Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 01-08-2019, 18:32   #131
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Oreja wysiadł z samochodu. Drzwi gruchota zaskrzypiały przeraźliwie płosząc parę jaszczurek. Nawet gdyby chciał w tej chwili podejść niezauważony, sztuczka by się nie udała. Zatrzasnął je głośno i swobodnym krokiem ruszył na drugą stronę ulicy, w kierunku jadłodajni, do której zmierzał też El Morte. Gdy ten obejrzał się w jego stronę zamachał ręką do niego.

- Hola Alfredo! - uśmiechnął się wyciągając dłoń na powitanie. - Mogę pomóc?
- Signiore Oreja - głos mężczyzny, podobnie jak jego oczy pozbawione były ciepła. - Wiele o panu słyszałem. Proszę. Na kuchni jest zawsze sporo pracy.
Nie zdziwił się. Nie był zaskoczony tym, że go rozpoznał. Spodziewał się. Przywykł. Skinął głową, uśmiechając się jeszcze szerzej i poszedł we wskazanym kierunku.
- Co jest powodem naszego spotkania?
Zabójca otworzył drzwi i przed Uchem zaczął się korytarz. Niezbyt szeroki, dość czysty, wyłożony plastikowymi płytkami w niezbyt ładnym kolorze. El Morte dał znak, żeby sicario szedł pierwszy.
Alvaro ruszył pewnym krokiem. Wyciągnął z kieszeni, owinięty w zakrwawiony kawałek koszuli pocisk. Podał mężczyźnie.
- Twoje?
- Nie przypominam sobie - rzucił tylko spojrzeniem.
Przez mały korytarz weszli do kuchni. Dość sporej, pachnącej olejem i środkami czyszczącymi. Wielkie garnki, patelnie, brytfanny i cały ten kuchenny szajs potrzebny by ugotować żarcie dla armii ludzi.Na wieszakach wisiały chochle, pokrywki i różne inne nalewaczki. Na stojakach stały noże - różnych rozmiarów i wielkości. Były też kosze z warzywami, worki z ryżem, mąką.
El Morte spojrzał na noże.
- Obierzesz ze mną warzywa? Za kwadrans przyjdzie kilku pomocników.
Ten facet wiedział, co robi. Spokojny, opanowany w pewien sposób nawet imponował Oreji. Ciężko będzie wyciągnąć z niego cokolwiek, czego nie zechce powiedzieć. Jak ksiądz w konfesjonale, tak i EL Morte najpewniej kierował się czymś, co można określić mianem - tajemnicy zawodowej. Jeśli zabijał dla kogoś, na pewno nie powie, dla kogo.
- Pewnie! Pokaż mi tylko co mam robić…
Oreja chwycił za nóż i usiadł na niskim krzesełku.
- Po co to wszystko?
- Co konkretnie? - El Morte podsunął mu kosz, ustawił garnki - Obierasz skórę, oberżyny tam, warzywa do gara. Chodzi ci o to, po co ta kuchnia. Po co pomagamy najbiedniejszym? Głodnym? O to pytasz?
Sicario wziął się do roboty. Niesprawnie, mimo że narzędzie nie było mu obce, to jednak nigdy nie bawił się w kuchcika.
- To też. Przecież to darmozjady. Nieudaczniki życiowe. Niedojdy, które bez ciebie zdechną na ulicy pożarte przez drapieżniki.
Nie mówił tego z pogardą. Stwierdzał fakt. W Mazaltan panowało prawo dżungli. Silniejsi wygrywali. Słabsi ginęli. Chyba, że tacy jak Alftedo de Burto przedłużyli ich egzystencję. Wtedy ginęli trochę później. Jaki był cel? Jaki sens przedłużać ich agonię? Czy nie lepiej było oczyścić zaułki z tego plugastwa? Zostawić tylko silne, zdrowe sztuki?
- To armia. Potężna, kiedy ją wezwiesz. Oddana, jeśli zażądasz. Kilkanaście tysięcy ludzi. Wystarczy dać im broń i pokazać cel.
Alvaro przerwał i rozdziawił gębę przyglądając się interlokutorowi uważnie a potem nagle, niespodziewanie roześmiał się głośno i szczerze, klepiąc się po kolanie jakby usłyszał przedni dowcip.
- Nie doceniłem cię, przepraszam - odrzekł gdy już się uspokoił i otarł wierzchem dłoni łzę, która pojawiła się w kąciku oka. - Więc po co to wszystko? - Powtórzył pytanie. - Władza? Pieniądze?
- Dominacja.
Krótkie słowo, ale zabrzmiało tak jakoś ... mrocznie.
Oreja pokiwał ze zrozumieniem głową rozchlapując wodę z garnka. Zawsze wszystko sprowadzało się do jednego. Forsa, władza, sex - nieważne jak to nazwać, silniejszy pożerał słabszego, słabszy zostawał pożarty, chyba że z jakiś względów był przydatny. Prawo dżungli.

- Czyli co? Chcesz pozbyć się wszystkich… - nie wiedział jakiego słowa użyć, - innych żeby… No właśnie. Żeby co? A z drugiej strony… - kontynuował sięgnąwszy po marchew - wykonujesz dla nich zlecenia pomagając im rosnąć w siłę. Nie łapię.

- Nie musisz - pewnymi ruchami noża El Morte obierał słodkie ziemniaki. - Temat nie dotyczy ciebie. Ani SV.

- Lubię wiedzieć, poza tym, że jeżeli pracowałeś dla El Sombre to sprawa tyczy się już mnie i SV. - Skrzywił się gdy ostrze przecięło palec. W rozcięciu skóry pojawiła się kropelka krwi. Possał ranę odruchowo. - Ile kosztują twoje usługi?

- To zależy. Cena to kwestia negocjacji. Nieprawdaż?
- Srebrna kula, którą ci pokazałem. Wyciągnąłem ją z ciała compagnero. Chciałbym dorwać czło… tego, kto ją wystrzelił.
- Powodzenia. Szczerze.
Oberżyny zawijały się w esy-floresy, długie i imponujące.
- Zastanawiałem się ile by mnie kosztowała twoja pomoc.
- W czym? Co miałbym zrobić?
- Zabić chuja!
W oczach Oreja pojawił się niebezpieczny błysk.
- Kogo? Konkretnie. Imię, nazwisko lub przynajmniej pseudonim.
- El Manivela, Szajbus.
- Z przyjemnością. To będzie 50 tysięcy amerykańskich dolarów.
Oreja przełknął.
- A El Sombre w pakiecie?
- Na niego cię nie stać. Gdybym spróbował, cena zaczęłaby się od pięciu milionów
- Dlaczego?
- Bo to polowanie na drapieżnika dużo skuteczniejszego, niż ja, ty i inni których znasz razem wzięci.
Drzwi na korytarzu trzasnęły głośno i Ucho usłyszał kroki, a potem do kuchni weszła młoda, atrakcyjna, czarnowłosa dziewczyna.

- Cześć Alfi - przywitała się z El Morte - O! Hej!
Uśmiechnęła się na widok Oreji.
- Nowy wolontariusz.Super. Jestem Martissa.
Przedstawiła się.
- Alvaro - Oreja wstał i wytarł dłoń w koszulę nim podał dziewczynie. Potem zwrócił się jeszcze do mężczyzny. - Chciałbym dokończyć tą rozmowę Alfredo ale, - uśmiechnął się do dziewczyny, - chętnie zobaczę co tutaj robicie.
- Nic wielkiego. Gotujemy, wydajemy posiłki, potem sprzątamy.
Dziewczyna krzątała się nakładając fartuch.
- Zajmę się kukurydzą.
- Dobra - powiedział El Morte. - My dokończymy obieranie i weźmiemy się za fasolę. Jak przyjdzie Sanchez i Marija zajmą się ryżem i tacos. Trzeba też będzie pokroić mięso i posmażyć. Ale to na końcu.
Martissa przytaszczyła wielki kosz warzyw i zaczęła je z wprawą łuskać z zielonych łodyg.
- Czym się zajmujesz Alvaro? - zapytała tonem swobodnej konwersacji i życzliwości.
- Handluję informacjami - odpowiedział bez namysłu, łapiąc za kukurydzę i starając się ją naśladować. - Długo znasz Alfredo?
- Alfi? - spojrzała na płatnego zabójcę z zamyśleniem. - Ile to już będzie?
- Przyszłaś do nas na drugim roku twoich studiów. Cztery lata temu.
- Cztery lata! Jejciu! Jak ten czas szybko poleciał. Cztery lata - zwróciła się do Ucha. - Ja skończyłam studia nauczycielskie. Jestem wychowawczynią w grupie wczesnoszkolnej. Na początek. Niedużo godzin, ale da się tego wyżyć. No i dzieciaki są takie super.

Entuzjazm dziewczyny był nieudawany i, co Oreja musiał przyznać, zaraźliwy.

- Ilu macie tutaj podopiecznych?
- Dużo za dużo - zaśmiała się trochę smutno. - Codziennie wydajemy co najmniej osiem tysięcy posiłków. Zobaczysz co tu się będzie działo o ósmej! Szaleństwo! Ale takie pozytywne. Tylko zrobi się tutaj mega gorąco. Idzie przywyknąć do tej pracy a nawet polubić. Szczególnie, jak się pomyśli, że poza nami ci ludzie na zewnątrz nie mają nikogo, kto by się nad nimi pochylił. Miasto nie daje alternatyw. Albo siedzisz w gangach, prochach, albo masz mocno pod górkę. Ja uważam, że łatwo jest wejść w ten cały syf narkotykowych, krwawych pieniędzy. O wiele więcej odwagi wymaga przejście przez Mazaltan bez brudzenia się. I to właśnie pomagamy zrobić tym ludziom.
- Już ci mówiłem, Martisso, że to nie jest droga - Alfredo spokojnie kończył swoje warzywa i wziął kosz wstawiając go na wysoki stół. Sprawnie mu poszło, chociaż kosz ważył sporo. Pod krótkim, ciemnym t-shirtem zatańczyły węźlaste mięśnie. Zabójca był najwyraźniej typem żylastego węża. Silnego i zwinnego. Podobnie jak Ucho. - Że z kuchni korzystają tylko ci, którzy robią coś dla innych. Albo mają pracę tak nisko płatną, że nie stać ich na utrzymanie rodziny.
- Ale w końcu odciąga to ich od dilerki, si? - Dziewczyna posłała Alfredo szczery, nieco śmiały uśmiech. - Ja to tak widzę. A ty, Alvaro? Jak myślisz?

- Są jak robaki pełzające po trupie Mazatlan - wypalił Oreja, lecz zaraz się zreflektował. - Nie... przepraszam. To złe porównanie. Mazatlan żyje a robaki na trupie są, jakby nie patrzeć pożyteczne. Konsumują ścierwo. A oni są jak nabrzmiały wrzód na chorym organiźmie miasta. Niezdatni do samodzielnego funkcjonowania. Pasożyty, które karmicie, a powinno się ich wypalić, usunąć, żeby od nich nie psuło się całe ciało. Lub... dać im narzędzie, dzięki któremu znowu mogą stać się pożyteczni.

W jej oczach pojawił się gniew. Gniew i oburzenie.

- Pasożyty! - Nie krzyczała, ale jej głos stał się nieco wyższy. - To ludzie. Nie pasożyty. Dlaczego tak mówisz To jakiś żart, którego nie rozumiem?

Posłała spojrzenie w stronę El Morte, jakby szukając u niego oparcia. Morderca milczał skrobiąc marchew.

- Naprawdę? Uważasz że ludzie to pasożyty?

Wzruszył ramionami. Nie rozumiał jej wzburzenia. Pytała. Odpowiedział szczerze. Nie oczekiwała prawdy?

- Nie wszyscy - stwierdził bez emocji. - Ci, którzy nie potrafią sami o siebie zadbać i żyją na czyimś garnuszku, żrą co im się da, ci którzy żyją tylko dlatego, że ktoś dla nich poświęca swój czas i pieniądze… tak. Czym innym są jeśli nie pasożytami?

- Są nie zmotywowani? - Złagodniała. - Zresztą, takich jak mówisz, mamy niewielu. I większość to ludzie, którzy ciężko pracują, tylko trudno przy ich zarobkach utrzymać rodziny. Lepiej to, niż niewolnicza praca dla karteli na polach makowych, lub w burdelach, albo jako sicario. Pomagamy tym ludziom stanąć na nogi i, lubię tak myśleć, działamy tak, żeby Meksyk nie kojarzył się z narkotykami i przemocą, z biedą i korupcją. Ale, w sumie, to jestem trochę naiwna.

- Trochę? - Uśmiechnął się El Morte. - Martissa. Jesteś wcieleniem naiwności i ufności. Ale za to, między innymi, wszyscy cię kochają. Prawda, Alvarez. Powiedz, że nie da się jej nie lubić. Jest jak szczeniaczek w lesie pełnym kojotów.
- Trudno się z tobą nie zgodzić - Oreja uśmiechnął się szeroko. - Nie można jej nie polubić. Alfredo, kiedy znajdziesz chwilę, by dokończyć naszą rozmowę? - Zmienił temat gdy ostatnie warzywo wylądowało w dużym garze.
- Wpadnij tutaj jutro o tej samej porze. Zawsze przydadzą się ręce do pomocy.
- Chętnie. - Perez wahał się. Myślał intensywnie myjąc ręce w metalowym zlewie. W końcu wytarł je w ścierkę. - Chociaż czas nie jest moim przyjacielem. Miło cię było poznać segnorita. Mam nadzieję, że takie kojoty jak ja czy Alfredo, będą się trzymać od ciebie z daleka. - Poczęstował ją szerokim uśmiechem. - A ty amigo, zastanów się co mógłbym zrobić dla ciebie, żeby oferta była niższa. Wiesz dobrze, że mnie na nią nie stać. Do zobaczenia! Mam nadzieję…

***

Dzień dopiero się zaczynał a on nie wiedział co robić. Nie liczył na to, że od razu dowie się czegoś od El Morte. Na to potrzebował czasu a tego nie miał zbyt wiele. Mógł zaczekać na dziewczynę i później ją przycisnąć. Być może coś wiedziała, nieświadoma roli jaką odgrywa jej szef, ale obawiał się, że jej wiedza byłaby niewystarczająca, a gdyby jej się coś stało byłby już spalony u zabójcy.

Siedział chwilę w samochodzie obserwując ludzi, którzy zaczęli się schodzić, po czym oparł się wygodnie. Sięgnął po telefon. Może El Nino tym razem się odezwie? Później zamierzał jeszcze zadzwonić do Hernana i nawiązać kontakt z Mistrzem. Czas było zdać relację i spytać o dalsze wytyczne.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 01-08-2019, 20:36   #132
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
zbiorowy... post, oczywiście ;)

Angelo wsadził telefon do kieszeni. Rozmowę prowadził przez głośnomówiący tryb, więc każdy mógł usłyszeć czego dotyczy rozmowa.
- Pamiętaj o chłopakach z mamra - przypomniał Pacho, nim ten się rozłączył.
- Pamiętam. Po południu będą już obrabiali cipki na wolności.
Usłyszała zapewnienie Pacho, nim ten przerwał połączenie.

Następnie Martinez podszedł do jednej z szafek i wyjął z niej świeżą koszulę. Miał ochotę wziąć prysznic i zmienić wszystkie ubrania, czuł jednak, że już niedługo znów przyjdzie mu się ubrudzić.

- Jadę tam - powiedział krótko, na koniec sprawdzając swoją broń i zapas amunicji.
Wystarczyła na małą wojnę gangów.
- Dobra, niech będzie - powiedział Juan przeładowując broń - zajebmy te kundle a potem jadę do tego typa od słoików, żeby zabezpieczyć nasze dupy z drugiej strony.

- Captain, my captain! - Tito wstał z fotela, na którym spędził noc, przeciągnął się, po czym starannie złożył koc w kostkę i odłożył na miejsce. Ci którzy znali go wystarczająco długo, wiedzieli, że był najbliższy odpowiednik ostentacyjnego przeładowania shotguna, czy bojowego uderzenia mieczem o tarczę, na jaki mogli liczyć z jego strony. - Myślę że to dobra rozgrzewka przed wieczorem. Zgniećmy karaluchy.

***

Dzielnica, w której zaszyli się El Coyo to był totalny slums, nawet jak na Mazaltan. Z mieszkania Angelo mieli tam spory kawałek drogi.
Potrzebowali samochodu. Najlepiej takiego, którego potem nikt nie powiążę z nimi. Jeśli mieli zamiar zostawić za sobą górę trupów, lepiej by o tej górze wiedziała tylko ulica, i żeby nie dawali policji dowodów na ich udział w morderstwie. Lepiej nie dawać wrogom amunicji do pistoletu.
- Angel, to twój rejon, skąd tu najlepiej skołować jakąś furę?
- Rewir jak rewir, masz ulicę pełną samochodów. - Tito odpalił papierosa. Tego dziewiczego, pierwszego tego dnia, od którego będą odpalane wszystkie kolejne, niczym znicze olimpijskie. - Mnie zawsze się myli który z was był w tym dobry, jest z nami ktoś, kto umie się włamywać i odpalać z kabelków? - zgasił zapałkę i wyrzucił do rynsztoka. - Jak nie, to możemy zrobić to co zwykle: podleźć do jakiegoś frajera na światłach, wywlec z fury i ruszać.
- No to ruszajmy.
Cztery kółka to zawsze była domena Angelo. Piękniś założył ciemne okulary, odpalił szluga, mimo że był to raczej nawyk niż potrzeba.
- Za rogiem jest warsztat samochodowy. Nigdy im się auta nie mieszczą w środku i te “do odbioru” stawiają na zewnątrz. Wybierzemy sobie coś. Jak znam gapiostwo Mateo, w którymś może nawet znajdziemy kluczyki pod siedzeniem. To taki jego głupi zwyczaj, jak mu się nie chce do biura nosić, a bryka nie jest zbyt wartościowa…
- Nawet lepiej. - Tito wzruszył ramionami. - jeśli się uwiniemy i zanadto nie upaprzemy go krwią, to może nawet uda się go oddać niezauważony na miejsce.

Samochód nie był problemem. O tej porze w warsztacie Mateo nikogo jeszcze nie było, a stary pies stróżujący tylko ziewnął na widok ich gromadki forsującej ogrodzenie. I faktycznie, w jednym z samochodów, przeciętniaku mocno nadżartym przez rdzę, znaleźli kluczyki. Kiedy otwierali furtkę, na widoku kamery która nie działała od stu lat, stary pies przydreptał się połasić, machając wyliniałym ogonem.
Wyprowadzili brykę, zamknęli furtę i po chwili byli w drodze na La Sirene.
O tak wczesnej porze Mazaltan było niemal puste. Tylko nieliczne taksówki i pojedyncze samochody poruszały się po ulicach. Niedobitki imprezowiczów wracały do domów. Sprzątacze, na odpierdziel, zamiatali ulice - polegało to na przesunięciu śmieci z ich rewiru, na rewir sąsiada.
Im dalej od dzielnicy w której mieszkał Angelo byli, tym Mazaltan stawało się bardziej syfiaste. Znośne, w miarę zadbane domy, zamieniły się w na pół rozwalone slumsy - rudery sklecone z dykty, blachy, kartonu, desek, papy, pustaków, cementu i tego, co udało się ukraść na budowie. Do tego obowiązkowo jakiś rzęch na podwórku, wyschnięte ogrody, pełne śmieci i opon. Dzielnica nędzy.

Na miejsce dotarli w piętnaście minut.
- Mało nas - westchnął Angelo, parkując brykę kawałek dalej. - Nie rozdzielałbym się. I nie afiszował. Wejdźmy z jebnięciem, ale przez tylne drzwi. Co wy na to?

- Jest zabite. - Tito uznał za stosowne stwierdzić oczywistą oczywistość po paru minutach, które poświęcili na szybki rekonesans. - Wejdźmy głównym, jeżeli jakiś pojedynczy skurwiel ucieknie, tym lepiej, poniekąd przyjechaliśmy tu przekazać miastu wiadomość. - Stary Alvarez był przypuszczalnie jedyną osobą jaką znali, w której ustach słowa takie, jak “poniekąd” brzmiały naturalnie. - Wchodzimy?
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 06-08-2019, 10:54   #133
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

EL COYO

Przedmieście Mazaltan nigdy nie było ani piękne, ani bezpieczne. A już szczególnie dzielnica La Sirene. Plątanina obskurnych, byle jakich domów, zamieszkana przez obskurnych, byle jakich ludzi. Meliny ćpunów, nory najniżej opłacanych pracowników, pustostany.

Podobna była nora El Coyo.

Gang imprezował przez całą noc. Wszyscy jego członkowie. Sześć osób, plus osoby towarzyszące. Głównie dziewczynki i kilku kumpli, którzy załapali się na swój najlepszy melanż w życiu.

I ostatni.

Juan, Angelo, Hernan i Tito. Tylko czterech ludzi, ale za to z siłą ognia, która powinna wystarczyć, aby dać przykład, jak wygląda zemsta w Mazaltan.
El Coyo byli zaskoczenie, gdy drzwi do ich rudery wpadły z trzaskiem do środka. Ci z nich, którzy zdołali się obudzić, bo część była tan napruta, że nadal spała.

Weszli strzelając do każdego, kto znalazł się po drugiej stronie lufy.
Pierwszy cwel, który akurat wychodził z kibla, wpadł do niego z trzema dziurami w chudej, nagiej klacie. Hernan już nie interesował się ścierwem. Krew zabryzgała pokruszone kafelki, a El Coyo z wyrazem zaskoczenia, który zamarł mu na twarzy wylądował na zasyfionym kiblu.

Jakiś ćpun siedzący na brudnej jak siedem nieszczęść kanapie przy stoliku zastawionym pustymi butelkami i zasypanym kokainą, otworzył oczy, gdy pociski wystrzelone przez Juana zrobiły mu z brzucha i piersi krwawą miazgę. Facio został tam gdzie siedział, a kanapa zrobiła się jeszcze brudniejsza.
Jakaś dziwka obudziła się w objęciach innego fagasa. Oboje zostali podziurawieni przez Angelo.

Tito odstrzelił jakiegoś typa siedzącego na schodach, prowadzacych na piętro. Trafił prosto w twarz.

Na dole znaleźli dziewięć osób - sześciu mężczyzn i trzy panienki. Widać było, że gang przed swoim końcem bawił się w orgię, bo większość uczestników balangi było co najmniej półnagich, a kilkoro całkiem nagich, nadal splatanych ze sobą w konfiguracji – dwóch facetów, jedna panienka, dwie panienki, trzech facetów. Cóż. Łatwiej było trafić.

Kule wypisały na ich ciałach koniec tych miłosnych historii.

Na górze było jeszcze trzech ludzi. Kobieta i dwóch mężczyzn. Jeden z nich nawet zdążył strzelić nim Hernan odstrzelił mu łeb. Kobieta i mężczyzna błagali o litość, żałośnie zasłaniając się rękami. Wytatuowani, chudzi, przerażeni – zginęli oboje, bo Węże musiały odpłacić się za to, co im zrobiono. A tym mięczakiem był zastępca gangu nazywany Locą, a szmatą – jego dziewczyna. Brzydka, jak grzechy Mazaltan. Im nie mogli darować. A jej skrócili męczarnie, bo życie z takim brzydkim ryjem na pewno do łatwych nie należało.

W jednym z pokoi znaleźli torbę z dolarami, pokaźna sumka sadząc po wadze i ilości banknotów i trochę towaru – białego śniegu. Na oko z pięć kilo. Tutaj, w Mazaltan to było jakieś dziesięć kawałków zielonych, ale w USA, jakieś dwieście razy więcej.

Działali szybko, sprawnie, skutecznie i profesjonalnie. Doskonali strzelcy, zimni zabójcy. Sicarios.

Zabrali to, co było warte zabrania. I zostawili zabitych, rannych i konających.
Nie musieli nikogo dobijać. Nawet jeśli ktoś przeżył rzeź, był przesłaniem – tak kończy każdy, kto zadrze z SV. Skończyły się spokojne czasy Psa. Teraz Węże mają dłuższe kły i nie znają litości.

Odjechali skradzionym samochodem, nim ktokolwiek zdążył zareagować. Pozostawiając za sobą górę ciał.

Dzień w Mazaltan zaczął się wyjątkowo krwawo. Ale miał zakończyć się aktami jeszcze większego okrucieństwa, o czym wiedzieli tylko ci, którzy właśnie domykali swoje plany w tym zakresie.

To, że jedzie za nimi jakiś samochód, zorientowali się jakiś kilometr od La Sirene. Czarna, terenowa toyota – zapewne opancerzona. Ulubiony samochód sicario z kartelu Sinaloa. Trzymał dystans, wyraźnie „siedząc im na ogonie”.

I wtedy zadzwonił telefon Hernanao. To był Ucho.

Alvarez Perez „Oreja”

Ucho nie był zadowolony. Nie był też zły. Znajdował się w stanie, który można nazwać narastającym podkurwieniem.

Xavi nie odbierał. Mistrz nie odpowiadał na jego próby nawiązania kontaktu. Kiedy Ucho sięgał po tę zdolność, okazywało się, że w dzień, kiedy pieprzone słońce stało na niebie, stracił nie tylko swój wzrok drapieżnika ale wszystkie moce, jakie dała mu krew. W tym kontakt z Mistrzem. Był zwykłym człowiekiem i świadomość tego faktu była bolesna, jak cholera.

Czuł się jak ktoś, kto dotknął góry forsy, a potem dowiedział się, że w dzień nie może z niej korzystać.

Do jadłodajni przychodziło coraz więcej ludzi – wolontariuszy. Na pewno pracowało tam teraz kilkanaście osób. Większość kobiety. W różnym wieku.
Zapamiętał twarze, ale wolontariusze wyglądali na frajerów. Tych, co żyją zgodnie z prawem, jak bez sensu to nie jest. Tacy, którzy uważają, że zdołają przejść przez życie bez brudzenia sobie rąk krwią. Ofiary i frajerzy.

Nie potrafił rozgryźć El Morte i to go martwiło. Facet był kimś, kto z jednej strony wyglądał na świętego, z drugiej był tak skutecznym zabójcą, że nie pracuje dla ludzi, jak powiedział Mistrz. Zabójca pracujący dla demonów, wampirów, wilkołaków i kto jeszcze wie, jakiego mroźnego gówna kryjącego się w norach świata. Ten wizerunek nie pasowała do uśmiechniętego przeciętniaka obierającego warzywa w kuchni dla ubogich. To się nie trzymało kupy.

Kompletnie.

I brak zrozumienia działał na potrzebę wiedzy Ucha niczym drzazga pod paznokciem. I fakt, że nie słyszał o typku jeszcze przed przemianom i przed spotkaniem z Mistrzem. W mieście, które nie miało przed nim tajemnic, jak sądził, jedna z nich właśnie pociła się w kuchni by nakarmić armię pierdolonych nierobów i nieudaczników.

To się nie trzymało kupy.

I jeszcze ten pierdzielony El Nino. Zgubił się, jak mała pipa!

Wybrał numer do Hernana i czekał na połączenie.

Niedaleko od niego znajdował się komisariat policji. I nim uzyskał połączenie Ucho zobaczył, jak na sygnale, z piskiem opon, wyjeżdżają z psiarni dwa samochody terenowe wypełnione uzbrojonymi po zęby policjantami. Wyglądało to na coś poważniejszego.
 
Armiel jest offline  
Stary 03-09-2019, 15:04   #134
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Wszyscy

Dzień zapowiadał się słoneczny i ciepły, wręcz gorący. Nic dziwnego w tej strefie klimatycznej, w jakiej leżał Mazaltan. Ale nie o takie „gorąco” chodziło.

Poranna masakra członków podrzędnego gangu z dzielnicy La Sirene, nie poruszyła mieszkańców Mazaltanu. Podobnie, jak pościg dwóch samochodów w środku miasta i wymiana ognia. Albo wybuch bomby w jednej z siedzib ganku motocyklistów Aztec MC. Czy ciała rodziny w dobrej dzielnicy – mężczyzny i kobiety – zarżnięte jak prosięta. Takie rzeczy niemal codziennie dotykały miasta i prowincji. Może nie w takim stopniu, w jakim dzisiejszej nocy i poranka, ale kiedy wojna karteli wisiała na włosku, postronni mogli modlić się tylko, aby nie oberwać przez przypadek, a ci, którzy byli zaangażowani w działalność półświatka – jakieś jedna piąta dorosłych w mieście – mogła tylko mieć nadzieję, że nie znajdzie się na celowniku któregoś z oddziałów zaangażowanych w walkę o dominację nad prowincją.

Nie. Tym Mazaltan się nie przejmował.

Tym razem jednak lęk wzbudził potężny cyklon nazwany Xavier, który narodził się gdzieś na Pacyfiku, jakby wbrew jego nazwie, i z prędkością przekraczającą trzysta kilometrów na godzinę, ruszył w stronę wybrzeży Meksyku. A wszystkie stacje – lokalne i zagraniczne – informowały, że ten gigant uderzy w Mazaltan z kilka dni.



Do tego sejsmolodzy zapowiadali też ruchy tektoniczne i spodziewali się niewielkich trzęsień ziemi o średniej skali, na niewielkich obszarach zachodniego wybrzeża Meksyku, co jednak – razem z uderzeniem Xaviera, mogło spowodować niemało zamieszania. Od rana „gadające głowy” z telewizji szacowały potencjalne zniszczenia – sprowadzając je do poziomu czegoś pomiędzy wybuchem wojny nuklearnej, a Apokalipsą. Sprawa musiała być na tyle poważna, że nawet złapany na braniu wysokich łapówek wysokiej rangi członek rządu Meksyku, stał się sprawą drugiej lub nawet trzeciej uwagi. Do korupcji w rządzie w sumie Meksykanie również przywykli.




Wszyscy, poza Uchem

Kiedy samochód pędził przez ulice Mazaltan, a czarna Toyota deptała mu „po zderzaku”, pierwszy ciszę w ukradzionym przez SV aucie przerwał Tito.

- Sinaloa. Pewnie pieprzony Uccoz zostawił czujkę gdzieś w okolicy tej meliny. - Tito najwyraźniej aspirował dziś do zaszczytnej rangi Kapitana Oczywistości - Dopadniemy gnoja po zmroku. Teraz musimy ich zgubić.

Jakby czytając w myślach sicarios samochód za nimi nieznacznie przyśpieszył. Znajdowali się w części miasta, która w większości była tanią zabudową, warsztatami, hurtowniami, przydrożnymi punktami handlowymi. O tej porze poza ich autami na drodze było bardzo mało innych samochodów.

- Mówisz-masz - powiedział krótko Angelo, wykonując gwałtowny manewr skrętu - Zapnijcie pasy - dodał, zapowiadając kolejne atrakcje. Chciał podsłuchać rozmowy z Uchem, ale w tej sytuacji skupił się na tym, na czym znał się najlepiej - na mistrzowskim drifcie.

Tito nie zmieniając wyrazu twarzy rutynowo sprawdził dłonią zapięcie pasa, po czym złapał się składanego uchwytu na drzwiach samochodu.

Samochód Węży odskoczył od prześladowcy. Toyota przyspieszyła, ale jej kierowcy brakowało umiejętności. Za to pasażerom nie brakowało determinacji. Tylne prawe okno otworzyło się i pojawiła się w nim ręka, połowa jakiegoś kolesia i broń. Pistolet maszynowy. Przeciwnik otworzył ogień. Pierwsza seria niecelna. Druga, zadudniła po tyle karoserii, gdy Angelo wykonał kolejny, gwałtowny, mistrzowski manewr.

Tito westchnął. Jedną ręką odkręcał niedorzecznie wolno opuszczającą się szybę, drugą wyciągnął zza paska swojego wysłużonego glocka. Starannie wyczekał moment, i gdy koleś wiszący za oknem wrogiego pojazdu zamajaczył mu w polu rażenia posłał w jego w niego cały magazynek

Angelo dwoił się i troił za kierownicą, a reszta ekipy odpowiedziała ogniem w stronę napastników. Przez kilka ulic Mazaltan zmieniło się w strefę ognia. Ich kule odbijały się od pancernej karoserii Toyoty i od kuloodpronych szyb. Tylko wrogi strzelec miał pecha, bo w końcu oberwał w twarz, zachlapując krwią szybę, wpadł do środka Toyoty.

Angelo odbił, skręcił gwałtownie raz, drugi, trzeci i kolejny - w szaleńczych prędkościach biorąc zakręty n coraz węższych uliczkach, aż w końcu wjechał na czyjeś podwórze, przejechał przez pełne śmieci klepisko i wyjechał na ulicę. Kilka kolejnych zakrętów i zbiry z Toyoty zostały zgubione. Ale ich skradziony samochód pozostawał wiele do życzenia. Podziurawiony, pozbawiony szyb - przejechanie nim chociażby kolejnego kilometra stanowiło nie lada wyzwanie.

Nadal znajdowali się na przedmieściach. Brudnych, nijakich, niedaleko zresztą od głównej siedziby SV. Tej, którą zaatakowano.

- Puta madre, co za pedały mają kuoodporne samochody? Znowu federales? – Juan Maria Alvarez wycedził przez zęby.

Mimo, że uciekli dupkom w czarnej Toyocie, to jednak samochód skradziony przez gang trzeba było porzucić. Najlepiej spalić, aby zatrzeć ślady, które mogli pozostawić. Mimo, że świat wokół nich wywrócił się do góry nogami, wypluwając z mroków jakieś wampiry, wilkołaki i inne gówna, to jednak oni nadal działali, jak zawodowi przestępcy. Jak sicario, którzy swoją siłę czerpali z pozostawania nieuchwytnymi.

Angelo pierwszy ocenił sytuację. Potrzebowali odpoczynku. Popołudniem mieli spotkać się z chłopakami, których miano uwolnić z aresztu. Tymi, których nie dotknęła krew Mistrza. Byli niedaleko od centrum. Mieli ze sobą pięć kilogramów śniegu i sporo gotówki. Zapłata za robotę dla wybitych El Coyo? A może coś więcej?

Ostrożnie wyjrzeli na ulicę. Dzień obudził się już na dobre. Musieli szybko schować się w bramie, gdy minął ich patrol policji.



Było, jak kiedyś, gdy próbowali dorwać El Chapo. Pytanie – czy tym razem to nie oni byli celem.

Patrol pojechał dalej i ulica znów była spokojna.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 03-09-2019 o 15:13.
Armiel jest offline  
Stary 06-09-2019, 10:56   #135
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
- Kto, kurwa?!

Oreja starał się zrozumieć za wszelką cenę, co do kurwy nędzy dzieje się po drugiej stronie połączenia ale za chuja nie trafiały do niego słowa Hernana Spuchnięte Jajca.

- Po chuj żeście tam kurwa lazły, pizdy w dupę jebane!

Darł się, próbując przekrzyczeć kaszlnięcia glocka.

- Pies nie żyje i sprzedał was pedały jak brudną putanę za parę grosz... - głos mu się załamał ze zdenerwowania. Odchrząknął. Zacisnął kierownicę wbijając w nią bezwiednie paznokcie. - Hernan, amigo - spuścił z tonu, - rozejrzyj się wokół, zobacz co się dzieje. Gra toczy się o większą stawkę. Zostawcie to gówno i zajmijcie się tym co należy.

Rozłączył się rzucając telefon na siedzenie pasażera i tłukąc rękami w kierownicę, zwisającą, poplamioną podsufitkę, nic niewinne siedzenia, żeby tylko rozładować złość i frustrację. Do tego wszystkiego El Nino nie odbierał! Gdy już się uspokoił, ściągnął czapkę i przeczesał palcami włosy. Poprawił koszulę. Kurwa, musiał się wziąć w garść. Po chwili wyszedł już opanowany z pożyczonego rzęcha, przesuwając w ustach znalezioną nie wiedzieć gdzie wykałaczkę. Znalazł bezpieczne miejsce w cieniu, gdzie sam niezauważony przez nikogo mógł w spokoju mieć na oku jadłodajnię i wszystkich wchodzących i wychodzących.

Czekał, obserwował i liczył na to, że szczęście będzie mu sprzyjać, że wydarzy się coś, co zmieni ten parszywy dzień.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 16-09-2019, 16:00   #136
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Alvarez „Perez” Oreja

Ucho obserwował dyskretnie jadłodajnię, w której El Morte urządził sobie pieprzoną Armię Zbawienia. Dzień obudził się na dobre i słońce wystrzeliło nad budynki Mazaltan. Ogromna – złoto-pomarańczowa kula, która wydawała się wręcz wypalać mu oczy. Stanął w cieniu, ale i to nie pomagało za bardzo.

W dzień – co zauważył z lekkim niepokojem – jego oczy stawały się przeszkodą. To, co w nocy było zmysłem drapieżnika, teraz okazało się słabością. I wkurwiało. Bo Perez nie cierpiał słabości.

W końcu znalazł rozwiązanie. Zaczepił jakiegoś fagasa i zabrał mu okulary przeciwsłoneczne. Gostek nie oponował. A szkoda.

Skryty za ciemnymi szkłami obserwował dalej, jak pod garkuchnią tworzyła się kolejka darmozjadów i pasożytów. Kobiet, mężczyzn – w rożnym wieku, i dzieci. Długi wąż ludzkich nierobów, żerujących na naiwności innych. W dobroć serca Ucho nie wierzył.

Nie potrafił rozgryźć El Morte. Po co zabójcy, który wzbudzał lęk nawet istot z piekła rodem, była potrzebna ta dobroczynność? Po jaką cholerę?
Nic się nie działo do momentu, aż obsada jadłodajni zaczęła wydawać żarcie, na które hołota rzuciła się, jak szakale na padlinę. Wrzeszcząc jak dzikusy, przepychając się, kłócąc. Nikt z wolontariuszy nie reagował.

Przed miejscem wydawania posiłków pojawił się nagle El Morte i hałas ucichł. Ludzie uspokoili się, grzecznie czekali na swoją kolej. Wystarczyła sama obecność zabójcy.

Kim lub czym on był? Bo przecież nikt, kto ma taki wpływ na tłumy, nie jest kimś zwyczajnym.

Potem, jakby nigdy nic, El Morte ruszył w dół ulicy. Szedł spokojnym, sprężystym krokiem oddalając się od Ucha. Wyglądał jak ktoś, kto wybrał się na przechadzkę. A to – nie wiadomo dlaczego – budziło w Uchu irracjonalny lęk.

Pozostali

- Dobrze poszło - skomentował Angelo, który dopiero teraz pozwolił sobie puścić kierownicę. Choć na jego twarzy widniał uśmiech, kłykcie wciąż miał pobielałe od mocnego zaciskania. - Musimy gdzieś się przyczaić, puta. Ale nie u mnie, za łatwo nas tam znaleźć. Gdzieś, gdzie się nas nie spodziewają. Wieczorem mam odebrać zamówione pukawki na wilkołaki, potem... możemy zatańczyć nawet z diabłem.

To im się spodobało. Ustalili miejsce wieczornego spotkania, uścisnęli sobie dłonie i rozeszli, pojedynczo, do innych zadań. Torbę z pieniędzmi i prochami wziął Angelo. Nie bardzo wiedział co ma z nią zrobić, ale przecież nie mógł zostawić jej w podziurawionym samochodzie.

Juan Maria Alvarez

Juan wybrał się na spacer do wytwórcy garnków. Niestety, był jeden mały kłopot. Coco, ten szajbus, nie powiedział, jak ten garncarz – okultysta się nazywa. Jednak Juan nie urodził się wczoraj.

Dłuższy spacer, w którym słońce obudzone nad miastem boleśnie piekło go w oczy, Juan odnalazł to czego szukał. Mały sklep, na obrzeżach dzielnicy turystycznej. Mieszkała w nim stara brujah. Wiedźma, zarabiająca na życie stawianiem kart, praktykami voo-doo i innymi pierdołami. Ćpunka, którą znał od dość dawna i dostarczał towar od Psa. Florentina Irenez zwana Flor. Zęby zżarte przez drugi, oddech cuchnący tequilą i zawsze brudne, pozlepiane w strąki włoscy – również pod pachami i czasami, wystające z nogawek przykrótkich spodenek. Lat na pewno coś koło pięćdziesięciu. Wyglądająca jednak na niemal dziesięć lat starszą.

Kilka minut czekał, aż Flor otworzy drzwi do starej przyczepy, w której pomieszkiwała. Zawsze czekał.

- Juan. Mój piękny. Wejdziesz?

Nie miał zamiaru. Przyczepa Flor zawsze śmierdziała czymś nieprzyjemnie – jakimś gnijącym mlekiem czy innym serem. Teraz też czuł ten zapach. Mocniej. Intensywnej. Zapewne to zaleta tego, co płynęło w jego żyłach.

- Nie. Śpieszę się. Szukam kolesia, który robi garnki rytualne, magiczne, czy jakieś takie. Znasz kogoś takiego.

Pokazał jej banknot. Pięć amerykańskich dolarów. W sam raz na działkę jej ulubionych landrynek.

- Chodzi ci o Dimasa? Dimasa Juana Carlosa?
- Może. Znasz innych.
- No w sumie to nie. O nim tylko słyszałam.
- To pewnie tak. Gdzie go znajdę?

Godzinę później dotarł do miejsca, które opisała mu Flor. Znów obrzeża gorszej dzielnicy. Oznaczonej symbolami kartelu. Nie szkodzi. Slumsy. Wszedł na ubitą drogę, odnalazł dom, który opisała mu Flor. Wszedł na podwórko, na którym bawiły się jakieś dzieciaki.

Na widok Juana przerwały zabawę i wpatrzyły się w niego z niepokojem.
Zza zagraconej szopy pojawił się starszy mężczyzna.

Starszy już, ale nadal o bystrym spojrzeniu. Juan zaczynał żałować, że w dzień nie dostrzega tych dziwnych świateł, które otaczały ludzi w nocy. Mężczyzna spojrzał na niego z niepokojem, podobnie jak dzieciaki.

- Do domu – rzucił i dzieci pobiegły w stronę szopy, którą można było nazwać domem.
- Czy ty jesteś Dimas? – zapytał Juan, chociaż wyraźnie ujrzał glinę zasychającą na dłoniach mężczyzny.
- Tak. Jak mogę pomóc?

Głos mężczyzny był spokojny. Opanowany.

Hernan Juan Selcado

Rozrywka, rozrywką ale musieli jeszcze wywiązać się z zadań powierzonych im przez Mistrza, więc kiedy tylko szum ciężkich pojazdów z policją oddalił się na bezpieczną odległość Hernan, podobnie jak reszta gangu, oddalił się z miejsca, gdzie porzucili ostrzelany samochód.

Nie śpieszył się. Z jego wyliczeń wynikało, że ma jeszcze trochę czasu nim Marrisa Miquelitta Hernandez.

Selcado znał miasto i dotarł na znany mu już dobrze adres jakieś pół godziny przed tym nim, jak podejrzewał, jego cel opuści mieszkanie. Udając człowieka czekającego na przyjazd miejskiego autobusu, który akurat niedaleko od domu Marissy miał swój przystanek, obserwował otoczenie co jakiś czas, bezwiednie, kierując wzrok na dom, w którym wczorajszej nocy zabił tę parę frajerów.
I wtedy ją ujrzał, jak wychodziła z mieszkania. Średniego wzrostu. Zgrabna.

Elegancko ubrana. Kobieta z klasą.

Latynoski były piękne. I Hernan był gotów odstrzelić tępy łeb każdemu, kto by temu zaprzeczył. Ale ta, ta była… zjawiskowa. Niczym bogini, która zeszła na ziemię, by oszołomić swoją urodą maluczkich.

Oniemiał i trwał tak przez dłuższą chwilę. Potem jednak otrząsnął się i ruszył w stronę kobiety, tylko po to, aby zatrzymać się po kilku krokach. Zagubiony w myślach. Zatopiony w słońcu.

Z tego dziwnego stanu wyrwał go klakson. To był autobus. Stał na ulicy, trąbiąc na Hernana, który z kolei stał na wjeździe na przystanek blokując pojazd.
Kierowca autobusu coś pokrzykiwał machając na niego wściekle łapami. Marissa gdzieś zniknęła podobnie zresztą, jak kilka minut, w czym zorientował się zdezorientowany Hernan chwilę potem.

Teraz rozumiał co miał na myśli Mistrz mówiąc, ze nikt z jego rodzaju nie może zbliżyć się do lekarki.

Puta! Musiał coś wymyślić.

Zszedł z ulicy nie prowokując spięcia w pobliżu miejsca, gdzie zamordował dwie osoby. Zbyt duże ryzyko, że ktoś powiąże jedno z drugim.

Angelo Gabriel Martinez

Angelo zabrał walizkę z kasą i kokainą. Nie bardzo wiedział co ma z nią zrobić, ale przecież nie mógł zostawić jej w podziurawionym samochodzie.

Po drodze jednak, depcząc uliczki Mazaltan, wpadł na pomysł, co zrobić z łupem ze strzelaniny. Niedaleko miał własną, prywatną kryjówkę. Jeszcze z czasów gdy żył jego brat.

Warsztat samochodowy należący do ich dalszego krewnego – Eustaquio Germána.

Eustaquio był dyskretnym człowiekiem. Kiedyś kradł samochody, ale potem ustatkował się, co nie oznaczało że czasami nie pomagał przebić lewych numerów, załatwić trudniejszych części, czy nawet opchnąć trochę śniegu klientom. Nic wielkiego, ale był godnym zaufania człowiekiem.
Eustaquio był u siebie, to znaczy w przybudówce nad warsztatem, w którym zatrudniał kilka osób.

Na widok krewniaka ucieszył się szczerze.

Dla Germana więzy rodzinne znaczyły bardzo wiele. I dlatego, miedzy innymi, Angelo nie wciągał Eustaquio w lewe interesy. Przy czym przetrzymanie trefnego towaru nie było niczym wielkim. Większość lokalnej policji, gdyby nawet znalazła fanty u Eustaquio, wzięłaby część kasy i udawała, że niczego nie widziała. Uczciwi ludzie, na miarę Mazaltan, byli cenieni. A Eustaquio był uczciwy, jak na Mazaltan i miał przez to sporo kontaktów, których nigdy, ale to nigdy, nie nadużywał.

Angelo przywitał się z dalekim krewniakiem, grzecznie przyjął herbatę w małym kubeczku i wyłuszczył mu problem teczki. Eustaquio nie pytał. Zabrał walizkę umawiając, ze gdyby Angelo nie mógł jej odebrać osobiście, przysłany przez niego człowiek miał powiedzieć, jaki gatunek herbaty pili.

To był oolong.

Potem pogawędzili chwilę, powspominali innych członków rodziny, a na odchodnym Eustaquio uścisnął dłoń Angelo i patrząc mu prosto w oczy zadał niespodziewane pytanie.

- Kiedy zamierzasz z tym skończyć?

To był pierwszy raz w życiu, kiedy German pytał o coś takiego. A pytanie, nie wiadomo dlaczego, poruszyło jakąś czułą strunę w duszy Angelo. Może dlatego, że podobne zadał swojemu bratu, na dzień przed tym, nim stało się to, co się stało.

Angelo nie odpowiedział. Oddał uścisk i ruszył załatwiać inne sprawy.

Czuł się dziwnie odpowiedzialny za gang. Wiedział, że t jego decyzje poprowadzą go do zwycięstwa. Pozostawało tylko pytanie, czy uda mu się zapanować nad tą bandą indywidualistów. Jeśli oczywiście los nie pokrzyżuje mu planów. Albo Mistrz nie zdecyduje się ich pozabijać. Albo wrogowie Mistrza.

Albo…

Angelo był już blisko fury, którą pożyczył mu Eustaquio, gdy usłyszał motocykl. I po chwili zza zakrętu wyjechał jakiś koleś w barwach Aztecs MC. Jechał jakby nigdy nic, kierując się prosto w stronę warsztatu jego krewniaka.

Angelo znał typa. To był Remigio. Członek klubu Outlaws, aspirujący do kurtki Azteców.

Tylko co ten fagas robił pod warsztatem Germana?

Tito Alvarez

Kiedy gang się rozdzielał Tito opuścił wrak samochodu jako jeden z ostatnich. Szedł spokojnym tempem. W jego wieku nie potrzebował już się spieszyć. Biegi były dobre dla młodych. Narwanych. On czuł się i w sumie był już ponad to. Ponad tę zbędną bieganinę życia codziennego.

Słońce paliło mu oczy. Żarem, który powodował, że czuł się jak niegdyś, na kacu po wódzie i narkotykach, które zdarzało mu się przeżywać w czasach młodzieńczych eksperymentów. Szybko więc kupił najtańsze okulary przeciwsłoneczne od jakiegoś dzieciaka. Ciemne szkła pomogły. Odrobinę.
Słońce jeszcze nie było dla niego katem, ale już był wrogiem.

Szybko więc poszukał miejsca, gdzie mógł skryć się przed nienawistnymi promieniami dziennej gwiazdy.

Padło na jakąś małą jadalnię – z taco, tanim piwem, lemoniadą, owocami morza w panierce i gotowaną fasolą. Zamówił coś, czego i tak nie miał zamiaru zjeść i trochę piwa, które smakowało jak płyn hamulcowy i usiadł udając klienta, pod jedną z parasolek ustawionych pod ścianą małego lokalu.

Wsłuchiwał się rozmowom ludzi – zwykłym, nic nie znaczącym, banalnym i udawał, że jest jednym z nich. Jego myśli błądziły, niemal obsesyjnie, wokół Oszusta i tego co Tito doświadczył w jego małym warsztacie zegarmistrzowskim.

Po chwili podjął decyzję.

Zostawił nietknięte jedzenie i niedopite piwo, i ruszył w stronę Salvatore Plaza, pod kontakt wskazany przez Oszusta.

El Morte. Śmierć. Cyngiel do wynajęcia, który mógł pomóc im z Uccozem.

Co prawda Angelo już stwierdził, że coś załatwił, ale Tito lubił mieć wyjście awaryjne. Plan B. Za długo już żył na tym świecie, by zapominać o planach awaryjnych.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 18-09-2019 o 16:24.
Armiel jest offline  
Stary 26-09-2019, 15:39   #137
 
Gortar's Avatar
 
Reputacja: 1 Gortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputację
- Dowiedziałem się od pewnej znajomej, że wykonujesz pewne… specjalne zlecenia. Na naczynia, które moglibyśmy wykorzystać do innych celów niż zwykłe “wydawanie posiłków”.
Przychodzę by zapytać czy jesteś w stanie podjąć się pilnego dużego zlecenia.

Mężczyzna przez chwilę przyglądał się Juanowi ciężkim, nieodgadnionym wzrokiem kogoś, kto ma wiele czasu i wieloma rzeczami się nie przejmuje. W końcu wzruszył ramionami i poprawił ułożenie dużego, rozłożystego kapelusza uplecionego ze słomy pozostawiając na nim rdzawy ślad gliny. Nie skomentował sugestii Alvareza o tym, że wie więcej na temat działalności rzemieślnika, niż inni "zjadacze chleba".
- Nie wiem. Ma teraz sporo pracy.
Głos garncarza był równie flegmatyczny, jak i jego powierzchowność. Wręcz leniwy. Każde słowo wypowiadał z namysłem i niemal celebrą.
- Co to miałoby być? Dla kogo? I najważniejsze. Na kiedy?

W tym momencie Juan uświadomił sobie, że niewiele wie na temat rytualnych naczyń i że będzie musiał dobrze grać.
- 3 dni. Misy do ofiar z krwi. Grupa Aztec MC. Dasz radę?

Garncarz spojrzał na Juana przeciągłym, oceniającym wzrokiem. Na jego twarzy drgnął jakiś mięsień, w dziwnym nerwowym tiku.
- Przepraszam, señor, ale nie wygląda señor na jednego z chłopaków z MC. Tak się składa, że znam ich barwy i wiem, że każdy, nawet el principiantes, noszą klubowe kurtki. Jeśli mam dla pana pracować lub dla pana mocodawców, muszę mieć konkrety. Skoro señor przyszedł do mnie, wie señor, że moje talenty nie mają sobie równych w regionie. A i w całym Meksyku, ba, Ameryce Łacińskiej, nie mam powodu do wstydu. Robię prawdziwe, mistyczne arcydzieła. Więc, señor wybaczy, ale potrzebuję szczerości by nasze relacje były takie, jak señor oczekuje. Czyli efektywne. Chyba señor to rozumie. Prawda, señor?
- Dobrze, bez gierek. Faktycznie ma pan rację señor… nie powinienem był tak zagrywać. - powiedział Juan spokojnym i łagodnym tonem z nutą przeprosin w głosie - A tak z ciekawości, to pańskie dzieci tu się kręciły?
- Nie.
Najwyraźniej pytanie wzbudziło niepokój mężczyzny, bo odpowiedź była bardziej niż wymijająca. I zapewne nie do końca prawdziwa. Spojrzenie ciemnych oczu stało się jeszcze bardziej czujne i podejrzliwe. Widać było, że garncarz zaczyna zastanawiać się, co wyniknie z tej rozmowy i jak ma ją zakończyć, aby nie narazić się temu, nie wyglądającym przecież na niewiniątko, intruzowi, jakim był Juan.
- Nie…? No to teraz ja zadam pytanie z którym przychodzę i będę czekał na odpowiedź. Jeśli jej nie uzyskam to tym “nie pańskim dzieciom” stanie się krzywda. Moi mocodawcy nie chcą panu niczego zrobić, ale o dzieciach nie było mowy. Oczywiście jeśli to nie pańskie to pewnie nie będzie miał pan nic przeciwko temu że stracą po kilka palców albo otrzymają dodatkowy otwór do oddychania.- mówiąc to Juan wyciągnął kościany nóż i swojego glocka.
- Przyjąłeś niedawno, señor - to słowo wymówił z przekąsem - zlecenie na 5 glinianych naczyń okultystycznych. Kto i na kiedy je zamówił oraz co to za naczynia? Aha, señor, trochę mi się spieszy, więc racz się sprężyć z odpowiedzią. Czas start...
 
__________________
---------------
Rymy od czasu do czasu :)
Gortar jest offline  
Stary 27-09-2019, 18:23   #138
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Gówno w przeręblu.

Niech ktoś zgasi tą pierdoloną lampę!
Alvaro był podkurwiony. Słońcem, głupimi cipami uganiającymi się za Uccozami i tym, że kręcił się jak gówno w przeręblu. Nic tu się kurwa nie zgadzało. El Sombre, El Manivela, El kurwa Morte, pierdolony Bacab! Od imion, możliwych powiązań i wymyślania teorii, i kolejnych posunięć pękał mu łeb... a może to tylko przez tą żarówę. Niech to kurwa ktoś wyłączy.

Skupił wzrok za odchodzącym Alfredo de Burto. Nie ogarniał. Pytań było coraz więcej a on potrzebował odpowiedzi i ich brak irytował go chyba najbardziej. Aż się w nim gotowało. Zamierzał tutaj zostać, czekać i obserwować ale patrząc na odchodzącego handlarza śmiercią już wiedział, że nie da rady. Wewnętrzny wkurw bowiem narastał, szukał ujścia. Nie wysiedzi cały dzień w jednym miejscu.

Oderwał się od ściany. Nie, nie poszedł za Elijahem. Wewnętrzny instynkt samozachowawczy podpowiadał mu, że lepiej nie drażnić skorpiona gołą ręką. Zamiast tego ruszył wolno w kierunku jadłodajni.

Ludzie w miarę spokojnie stali po jedzenie - z tackami, czekając aż wolontariusze zza wysokiej lady nałożą im porcję. Kukurydza, fasola, placki, ryż - proste, meksykańskie, smaczne jedzenie. Pachniało ... obrzydliwie. Wszystko, co nie było krwią, po prostu, cuchnęło. Nie. Nie cuchnęło. Raczej wydawało z siebie takie odpychające dla zmysłów Ucha wonie. Lepiej pachnieli ludzie. Zbici w tłumie, nieco już spoceni - jak bufet wystawiony w dobrym hotelu. Oreja czuł, jak biją ich serca. Jakby byli jednym organizmem napędzanym setkami małych pompek tłoczących życiodajny i apetyczny likwor.

Otrząsnął się z tego niespodziewanego przypływu ... entuzjazmu.

Marrtisa wydawała jedzenie. Spocona twarz. Włosy schowane pod białym czepkiem. Uśmiechała się do ludzi tym swoim jasnym, serdecznym uśmiechem. Poprawiając niektórym dzień, a niektórych mężczyzn doprowadzając do niechcianej erekcji.

Była zjawiskowa w jakiś taki dziwny sposób.

Chyba nie zauważyła Ucha, zajęta swoją pracą i próbą skontrolowania chaosu przy wydawaniu jedzenia.


Alvaro Jesus snuł się przez chwilę leniwie wśród upajającego zapachu potu i świeżej krwi, wśród odoru świeżego jedzenia, chłonąc zapachy, rozmowy i atmosferę miejsca. Przyglądał się dziewczynie, podglądając jej ruchy, gesty, mimikę i reakcję tłumu, szczególnie śliniących się do niej mężczyzn. Obszedł w końcu stół, tak by zostać przez nią zauważony. Podchwycił jej wzrok, uśmiechnął się, czekał aż skończy.


Trwało to naprawdę długo. Jeszcze niemal godzinę. Ludzie rozchodzili się, jedli przy ustawionych w pobliżu stołach, odnosili tace, prosili o dokładki do plastikowych pojemników, zagadywali wolontariuszy ale w końcu w większości opuścili teren garkuchni.


Marrtisa uśmiechnęła się do Ucha i zamachała wesoło ręką.


- Pomożesz nam to ogarnąć, Alvaro? - zawołała.


Skinął głową i bez słowa zaczął wrzucać śmieci do dużych, czarnych worków.


Pracowali przez kwadrans, zbierając i przenosząc rzeczy do kuchni. Potem Marrtisa pogadała chwilę z resztą wolontariuszy i wyszła na zewnątrz, już bez czepka i fartucha, w którym pracowała przy wydawaniu posiłków. Uśmiechnęła się do Ucha bielą zębów ładnie kontrastującą z jej opaloną skórą.


- Niezły bałagan, prawda?


- Skończyłaś pracować? - nie odpowiedział. - Chciałem z tobą porozmawiać… jeśli oczywiście się nie narzucam.


- Mogę się zbierać. Chłopaki dokończą sprzątanie. Byłam przed nimi w kuchni więc niech się też wykażą. Tylko, że za dwie godziny muszę być w centrum, na zajęciach. Więc jak chcesz, możemy się przespacerować. W sumie coś dzieje się na mieście. Coś niedobrego. Nawet bezpieczniej będę się czuła mając koło siebie faceta. I to takiego, co naprawdę wygląda na twardziela. Mogę spytać skąd znasz Elijaha? Bo on też jest twardzielem, jakich mało, co nie?

Weszła na swoje serdeczne tony.

Była radosna, lecz nie głupia. I na pewno nie naiwna. Trudno było więc powiedzieć, czy aż tak bardzo myliła się względem ludzi, czy pogrywała z Uchem w jakąś dziwną gierkę. Pod tym względem przypominała mu El Morte, tylko że przy niej jego instynkt zagrożenia nie wariował.


Przystał na jej propozycję. Ruszyli niespiesznie. Słońce paliło kurewsko.


- Szef dał mi do niego namiar - odpowiedział zgodnie z prawdą. - Dobrze go znasz? Jaki jest?

- W porządku. jak się angażuje, to na całego. Zawsze potrafi pogadać. Można na niego liczyć.

- Bez wad, hmm?

- Nie, no coś ty! - zaśmiała się szczerze. - Każdy ma wady. Eljiah jest - przez chwile szukała właściwego słowa - zbyt nudny i trochę sztuczny. Wiesz. Jakby nosił maskę. Szczerze mówiąc trudno go rozgryźć. Co robił, kim był, nawet skąd pochodzi, gdzie pracuje. Nie mówi, ani o sobie, ani o swojej przeszłości. Tylko słucha. To czasami irytujące no i nieco straszne. Chociaż ja szanuję, że ktoś ma swoje tajemnice i nie naciskam.



Uśmiechnął się. Kopnął w zamyśleniu przydrożny kamień.

- Jasne… Chciałbym mu zrobić prezent, wiesz… niespodziankę, coś co sprawiłoby mu przyjemność. Jest coś na czym mu zależy?

- Oj... - pokręciła głową. - Trudna sprawa. Ale chyba muzyka klasyczna. Wiesz. Najlepiej europejska. Wiem, że lubi tego słuchać.

- Gówno w przeręblu - mruknął niezrozumiale.

- Hę? - spojrzała na niego nieco zdezorientowana, chyba jednak nie słysząc tego, co powiedział. - Mówiłeś Haydn, czy Mendelson. Samochód zagłuszył?

- No właśnie nie jestem pewien - westchnął. - Ty co byś wybrała?

- Kurcze. Nie znam się. Dla mnie wszyscy brzmią podobnie. Nie mam takiego gustu jak Elijah.

- Hmmm… Coś wybiorę. Dzięki za wskazówki. - Zatrzymał się. - Muszę już iść… mam coś do załatwienia.



Nie zatrzymywała go a on chętnie się odłączył. Już ledwie utrzymywał pozory spokoju. Pierdolone gówno w przeręblu. Kręcił się w kółko, nie wiedział co zrobić a czas spierdalał. Idąc w kierunku cmentarza, na którym Xolotl dokonał przemiany natknął się na samotnie idącego mężczyznę. Być może jednego z podopiecznych El Morte, wracającego z wyżerki pasożyta. Okolica była wyludniona a Fernandez wkurwiony. Dopiero gdy odłożył kamień, brunatny od strzępów czegoś, co było kiedyś mózgiem poczuł spokój. Czas spotkać się z Mistrzem.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 28-09-2019, 15:42   #139
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Najpiękniejszy z Sicarios i zdecydowanie top 10 wśród najprzystojniejszych kryminalistów Mazaltan skrzywił się paskudnie na widok Remigio - członka klubu Outlaws, aspirującego do kurtki Azteców. W dodatku pewność z jaką gnojek wjechał na teren warsztatu - to wkurwiło Angelo. Czego ten fagas chciał od Eustaquio? Czy wujaszek miał kłopoty? A może w tym zjebanym mieście już nawet rodzinie nie można było ufać?

Martinez odpalił szluga i z miejsca kierowcy obserwował rozwój sytuacji, użalając się nad sobą. Puta... jakby jego życie było ostatnio za mało zjebane... zresztą, to już nie było życie sensu stricte, prawda? Trudno było się przyzwyczaić i zaakceptować to, czym się stał.

A jednak... bycia wampirem, czy jak tam zwał, wiązało się też z pewnymi przywilejami. Angelo skupił wzrok. Starał się zobaczyć aurę Remigio, żeby odkryć z jakim nastawieniem ten cwel pojawił się w warsztacie.

Niestety. W dzień, najwyraźniej, widział tylko zwykłego fagasa w kurtce Wyrzutków. Fagasa, który gadał z jego krewniakiem dość swobodnie. Wyglądało na to, że motocyklista i krewniak znali się ze sobą dosyć dobrze.

Coraz bardziej wkurwiony Angelo stał i obserwował tych dwóch, zapominając nawet o fajce, która powoli spalała się w jego ustach.

Rozmowa trwała jakieś trzy minuty. Potem motocyklista podał coś Eustaquio, kopertę, uścisnęli sobie dłonie i Outlaw ruszył w stronę wyjścia wyciągając przy okazji telefon. Zadzwonił gdzieś, a potem stanął przy wjeździe do warsztatu i zapalił szluga. Czekał. To samo robił Angelo. Choć krew w nim wrzała, czuł, że powinien się dowiedzieć kto jeszcze odwiedza warsztat starego wuja.

Czekał dobre pół godziny, aż pod warsztat podjechał inny motor z członkiem Aztecs MC za kierownicą. Remigio wsiadł za kumplem, chwycił się tylnej belki motocykla i obaj odjechali ulicą w stronę miasta.

Martinez chwilę jeszcze siedział za kółkiem, po czym uderzył w kierownicę i odjechał. Bynajmniej nie zamierzał zostawić tej sprawy - zamierzał po prostu poczekać do wieczora, aż jego moce wrócą. Póki co, wracając do nowej meliny, zdecydował się zadzwonić do Lupity i wypytać ją o efekty prześwietlenia miejskiego monitoringu.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:06.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172