezwał się Greg Dilane Jr. a Katie Marconi niemal od razu wysunęła w jego kierunku środkowy palec. Zignorowałem złośliwą uwagę Juniora, takich dupków najbardziej boli gdy są niewidzialni i nikt nie zwraca na nich uwagi.
- Ok, ktoś odpowie na pytanie? – spojrzałem na klasę i, co za zaskoczenie – rękę znów podniosła Emily. W tym samym momencie ziemia zadrżała, długopisy leżące na biurku zaczęły się turlać spadając na podłogę, jedna z szyb w klasie pękła a na szkle pojawiła się pajęczyna. Dzieciaki patrzyły na siebie niepewnie i ze strachem, parę dziewczyn zaczęło piszczeć.
- Wszyscy chowają się pod ławki! Już! – krzyknąłem w kierunku klasy. Znałem na pamięć procedury, raz na rok w szkole odbywały się ćwiczenia w razie takich sytuacji. Próbowałem sobie przypomnieć kiedy ostatni raz mieliśmy trzęsienie ziemi, ale nie potrafiłem tego dokładnie stwierdzić. Coś znowu musiało się stać w kopalni, pomyślałem niemal od razu i przeszedł mnie ten zimny dreszcz, który pojawiał się za każdym razem gdy myślałem o ojcu, Matthew i…

Barry. Barry został sam w domu.

- Zostańcie w klasie, zaraz ktoś do was przyjdzie – rozkazałem i wybiegłem na korytarz. Gabinet dyrektor Lisy Haworth znajdował się piętro wyżej, więc popędziłem na górę po schodach, dysząc jak lokomotywa. Cholera, naprawdę powinienem rzucić palenie.
Wparowałem do sekretariatu a potem od razu do biura Lisy. Sekretarka, Wanda Dobrowsky nawet nie zdążyła powiedzieć cześć.
- W porządku Joel? Któremuś z dzieciaków coś się stało? – zapytała dyrektor Haworth, która ma mój widok zbladła gorzej od mnie – Właśnie miałam iść sprawdzić…
- Muszę wracać do domu. Mój brat został sam…Na pewno się boi.
- Ale masz przecież teraz lekcje…
- Niech Brenda mnie zastąpi. Ma teraz okienko. Proszę Lisa, to wyjątkowa sytuacja – gdy nikt nie słuchał, zwracałem się do dyrektorki po imieniu. Znaliśmy się jeszcze z czasów szkoły, była prawie w moim wieku, dobrze się dogadywaliśmy. Dlatego wiedziałem, że się zgodzi. I tak się stało.

Kilka minut później, byłem już w swoim dziesięcioletniej Hondzie Civic i pędziłem przez skrzyżowanie na Indian Avanue. Liceum Diamond Taint znajdowało się we północno-zachodniej części miasta, mój dom oddalony był o dwa kilometry na wschód. Pokonanie drogi w normalnych warunkach zajmowało mi góra dziesięć minut, jednak w wyniki wstrząsów część ludzi w panice porzuciło swoje auta przez co zrobił się korek. Rzecz niespotykana w Diamond Taint, a jednak…

Pół godziny później wparowałem do domu, wcześniej otwierając sobie drzwi kluczem. Przywitał mnie furkot wentylatorów. Robiły za klimatyzację, na która nie było mnie niestety stać.
- Barry!? – zawołałem biegnąc do salonu, gdzie zazwyczaj siedział oglądając telewizję. Telewizor był włączony, leciały lokalne wiadomości.

W kopalni zanotowano kolejne tąpnięcie. Urządzenia zarejestrowały wstrząsy o sile 3 stopni w skali Richtera. Kierownik grupy geologicznej, pani Suzan Black mówi o...

Czyli jednak, coś się stało w kopalni. Cieszyłem się, gdy ją zamykali, byłem chyba jednym z nielicznych wyjątków w miasteczku, zresztą, po tym co spotkało moją rodzinę, trudno mi się chyba dziwić. A jednak parę lat temu, przypałętali się tu ci cholerni geolodzy. Co tam robili, czego szukali, Bóg jeden raczy wiedzieć.
- Barry, cholera odezwij się! – krzyknąłem biegając jak wariat po domu. Mój starszy brat nie mógł wyjść, po ostatnim incydencie zmieniłem zamki w drzwiach i założyłem rolety antywłamaniowe, więc jeśli nie zrobił podkopu…
Wysuwana drabina na pierwszym piętrze była opuszczona. Usłyszałem ciche zawodzenie dochodzące ze strychu. Ostrożnie wspiąłem po drewnianych szczeblach na górę, wsunąłem głowę w szczelinę.
Barry siedział na kolanach, przytulony do ściany i kołysał w tył i przód mamrocząc coś pod nosem. Wszedłem na strych po omacku szukając włącznika światła. Gdy je zapaliłem zobaczyłem, że mój brat, klęczy przy pęknięciu, które zrobiło się w ścianie, prawdopodobnie w skutek wstrząsów.
- Barry, co robisz? – zapytałem łagodnie, żeby go nie zdenerwować. Nawet na mnie nie spojrzał. Szeptał coś i nasłuchiwał, jakby prowadził z kimś dialog. Dopiero teraz zauważyłem mokrą plamę na spodniach jego pidżamy. Podszedłem bliżej.
- Z kim rozmawiasz Barry? – spytałem ponownie i dotknąłem go w ramię. Odwrócił się jak oparzony a potem przyłożył palec do ust, żeby mnie uciszyć.
- Oni tam są. Mówią do mnie. Chcą, żebym tam wrócił.
- Gdzie?
- Do kopalni. Do taty i Matta.


Dzień później

Mamy pierwszy czerwca. Zapowiada się przyjemne 75 stopni. Miłego dnia Diamond Taint! Specjalnie dla was, Angelina Russel, Diamond Taint News…

Wyłączyłem radio. To się znowu stało. Kopalnia znowu zażądała ofiar i zginęli ludzie. Przynajmniej wszystko na to wskazywało, bo nie liczyłem, że znajdą ich żywych. Mojego ojca i dwóch braci szukali trzy dni, przeżył tylko Barry…albo to co z niego zostało. Pusta skorupa.

Skarciłem się w myślach, nie mogę tak myśleć, Barry gdzieś tam jest, przecież nie urodził się szalony. Prawie każdy proces można odwrócić. Prócz śmierci.

Szkoła została dzisiaj zamknięta, inspektorzy budowlani sprawdzali uszkodzenia elewacji, wyglądało więc na to, że przynajmniej do wieczora będę miał fajrant. O ile restauracja nie ucierpiała. Z tego wszystkiego zapomniałem zadzwonić do Sama Washingtona i go zapytać. Gdy skończyłem myć zęby, od razu złapałem za telefon i wybrałem numer przyjaciela. Barry jak zwykle siedział przed telewizorem, oglądając stare kreskówki ze Strusiem Pędziwiatrem i Kojotem.
- Sam? Przepraszam, że wczoraj nie zadzwoniłem, miałem problemy z Barrym, te wstrząsy trochę go wystraszyły. U ciebie wszystko porządku?
- Tak. Ale Jane…
Poczułem w żyłach lód. Jane była żoną Sama, moją przyjaciółką.
- Co z nią? –
- Nie jestem pewien. Rozmawiałem z nią godzinę temu przez telefon i miała dziwny głos…
- Zaraz, to gdzie ty teraz jesteś!?
- W Salt Lake City, mówiłem ci przecież...sprawy biznesowe. Wracam dziś popołudniu. Może zajrzałbyś do nas i sprawdził czy nic jej się nie stało? Naprawdę nie podobała mi się przez telefon.
Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Sam i Jane byli kimś więcej niż przyjaciółmi. Byli jak rodzina. Gdyby nie oni, pewnie usechłbym w tym mieście z samotności.

Kiedy skończyłem się golić, spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Efekt nieprzespanej nocy był aż za nad to widoczny, ale mówi się trudno. Pożegnałem się z Barrym, zamknąłem drzwi i wsiadłem do hondy. Kilkanaście minut później byłem już pod bramą wjazdową do rezydencji Washingtonów. Dom wybudowano w dzielnicy willowej, po zachodniej stronie miasta, gdzie mieszkali miejscowi przedsiębiorcy, lekarze i lokalni notable.
Nacisnąłem dzwonek domofonu. Po chwili usłyszałem jej głos. Faktycznie dziwny.
- Tak?
- To ja, Joel –
- Joel? Co tu robisz?
- Rozmawiałem z Samem. Martwi się o ciebie. Prosił, żebym przyjechał.
- Niepotrzebnie.
Kiedy już myślałem, że Jane mnie spławi, nastąpił krótki sygnał otwierający furtkę. Wszedłem na posesję. Zobaczyłem, że siedzi na tarasie pijąc wino. Twarz zasłaniały jej ciemne okulary. Gestem dłoni przywołała mnie do siebie. Wszedłem na taras, uśmiechając się na powitanie.
- Yo Washington. Nie za wczesna pora na melanżowanie? – skinąłem na lampkę wina, która trzymała w ręku. Nie odpowiedziała. Była poważna, jak nigdy, takiej nie widziałem jej od dawna.
Usiadłem.
- Co się dzieje?
Przez chwilę milczała, po czym przysunęła po stoliku małe czerwone pudełeczko w kształcie serca.
- Otwórz – poprosiła
- Chcesz mi się oświadczyć? -
- Otwórz, proszę –
Otworzyłem pudełeczko, w środku znajdował się srebrny łańcuszek z diamentowym amuletem. Zagwizdałem z uznaniem.
- Twój mąż ma gest. Ja na swoje urodziny dostałem od Barrego brudne majtki do prania –
Żarcik jej nie rozbawił. Ba, wydawała się jeszcze smutniejsza niż wcześniej.
- Znalazłam to wczoraj w schowku w garażu – odparła po chwili poważnym tonem - Po tym okropnym wstrząsie wysiadł w domu prąd, szukałam kluczy do generatora- Zdjęła okulary i dopiero teraz zauważyłem, że płakała. W takich chwilach jak ta, naprawdę miałem ochotę ją przytulić.
- To nie e jest prezent dla mnie.
Przez chwilę nie rozumiałem co Jane ma na myśli. W końcu jednak do mnie to dotarło.
- Myślisz, że…Sam cię z kimś zdradza?
Roześmiałem się szczerze, bo myśl, że najlepszy przyjaciel mógłby mieć kogoś na boku była dla mnie absurdalna. Jeszcze bardziej niepojęte było to, jak można zdradzać taką kobietę jak Jane.
- Urodziny miałam tydzień temu. Dostałam jak zwykle perfumy Coco Channel i kwiaty. To nie jest prezent dla mnie.
- Chyba wyciągasz zbyt daleko idące wnioski Washington -
- Też tak myślałam. Ale chciałam sprawdzić jego komputer. Zmienił hasło do poczty e-mail, czyści codziennie wyszukiwarkę. Jestem pewna, że z telefonem robi tak samo. Tak się zachowuje człowiek, który ma coś do ukrycia.
- Tak się zachowuje facet, który ogląda w necie porno i nie chce, żeby żona się dowiedziała -
- Przestań się wygłupiać Joel. Nie wiem co mam robić. Jeśli Sam mnie zdradza to...to…
Rozpłakała się a potem przesunęła z krzesłem koło mnie i objęła ramionami przytulając. Poczułem na koszuli jej ciepłe, jędrne piersi, aksamitną skórę, pachnącą Coco Chanel. Poczułem też mrowienie w spodniach i przestraszony podniosłem się natychmiast z krzesła.
- Posłuchaj. Pogadam z Samem. Dowiem się o co chodzi, a jeśli masz rację, będę pierwszym, który skopie mu dupsko –
Nie odpowiedziała.
- Muszę wracać, widzimy się wieczorem w restauracji -
Uciekłem stamtąd jak tchórz bojąc się tego co poczułem. Tłumiłem to w sobie przez lata, wypierałem, ale nie mogłem przecież zmienić przeszłości. Jane była moją pierwszą szkolną miłością. Raz tylko w życiu byłem zakochany i nigdy więcej żadna dziewczyna, żadna kobieta…

Wsiadłem do samochodu i włączyłem radio. Lokalna rozgłośnia dalej nadawała komunikaty z kopalni, ale od rana nic się nie zmieniło, ciągle szukali tych przysypanych robotników.

Wracając, minąłem nasz dom i pomknąłem dalej na wschód. Auto zatrzymałem na niewielkim piaszczystym wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na kopalnię i okoliczne baraki. Wysiadłem z auta i przycupnąłem w cieniu drzewa, obserwując.

killinger 24-02-2018 12:16

Pracował do późna, nic zatem dziwnego, że poranek zastał go zagrzebanego w pościel. Ciepło jej ciała jeszcze nie znikło z atłasowej pościeli, dyskretnie wymknęła się z łózka, przemierzając pewnie dom na swoich długich, szczupłych nogach, kręcąc zalotnie w naturalnym tańcu kuperkiem. Uwielbiał ją bezgranicznie. Zawsze powtarzał sobie, że taka żona to dar od Boga. Co prawda nie wierzył, by Bóg dawał cokolwiek, komukolwiek i za cokolwiek, ale pracując w branży nie sposób nie popaść w pewne religijne ramy.
Żałował, że Mariory nie ma już w łóżku, bardzo przydałaby się przy nim, bo potrzebował bliskości by zmazać wczorajszą noc.

Wrócił z Las Vegas koło dwudziestej drugiej. Klimatyzowane wnętrze karawanu nie przygotowało go na uderzenie gorąca, podstępnie uderzające już po otwarciu drzwi na podjeździe technicznym z tyłu domu. Spocił się niemal natychmiast, dziękując za zachód słońca, bo jego jasna karnacja utrudniająca opalanie się, stanowiła ciągły problem w tym piekielnie nasłonecznionym miejscu. Czuł się potrosze jak wampir, spędzając dużo czasu w chłodnych przestrzeniach domu, kostnicy i spalarni. Chyba czas na małe wakacje, zmęczenie dopadało go swymi chciwymi mackami coraz mocniej. Obiecał sobie, że porozmawia Margie o urlopie w Europie. Nie w jakimś krzykliwym Paryżu, czy przereklamowanej Wenecji, nie. Postanowił wybrać Irlandię, gdzie mieszkali kuzyni Mariory, z którymi nawet utrzymywała jakieś stosunki. Co ważniejsze jednak, klimat wyspy pozwoli mu odpocząć od piekarnika pustyni Mojave.

Zręcznie przeciągnął prostą trumnę na wózek transportowy, pogwizdując cicho wystukał kod alarmu i znalazł się w części domu przeznaczonej na Zakład Pogrzebowy. Dyskretnym korytarzykiem i winda towarową dostał się do podziemi, gdzie "Żarłoczny Gus" połknął w całości trumnę z zawartością. Żadnych przygotowań, żadnych procedur. Piec, ogień, popiół i uczucie ulgi. W popiele nie znalazł nic, żadnych stopionych metalowych elementów, fragmentów kości, nic zupełnie. Szary pył zamienił się w papkę, mieszając się z wodą kanalizacji. Odpłynął w niepamięć.
"Nie ma co się spuszczać, nad tym co już spuszczone Złotko" - złośliwy głos Ojca zabrzmiał w jego czaszce. W chwilach stresu podświadomość torturowała go przybierając pozę nieżyjącego rodziciela. Stary Augustus "Gus" Gravesend II zawsze miał na podorędziu jakieś złośliwe frazesy. Najbardziej wkurzał młodego Augustusa "Augiego" Gravesneda III, nazywając go Złotkiem. No wiecie, od AUrum, głupi żarcik.

Zdezynfekował dokładnie ubikację, nosze, okolice pieca, żelazne, ażurowe mary, oraz transportowy wózek używając najlepszego Morsolva. Wziął prysznic, po czym udał się na parter, gdzie znajdował się jego gabinet.

Za wielkim, dębowym biurkiem i solidnym skórzanym fotelem wisiały trzy niepozorne dekoracje. Z ciężkim sercem wydobył z małego sejfu skrytego za banalnym obrazem kolejne dwie tytanowe ramki. Uzupełnił je o zdobycz wczorajszego dnia. Dwa szarozielone papierki skryły się pod warstwami pancernego szkła. Za pomocą kodu i wymyślnego klucza otworzył mały panel sterujący, gdzie po przeskanowaniu siatkówki, wyłączył obwody alarmowe. Potężne elektromagnesy utrzymujące niezniszczalne ramki na ścianie przygarnęły dwa kolejne elementy. Uruchomił ponownie zabezpieczenia, przyglądając się w milczeniu wiszącym na ścianie pięciu banknotom dziesięciotysięcznym, edycja 1928, o wartości kolekcjonerskiej przekraczającej 160000 dolarów. Wpatrywał się w nie z mieszaniną miłości i strachu. To było jego piętno, znak jego grzechu jaki odziedziczył po ojcu. I pieprzonym fagasie z Las Vegas.

Kiedy w końcu znajdzie siły, by zniknąć stąd na zawsze, papierki te, oraz pokaźna kasa z konta na Kajmanach pozwolą mu zacząć nowe życie. na razie jednak nie widział możliwości dokonania zmiany. Nie on był kowalem swojego losu, czy tego chciał czy nie, miał nierozerwalne zobowiązania.

Schował do sejfu papiery; Federalną licencję na międzystanowy transport zwłok, poświadczenia epidemiologiczne, zgodę rodziny na transport, licencję domu pogrzebowego. Pismo od coronera hrabstwa Clark, w którym leży LV spalił, starannie rozgniatając popiół w popielniczce. Takich gotowych blankietów in blanco miał pod dostatkiem, ponieważ ich wystawca koroner doktor Kruger pracował dla tych samych ludzi co on.

Zapalił grubaśne kubańskie cygaro, nawet nie dlatego że mu smakowało, ale przydawało powagi i wzbudzało pozytywne konotacje u klientów. Rozparł się wygodnie w fotelu i pozwolił sobie pogrążyć się w marzeniach. Nie śniły mu się pałace, pełnomorskie jachty, wyuzdane kochanki, marzył o domku w górach, wysoko gdzie powietrze gryzie w gardło swym chłodem i czystością. W otoczeniu świerków i kilkuset akrów nieużytków. Hodowałby konie, ulubione zwierzęta Michaeli. Nocami chodziłby po terenie ze sztucerem Wetherby na ramieniu, odstraszałby wilki, a czasem strzeliłby dla postrachu by misie grizzli nie naprzykrzały się zbytnio. Pozwoliłby mieszkać w wielkim domu z grubych bali całej rodzinie. Ściągnąłby syna, Augustusa Timothiego IV, ba pozwoliłyby mu nawet przywieźć tę czarną dziwkę, która uważał za swoją dziewczynę, biedny idiota.

Popiół spadł na drogie spodnie popielatego garnituru od Toma Forda. Strzepnął go niecierpliwie, zły trochę na siebie, że zasnął w fotelu, zamiast w łóżku z żoną. Po drodze do sypialni odwiedził kuchnię, gdzie w pośpiechu zjadł prostego sandwicha z indykiem i sosem beszamelowym, popił mlekiem prosto z kartonu i po dokładnym wyszczotkowaniu zębów wsunął się w pościel, pachnącą i smakującą ciałem Mariorie. Odwzajemniła jego pieszczoty i cieszyli się sobą do rana.

Gapił się w sufit, walcząc z pokusą pozostania w łóżku przez cały dzień. Skoro jednak żona już się z niego wymknęła, zdusił pokusę i wstał. Podrapał się po kroczu i przeciągnął mocno, aż jego wielkie ciało zatrzeszczało, ostrzegawczo skrzypiąc stawami. Ziewnął po raz ostatni i ruszył do łazienki przylegającej do sypialni.

Przeszedł do jadalni już nienagannie ubrany i ogolony, pachnąc krystalicznym zapachem od Bossa, szeleszcząc śnieżnobiałą koszulą od braci Brooks, oraz olśniewając przepięknymi zębami od doktora Martella z Salt Lake City.

- Ma Jolie, jesteś zachwycająca. Moje masaże utrzymują cię w nienagannej kondycji - skomplementował swą piękną żonę, przekręcając jej imię w ulubiony przez nią sposób.
- A ty mój panie jesteś jak zwykle zaspany, ale z tego jestem dumna, bo widać że zajęłam się tobą ...
- Intensywnie - dopowiedział jej machinalnie. Czasem brakowało jej jakiegoś słowa, ale była przez to tym słodsza.
- Nie, nie intensywnie, tylko genialnie i fenomenalnie - Mariory wzięła się pod boki, zadowolona z użycia trudnych słów w bezbłędny sposób.
Ucałował ją z wielkim uczuciem, obiecując sobie po raz któryś z rzędu, że nie da się już nigdy wyciągnąć Patowi na dziwki. Powoli zjedli śniadanie, które przyrządziła.
- O 11-tej przyjedzie klient, będę pracował na dole. Nie używaj proszę interkomu, coś strasznie w nim piszczy, w razie czego mam ze sobą komórkę.

Żona nigdy nie schodziła do piwnicy. Nie czuła się dobrze w miejscu przez które przewijają się zwłoki, gdzie jest zimno i pachnie dziwną chemią.

Augie pogrążył się w pracy. Klientem była tego dnia kobieta, ładna dwudziestoczterolatka jak wynikało z akt. Mieszkała w Santa Clara, po ziemistej cerze i paskudnych siniakach na przedramionach od razu poznał co ją zabiło. Nienawidził prochów, nie znosił marnowania życia. Miał ochotę spoliczkować młodą idiotkę za to, co sobie zrobiła. Potem jednak pomyślał o jej rodzicach, krewnych, o wszystkich którzy ją kochali. Złość przeszła od razu, poczuł pewnego rodzaju rozczulenie i z wielką troską i delikatnością rozebrał ciało i mył je niemal pieszczotliwie. Kilka wstępnych iniekcji, solidna praca Morcreamem, następnie długie i nużące bulgotanie Arterialu, napełniające małą pracownię ostrą wonią formaliny. Zostawił ją na trochę, pompy zastępujące całą wilgoć ciała chemicznymi środkami musiały mieć czas, by przynieść stosowne efekty. O 12.30 zameldował się w pracy Milton Wolffe, przejął aparaturę i miał zawołać szefa dopiero na koniec procesu, bo Augustus był prawdziwym mistrzem makijażu i nie pozwalał nikomu wykonywać tej części pracy. " To co zobaczy rodzina, pozostanie w nich na długo, łatwiej im będzie pożegnać się z kimś kto tylko śpi, kto nie cierpi, kto wygląda pięknie i spokojnie" - tłumaczył swoim pracownikom. Wolffe miał to w dupie, pracował jeszcze z ojcem Augustusa, zjadł zęby na tym fachu. Inni jednak, głównie pracujący dorywczo, oraz Dale Schuster pełniący coraz ważniejsza rolę w Zakładzie, słuchali go z powagą.

Zamówił katering na 18-tą, kiedy pojawi się wystawienie zwłok młodej narkomanki. Sprawdził Salę Spokoju, czyli poczekalnię numer dwa, jak nazywali pomieszczenie pracownicy. Wszystko wyglądało OK, zanotował nawet w pamięci, by odpalić premię florystce i sprzątaczce, bo wykonywały świetną pracę.

Umówił się jeszcze telefonicznie z Patrickiem i Aaronem na jutrzejszy wieczór, na parę piwek. Wykonał telefon do Cambridge, MA ale odpowiedziała mu tylko jakaś idiotyczna korporacyjna paplanina poczty głosowej. Nie rozmawiał z synem już id dwóch tygodni, owszem zajęcia na Harvardzie są na pewno wyczerpujące, ale chyba raczej chodziło o Letishę. Powoli zaczął już oswajać się z myślą, że jego wnuki mogą mieć kawowy odcień skóry. Jak do tego doszło? Przecież od zawsze powtarzał, że czarnuchy są pasożytami, gdzie popełnił błąd?

Zrezygnowany wstał, wyjął z szuflady biurka małą, piszczącą zabawkę i zszedł na dół schodami. Wszedł do krematorium, zamknął za sobą drzwi. Stał przez chwilę nieruchomo nasłuchując. Nic. Żadnego warczenia, skomlenia, czy pisku.
Położył małą kość do gryzienia, psią zabawkę, koło opróżnionej w połowie miski z wodą w rogu pomieszczenia. Zagryzł wargi. Miska wczoraj była prawie pełna, kiedy palił zwłoki tego bezimiennego nieszczęśnika.

- Hej mała kurwo! Zobacz co ci przyniosłem pieprzona pokrako! Wujek ma dla ciebie prezent, niech cię w końcu piekło pochłonie, wszawa suko!

Cofnął się o kilka kroków. Dziś nie słyszał niczego, na szczęście. Urojenia ostatnio coraz mniej go męczyły. Pomysł z miską wody, jaki podsunął mu drogi żydowski psychoanalityk z Salt Lake, podziałał wyśmienicie. Dodatkowo złożona w ofierze zabawka powinna zupełnie rozbroić strachy w głowie Augiego.
" Gówno ci rozbroi, zobaczysz, że to ci jeszcze wybuchnie prosto w twarz Złotko"
"Stul ryj Ojcze, zdechłeś i nie mieszaj się w moje sprawy"


Gdyby mógł, trzasnąłby drzwiami, jednak nie daje się trzaskać samozamykającymi się wierzejami prowadzącymi do spalarni. A szkoda.

Odzyskał spokój dopiero przy zwłokach. Obejrzał uważnie jej twarz, wyrównał usta morstayem, wypełniając spękania. Starannie obrysował konturówką obwiednię warg, wypełniając obrys pędzelkiem z czerwoną szminką. Czuł się jak artysta plastyk, ona zaś była podatnym płótnem na którym rozpinał zręcznie swój talent. Ostanie ruchy i ...

Wstrząs jaki nadszedł niespodziewanie popchnął go na stół ze zwłokami. Ręka omsknęła się i pędzelek wymazał krzywą krechę ciągnącą się łukowato od kącika ust ku policzkom. Upiorny półuśmiech wykwitł na porcelanowym obliczu panny Rebeki z Santa Clara.
Zafascynowany dorysował drugą, bliźniaczą linię, symetrycznie po przeciwnej stronie ust. Przyglądał się obrazoburczemu uśmieszkowi z kamienną miną.
" Ten się śmieje, kto się da radę śmiać ostatni Augie" - zgrzytliwy głos ojczulka zakpił w jego umyśle.
Wytarł jej twarz. Poprawił ubytki pudru, podmalował oczy, ale już bez pełnego natchnienia artyzmu będącego jego powołaniem.

Kwadrans później odnalazł w apteczce małą fiolkę. Nie sięgał po to od dawna, ale dziś mr. Prozac musiał wkroczyć do akcji.

Co za pieprzony dzień.

Reszta dnia o dziwo poszła idealnie gładko. Pokierował zręcznie ostatnimi wizytami krewnych zmarłej, z należytą mieszanka powagi i kojącego spokoju pozwolił wypłakać się tym, którzy tego potrzebowali, najeść tym, którzy nie mieli w sobie dość empatii, oraz wskazać drogę zagubionym. Ustalił z pastorem z Santa Clara warunki pochówku, a o 22.30 pozwolił zamknąć pannę Uśmiechniętą Rebekę w chłodni.

Tego wieczoru długo rozmawiał z żoną. O wszystkim. Nie uprawiali miłości, nie miał na to najmniejszej ochoty. Czuł, że Mariorie jest jak atomowy lodołamacz miażdzący grubą krę jaką pokrywa się czasem jego dusza. Wcześniej zjedli razem kolację, we troje z córką. Przeprosił Mikę za dzisiejszą nieobecność, przyjęła jego stwierdzenie że 8250 dolarów nie jest co prawda ważniejsze niż córeczka, ale biznes ma swoje żelazne prawa. Michaela zdawała się wykazywać zrozumienie, co zasmuciło go po trosze. Wolał, kiedy dąsała się we właściwy nastolatkom sposób, zarzucając mu zbyt mało uwagi. Poczuł ukłucie zazdrości. Czyżby mała znalazła sobie kogoś, jakiegoś ważniejszego od niego faceta? Czy ten pomylony Pearce, jej chłopak nie zaczyna się robić kimś zbyt ważnym? Sam tego nie rozpracuje, żona pewnie mu nie powie, lojalna wobec córeczki. Na szczęście niedługo z urlopu na Florydzie wraca ciotka Dorothea, babcia Miki, która ma z nią doskonały kontakt. Ona mu wszystko zrelacjonuje. Uspokojony ta myślą, zanotował sobie w pamięci, by osobiście pojechać pojutrze na małe lotnisko do St.George, stolicy hrabstwa Washington, skąd zabierzę babcię Dotty z jej facetem, Clarkiem Nevillem, którego uwielbiał.

Musi tylko za dużo nie pić jutro z chłopakami. Co prawda to był ten dzień, dzień ich dorocznego święta, ale weźmie na wstrzymanie i nie schla się niepotrzebnie.

Kolejny poranek.
“Mamy pierwszy czerwca. Zapowiada się przyjemne 75 stopni. Miłego dnia Diamond Taint! Specjalnie dla was, Angelina Russel, Diamond Taint News…”

Pracował szybko w swoim gabinecie, czując na plecach ciężki wzrok pieciu panów Chase'ów gapiących się ze ściany. Pogrzeb do 12-tej, wrócą o 13-tej. Krótka wizyta w zakładzie kosmetycznym Kate Moss, żona zrobi sobie paznokcie, a on odbierze zamówione kosmetyki i może posłucha ploteczek, jakimi chętnie dzielą się kobiety u fryzjera. Potem na północnym, niewidocznym od strony domków stoku Coyote Ridge, urządza sobie piknik. Wzgórze wznosi się nad dzielnicą Cotote Hills, pełną domów z basenami, pięknymi trawnikami, gdzie nadal parkują niezłe auta. Na grilla zaprosi młodego Dale'a Schustera, oraz całą rodzinę i pracowników. Sam będzie przyrządzał barbeque, a dla tego debilnego Pearce'a w skórzanym płaszczu do kostek będzie wyjątkowo miły, by sprawić przyjemność Michaeli.

A wieczorem będzie biba w męskim gronie, co mu bardzo odpowiadało.

Zell 02-03-2018 00:42

Głuchy odgłos upadku ciężkiej torby rozbrzmiał w cuchnącym pomieszczeniu, w którym jedynym źródłem światła była chorobliwa poświata nocnego nieba, z trudem wdzierająca się doń poprzez deski zabitych okien. Unoszący się w powietrzu drażniący smród moczu mieszał się z odorem przegniłych szmat zwiniętych w kącie. Mogło się zdawać, iż pod nimi leży śpiący człowiek... lub martwy.

Eileen wolała się nie przekonywać.

Dziewczyna nie zdołała powstrzymać kaszlu, gdy kurz wzniecony jej najściem zawirował wokół rozdrażniony obecnością intruza. Eileen wytarła twarz rękawem jeansowej kurtki, zmywając ze skóry to swędzące uczucie, po czym przykucnęła przy rzuconej na podłogę torbie, jaką była zmuszona targać tu sama. SAMA!
Jak on w ogóle śmiał, no jak?

Rozejrzała się na boki, podziwiając niesamowitą galerię sztuki. Kolory niecenzuralnych tekstów mieszały się z mozaiką brudu, strzępów tapet i abstrakcją barw wydobytą wprost z wnętrza żołądka. Pomieszczenie służyło za cmentarzysko butelek jakich szkło upstrzało umęczoną torturą drewnianą posadzkę... Zapewne piękną kiedyś.
Jak i piękny musiał być ten opuszczony lata temu budynek, pozostawiony temu okrutnemu konaniu... bez szans na eutanazję.

Ten pustostan nie był oczywiście jedynym w Diamond Taint. Eileen bez problemów odnalazła ten i kilka innych zapuściwszy się w zakamarki wschodniej dzielnicy, jaka zdawała się wręcz przyciągać starszą córkę Matthew Ryana. Nie, nie poszukiwała ona miejsca, które zapewniłoby ochronę przed wścibskimi oczami, gdy ona sama będzie oddawać się używkom (choć zważając na ilość znalezionych strzykawek w tym miejscu, mogła to być logiczna konkluzja). Potrzebowała natomiast miejsca przepełnionego odpowiednim nastrojem, zatopionego w konkretnej scenerii, które zawierać będzie w sobie spodziewaną dawkę emocji, aby...

Agresywny dźwięk wibracji rozszedł się w grobowej ciszy gnijącego pomieszczenia.

Eileen wyciągnęła z kieszeni kurtki zakupiony niedawno smartphone, po tym jak poprzedni zakończył żywot dzięki nieostrożności swej właścicielki, spadając z ogrodzenia nie wraz z nią, a obok, wprost na kamienny chodnik.


Shawn
ukazało się na wyświetlaczu ponad ikonką słuchawki do odebrania rozmowy.

Dziewczyna przez moment chciała odrzucić rozmowę lub zignorować, ale zrezygnowała z pomysłu.

- No? - odezwała się, gdy połączenie zostało nawiązane, jednocześnie puszczając wolno komórkę zawieszoną na szyi i wkładając do uszu słuchawki.

- Gdzie ty jesteś? - nadszedł ją poirytowany głos - Przecież dziś nie mogłem...

- ...więc poszłam sama, duża jestem. - mruknęła rozsuwając zapięcie torby.

- Mówiłem ci, abyś sama nie chodziła w takie miejsca. - zdawało się, że rozmówca niedawno się rozbudził - Nigdy nie wiadomo czy te wstrząsy się nie powtórzą, a ty po jakiś ruderach łazisz...

- Przepraszam, tato. - rzuciła złośliwie Eileen, wyciągając z torby swój skarb.

- Myślałem, że chcesz się spotkać ze swoim ex? - Shawn zmienił temat rozumiejąc, że nie da rady przegadać kobiety.

- Wejście tu za długo trwało. Jutro pójdę. - odparła beznamiętnie - Czy ty wiesz jak ciężko przedostać się przez to ogrodzenie? Ma same metalowe zadziory.

- ...Eileen...

Ale ona już nie słuchała. Bez słowa pożegnania zakończyła połączenie skupiając się na tym, po co tu przyszła. Niech diabli Shawna, jutro jej pomarudzi, gdy będzie wieczorem nosić narzędzia sztuki. Niemniej Eileen naprawdę miała zamiar spotkać się ze Stevenem jak tylko zacznie on pracę. Nie wie co stracił, oj nie wie!

Ale się dowie.

A i może przy okazji dowie się czegoś konkretniejszego o tych wstrząsach?

Kamera wypakowana z torby zabezpieczającej ją przed uszkodzeniem, mimo wielu godzin wspólnych podróży z Eileen Ryan, wciąż służyła wierniej niż sam Shawn.

Vesca 02-03-2018 22:55

- Mówiłem, nic dobrego nie będzie z tej przeklętej kopalni! - rozległ się głos Jamesa Devina, dobiegający z salonu. Było dość wcześnie rano, ale dokuczała mu znowu noga, więc mężczyzna nie spał już o tej porze.
Rose była zajęta przyrządzaniem śniadania
- Co tak długo? - odezwał się z salonu do córki. Dziewczyna lekko spięła się, na jego poganiający ton
- Już, chwileczkę, szykuje kanapki dla Penny! - odpowiedziała mu, starając się brzmieć spokojnie i cierpliwie. Z poddenerwowanymi ludźmi trzeba się było obchodzić jak z pięciolatkami… Albo zwierzętami: Najlepiej mówić spokojnie i powoli i nigdy, przenigdy nie okazywać zirytowania czy strachu. dziewczyna wsunęła kosmyk włosów za ucho i skończyła zawijać kanapki w papier śniadaniowy, a następnie zapakowała je do niewielkiego pudełeczka i położyła na stole. Zaraz po tym wzięła talerz z jajkiem sadzonym i bekonem i zaniosła ojcu do salonu. Postawiła je na stoliku. Mężczyzna wślepiał się ponuro w ekran telewizora, gdzie podawano poranne informacje, jednak dźwięk był wyciszony. to radio było obecnie źródłem wiadomości lokalnych, z którego James uzyskał jakąś informacje na drażliwy temat kopalni. Rose westchnęła
- Smacznego - nie usłyszała jednak podziękowania. Kompletnie ten fakt zignorowała i opuściła salon. Coś musiało stać się w kopalni, pewnie to było powodem tego wstrząsu dnia poprzedniego. Szatynka zerknęła na zegar kuchenny, który wskazywał godzinę kwadrans po siódmej. Rose wychyliła się z kuchni w stronę korytarza w głąb domu
- Penny! Piętnaście po! - rzuciła dość melodyjnie
- Juuuuż! - odkrzyknął jej ktoś z łazienki. Dziewczyna kiwnęła głową i schowała się znów w kuchni, zasiadając do swojego śniadania. Nie miała zbyt wiele czasu, jeśli chciała nie spóźnić się do pracy. Zabrała się za posiłek, myśląc o tym, jakie działy powinna dziś sprawdzić w katalogu archiwum, gdy do kuchni wpadła blondwłosa, drobna dziewczyna o dużych, niebieskich oczach. Penny Devin, młodsza siostra Rose wpadła do kuchni i zasiadła na swoim standardowym miejscu przy stole
- Smacznego - powitała starszą siostrę, Rose jedynie odkiwnęła jej głową
- O której dziś wracasz? - zapytała blondynkę. Penny mruknęła
- Pewnie koło szóstej, po szkole mam taniec - przypomniała jej dziewczynka. Rose znów jedynie kiwnęła jej głową
- Czy możesz zamieść ganek i zrobić lasagnę na kolację? - zapytała nieco ciszej. Penny zerknęła w stronę wyjścia z kuchni na salon i w konsternacji kiwnęła głową
- A ty o której będziesz? - zapytała siostrę, już normalnym tonem
- Pewnie jakoś przed jedenastą, mam dziś zmianę na popołudnie - odrzekła szatynka obojętnym tonem
- Znooowu? - jęknęła młodsza siostra. Rose westchnęła i to był koniec rozmowy w tym temacie. Podniosła się od stołu i wstawiła talerz do zlewu, zalewając go wodą.
- Spiesz się penny, bo się spóźnisz - pożegnała siostrę Rose, po czym wyszła z kuchni. Skręciła do siebie, po swoją torbę z rzeczami, a następnie ruszyła do wyjścia
- Na razie tato, będę wieczorem - pożegnała ojca. Ten jedynie mruknął coś i włączył znów dźwięk w telewizorze. Szatynka ubrała buty i lekką jeansową kurtkę, pasującą do jej jasnych spodni, a następnie wyszła na zewnątrz. skręciła do garażu po swój rower, by za moment ruszyć przez miasto do ratusza.

***

Praca w bibliotece nie należała do zbyt wymagających. Jedyna ekscytacja, jakiej mogła się po niej spodziewać Rose, to gdy idąc do starszej części archiwum, między regałami przewinął się jakiś szczur. Większość dnia, Rose spędzała przy komputerze, katalogując nowe książki, tudzież segregatory.
Ze słuchawkami na uszach, niemal nie zauważyła, że na jej telefon przyszła wiadomość. Czy to przeczucie, czy zwykły odruch nakazał jej kliknąć na wyświetlacz

Cytat:

Wiadomość od: Kelly
Co za chaos dzisiaj. Jak jeszcze raz usłysze o tym straszliwym wstrząsie, chyba założę tutu i zrobię sobie trwałą.
Rose widząc treść wiadomości od swojej najlepszej przyjaciółki Kelly Larisson uśmiechnęła się lekko, wyobrażając ją sobie w takiej odsłonie. Wzięła telefon do ręki i odpisała jej szybko

Cytat:

Wiadomość do: Kelly
Lord Vader też dziś w dobrym humorze…
Odłożyła urządzenie i znów wsunęła słuchawki na głowę, zatapiając się w muzyce. Musiała skończyć ten dział, przed godziną trzecią…


kanna 03-03-2018 18:19

- Wyżej nóżkę, skarbie! Prostuj plecki! – staram się wykrzesać maksimum entuzjazmu w głosie. Siedmiolatka w różowej koszulce wygina się posłusznie. Tłumię ziewnięcie. Rączki małej ślizgają się na zamocowanej pionowo rurce. . W końcu lekcja dobiega końca.


- Świetnie skarbie – obejmuję małą, gorączkowo zastanawiając się, jak ma na imię. Coś na S.. Sally? Nie ryzykuję. – Biegnij do szatni, skarbie.
Po chwili dziewczynka ubrana w różowy dresik z Kucykiem Pony ( Rainbow Dash, jak mi się wydaje, moja mała chrześniaczka Phebe Moss też jest maniaczką kucyków) przybiega się pożegnać, razem z matką, pulchną kobietą po 40. Pracuje w sklepie z bielizną, niedaleko Main Street. Zawsze dostaję u niej zniżki. I sprowadzi mi każdy stanik, który mi się tylko zamarzy.

- Bardzo dziękujemy, Sophie („Sophie” powtarzam w myślach) uwielbia pani lekcje, ortopeda zaleciła nam na plecki, albo basen, ale rozumie pani - ścisza nieco głos, więc Sophie natychmiast wzmaga uwagę – tam są sami mężczyźni, znaczy trenerzy, a w dzisiejszych czasach nie powinno się narażać dziewczynek.. no rozumie pani… molestowanie i te sprawy.
- Oczywiście rozumiem – uśmiecham się promiennie – Zapraszam w sobotę . U mnie .. Sophie jest całkowicie bezpieczna, ręczę za to.

Ściskam rękę pani Watson i zamykam za nimi drzwi Darla’s Pole Dancing Academy. Jestem sama, Samantha, dorabiająca na recepcji licealistka przychodzi na dwie godziny trzy razy w tygodniu, popołudniami i na trzy w sobotę rano. Dziś miała się uczyć do testu na jutro, więc ją zwolniłam – miałam zapisane tylko dwie klientki, więc ewentualne telefony mogłam obsłużyć sama. Niestety, dzwoniły coraz rzadziej, nowe studio Elsie Watson odbierało mi klientów. Gaszę światła na dole i rzucam spojrzeniem na wiszące na honorowym miejscu moje zdjęcie z półfinału America's got talent. Chuda, nieco spłoszoną nastolatka wyprężona na rurze, w krótkich leginsach i białym topie – mama całą noc naszywała na niego małe, srebrne gwiazdki. Błyszczały, jak entuzjazm i nadzieja w oczach tamtej dziewczyny. Dziś zastąpiła je rezygnacja i zmęczenie...

Wchodzę schodami ukrytymi za drzwiami z lewej strony sali, za biurkiem recepcjonistki, zaraz obok toalety i szatni , na pięto, gdzie mieści się moje mieszkanie.

Biorę prysznic, a potem ze smoothie z ziarnami siadłam przed telewizorem. Przez chwilę skaczę po kanałach, aby w końcu zatrzymać się na lokalnych wiadomościach. O Boże… wstrząs. Odstawiam szklankę na skraj stołu i zaczynam nerwowo szukać komórki. Stephena nie ma, nie widzieliśmy się od rana. Oczywiście, nie musiał dziś kręcić się okolicach kopalni, zwykle chodził wieczorem, wiec chyba miał jeszcze czas… a może cale dziś się nie wybierał? Niby był moim narzeczonym – za takiego się w każdym razie uważał – ale żyliśmy trochę obok siebie, choć przez ten czas… przyzwyczaiłam się do jego obecności. Wybrałam numer.

Jeden sygnał, drugi… poczta. „Hej, tu Stephen. Prawdopodobnie nie mam zasięgu w kopalni… chichot.. żart oczywiście. Nagraj się, oddzwonię." Nie znoszę sekretarek a najbardziej tej kretyńskiej wiadomości, ale nie umiem go zmusić do zmiany.

Wybieram ponownie numer. Znów nic.

Bębnię palcami po stole. Wybieram kolejny numer. Ojciec już dawno nie pracuje na kopalni, ale wszyscy wiedzą, że żaden z nielegalni nie może fedrować bez jego wiedzy, zgody, czy choć by cichego błogosławieństwa… I w końcu przyjaźnią się ze Stephenem.
- Tato? - staram się, aby głos mi nie drżał . – Widziałeś wiadomości?
Słucham przez chwilę, a potem odkładam komórkę. Nikt, o kim by wiedział. Za wcześnie, zła pora, jakieś układy z ochroną.. tłumaczył mi, nie pamiętam wszystkiego, ale wiem, że go tam nie było. Prawdopodobnie nikogo z nielegli nie było.

Komórka w końcu dzwoni.
- Kotku? – w głosie Stephena brzmi duma. - Właśnie zrobiłem rekordowego brejka… 147! Masz pojęcie?
No mam. Wszystkie po kolei i za każdym razem czarna.
- Było tąpnięcie w kopalni. – mówię.


PIĄTEK

Koło 12 wpada Kate Moss, razem z Phebe. Sprzątam właśnie boks po ostatnim podopiecznym, Timothy David przywiózł do mnie szczeniaka, odebranego właścicielom w czasie interwencji. Psiak mieszkał u mnie kilka dni, zanim nie znalazł nowego domu. Phebe na mój widok piszczy i rzuca się mi na szyję. Podnoszę ją i sadzam sobie na biodrze.
- Nie ma pieska? – pyta.
- Nie ma, poszedł mieszkać do nowej rodziny, tam będzie mu dobrze. – mówię. Buzia dziewczynki wygina się w podkówkę, ale dzielnie sobie radzi.
- Pieski mieszkają u cioci tylko chwile, bo idą do nowej rodziny – mówi poważnie. – Mogę przyjść do ciebie do studia?
- Możesz, oczywiście, jak mamusia pozwoli, odpowiadam, patrząc na Kate. O tej porze powinna być w swoim salonie…

- Coś się stało?
- Nie, odwołali im wycieczkę w szkole, miała być ze mną, ale po tym tąpnięciu mam taki ruch, ze nie wiem, w co włożyć ręce.. mam wrażenie, ze wszyscy w mieście gadają tylko o jednym, całe szczęście, że wybrali w tym celu mój salon
– śmieje się. – Popilnujesz jej?
- Nie ma sprawy, dopiero o 16 mam klientki, więc będziemy miały dla siebie mnóstwo czasu. Pójdziemy do parku, potem z wujkiem Stephenem na lunch, potem do mnie do studia, poćwiczysz, będzie super
!
Mała skacze i klaszcze w ręce.
- A wieczorem do babci Jasmine? – dopytuje. – Będziemy wywoływać duchy!
- Nie żabko - Kate śmieje się. - Wieczorem ciocia Darla przyjdzie do mnie, zrobić się na bóstwo. To dziś macie tą kolekcję z ojcem i jego nową narzeczoną?
Krzywię się lekko i kiwam głową.
- W jej barze.. bardzo ekonomicznie.

GreK 06-03-2018 22:09

Joel STRODE
Kopalnia ziała wielką dziurą, której powierzchnia była większa niż chyba całe Diamond Taint a głębokość... Nie wiedział jaka była jej głębokość ale na pewno spora. Czytał gdzieś, że z jej powodu oprzyrządowanie samolotów szaleje nad miasteczkiem i dlatego cały ruch powietrzny omija ich z daleka, a ptaki wędrowne nurkują i rozbijają się. Chociaż z tymi ptakami to chyba musiała być ściema. Cały teren kopalni otoczony był siatką i bez przerwy patrolowany przez firmę ochroniarską. Teraz przed jej głównym wejściem zrobił się mały tłok. Lokalna prasa i telewizja rozstawiła stanowiska, gotowa zareagować na każdą wiadomość w sprawie zasypanych geologów. Zdawało mu się, że wśród samochodów rozpoznał też logo jakiejś większej stacji. Nikogo nie wpuszczano na teren kopalni, chociaż w środku, za ogrodzeniem stał rozłożysty budynek po byłym zarządzie, który obecnie użytkowała grupa geologów, w którym na pewno działała klimatyzacja. Jedynie ekipa ratunkowa i karetka z obsadą zostali wpuszczeni do środka. Poszkodowani nie byli mieszkańcami miasteczka, więc nie było też rodzin czekających na wiadomości.

Jego uwagę przykuł mężczyzna idący samotnie pustą, piaszczystą drogą wzdłuż siatki ogrodzeniowej. Szedł niepewnie, zataczając się lekko. W prawej ręce trzymał kurczowo zaciśniętą papierową torebkę. Postać była powszechnie znana w Diamond Taint. Rdzenny mieszkaniec Ameryki, najczęściej widywany w centrum miasteczka lub pod wall mart, najczęściej odurzony ognistą wodą lub żebrzący o parę centów na nią. Nieszkodliwy, stały element krajobrazu. Dlatego gdy indianin rzucił nagle torebką w ochroniarza stojącego za ogrodzeniem, gdy jej zawartość rozbryzgła się po zderzeniu z siatką a człowiek w uniformie odruchowo sięgnął po broń za pasem Joel aż podskoczył. Wiatr przyniósł daleki odgłos głośnej wymiany zdań, których sens zatarł dzielący ich dystans.

Ekipy dziennikarzy najwidoczniej nie zauważyły incydentu, lub go zignorowały a czerwonoskóry ruszył z powrotem, powolnym, chwiejnym krokiem w kierunku miasta.

Augustus GRAVESEND
- Co, co to ma być? - grubas pocił się obficie w szerokim, workowatym, źle zszytym garniturze, ziejąc czosnkowym oddechem prosto w twarz Gravesenda Trzeciego. Mężczyzna przetarł spocone czoło papierową husteczką. Zlepione długie kosmyki włosów przylepiły się do łysiejącej głowy. - Jeśli to, to... - wyraźnie brakowało mu słów.

Augustus wywołał na twarz wyuczony uśmiech.

- Proszę się uspokoić. Złośliwość rzeczy... - "martwych", chciałoby się powiedzieć, lecz w porę ugryzł się w język.

Matka uśmiechniętej Rebeki zalała gruby makijaż łzami i ten rozlał się już czarnymi smugami po obwisłych policzkach. Starszy pan, pewnie dziadek zmarłej, syknął zbyt głośno, by nie dotarło to do uszu Augustusa - "nawet piekło jej nie chce pochłonąć", na co kobieta zaniosła się nowym szlochem. Jedynie mężczyzna z krótkim wąsikiem, stojący od początku przy wejściu, w głębokim cieniu, w czarnym garniturze, ze spokojem przyglądał się całej scenie.

- No, no, no widzi pan... - jąkał się dalej grubas.

- Zapraszam państwa do pokoju obok na mały poczęstunek na koszt firmy. W tym czasie usuniemy problemy techniczne.

"Na koszt firmy" zawsze czyniło cuda. Tym razem też zadziałało.

Kobiety są kapryśne lecz tego Augustus nie przewidział. Kłopoty zaczęły się o 9.03, gdy Żarłoczna Ingrid odmówiła współpracy. Wezwany do awarii Conroy przybył w dziesięć minut. Dwa kwadransy później rozłożył bezradnie ręce.

- Wymiana sterownika i czujników nie pomogła. System zgłasza rozszczelnienie komory. Może wstrząs coś naruszył. Mogę oszukać czujnik ale... - westchnął, - raz że jest to niezgodne z prawem stanowym, dwa że jeśli nieszczelność jest duża...

Nie dokończył zdania. Nie musiał. Serwis pieca znajdował się w Salt Lake City i nawet zakładając, że jakimś cudem ściągnąłby ich dzisiaj i nie byłoby dalszych nieprzewidzianych okoliczności, awaria oznaczała opóźnienie ceremonii przynajmniej o dzień.


Eileen RYAN
Steven Ravenshire... Obserwowała go z cienia jaką dawał jej budynek. Krok sprężysty, pewny. Zakasane rękawy eleganckiej koszuli i luźny krawat. Odruchowo poprawił blond grzywkę, gdy przechodził przez ulicę. Ciągle ten sam, znany tik. Miło było na niego patrzeć. Wciąż czuła ten przyjemny ucisk w żołądku. Gdyby tylko ta...

- Steven - wypadła zza kolumny wprost w jego objęcia gdy wskoczył na ostatni ze schodków.

Zachwiał się, musiał ją złapać, objąć swymi ramionami nie chcąc upaść do tyłu.

- Eileen... - mimo wszystko się zmieszał, zwolnił uchwyt i zrobił krok w tył, - co ty tutaj... czy ty...

- Byłam w pobliżu - nie dała mu dokończyć, - to miło, że tak na siebie wpadliśmy. - Uśmiechnęła się uroczo.

Odrzucił grzywkę w ten cudowny sposób.

- Eileen... - spojrzał błagalnie gdzieś za nią, lecz pomoc nie nadchodziła, - nie mam teraz czasu, spieszę się do pracy. Może spotkamy się podczas lunchu...

Rose DEVIN
Kurz pokrywający stare księgi kręcił w nosie a poruszenie choćby jednej pozycji powodowało wzbicie się w powietrze nowej chmurki. Po przeniesieniu kilkudziesięciu pozycji na wózek cała część starego archiwum zakryta była mgiełką wkręcającego się w głęboko w nos... Atchiuuu! Kichnięcie rozległo się echem po pustych ścianach. Na domiar złego z nosa zaczęło cieknąć. Świetny początek. Ale zadanie skatalogowania najstarszej części księgozbioru i tak czekało dostatecznie długo. Prawdopodobnie dlatego nikt się tym wcześniej nie zainteresował, że ta część księgozbioru nie wydawała się ciekawa i nie było zainteresowania czytelników. Oczywiście, istniał stary rejestr, w szufladkach, zapisany na starych, zżółkłych kartonikach, wyblakłym niebieskim atramentem. Teraz, w dwudziestym pierwszym wieku, nadszedł czas na nowoczesność.

Rose zawiozła wózek do czytelni. Nie było tłumów. O tej porze nigdy nie było. Dwójka licealistów, dwudziestoparolatek w naciągniętym podkoszulku i starszy pan w eleganckim garniturze. Mimo, że lubiła tą pracę, spełniała się przy niej, to jednak perspektywa przepisywania ze starych karteczek i katalogowania kilkuset woluminów nie zapowiadała się pasjonująco. Chwilę później jednak praca pochłonęła ją i dopiero głośny dźwięk telefonu spowodował, że oderwała wzrok od komputera. Mężczyzna w podkoszulku rozparł się na krześle, odgarniając wolną ręką przydługie kudły do tyłu. W drugiej trzymał telefon.

- Roy, sukinsynu! - rzucił zupełnie nie przyciszonym głosem, - miałeś dzwonić początkiem tygodnia!

Odwróciła się za siebie. Ciągle tam wisiał. Przekreślony znak komórki.

- ...zupełnie, ale to wcale nie!

Licealiści szeptali coś między sobą. Starszy mężczyzna siedzący nad książką, opuścił okulary na czubek nosa i spojrzał z nad nich najpierw na hałasującego a później wlepił wzrok w bibliotekarkę.

Darleen WOOD
Park. Szumna nazwa na dwa szpalery drzewek; kilka palm i drzew Jozuego poprzetykanych kamiennymi blokami, prawdopodobnie przywiezionymi z kopalni z ponasadzanymi wokół kaktusami. Skalne monumenty przynajmniej dawały trochę cienia. Woda w miasteczku była jednak towarem, jeśli nie deficytowym, to dość cennym i nikt nie mógł sobie pozwolić na jej marnotrawienie. Phebe jednak lubiła to miejsce i teraz z lodem w jednej ręce podskakiwała zadowolona, szczebiocząc o sprawach ogromnie ważnych w tym wieku. Dzień zapowiadał się doprawdy pięknie. Słońce dawało miłe ciepło, suchy wiatr z nad pustyni przynosił zapach piasku.

Stephen pojawił się szybciej niż sądziła. Ręce wpakowane głęboko w kieszenie, nerwowo przygryzał wargę.

- Cześć wujku! - zaszczebiotała mała gdy swoim zwyczajem zmierzwił jej czuprynę.

Cmoknął Darleen w policzek i szepnął jej do ucha: "musimy pogadać". Popatrzyła na niego a on spojrzał wymownie na dziecko.

- Żabko? - przykucnęła spoglądając w wielkie oczy dziewczynki. - Pobiegasz chwilkę? Chcę porozmawiać chwilę z wujkiem. Tylko nie odchodź daleko! - krzyknęła jeszcze.

- Josh i Gruby nie wrócili do domu - kopnął jakiś zagubiony kamień.

Wiedziała co to oznacza. Kumpli Stephena znała tylko z widzenia i mimo, że ten nigdy nie wciągał ją w szczegóły domyślała się, że razem schodzili do kopalni.

- Tylko my z Metysem wiemy gdzie fedrowali. Kurwa mać! Sukinsyny musiały wejść w jakiś nowy układ z ochroną.

waydack 09-03-2018 19:54

Krater w ziemi wielkości małego miasta, powodował u Joela autentyczne ciarki. Z miejsca skąd obserwował kopalnię, wydawało się, że otchłań sięga do samego wnętrza ziemi. Albo piekła.

Wróciły wspomnienia z wiosny 1996 roku. Tego dnia wyrwał się z Jane i Samem z lekcji, Sam zabrał z garażu ojca parę piw. Siedzieli nad strumykiem, kiedy nadjechał radiowóz. Policjant powiedział, że w kopalni był wypadek a jego ojciec i bracia zaginęli. Odwiózł Joela do domu, mama siedziała na telefonie, rozmawiała z kimś i płakała, nawet chyba nie zauważyła że wrócił. Nie mógł siedzieć bezczynnie, dlatego z garażu zabrał rower i pojechał na miejsce katastrofy. Ciągle miał nadzieję, że to pomyłka, że tata, Barry i Matt wyszli jednak na powierzchnię a teraz pomagają w akcji ratunkowej. Coraz bardziej zdesperowany rozglądał się po twarzach ludzi, którzy biegali tam i z powrotem między szybem a wozami strażackimi. Przy ambulansie zauważył Jamesa Devina. Z trudem go rozpoznał. Twarz górnika była umazana kurzem i błotem, uniform podarty, zakrwawiony. Podbiegł do niego i zapytał o tatę i braci. Nigdy nie zapomni jego wyrazu twarzy. Czasem jedno spojrzenie potrafi opisać więcej niż tysiąc słów. Chwilę później Joel stał odrętwiały odprowadzając karetkę wzrokiem, kiedy zaczepił go Jack Wood, szef ochrony. Nie wiedział czyim jest synem, więc szarpnął Joela za koszulę i w dosadnych słowach kazał opuścić teren kopalni. Od tego czasu, nie licząc powtarzających się koszmarów, nigdy już tam nie wracał. Do dzisiaj.

Strode miał odchodzić w stronę auta, kiedy zauważył przy siatce znajomą twarz. Nie pamiętał jego imienia, ale często widywał pod Wall Martem, parę razy dał nawet kasę na jedzenie. Joela nie zdziwiło, że Indianin jest w stanie wskazującym, zdziwiło go gdy podszedł do ogrodzenia a potem rzucił czymś w stronę ochroniarza stojącego po drugiej stronie. Ten nagle wyciągnął broń a nauczyciel na chwilę zamarł. Chyba go nie zastrzeli, nie przy tych wszystkich dziennikarzach? Mężczyźni zaczęli się kłócić a po chwili Indianin ruszył w kierunku miasteczka mamrocząc coś pod nosem. Joel wrócił do samochodu, gdy zadzwonił telefon. Popatrzył na wyświetlacz. Lisa Haworth.
- Cześć Lisa, co tam?
- Odbywam właśnie nieprzyjemną rozmowę z radnym Dillane. Szykują się kłopoty
- Możesz mówić jaśniej?
- Pan radny ma pewne zastrzeżenia co do twojego wczorajszego zachowania. Podczas wstrząsów opuściłeś klasę i zostawiłeś uczniów samych, narażając ich na niebezpieczeństwo.
No tak, Joel mógł się spodziewać, że Greg Dillane tak łatwo mi nie odpuści odkąd jego syn został na miesiąc zawieszony w prawach ucznia. Ktoś musiał w końcu zrobić porządek z małym, wrednym sukinsynem. Junior znany był z tego, że lubi wyżywać się na słabszych. Klasyczny typ szkolnego prześladowcy, brakowało mu tylko futbolowej kurtki, mięśni i wzrostu, reszta się zgadzała. Trener koszykówki Jack Tully ostrzegał Joela, żeby z nim nie zaczynać i przez długi czas nauczyciel stosował się do jego rady. W końcu nikt w Diamont Taint nie zadziera z rodziną Dillane’ów. Miarka się przebrała gdy na lekcji Joel zarekwirował telefon Patricka Olsena, najlepszego kumpla Juniora. To co zobaczył porządnie nim wstrząsnęło. Młody Dillane, Olsen i Mark Hoffman nagrali kilkuminutowy film, na którym dręczyli syna Mirandy Cooper. Chłopiec miał zespół Downa a te gnojki tarzały go w trawie i psich odchodach. Greg Junior wszystko filmował, zachęcając kolegów do zabawy i podśpiewując wesoło „Obladi-oblada”. Nagranie Joel pokazał Lisie i wicedyrektorowi Schusterowi. Schuster oczywiście próbował zamieść sprawę pod dywan, Lisa jednak go poparła i wezwała policję. Syn Dillane’a został zawieszony w prawach ucznia a Olsena i Hoffmana, którzy wzięli całą winę na siebie wyrzucono ze szkoły. Od tego czasu zaczęły się problemy z radnym. Regularnie nasyłał na braci Strode opiekę społeczną a podczas sesji rady próbował przeforsować swój pomysł na odcięcie dotacji dla szkoły. Co oznaczało kolejną redukcję etatów. Joel domyślał się, że będzie pierwszy w kolejce do zwolnienia.
- Zostawiłem ich tylko na chwilę. To nie było trzęsienie ziemi rodem z San Francisco
- Wiem, ale znasz Dillane’a. Od dawna szukał na ciebie haka. Pamiętaj, że jestem po twojej stronie i zawsze ci pomogę
- Dzięki Lisa, doceniam to

Schował telefon do kieszeni, odpalił silnik i ruszył z powrotem do miasteczka.
Zjeżdżając ze wzniesienia Joel zauważył mężczyznę, który przed chwilą wdał się w pyskówkę z ochroniarzem.
Indianin zataczał się poboczem, ale dziarsko parł do przodu. Strode wyminął pijaka, jednak po chwili naszła go refleksja. A co gdybym to on szedł nachlany w prażącym słońcu pustyni? Pewnie modliłby się o taksówkę.
Nauczyciel niechętnie zatrzymał się, cofnął na wstecznym i otworzył okno od strony kierowcy.
- Nie potrzebujesz przypadkiem podwózki wodzu?
Indianin zupełnie nie zwrócił uwagi na samochód, który jechał teraz wolno obok niego. Był stary i chudy, jeśli nie powiedzieć - wychudzony. Długie, przesuszone włosy spływały mu swobodnie na plecy. Pierś zdobił naszyjnik z białych kości. Szedł niespiesznie, lekko się zataczając, patrząc uparcie przed siebie.
- Hej, ja nie gryzę - odparł Joel - Jadę w stronę miasta, możesz zabrać się ze mną jeśli chcesz
- Nie - burknął Indianin.
- Nie to nie, na razie-
Joel zamknął szybę i popędził na zachód, prosto do domu. Chyba rozumiał co tak rozjuszyło czerwonoskórego. Jeśli planeta to żywy organizm, człowiek musi być jej nowotworem. A czarny, wydrążony maszynami tunel dobitnie temu dowodził. Joel pozostawał jednak optymistą. Ktoś kiedyś w końcu zasypie to dziadostwo i kopalnia przejdzie do historii.

killinger 10-03-2018 11:06

- Tylko najbliższa rodzina, proszę pana - Augustus wykonał szeroki ruch ręką, zagarniając rodziców Rebeki i jej dziadka, a odgradzając od wejścia do gabinetu gogusia z wąsikiem. Znał się na ludziach, od razu ocenił go jako potencjalne źródło kłopotów. Agent ubezpieczeniowy, może jakiś komiwojażer, albo tani prawnik, zajmujący się brudnymi sprawkami. Wyglądał na cwanego, a może tez bezwzględnego, a Augie cenił sobie robienie interesów na własnych zasadach. Te zaś były proste - zarabiaj i daj zarabiać innym, ale w razie czego nie bój się ostrej gry.

Gabinet zrobił z pewnością odpowiednio onieśmielające wrażenie na zdruzgotanej rodzinie. Kiedy matka usiadła jedynie na samym brzegu fotela, rozdygotany ojciec skulił się w sobie łypiąc w milczeniu spod oka na wielkie jak szafa dębowe biurko, którym odgrodził się od nich Gravesend, przedsiębiorca pogrzebowy poczuł, że odzyskuje nad wszystkim kontrolę.

-Sprawy skomplikowały się niespodziewanie, napijecie się państwo czegoś? - Wytoczył przenośny barek na kółkach, pełen przekąsek, oraz co ważne mieniących się bursztynową zawartością karafek. Zręcznie obsłużył panią Hollis, której łzy zmieszane z tanim tuszem do rzęs utworzyły malowniczą siateczkę czarnych żłobień na policzkach, upodobniając ją w dyskretnym oświetleniu gabinetu, do starej wiedźmy z celtyckimi tatuażami. Irracjonalnie pomyślał, że niepotrzebnie nalał jej porto, że mniejszym dysonansem byłaby jakaś torfowa whiskey, mocniej pasująca do archaicznej stylizacji kobiety.

Zatrzymał się na dłużej przy panu Hollisie. Wcześniejsza zadziorność, wynikająca z niepewności i frustracji, została zneutralizowana przez grzeczną postawę gospodarza, kojący ton, oraz co ważne, podwójną porcję alkoholu. Nie dodał celowo lodu do szklanki, licząc na szybsze działanie otępiające.

- Jak zapewne państwo wiecie, mieliśmy w okolicy silny wstrząs, który doprowadził do nieoczekiwanych dla nas konsekwencji. Widzieliście państwo relacje w telewizji, sprawa dość poważna, zginęli ludzie - odciągał ich myśli celowo od ich własnych kłopotów Augustus - Nie będę zadręczał was szczegółami, ale zgodnie z prawem stanowym muszę najpierw dokonać odpowiednich czynności technicznych dotyczących infrastruktury, nim pomożemy naszej nieodżałowanej Rebece udać się w ostatnia podróż. Wiem, że to dla państwa bardzo ciężki okres, dlatego służę pomocą w pełnym zakresie. Mamy pokoje gościnne, które pozwolą państwu przenocować, nim dokona się ostateczny akt połączenia Rebeki ze Stwórcą. Zapewniam obiad w cenie noclegu. Koszta związane z przebywaniem Rebeki pod moją opieką o dobę dłużej, niż zakładaliśmy, są pokaźne, ale wezmę je na siebie, by ulżyć Państwa cierpieniom. Dokładamy najwyższej staranności, by jutro sprawa zakończyła się zgodnie z waszymi dyspozycjami, lecz dziś nie uda mi się wiele zdziałać - przepisy techniczne wiążą nas wszystkich jednako, na pewno to pan jako fachowiec rozumie, drogi panie Hollis.
Ojciec Uśmiechniętej Beki na pewno pracował fizycznie, odwołanie do jego fachowości miało łamać kolejne bariery w umyśle sparaliżowanym niezrozumieniem i złością. Teraz trochę straszenia. Marchewka na koniec.
- Sprawy finansowe mają się następująco. Do umówionej kwoty 8250 dodać należałoby 1400 dolarów za kolejny dzień użycia aparatury, oraz trzy noclegi po 45 dolarów. Razem 1535 dolarów. Jako że jesteście państwo wyjątkowo miłymi klientami, w ramach wyjątku całą tę kwotę zminusuję, Rebeka na pewno byłaby z tego powodu bardzo zadowolona.
Otępiałe spojrzenia małżeństwa rozświetliły się przez chwilę błyskiem czegoś na kształt wdzięczności, tylko szare oczy dziadka skryły się pod zmarszczonymi, krzaczastymi brwiami.
- Domyślam się, że potrzebujecie państwo chwili na decyzję, pozwolę wam to przedyskutować w spokoju. Wracam za 5 minut.
Ponownie dolał szczodrze trunku ojcu denatki, zgarnął 2 szklaneczki które uzupełnił lodem i dwunastoletnim jamesonem. Podał jedną dziadkowi, ujął go pod łokieć i delikatnie wyprowadził za drzwi. Stary mógł zakłócić proces decyzyjny rodziców dziewczyny, w dodatku wyglądał na dostatecznie bystrego, by zmienić przebieg rozmów na niekorzyść Domu Pogrzebowego.

Już za drzwiami Augustus upił mały łyk whiskey, pozwalając sobie na chwile zastanowienia. W końcu spojrzał w oczy dziadka i rzekł bez ogródek:
- Pewnie domyśla się pan, że mamy poważny kłopot. Rodzice Beki nie muszą w tym uczestniczyć, bo są zbyt obolali po utracie córki. Pan kochał to dziecko pewnie nawet mocniej niż oni, widzę to wyraźnie. Gram więc w otwarte karty. Wstrząs w kopalni uszkodził mi komorę spalania. Nie mogę ryzykować wybuchu. Cholernie mi przykro, ale choćbym chciał, dziś nic nie załatwię.
Tym razem staruszek podniósł szklankę do ust, nie przestając przyglądać się badawczo Gravesendowi. Augie czuł, że najlepiej rozegrać sprawę szczerością, ludzie starej daty wciąż hołdowali pięknym, archaicznym zasadom.
- Co więc będzie się działo dalej? - spokojnym głosem zapytał nestor.
- Jeśli rodzice się zgodzą, przenocujecie dziś u mnie, po południu zjawi się ekipa z Salt Lake City, usterkę usuną i dokonamy kremacji wieczorem.
Staruszek pokiwał głową. Myśl, że spędzi jeszcze trochę czasu z Rebeką podziałała na niego dziwnie kojąco.
- Tak, kochałem Becky mocniej niż własne dzieci, może dlatego że była mądra, wrażliwa i bardzo przypominała moją żonę, nieboszczkę - upił kolejny łyczek otwierając się - Wie pan czemu ćpała?
- Była zbyt wrażliwa? Artystka? - zaryzykował Augie, przypominając sobie śliczny kolorowy tatuaż pod pępkiem zmarłej.
- Gdzie tam, pracowała jako kasjerka w markecie, żadna artystka. Parę lat temu została zgwałcona. Terapia, antydepresanty, coraz większe dawki, na koniec crack. Nie radziła sobie z przeszłością.
- Odpływała więc w teraźniejszości. By zapomnieć. By nie bolało. W końcu znieczuliła się ostatecznie, a pan został sam - W empatycznym przypływie przytulił starego. Pachniał tytoniem i jakimś odcieniem smutku.

Stary Hollis spojrzał na niego najpierw nieco zdziwiony, a potem przytulił się bezradnie do przedsiębiorcy pogrzebowego. Poklepał go po plecach.
- Dobry z ciebie człowiek, Gravesend. Zmarnowała swoje życie, a ja nie umiałem jej pomóc. Moja biedna dziewczynka, która padła ofiarą chuci jakiegoś cholernego negra.
- Zasrane czarnuchy

Nawiązali porozumienie. Bez słowa zaprowadził dziadka do piwnicy. Przeprowadził go do kostnicy. Otworzył drzwiczki chłodni, wysunął Rebekę i odchylił prześcieradło. Wyglądała spokojnie, choć w pamięci Augustusa wciąż miała na obliczu ten szeroki domalowany uśmiech. Przysunął krzesełko, okrył ramiona dziadka fartuchem laboratoryjnym i zostawił go na prawdziwe, ostatnie pożegnanie, gdy już wyzbył się złości na kochaną wnuczkę.

"Aleś go kurwa załatwił na szaro Złotko" - głos ojca tym razem nie brzmiał złośliwie, wyczuwał w nim coś na kształt uznania. Uśmiechnął się w odpowiedzi i ruszył na górę, wiedząc, że problem z rodziną jest już zażegnany.

Zadzwonił do Serwisu, jeszcze raz upewniając się, że ekipa zdoła pojawić się na czas. Potem wybrał numer swojej agentki ubezpieczeniowej. Marsha Clark była jedyną czarnoskórą osoba jaką tolerował. Odebrała szybko, sprawdziła jego polisę i potwierdziła, że naprawa pieca, oraz strata jaką poniósł w wyniku opóźnienia kremacji mieszczą się w zakresie ubezpieczenia.

Czyli jeszcze na temacie zarobi. No i co ty na to cholerny ojczulku? Kto jest królem interesów?

Wrócił do gabinetu, spisał szybko ugodę z państwem Hollis w pełni akceptujących zaproponowane warunki. Do przybycia transportu z Salt Lake miał jeszcze kilka godzin, a żadnych zaplanowanych interesów. Zadzwonił do Michaeli, proponując wypad do kawiarni. O dziwo zgodziła się bez protestów.

Granatowy Lexus z podwójną klimatyzacją dawał uczucie komfortu. Za oknem słońce starało się udowodnić, że to ono gra pierwsze skrzypce na pustyni Mojave. Augustus uniósł zamykany kubeczek z kawą z ekspresu, jaką nalał sobie w hallu przed wyjściem. Upił łyk, kiedy Mika zadała mu pytanie.

- Tato, czy to prawda, że jeśli chcę zostać dziewicą, to muszę zgadzać się na seks analny z moim chłopakiem?
Plunął kawą przed siebie, utracił na chwile panowanie nad autem i przy sporej prędkości zjechał na pobocze. Koła straciły przyczepność na mieszaninie szutru i piasku, zabuksowały żałośnie i auto wpadło w korkociąg. Odbijał panicznie kierownicą, zastanawiając się niemal chłodno, co do cholery robi ABS i cały katalog głupich trzyliterowych oznaczeń, gwarantujących bezpieczeństwo jazdy. Pasy wpijały się w jego klatkę piersiową, świat wirował żałośnie, ale on myślał tylko o dwóch rzeczach. O bladej, przerażonej twarzy ukochanej córeczki, oraz o tym, że Glock 27 z rękojeścią z masy perłowej w końcu mu się przyda.

Tajemnicze trzyliterowe systemy zatrzymały auto w poprzek drogi. Trzęsącymi dłońmi pogłaskał pozostającą w szoku Michaelę. Zjechał powolutku na pobocze, by nie stać się celem jakiejś rozpędzonej osiemnastokołowej ciężarówki.

Resztki kawy ściekały ciemnymi smugami po kremowej, skórzanej tapicerce.
- Zupełnie jak makijaż pani Hollis - powiedział na głos, przez ściśnięte gardło.
Córka spojrzała na niego z przestrachem.
- Kocham cię Mika. Porozmawiamy przy lodach w "Hope". Wtedy powiem ci, co zrobimy a przede wszystkim co ty masz zrobić kochanie.

Pan Glock nie będzie spał spokojnie, o nie, przemówi wielkim głosem, tuż przy uchu zasrańca Pearce'a.

killinger 10-03-2018 14:39

parttu
 
Wybuch jej śmiechu zaskoczył go mocno. Czyżby szok był głębszy niż można by się spodziewać?
- Masz taką minę tato, jakbyś chciał zastrzelić Pearce'a...hahahaha
Cholerna prekognicja. Jak ona się domyśliła?
- Przepraszam, naprawdę nie chciałam cię tak zdenerwować tatku - jej zakłopotana mina i błądzące w przestrzeni spojrzenie, unikające jego wzroku, zdawały się potwierdzać skruchę.
- Dostaliśmy zadanie, coś w rodzaju pracy domowej. Na kółku dyskusyjnym trochę się posprzeczaliśmy i potem, w ramach nauk społecznych wszyscy mieliśmy zbadać reakcję rodziców na trudne pytanie o seks. Chłopcy i dziewczyny. Zapytałam mamy, ale ona kazała mi zastanowić się, czy kocham swojego chłopaka, a potem dać mu wszystko czego chce. To nie była odpowiedź, jaką bym chciała usłyszeć. Mama jest kochana, ale bardzo...
- Specyficzna
- Specyficzna
- powiedzieli to jednocześnie.
- A ty jesteś przesłodki. Naprawdę cię kocham. A o te sprawy się nie martw, Pearce do niedawna za największy skarb uważał zestaw dzienników z Gravity Falls od Disneya. Pewnie nie wiedziałby co ma robić z dziewczyną. Lubię go, ale na pewno nie pójdę z nim do łózka tato.

Skamieniały Augustus, owoc badań i eksperymentów, zaciskał kurczowo dłonie na kierownicy. Zbielałe kłykcie i pulsujące od rytmicznego zaciskania szczęki wskazywały jak bardzo jest zdenerwowany.

- Teraz moja panno...
- Na pewno nie dostaniesz deseru
- dokończyła z uśmiechem Michaela, lat trzynaście i trzy czwarte.

Napięcie uszło natychmiast. Roześmiał się, a ona dołączyła perlistą kaskadą, zmywająca z jego serca morderczą rządzę, oczyszczającą niemal fizycznie zastygłe mięśnie z zaczątków zakwaszenia wynikającego z potężnego ich napięcia.

- Jak zrobisz mi to jeszcze raz Mika, obedrę cię ze skóry. Literalnie. A teraz, pojedziemy na chwilę do wschodniej części miasta. Zero protestów - uciął od razu jej próby marudzenia.

Pięć minut później zaparkował na podjeździe okazałego domu, z pięknym choć zaniedbanym ogrodem. Wysiedli oboje i podeszli do frontowego wejścia. Dzwonek rozbrzmiał cykaniem szarańczy, irytującym dźwiękiem, który z jakiegoś powodu przypominał doktorowi Gestetterowi o latach spędzonych w Afryce.

- Shalom Aaron, mam do ciebie sprawę.
- Witajcie, zapraszam do środka. Czy sprawa ma na imię Mika?
- potarmosił ją po jasnej grzywce i uśmiechnął się do swojej ulubienicy. Sam nie miał dzieci, nie czuł się na to dość dorosły, może po pięćdziesiątce...
- Tak, Mika postanowiła dziś bardzo dorosnąć, więc potrzebuję paru badań i odpowiednich pigułek.
- Nie ma sprawy, troskliwy tatusiu. Zawsze jest upierdliwy jak cholera, prawda mała?
- zwrócił się do Michaeli szczerząc śnieżnobiałe zęby.
Nieco zawstydzona dziewczyna kiwnęła tylko niepewnie głową, dając się bez słowa zaprowadzić do gabinetu lekarza. Zamknęli za sobą drzwi, więc Augustus znalazł niedopitą do końca butelkę burbona i przygotował sobie drinka. Znalazł wciśniętego pod poduszki pilota i bezmyślnie gapił się na transmisję jakiegoś mało ważnego meczu futbolowego. Przypomniał mu się puchar, szalona radość i wielka popijawa, kiedy trener Bennet szczęśliwy jak cholera zarzygał pół parkietu w nieistniejącej już knajpie Rutherforda.

Dziś dokładnie mija rocznica...

Po dwudziestu minutach lekarz i dziewczynka wyszli z gabinetu. Mika kuliła się i była purpurowa na twarzy, ale z tryumfem powiewała receptą.

- Dzięki stary, widzimy się z chłopakami wieczorem, tak jak się umawialiśmy.
- Jasne Augie. Uważaj na siebie, mała wspomniała że mieliście mały wypadek po drodze...
- Nic poważnego, ale dzięki za troskę. Jadę z Miką do "Hope", masz ochotę na kawę u Mirandy?
- W życiu, kawę ma niekoszerną, lepiej zrobię sobie hamburgery i dopiję wszystko co zostało, o ile nie osuszyłeś mi do końca butelek. Był u mnie wczoraj Troy Fisher, wspominał coś o paskudnym zamieszaniu wokół kopalni. Cholera wie co się dzieje, ale ponoć wykracza to poza standardowe szkody po zawaleniu jakiegoś osypiska. Pewnie wpadnie ci kilka dodatkowych zleceń na koszt miasta.
- Zleceń mam na razie dość, cholerne tąpnięcie uszkodziło mi piec, ale opowiem ci o wszystkim wieczorem.
Uścisnęli się po przyjacielsku, Gravesend zabrał córkę do auta, nakazując jej solennie, by nie nadużywała jego zaufania, bo tabletki ma tylko dla świętego spokoju, a nie do rozpusty.
Zawstydzona córka nie protestowała, ale mała diablica chyba naprawdę była zadowolona. Westchnął ciężko. Temperament po mamusi. Dobrze, że głowa po ojcu.

Ruszyli z piskiem opon, szybko wydobywając się z bogatej dzielnicy by przedostać się do centrum miasta, gdzie swoją ostatnia kawiarnie prowadziła Miranda Lawrence. Augie spodziewał się, że będzie u niej Cathy, rówieśniczka Miki, Która po rozwodzie rodziców stała się bardzo melancholijna. Żywa i pełna animuszu Michaela powinna dodać jej sporo energii.
Poza tym tęsknił trochę do Mirandy, do jej wesołego usposobienia i ciętego języka.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:41.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172