|
| Narzędzia wątku | Wygląd |
18-07-2018, 00:06 | #221 |
Reputacja: 1 | Triple Kay coraz zacieklej okładał żywy zezwłok Tornado. Nie rozumiał czemu jego ciosy nie odnoszą efektu i w prosty sposób chciał temu zapzeczyć. Rozwalić Tornado łeb tak bardzo by już się nie podniósł. Znał swoją siłę. Wiedział co może z nią zrobić. I planował osiągnąć ten efekt. - Zdychaj! Wreszcie! Gnoju! Po jednym z ciosów przez krótki moment miał nadzieję, że się udało, bo doświadczenie podpowiedziało, że szczęka tamtego pękła i wbiła się głębiej w środek, a zapaśnik wyraźnie się cofnął. Zaraz jednak ku wściekłości Triple Kaya, wznowił atak. I choć chętnie by wrestler jeszcze pokazał trupowi, że przy nim ma leżeć, to przedłużanie tego żartu mogło zwabić potwory. A tego Triple Kay zajebiście wolałby uniknąć. Tym bardziej, że w ciemnościach było widać następne te... no... kukły. Kopniakiem odepchnął na chwilę zapaśnika i odwrócił się smętnie do trupa Davida, a potem do lodziarza, który o dziwo bez graby jeszcze stał na nogach. - Gdzie wiejemy??? Wyraźnie oczekiwał odpowiedzi.
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy" Benjamin Franklin |
19-07-2018, 01:24 | #222 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Frank Moore - optymistyczny surwiwalowiec - Cholera goni nas! - syknął w zdenerwowaniu przemoczony i ubłocony brunet gdy podniósł głowę i rozejrzał się. Wybuch atomowy był jak należy. Ale widać z tych pomniejszych, taktycznych czy co. Na szczęście walnęło zbyt daleko by coś zabójczego do nich dotarło. Czyli wciąż mieli szansę by to przetrwać. Nawet mimochodem zauważył też, że jaśnieje. Przedświt. Jeszcze z pół godziny, z godzina, i zrobi się dzień. Ale zanim zdążył coś na ten temat powiedzieć czy zaplanować niestety dostrzegł też, że cholera jaka za nimi wylazła z domu widać nie traciła czasu na "Padnij!" przed atomówką. Może. Jak miał poziom ochrony jakiegoś BWP-a i komputery do dyspozycji mógł pewnie wyliczyć co trzeba. Ale to nijak nie zmieniało ich osobistej sytuacji. Biegł. Wszyscy chyba biegli. Ale to coś też do ślimaków nie należało. A jeszcze miało niezły zasięg z tej laserowej rakiety czy co to tam miało. I nocne widzenie. Dżungla mogła pomóc. Zgubić. Ale. Musieli się oderwać. Chociaż na chwilę. Ale szybko dotarło do niego, że w biegu na przełaj po prawie omacku to mają marne szanse odsadzić to coś a prędzej coś sobie zrobią. Nie było czasu zrobić czy znaleźć kryjówki, zmajstrować sideł czy zasadzki, to wszystko Frank potrafił i mógł zrobić ale jeśli by miał czas i okazję. A teraz nie miał. Więc... - Rozdzielamy się! - krzyknął i złapał za nadgarstek blondynki, szarpnął i popchnął na zachętę brunetkę w jedną stronę. Rudej i Jackowi wskazał przeciwnik kierunek. - Powodzenia! - krzyknął do nich i ruszył za Alice i Dixie. filozofię miał dość prostą. Jaki by skomplikowany i cwany ten mackowaty stwór nie był to był jeden a ich kilkoro. Jakby się podzielili na dwie grupki to chyba dałby radę pogonić tylko za jedną z nich. Jak rzut monetą za którą. Musieli to zrobić teraz gdy jeszcze mieli dech w piersiach a skubaniec nie zdołał ich namierzyć na tyle by roztrzaskać jak tamto drzewo na skraju dżungli. Potem się coś wymyśli. Znajdzie ich. A jeśli stwór pogoni akurat za ich trójką... No cóż, to trzeba będzie coś wymyślić znowu...
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
20-07-2018, 01:01 | #223 |
Reputacja: 1 | Wybuch im nie zagroził, ale potwór ciągle był na ich tropie. Zapowiedź świtu była słabą pociechą, nie wiadomo czy da radę do niego przetrzymać. Jego część która nie była skupiona na przetrwaniu, zastanawiała się czy to masowa inwazja na ziemię, raczej kosmici nie kierowali się w wyborze celu popapranym poczuciem humoru. Jeżeli to się działo na całym świecie...jego wyobraźnia nie była w stanie tego ogarnąć. Nie obchodziła go już ta suka jego była żona, ale martwił się o dzieci... Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 20-07-2018 o 01:03. |
20-07-2018, 22:33 | #224 |
Reputacja: 1 | Patrick przełknął ślinę i z trudem odwrócił wzrok od nadciągającej hordy i tego co zostało z Bethany. Gdzieś w połowie "walki" z tym, czym kiedyś był Tornado, łyżwiarz odłączył się, by zaciągnąć zwłoki Davida Hasselhoffa w jedyne miejsce, które zdawało mu się w tych okolicznościach bezpieczne. Grobowcem Nocnego Jeźdźca została komórka techniczna na tyłach kręgielni. Niech spoczywa w pokoju i oby mackowate stwory i zombiaki nie rozpracowały jak działają klamki. - Gdzie wiejemy? - rzeczowo spytał Triple Kay po raz kolejny powalając szarżujące bez celu zombie na ziemię. - Przez mur - Patrick zatrzasnął drzwi kręgielni i wskazał głową wyrwę - po drugiej stronie muszą być jakieś pomieszczenia techniczne. Mniej więcej w tym samym miejscu co dom, tylko po drugiej stronie. Może mają tam jakąś prawdziwą broń. A na pewno telewizor, telefon czy laptop z internetem. Musimy rozkminić co się tu, kurwa, dzieje.
__________________ Show must go on! |
21-07-2018, 02:17 | #225 |
Reputacja: 1 |
|
21-07-2018, 16:24 | #226 |
Reputacja: 1 |
|
21-07-2018, 22:59 | #227 |
Wiedźma Reputacja: 1 | Kelly była wykończona. Cała noc... czy tam pół nocy, wśród najprawdziwszego koszmaru, i to nie z tej Ziemi. Mackowate potwory, śmierć, krew, krzyki, istne szaleństwo. Sama nie wiedziała, jak długo uciekali. Godzinę, dwie, trzy... pięć? Miała dosyć, miała naprawdę dosyć. Cherleedearka szczękała zębami z zimna, była cała przemoczona, umorusana błotem, jedynie w skromnym topie i szortach, chciała odpocząć, spać, pić, jeść, po prostu odpocząć, odpocząć od tego wszystkiego... Cichutko zaszlochała. Phil chciał iść dalej. W sumie musieli iść dalej, mackowaty potwór mógł wciąż za nimi podążać, i Maduke-potwór też... wśród cichego płaczu Kelly spojrzała gdzieś tam w las, w niby kierunku skąd przyszli. Ale ona nie chciała iść dalej, miała dosyć. Naprawdę dosyć. - Phil, proszę, ja chcę odpocząć - Zaskomlała, gotowa nawet przytulić się do drzewa i tak przy nim pół siedząc, pół leżąc zasnąć na chwilę. Ale chłopak nie dawał za wygraną, nie miał zamiaru jej tu zostawiać. Skoro zaszli tak daleko, skoro to wszystko przeżyli, musieli, po prostu MUSIELI iść dalej. Będzie dobrze... przeżyją... Chwycią ją za rękę, podniósł do pionu. - Idziemy. Odpoczniemy za chwilę - Skłamał jak z nut. Właściwie to pociągnął ją za sobą, byle tu nie zostawać. Może faktycznie nie byli jeszcze bezpieczni? Nie było co zwlekać, trzeba było iść dalej, iść... gdzieś. Gdzie naprawdę będą mogli odpocząć, może znajdą jakąś porządną kryjówkę, coś do picia, do jedzenia. Był w stanie nawet zabrać dziewczynę na barana, jeśli by już nie miała sił? Iść dalej przed siebie. Teraz tylko to się liczyło. Świtało. .
__________________ "Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD |
22-07-2018, 13:20 | #228 |
Reputacja: 1 | APRIL Afie w końcu zrozumiał instrukcje. Zajął się uspakajaniem małej a w tym czasie April przeszukała samochód pod kątem czegoś przydatnego. Oprócz apteczki samochodowej, telefonu komórkowego (który, jak szybko się przekonała wyświetlał tylko jeden komunikat – SIEĆ NIEDOSTĘPNA) znalazła prawdziwy skarb – pistolet z załadowanym magazynkiem. Poza tym były tam tylko pierdoły taki, jak: skórzane rękawiczki znacznie na nią za duże, męskie okulary, gumy do życia, paczka prezerwatyw w rozmiarze afrykańskim i pudełko z jakimiś tabletkami wypisanymi na nazwisko Alfiego. Uzbrojona poczuła się pewniej czego nie mogli zapewne powiedzieć Alfie i dziewczynka. Ale to akurat April miała w dupie. Alfie wziął małą za rękę i poprowadził ich drogą, którą próbował odjechać samochodem. Zrobiło się chodno a przemoczone ubrania wcale nie polepszały sytuacji. Przeszli tak może z kwadrans, gdy przed sobą usłyszeli jakieś hałasy. W bladym przedświcie i jego wątłym blasku ujrzeli przed sobą skrzyżowania dróg. Rozdroże było teraz zatarasowane przez kilka samochodów. Najwyraźniej dwa z nich zderzyły się ze sobą, tarasując przejazd innym, które powpadały na siebie. Silnik jednego z aut jeszcze pracował, a przy karambolu kręcili się ludzie. KELLY, PHIL Kelly nie miała sił, ale Phil nie zamierzał jej zostawić. Wziął ją na plecy i poniósł dalej, przez las. Nie musiał nieść długo. Nagle drzewa wyraźnie się przerzedziły, a on zobaczył plażę. Fale bezkresnego morza czy też oceanu uderzały o piaszczystą, mokry od ulewy brzeg. Kilka samotnych palm rosnących nad brzegiem kołysało się w rytm wiatru. Pod nimi zobaczyli … drewnianą budkę. Z daleka wyglądała jak sklepik, wypożyczalnia desek surfingowych lub coś podobnego. Plaża była pusta. Poza szumem wiatru, wzburzonym chlupotem fal rozlewających się na brzegu i tym dziwacznym, niezidentyfikowanym dźwiękiem, który słyszeli odkąd tylko zaczęła się ta koszmarna noc, nic więcej nie było słychać ani widać. Chociaż z nieba, gdzieś sponad wiszących nisko burzowych chmur czasami dolatywały ich niepokojące odgłosy – jakieś wizgi, huki. W bladym, rodzącym się dniu, ujrzeli więcej plaży, a światło odsłaniało kolejne elementy plażowej infrastruktury: budki z parasolami, stojące nad brzegami bungalowy, porozrzucane przez wiatr leżaki. O tej porze dnia wszystko jeszcze puste, zaskoczone przez burzę i oczekujące na ludzi. Po lewej stronie, za linia tych plażowych udogodnień ujrzeli też bryłę nowoczesnego, wielopiętrowego budynku. Być może jakiegoś hotelu. Nad ich głowami, ponad chmurami coś niewidocznego przemknęło z paraliżującym zmysły, dziwnym dźwiękiem. Wibrującym hukiem przypominającym huk odrzutowca. Było blisko lecz nadal tego nie wiedzieli. Ujrzeli za to wyraźnie Male kropki spadające z nieba prosto na wielopiętrowy hotel. Niczym czarny deszcz. I światło – biały promień światła, który uderzył z nieba w stronę budynków. Rozlewające się, boleśnie jaskrawe światło, niczym wielki reflektor z nieba. MARK Mark przypadł do ziemi wstrzymując oddech. Nie ruszał się, ale serce biło mu jak szalone. Nad nim nie potrafił zapanować. Jednak stwór przeszedł obok niego, chociaż to słowo niedokładnie opisywało sposób w jaki się poruszał na swoich mackowatych odnóżach. Po chwili zaszurały zarośla po drugiej stronie Marka i bestia pojawiła się ponownie, kierując s stronę DOMU, gdzie przy murze trwała nierówna walka. Wykorzystując okazję Mark wycofał się w głąb lasu, i pośpiesznie oddalił od niebezpiecznego DOMU. Wybierał kierunek na ślepo. Byle dalej od tego, co działo się przy studio. Jeśli ktokolwiek z uczestników show nadal tam był, Mark nie bardzo wiedział, jak może im pomóc. Kiedy tylko wydawało mu się, że jest w odpowiedniej odległości od zagrożenia przyspieszył. Po kilkudziesięciu minutach przedzierania się przez las, w blasku prześwitu, wyszedł prosto na piaszczystą plażę. I to nie taką dziką, niezamieszkaną, lecz Jan najbardziej przystosowaną dla ludzi. Z regularnie ustawionymi drewnianymi budkami, złożonymi parasolkami, leżakami – teraz porozrzucanymi wszędzie wokół. Zatem faktycznie byli na wyspie. DOM i plaża zostały przecież za jego plecami. Już miał wyjść na plażę, kiedy zobaczył na niej ludzi Było ich kilkunastu, może nawet więcej. Kręcili się pomiędzy leżakami i bungalowami, jak zagubione dzieci. Większość czarnoskóra, w białych strojach kojarzących się z uniformami. Mark poczuł niepokój. A potem nad jego głową niebo rozbrzmiało przeraźliwym, ogłuszającym hukiem. Nagle jaskrawy błysk przyciągnął jego wzrok i ujrzał, ze po prawej stronie, z nieba, niczym snop białego światła, szeroki promień blasku uderza w wielokondygnacyjny budynek stojący jakiś kilometr od miejsca, w którym stał. A w blasku tym ujrzał też spadające z nieba kamyczki – przynajmniej tak to wyglądało. To był jakiś luksusowy hotel. I chyba właśnie coś tam lądowało. Zapewne coś takiego, co uderzyło w DOM. PATRICK, TRIPLE Triple wytrzymał na tyle długo, aż Patrick ukrył ciało Davida w kręgielni. Przez ten czas dwukrotnie powalił Tornada, tylko po to, by ten za chwilę wstał z powrotem. Kiedy doszła do niego reszta z DOMU zaczęło się robić naprawdę nieprzyjemnie. Sforsowali mur przez dziurę i w końcu ujrzeli drugi dom, przyległy do muru. To musiał być dom obsługi show. Ale był jeden problem. Prowadziła do niego droga z której właśnie nadciągali ci wszyscy dziwni ludzie. Cały tłum. Przed budynkiem obsługi stały też samochody, a góra płonęła – wysokim płomieniem, dymiąc w stronę rozjaśniającego się nieba. Przeszli przez dziurę w murze i szybko ocenili sytuację. Było kiepsko. Naprawdę kiepsko. Niesienie ciała Nocnego Jeźdźca, czekanie aż zniknie mackowaty potwór, walka z Tornadem i szukanie kryjówki dla ciała – to wszystko zżarło im bardzo dużo czasu. Zbyt wiele. Teraz mieli niewiele opcji wyboru. Uciekać w las – znajdujący się od nich o sto pięćdziesiąt może dwieście metrów, próbować przebić się przez tłumek ludzi zachowujących się jak Tornado – wywalczyć drogę siłą lub ominąć bokiem – aby dostać się do samochodów lub budynku obsługi. Pozostawało im również wycofanie się na teren za Murem Domu, gdzie było tylko trzech tych „zombie”, a nie kilkunastu. Nagle, gdzieś jakieś półtorej kilometra od siebie ujrzeli dziwny, biały snop światła przecinający niebo i uderzający gdzieś w ziemię. Nie mieli pojęcia, co to mogło znaczyć. I nie mieli czasu, by to roztrząsać. Pozostawały im dosłownie sekundy, nim nadciągający tłum nie rzuci się na nich z łapskami. JACK, FAITH, Jack miał rację. Potwór wybrał większą grupkę. A Faith i Jack mogli tylko wykorzystać tę sytuację, aby oddalić się najbardziej, jak to możliwe, od DOMU i polującego potwora. Biegli przez chwilę, w blasku przedświtu, aż w końcu wybiegli na … plażę. Szum morza mieszał się z dudnieniem ich krwi. Pierwszy zasapał się Jack. Nie był już w takiej formie, jak kiedyś. Najpierw zwolnili, a potem zatrzymali się, aby złapać oddechy. W świetle budzącego się dnia ujrzeli, że niedaleko od nich, może kilometr, może nawet mniej, majaczą jakieś budynki. A kawałek od nich zaczynała się plaża, na której łopotała na wietrze dziwna flaga. DIXIE, ALICJA, FRANK Rozdzielili się i szybko okazało się, że stwór podążył za nimi. W lesie mieli przewagę. To zauważyli szybko. Kluczyli między drzewami, zaszczuci jak zające przez ogara.. Bali się oglądać, aby nie dostrzec tej barłykowato-mackowatej kreatury tuż za sobą. Las dawał im przewagę, ale las skończył się dosłownie po dwóch minutach ucieczki. Przed nimi otwierała się szeroka przestrzeń – wyżyna porośnięta wysoką roślinnością, chyba trzciną cukrową i pojedynczymi palmami. Po lewej stronie widzieli linię brzegową – szarą płaszczyznę piasku i ciemną, wzburzoną toń oceanu lub morza. Po prawej łagodne pasmo wzniesień porośniętych drzewami. Przed sobą, o jakiś kilometr, może nieco dalej - światła miasta i zarysy budynków. Niedużego miasta, ale zawsze miasta To z niego dochodził ten dziwny – ni to mechaniczny – ni to zwierzęcy ryk, zwodzenie czy co to było. Stwór był tuż za nimi. Wyraźnie nie odpuszczał. Mogli biec dalej – w stronę plaży, od której oddzielało ich może z czterysta metrów, próbując potem zgubić go gdzieś pośród widocznych nawet z daleka zabudowań – bungalowów i drzew. Mogli próbować skryć się w trzcinie cukrowej – wysokiej jak człowiek, której pole mogło mieć z trzysta metrów długości, jak nie więcej, a stamtąd dostać na obrzeża miasteczka. Albo zaryzykować bieg przez około siedemset metrów, może nawet trochę więcej – przez otwartą przestrzeń, aby ukryć się pomiędzy drzewami na wzgórzach. Cokolwiek zamierzali, musieli działać szybko. |
24-07-2018, 13:59 | #229 |
Administrator Reputacja: 1 | Spokój i cierpliwość niekiedy się opłacały. Mark miał świadomość, że wystarczyłby jeden nieostrożny ruch, by mackowaty stwór zrobił w tył zwrot i zamiast włóczyć się po lesie upolowałby jednego z gości Domu Koszmarów. Rzucenie się do ucieczki skończyłoby się podobnie. Udawanie drzewka ponownie opłaciło się, gdy po paru minutach machina zawróciła i ruszyła w stronę Domu - albo znudzona nieskutecznym pościgiem, albo zachęcona zamieszaniem, jakie miało miejsce przy wyrwie w murze. Ze swego miejsca Mark nie bardzo widział, kto co i komu robi, ale mieszać się do tego nie miał zamiaru. Co innego, gdyby miał pod ręką garść granatów, albo chociaż sztucer na grubego zwierza. Ale z gołymi rękami iść na tych kosmitów? Są prostsze sposoby popełniania samobójstwa. I z tego też powodu Mark zabrał torbę i ruszył przed siebie. Las, każdy to wie, musi się kiedyś skończyć. Las znajdujący się na wyspie - tym bardziej. No chyba że ktoś chodzi w kółko... Markowi ten przypadek się nie przytrafił, bo po godzinie niemal wędrówki ujrzał przed sobą CYWILIZACJĘ. Plaża, parasole, obsługa, hotel... sięgający pod niebo. Niebo, z którego sypał się czarny grad. Z tej odległości trudno było ocenić, czy jakiś dureń zorganizował w tym miejscu desant, któremu drogę oświecał wielki reflektor, czy też może kosmici postanowili rozszerzyć zasięg swych wpływów na całą wyspę. To pierwsze byłoby milej widziane, lecz Mark uznał je za zdecydowanie mniej prawdopodobne. Dlatego też wolał nie ryzykować i nie pobiegł na plażę z okrzykiem NA POMOC!! A nawet gdyby tam nagle z nieba spadli żołnierze, to lepiej było nie nasuwać się im na oczy. A nuż uznają człowieka za terrorystę? Mark zaszył się w krzakach i cierpliwie czekał na dalszy rozwój sytuacji. Na wrzask typu "Uciekajcie!" była jeszcze pora. |
24-07-2018, 18:45 | #230 |
Reputacja: 1 | Nabity pistolet powędrował pod koszulkę, z tyłu za pasek spodni, nóż do jednej z bocznych kieszeni spodni na udzie a tasak pozostał w ręce. Karambol na skrzyżowaniu i ludzie kręcący się przy pojazdach dla jednych oznaczać mogły ocalenie i poczucie bezpieczeństwa... April Wednesday nigdy jednak nie lubiła tłumów. Ludzie zawsze oznaczali kłopoty, w które się pakowała... przez nich. Zatrzymała Donovana nim zostali dostrzeżeni. Kilkadziesiąt osób które kręciły się wokół około dziesięciu samochodów skłębionych na środku skrzyżowania nie mogła oznaczać nic dobrego. Chociaż z drugiej strony, pomruk silnika... Odrzuciła natrętne myśli. - Jakie masz plany? - spytała Alfa opierając trzonek tasaka na jego piersi. Stała tak blisko, że musiała wygiąć szyję, by patrzeć mu w oczy. - Bo ja na przykład zamierzam stąd spierdalać, byle dalej od tego czegoś co przybyło z kosmosu żeby nas zabić. - Westchnęła. Czuła, że się powtarza a niewygodna pozycja zaczynała ją irytować. - Widzę to tak... omijamy towarzystwo szerokim łukiem i idziemy do helikoptera - ciągle była ciekawa czy blefował w tym temacie, - odpalamy maszynę i fiu... - Zatrzepotała wolną ręką udając lot ptaka, - aaaalbo... - Odwróciła się na chwilę w stronę skrzyżowania rozmasowując bolącą szyję. - idziesz do swoich koleżków a ja ruszam w swoją stronę. Ja tam iść nie zamierzam. Wybieraj z kim masz większą szansę! - warknęła już całkiem zdenerwowana zbyt długą przemową. Nie zamierzała więcej tracić czasu. I tak straciła go zbyt wiele
__________________ LUBIĘ PBF (miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) |
| |