Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 11-10-2018, 12:54   #31
 
waydack's Avatar
 
Reputacja: 1 waydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputację
Hernan niemal krzyknął widząc jak łeb gada przenika przez szybę. Miał z tyłu głowy myśl, że to wszystko iluzja, jakiś gówniany miraż, ale i tak się bał. Po tym co zobaczył w furgonetce, węże będą mu się śniły już do końca życia. Rzucił się do tyłu, na siedzenie kierowcy a potem przez otwarte drzwi wytoczył się z auta głośno kurwiąc.
Angelo zaszedł węża od tyłu, ale kiedy spojrzał na miejsce, gdzie był gad, ujrzał tylko dziwny powidok. Jakby negatyw zwierzęcia, który rozpłynął się, niczym widziadło. Oniemiały Wąż wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą widział pełzające cholerstwo. Szyba, zmoczona deszczem, była jednak pusta. Czyżby? A może… Nie… to było niedorzecznością.
Po gadzie pozostał ślad na karoserii - szary, dymiący cień.
- Co to, kurwa... - Angelo przeszył dreszcz grozy. Nie dlatego jednak, że zobaczył coś, co umykało racjonalnemu tłumaczeniu, lecz z uwagi na ten ślad, jaki wąż pozostawił na jego ukochanej Corvetcie.
- Nie... nie... tylko nie to! - zawodził, łapiąc się za głowę, po czym podniósł spojrzenie na Hernana - To zejdzie, co?
- Ale z ciebie pojeb – Selcado pokręcił głową z niedowierzaniem i pokazał na smugę, która tak zmartwiła jego companero - Lepiej mi powiedz jak to możliwe, że obaj mamy halucynacje i widzimy to samo?
Wydawało się, że Martinez go nie usłyszał zbyt zajęty swoją tragedią i dotykaniem drżącą ręką śladu na karoserii. Tak się jednak tylko wydawało, bo Angelo zbierał myśli. Odkąd pamiętał, straszono go zabobonami i odkąd pamiętał - się ich nie bał. Teraz też się nie da... Nie tak łatwo zastraszyć Angelo Gabriela Martineza!
- To ta sama okolica, nie? W której wam odbiło. Może ktoś podrzucił jakiegoś halucyna do studzienek kanalizacyjnych. Albo jest coś w tych pierdolonych kwietnikach, co je ostatnio wszędzie stawiają, jakby chcieli przyozdobić kupę gówna, którą jest to miasto. Coś tu musi być, ale... puta, nie wszystko naraz. Musimy najpierw jechać do chłopaków. - podniósł się i spojrzał na Hernana - To my jesteśmy wężami. To nas mają się bać. - powtórzył znów, jakby to była jakaś jego mantra.
- No to jedźmy - przytaknął Salcedo. Obszedł auto dookoła i wsiadł do skalanej corvetty.
 
waydack jest offline  
Stary 12-10-2018, 19:39   #32
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
Javier był przerażony. Szaleństwo Hernana, śmierć Dolores i Camello, tego było za dużo jak na jeden dzień, za dużo jak na tak mało koki. Nie miał nawet szans zamienić słowa na osobności z Psem, teraz zresztą miał wrażenie, że żaden sprzeciw, zwłaszcza jego, nic by nie zdziałał. Strach stłumił zresztą wszelkie myśli o proteście, zdławił w gardle słowa czyniąc Xaviego niemą, wystraszoną marionetką, wypełniającą posłusznie polecenia. Dłonie drżały na kierownicy a nogi na pedałach. Samochodem szarpnęło, ranny Aztek jęknął a silnik zgasł zaraz po tym jak wóz ruszył. Dopiero po chwili Javierowi udało się opanować na tyle, by był w stanie prowadzić. Szczerze życzył rannemu na tylnej kanapie, by zdechł, ale bał się reakcji Zjawy. Niby miał przy sobie pistolet, nawet chciałby potrafić skurwysyna zastrzelić, ale obawiał się, że nie będzie w stanie. Że nawet wobec zagrożenia życia sparaliżuje go strach przed zimną, psychopatyczną pewnością siebie tamtego. Miał nadzieję, że Zjawa zatrzyma się na jakichś światłach, dając mu czas na zanurzenie palca w torebce z proszkiem. Na razie Xavi trzymał się kurczowo kierownicy, skupiony na podążaniu za motocyklem. Dojechać i wrócić, byle jak najszybciej.

Zjawa prowadził. Javier jechał za nim. Niczym ćma do światła. A wszyscy wiedzieli, co dzieje się z ćmą gdy doleci do swojego celu.
- Puta - jęczał ranny motocyklista. - Puta madre…. ja umieram… puta… umieram.
Biadolił tak, że mózg Javiera puchł od tego, niczym bania.
- Matka. Moja matka. Powiesz mojej matce. Mojej jebanej matce. To przez nią miałem zasrane życie. Przez nią. Puta…. Madre puta…
Jęknął głośniej, gdy koło podskoczyło na wyboju.
Dojechali. Jakimś cudem dojechali. Do dzielnicy przemysłowej, na skraju której funkcjonował sport warsztat dla motocyklistów i samochodów. Wszyscy jednak wiedzieli, że tutaj mają swoją główną bazę Aztec MC. Na ostatnich kilkuset metrach Zjawa przyśpieszył i na Javiera czekała już otwarta brama. Wjazd do piekła ukrytego pod płaszczykiem zakładu naprawczego. Już teraz widział kilku ludzi z gangu w charakterystycznych kurtkach klubu. Nosili na nich znaczek 1% z dumą. Javier wiedział co on oznacza. Klub z dumą należał do 1% klubów motocyklowych będących gangiem i do tego się przyznawał.
Patrząc na ludzi przy motorach - jak jeden wyglądających na zatwardziałych degeneratów - Javi wahał się, czy nie zwrócić. Wiedział, że kiedy wjedzie do środka, może być różnie.
Ranny jęknął przeciągle. Ostatnie kilka minut odzywał się rzadziej. Więcej jednak jęczał.

“Tylko się teraz nie przekręć, tylko się teraz nie przekręć” - zaklinał go w myślach Orozco. - “Zdechnij sobie jak mnie już tu nie będzie”. Najbardziej obawiał się, że Aztekowie wyładują na nim złość za śmierć kumpla. Bardzo chciał uciec, lecz zdrowy rozsądek podpowiedział mu, że łatwo dogonią go na motocyklach. Wjechał więc w bramę, lecz nie zamierzał wchodzić w głąb paszczy lwa. Zatrzymał się tak, by bagażnik samochodu blokował zamknięcie bramy.
- Weźcie go szybko, trzeba go opatrzyć! - zawołał przez uchylone okno do Azteków głosem pełnym przejęcia i troski. Udawanie było jedyną, oprócz informatyki rzeczą, w której był dobry.
Sięgnął przez fotel do tylnych drzwi i je otworzył. Przednie przezornie zablokował.

Zjawa podszedł do okna od strony kierowcy, podczas gdy jego zbiry wyciągały krwawiącego kumpla z samochodu.
- Wysiadaj. - Powiedział wytatuowany przywódca motocyklistów. - Musimy pogadać.
- Tylko wjadę - odpowiedział Orozco, nie patrząc mu w oczy. Głos El Spectre zdawał się nie znosić sprzeciwu, ale żadna siła nie mogła zmusić Javiera do wyjścia z samochodu i konfrontacji z tą bestią w ludzkiej skórze. Zerknął w lusterko. Gdy tylko Aztekowie wydobędą rannego zamierzał wrzucić wsteczny i wcisnąć pedał gazu do dechy.
 
Bounty jest offline  
Stary 14-10-2018, 13:40   #33
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, późne popołudnie


Juan Maria Alvarez

Huk strzałów rozszedł się echem po małym, piwnicznym pomieszczeniu, ale Juan miał wrażenie, jakby wybuchy rozlegały się prosto pod jego czaszką.

Kule przeszły przez kłęby dymu, uderzyły w ściany rozwalając kafelki na kawałki.
Wąż, jakby nigdy nic, pochłonął Eugenio Uccoza, a potem wystrzelił naprzód, ogarnął Juana Marię Alvareza i dalej sicerio nic nie pamiętał.

Kiedy się ocknął zorientował się, że leży na podłodze.

Ale nie była to podłoga w szpitalnej piwnicy. Tego był pewien. Raczej spękana, nierówna, kamienna powierzchnia. Nad sobą ujrzał … sklepienie jakiejś jaskini, wyraźnie czuł zapach wilgoci i rozkładu, widział roślinność porastającą ściany i nachodzącą na sufit.

A potem usłyszał kroki. Powolne, zbliżające się do niego kroki.

Nie mógł się ruszyć. Całe ciało miał sparaliżowane, jakby podano mu jakiś silny narkotyk lub środek na zwiotczenie mięśni.

Zobaczył nad sobą jakąś rozmazaną postać. Starego mężczyznę. Indianina. Całe ciało miał pomalowane w sino niebieskie pręgi, jak jakiś dziwaczny tygrys. Przez chwilę przyglądał się leżącemu Juanowi, a potem przykucnął przy nim. Dłoń Indianina powędrowała w stronę klatki piersiowej mężczyzny, a palce …. palce zanurzyły się w piersi Juana.

Alvarez nie czuł bólu. Nie czuł niczego. Fizycznie. Bo psychicznie czuł się rozdarty na strzępy, zagubiony i przerażony, niczym dziecko we mgle.

Mężczyzna wyjął z Juana serce. Gangster widział je. Bijącą bryłę mięsa, okoloną dziwną, ciemną łuną trochę przypominającą substancję, z której stworzony był Wąż z sali operacyjnej. Indianin przyglądał się sercu, a Juan przyglądał krwi spływającej po jego paluchach.

A potem Indianin spojrzał na Juana i ten poczuł, jak wraca mu świadomość.

Otworzył oczy widząc, że leży na podłodze, obok Tito. Kawałek dalej, pod ścianą z rękoma w górze, stali lekarze i pielęgniarka. I byli też Gruby Alfredo i Dario, oraz dwaj ludzie kartelu, mierzący do personelu medycznego.

- Co jest, Juan? Co tu się odjebało, puta? Czemu, sukinsynu, zacząłeś wrzeszczeć na korytarzu i wpadłeś do sali jak pojebany? Czemu strzelałeś i co się stało z Tito? Puta! Człowieku. Mów.

Słowa grubego wiceszefa gangu SV docierały do Juana coraz wyraźniej. Jakby ktoś odetkał mu uszy wyciągając z nich niewidzialne szmaty.


Alvaro J. F. Perez "Oreja"


Szedł korytarzem, starając się omijać potłuczone butelki i szyby. Brudny łącznik doprowadził go prosto do dużego pomieszczenia, które służyło kiedyś pewnie, jako pakowania lub hala produkcyjna. Teraz jednak była pusta, jeśli chodzi o sprzęty czy urządzenia. Bo byli w niej ludzie.

Trupy. Dziewięć ciał, zachlapanych krwią i pozbawionych głów, które spoczywały na ich kolanach z szeroko otwartymi ustami, wykrzywionymi przedśmiertelną grozą.

Cała dziewiątka siedziała w kręgu. Idealnie rozłożona, jak na gust Oreji zbyt idealnie. I zbyt spokojnie. Nie wyglądało na to, że ktoś usadowił ich tak po śmierci. Raczej wyglądało tak, jakby Narwańcy, – bo wszyscy musieli należeć do gangu – siedli grzecznie i czekali, aż ktoś odetnie im głowy.

Pomiędzy trupami bez trudu wypatrzył Urenijosa, chociaż nie było szefa gangu – Narwańca.

Słońce przebiło się przez chmury i przez świetlik do środka pomieszczenia wpłynął snop jego basku, który oświetlił scenę mordu niczym znak z niebios.

Coś zalśniło w kręgu trupów. Jakby złoto lub kawałek szkła. Odbite światło poraniło oczy Alvaro, na krótką chwilę, ale kiedy je otworzył przez chwilę nie mógł uwierzyć w to, co widzi.

Był w jaskini. W cholernej jaskini gdzieś w przeklętej dżungli.

Widział wokół siebie kamienne bloki, pokryte indiańskimi znakami z czasów prekolumbijskich. Widział też jakiś ołtarz, za którym ktoś stał.

A potem ujrzał węże. Wisiały nad nim, niczym girlandy, pełzały wokół jego stóp, przesuwały się po ścianach. Cały korytarz roił się od węży.

I były tam czaszki i szkielety. Mnóstwo czaszek i szkieletów. Wypełniały całą przestrzeń wielkiej sali – jaskini. Leżały w stertach i kopcach, przywodząc na myśl trofea jakiegoś żądnego takich rzeczy szaleńca.

Wizja węzy, jaskini i ołtarza znikła tak samo nagle, jak się pojawiła i Alvaro znów znalazł się w opuszczonym budynku przemysłowym, gdzie porzucono ciała dziewiątki Narwańców.

Oszołomiony, jak po ostrej imprezie, dochodził do siebie przez dłuższą chwilę po prostu stojąc i próbując zrozumieć, czego tak naprawdę przed chwilą doświadczył, kiedy usłyszał, że na podjeździe przed magazynami zatrzymują się jakieś samochody. Co najmniej dwa.

Trzasnęły drzwi, kilkukrotnie i Ucho usłyszał czyjeś głosy.

- Mówię ci, szefie, są tam. Zajebani na śmierć, puta! Cała dziewiątka.

Miał problemy. Z tego, co się zorientował do magazynu prowadziło tylko jedno otwarte przejście. Szybko rozejrzał się dookoła i zobaczył, że może jeszcze próbować ukryć się w dalszej części opuszczonego budynku, gdzie zapewne kiedyś mieściły się magazyny, chłodnie i pomieszczenia gospodarcze dla pracowników.


Angelo Gabriel Martinez i Hernan Juan Selcado


Pojechali najszybciej, jak tylko Angelo dał radę. Chociaż świadomość tego, że wąż jest gdzieś w samochodzie nie opuszczała ich nawet przez chwilę.
Raz nawet Hernanowi wydawało się, że coś wpełza przez nogawkę spodni i woja się wokół jego łydki, ale gdy spanikowany spojrzał w dół, nie zobaczył niczego.

Przez szalony krzyk kompana, Angelo o mało nie wpadł na tył samochodu jadącego przed nim, co nie poprawiło mu i tak zepsutego humoru. Sam miał wrażenie, że wąż gdzieś tutaj jest i złapał się na tym, że co chwila zerka w lusterko, bojąc się, że w końcu zobaczy gdzieś w odbiciu jego czarne, łuskowate ciało. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Albo nieszczęście, bo przez to nie mógł pozbyć się świadomości tego, że cholerny wąż gdzieś tam siedzi przyczajony, w jego samochodzie. Irytowało go to niczym nieprzyjemny zapaszek w jakimś pomieszczeniu, którego źródła nie dało się zidentyfikować.

W końcu dojechali do ich studia nagrań. Niezbyt szybko, bu późne popołudnie było porą największego ruchu w mieście.

Na miejscu byli Bliźniacy, Ede i Pies, który siedział jednak w pokoju szefa i rozmawiał z kimś przez telefon. Był tam też martwy Camello. Z dziurą w głowie.

Ede zdjął gumowe rękawiczki na ich widok i przestał szorować ściany. Miał mocno wkurwiony wyraz twarzy.

- Fajnie, że jesteście. Bliźniaki wywaliły się kutasami na wszystko. Tyle z ich pomocy, że zagonili dziewczyny na piętro i kazały siedzieć w pokojach. Zresztą, dziwki srają po gaciach. Słyszały strzał i widziały Camello. Nie wiedzą jednak, co się odjebało naprawdę. Pies zamknął się w pokoju i napierdala cały czas przez telefon. Kazał mu nie przeszkadzać. A mi kazał posprzątać ten burdel. Pomożecie, albo zmusicie tych leniwych matkojebców – spojrzał na Bliźniaków – byt też zakasali rękawy. Trzeba wywieść gdzieś ciało Camello i resztki tej dziwki, co ją porżnął Aztec. Za dużo roboty, jak na jednego małego Ede.

Nie zdążyli odpowiedzieć, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Hernan poszedł ostrożnie sprawdzić, kto dobijał się do nich o tak wczesnej porze i zobaczył jednego z informatorów z ulicy, którzy pracowali dla gangu – Manillę.

Manilla był drobnym złodziejaszkiem, lubił cipki i – jeśli wierzyć ulicy – niezbyt stare, ale dla SV był w porządku. Pies nie ufał mu jednak na tyle, aby wtajemniczać w większe sprawy. Manilla miał niezdrową tendencję wpadania w kłopoty przez prochy i ciągotki do kart.

Hernan wpuścił go na podwórko, a potem do przedpokoju, skąd nie bardzo mógł zobaczyć resztę domu. Wcześniej upewnił się jednak, ze jest bezpiecznie i że Manilla nie ma „ogona”.

- Jesteście, puta Madre – Manilla był wyraźnie czymś poruszony. – Wiecie już, że ktoś skasował dwóch waszych? Cristiana i Flugencio. Normalnie, puta, zastrzelił ich jak psy, na Calle Sta. Génoveva. Próbowałem się do was dodzwonić, ale telefon macie, puta, ciągle zajęty. Poza tym jakieś ćpuny mnie o was wypytywały dzisiaj popołudniu. Czarnuchy. Chyba z tego gangu „Los Negras” z Calle Sta. Rosa de Lima.

Znali ten gang. Liczył kilka osób. Utrzymywał się z drobnych kradzieży i handlu prochami dla innych, większych gangów. Drobnica, głównie złożona z czarnych małolatów zafascynowanych muzyką ze Stanów, piciem i ruchaniem. Nie pasowali na takich, którzy zabijają z zimna krwią. raczej na takich, którym wydaje się, że są banditos a byli zwykłymi pedziami.

Javier Orozco

Kiedy Aztecowie wyciągnęli swojego rannego kompana z samochodu, Javier nie czekał na dalszy rozwój wypadków. Drżącą ręką wrzucił gwałtownie wsteczny i wcisnął gaz do dechy wycofując samochód z wjazdu na teren warsztatu gangu motocyklistów.

Zjawa ruszył w jego stronę, wykonując dłonią ruch w powietrzu, Jego palec kręcił się, niczym kurek na wietrze. To był umówiony sygnał, po którym część gangu skoczyła w stronę swoich maszyn.

Samochód Psa zgrzytnął przeraźliwie, zajazgotał, gdy uciekający Javier przestawił go w panice na jazdę do przodu i z piskiem opon ruszył pustą drogą koło kryjówki klubu Aztec MC. Rozsądni ludzie raczej omijali tę boczną drogę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał nawet zbliżać się do miejsca, w którym stacjonował osławiony gang z Mazatlan.

Javier nabrał prędkości, dojechał do większej drogi i wbił się w nią, o mało nie zderzając z jakimś niebieskim samochodem. Motocykliści – czterech albo pięciu, zrobiło ten sam manewr kilka sekund później. Poruszali się swoimi motorami niezwykle sprawnie, a jednoślad miał przewagę nad większym i niezbyt nowoczesnym czy szybkim autem Psa.

Dojechał do jednej z obwodnic Mazatlan, a motocykliści siedzieli mu na ogonie. Przemknął na czerwonym świetle o mało nie powodując kolejnej kolizji, ale nie miał wyboru. Musiał uciekać. Czuł, że jeśli go dogonią, będzie z nim kiepsko.

Aztekowie popędzili za nim. Jeden z nich zrównał się z Javierem i wymierzył do niego z broni.

Sam dziwiąc się swojej odwadze Orozco skręcił gwałtownie kierownicą i uderzył w motocykl gangstera. Maszyna i człowiek odbili się w bok i uderzyli w barierkę przy drodze.

Kilkadziesiąt metrów dalej, tuż przed kolejnym skrzyżowaniem, samochodem gwałtownie szarpnęło, zarzuciło na bok i Javier stracił nad nim panowanie. Auto wpadło w poślizg, wjechało w boku na skrzyżowanie, gdzie jeden z samochodów jadących z naprzeciwka nie zdążył wyhamować i wbił się mu w tył.

Potworny huk szkła i jazgot żelaza wypełniły uszy Javiera obłąkańczą melodią. Potem przez chwilę świat wirował w tym huku i Orozco zrozumiał, że samochód dachuje, przetacza się po ulicy.

I nagle wszystko znieruchomiało, zastygło niczym mucha w bursztynie, a Javier leżał oszołomiony i półprzytomny w aucie.

I wtedy zobaczył węża. Czarnego, paskudnego węża, który jakby nigdy nic wypełznął nie wiadomo skąd i podpłynął, bo poruszał się z niesamowitą wręcz gracją, jakby nie dotykał ziemi lecz sunął gdzieś w niej , nad nią i pod nią jednocześnie.

Przez chwilę Orozco stracił węża z oczu, kiedy kropla krwi spłynęła mu do oka. Jego własnej krwi. Na razie nie zastanawiał się, skąd wzięła się ta krew i jak poważnie jest ranny. Wszystkie jego myśli skupiły się na wężu i panice, jaką poczuł na jego widok.

A potem nagle wąż pojawił się tuż przed jego twarzą. Otworzył szeroko pysk, pokazując kły i skoczył w stronę Javiera, kąsając go prosto w czoło.

Orozco wrzasnął przeraźliwie, a potem ogarnęła go ciemność.

Kiedy znów znalazł się w świetle, poczuł że leży na ziemi, i ktoś coś do niego mówi. Zobaczył nad sobą pochyloną starczą twarz. Męską i twardą. Twarz księdza.

- Leż spokojnie – głos duchownego uspakajał, łagodził ból i utrzymywał świadomość Javiera na powierzchni. – Zaraz przyjedzie pomoc. Przeżyjesz ten wypadek, synu.

Orozco zamrugał oczami. Ksiądz odpływał, zmieniał się w roztańczony bohomaz, za którym kłębiły się dymy i majaczyły szare, zgniłe drzewa jakiejś dżungli.

- Nie uciekaj. Zostań z nami. Zostań tutaj!

Słowa, twarde i rzeczowe, były kotwicą trzymającą Javiera przy świadomości.

I nagle poczuł się znacznie lepiej. Zniknęły wizje i wzrok zogniskował się. Ból stał się częścią poranionego ciała, ale Javier wiedział, że wyjdzie z tego cało. Co więcej, że ma tylko niegroźne obrażenia. Że śmierć zabrała kogoś innego – kierowcę samochodu, z którym się zderzył i wiezioną przez niego córką.

Gdzieś, wewnątrz swojej głowy usłyszał szept. Jakby wokół mózgu owinął mu się wąż.

- Oni byli nikim. Zapomnij o nich. Wy jesteśśśśśśśśśśśśśśście nami. Razem zmienimy wszysssssssssssstko. Przywrócimy mu ssssssssssssssiłę. On wassssss wybrał. Chociaż wy jessszcze nie wybraliśśśśśśśśście jego.

- W porządku – głos księdza przegonił syk.

Javier chciał odpowiedzieć, ale zwymiotował hałaśliwie.

- W porządku, synu. Nie ruszaj się. Karetka już jedzie.
 
Armiel jest offline  
Stary 18-10-2018, 19:22   #34
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Wizja minęła równie szybko jak nadeszła i skołowany Oreja stał przez chwilę nie mogąc pozbierać myśli. Fantasmagoria, mimo że chwilowa, była tak realna jakby ktoś na chwilę przestawił zwory w jego mózgu. Jakby ktoś wyrwał go brutalnie z TU i TERAZ i wrzucił GDZIEŚ... Nie! Nie GDZIEŚ, a KIEDYŚ! Jakby pojebany zegarmistrz cofnął w jednej chwili wskazówki zegarka o pół tysiąca lat wstecz rzucając go do jakiejś zapomnianej w puszczy przez boga prekolumbijskiej jaskini, w której odbywały się jakieś szamańskie czary mary! a później wyrzygał go z powrotem w TU obok bezgłowych trupów siedzących w jakimś pierdolonym kręgu z własnymi głowami na kolanach. Jak ofiary jakiegoś zrytego szaleńca lub... Alvaro skojarzył dwa obrazy... złożone przez kapłana w ofierze... KOMU? CZEMU?

Oreja otrząsnął się z galopujących w głowie myśli i podszedł z ciągle włączonym nagrywaniem do kręgu bezgłowych trupów. Objął scenę robiąc zbliżenie na Urenijos. Przestał nagrywać by zrobić zdjęcie. Pan U. ze swoją głowę na kolanach, po czym wysłał MMSa bez komentarza do wszystkich z gangu. Błyszczący przedmiot pośrodku kręgu zwrócił jego uwagę.

Był mały, ale lśnił się złociście. Kiedy podszedł bliżej zobaczył, że to chyba sporej wielkości złota moneta, albo złoty, okrągły przedmiot. Wyglądał jak pamiątka dla turystów sprzedawana w wielu sklepikach na całym wybrzeżu.


Alvaro schylił się, podniósł świecidełko i schował do kieszeni spodni.


Słysząc nadjeżdżające samochody Fernando Perez pojął, że znalazł się w potrzasku. Mógł próbować schować się jak szczur w jakiejś dziurze na końcu magazynu i przeczekać aż Narwańce odjadą i pewnie by tak zrobił. Tyle, że nie był szczurem. Był wężem. Wyciągnął spluwę i stanął u wylotu tunelu, za załomem ściany by zaatakować jak wąż.


Samochody były dwa. Co najmniej dwa. Drzwi trzasnęły kilkukrotnie po czym usłyszał głos jednego z gangsterów.


- Mówię ci, szefie, są tam. Zajebani na śmierć, puta! Cała dziewiątka.


A więc był z nimi sam jefe - El Manivela. Serce Alvaro zabiło mocniej. Zdawało mu się, że łomotało tak głośno, że jego echo niosło się w korytarzu, którym właśnie szli Narwańcy. Rozbite szkło chrzęściło pod butami jak… kruszone kości. Darrivano wyszedł pierwszy. Raźnym krokiem minął Pereza i… Oreja wyskoczył jak wąż z ukrycia obejmując lewą ręką szyję a prawą przystawiając lufę do skroni.


- Bez głupich ruchów! - wrzasnął ciągnąc go w tył aż oparł się plecami o ścianę, zasłaniając się szefem Narwańców od reszty. - Bo go zajebię! Wszyscy wypierdalać na środek magazynu! Już!


Strzelił w nogę jednego z Narwańców, który wydawał mu się najbardziej nerwowy. Strzał poniósł się echem po zamkniętym pomieszczeniu. Ogolony na łyso, z wytatuowaną czaszką gangster ugiął się, gdy kula przebiła mu nogę, lecz ustał wywrzaskując przekleństwa. Na spodniach wykwitła brunatna plama. Krwawił


Dymiąca lufa Perezowej pukawki wróciła na skroń El Manivela.


- Nie żartuję kurwa! On będzie następny! - wrzasnął raz jeszcze a do ucha Darrivano warknął - Każ im robić co każę bo się robię nerwowy!


- Słuchać go - warknął Narwaniec.


Jego ludzie ustawili się tam, gdzie chciał Alvaro.


- Co teraz? - czuł, jak mięśnie Narwańca napinają się.


El Manivela znany był na ulicy ze swoich napadów wściekłości. Był dzikim, porywczym el macho. I widać było, że jego mały, oparty na instynktach umysł walczy z samobójczą chęcią wyrwania się z objęć Alvaro. Ucho wiedział, że wtedy zastrzeliłby jego i może kilku innych, ale reszta podziurawi go jak sito.


- Jeśli strzeli, zajebiecie jebańca - warknął El Manivela. - Nie rzucać klamek. Ni chuja!


To był świr. Kompletnie nie dbający o swoje życie. Sprawy w każdej chwili mogły się wyrwać spod kontroli. W rękach Narwańców, jak na zawołanie pojawiły się pistolety. Było ich w sumie dziewięciu. Za dużo. Nawet jeśli użyje Narwańca jak żywej tarczy, nie da rady dziewiątce sicarios.


Wąż na przedramieniu Pereza zdawał się sam przyciskać szyję Narwańca, oplatając się w okół niej.


- To nie ja ich zabiłem - powiedział głośno Oreja, tak że każdy ze stojących mógł go usłyszeć, ciągnąć Darrivano wzdłuż ściany. Szurając plecami o nią. - Miałem się spotkać z Urenijos. Niestety już nie żył. - Rzut oka na korytarz. Pusty. - Chcę stąd wyjść i nikt nie zginie. Albo możecie spróbować mnie zabić. Pewnie wam się uda, lecz przy tym, zapewniam was, zabiorę wielu was ze sobą. Wasz wybór. Każ im zostać - warknął do ucha El Manivela. - Wypuszczę cię za bramą. Nie mam powodu cię zabijać. Podpisałbym wtedy na siebie wyrok śmierci.


Oreja zaczął ciągnąć go w głąb korytarza. Wiedział, że jeśli rozpęta się piekło, zabierze ze sobą w objęcia śmierci tylu pedziów ilu zdoła.


- Dobra, chłopaki. Wychodzimy - Narwaniec chyba dał się przekonać. Albo coś kombinował. - Powoli. Ja jestem, puta madre, rozsądny. Jeśli jednak ten jebaniec strzeli, zajebcie go bez wahania.


El Manivela zachowywał spokój i to, w zestawieniu z jego reputacją na ulicy, było dla Ucha czymś niespodziewanym i czymś, co nie wyglądało najlepiej. Facet był szefem niemałego gangu. Trzymał wszystkich za mordy. Siedział wiele razy w ciężkich więziennych warunkach. Nie było mowy, że tak po prostu odpuścił. Może i w tym momencie tak zrobił, ale potem Alvaro miał z nimi “kosę”. Chyba, że załatwi to jakoś tu i teraz. Na spokojnie lub inaczej.


- Nie pomagasz mi amigo - warknął do ucha zakładnikowi ciągnąć go tyłem w głąb korytarza, do wyjścia. - Chciałbym bardzo abyś uszedł z tego z życiem, bo wtedy i ja bym ocalił skórę ale mi nie pomagasz. - Mówiąc to ciągle się cofał. Ciągle bliżej wyjścia. - Ciągniesz tych pedałów ze spluwami za nami nie pozwalając mi puścić cię wolno a w głowie - stuknął go lufą lekko w skroń, przypominając, że ciągle tylko sekundy dzielą go od śmierci, - kombinujesz jak by tutaj spierdolić sobie życie. Nie wiem jak to widzisz. Powiedz mi amigo, bo JA tego nie widzę…


- Nie jestem el stiupido. Wiem, ze jak moje chłopaki chociaż na chwilę opuszczą gardę, skończę z kulą w czaszce. To działa w obie strony, amigo - wycedził przez zęby. - Ty kropniesz mnie, oni ciebie. Ty mnie zostawisz, oni odpuszczą.


Oreja westchnął.


- Co ich powstrzyma, żeby mnie wtedy rozwalić? Nic.. a gdybym ja kropnął ciebie i uciekł, to mnie dorwą… dzisiaj… jutro… za miesiąc. To tylko kwestia czasu. Dobrze mówię el jefe?


- Zależy, amigo. Jeśli to nie ty załatwiłeś moich ludzi, to znaczy, że może ich szukasz. A jak ich szukasz, to może się dogadamy. Tylko bez spluw przy głowie. Bo ja tamtym skurwysynom poucinam jaja, a potem wsadzę ich matkom w dupy. Za to co zrobili moim chłopakom. Więc, amigo. Jak będzie. Dogadamy się? Czy pozabijamy nawzajem i jeśli to faktycznie nie ty, to ktoś inny tylko zatrze swoje usmarowane juchą moich ludzi ręce.


Alvarez przystanął.

- Zaczynasz mówić z sensem - przyznał. - Jak to załatwimy? Ja ciągle nie ufam twoim pedałom celującym we mnie.


- Nie dziwię się. Jak tylko opuścisz spluwę, zajebią cię. To normalne. Masz tutaj samochód?


- Si.


- To wsiądziemy sobie do niego. Ty i ja. A potem pojedziemy gdzieś i pogadamy.


- Brzmi rozsądnie. Pogadajmy.

Miał ochotę rozjebać go tu i teraz, lecz argumenty w postaci dziewięciu skierowanych w niego luf przekonały go, że rozmowa brzmiała była całkiem niegłupim pomysłem, a Oreja chętnie nastawi ucha i posłucha co el Manivela ma do powiedzenia.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 19-10-2018, 11:29   #35
 
Gortar's Avatar
 
Reputacja: 1 Gortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputację
Juan Maria Alvarez i Tito Alvarez

Oczy… Wpatrujące się w niego oczy. Ten obraz wrył mu się w pamięć i pozostawał przed oczyma niczym prześwietlona klisza. Zza oczu zaczęła się wyłaniać sala operacyjna i ludzie w ustawieniu którego nie pamiętał. Myśli przytłaczał mu wąż którego nie imały się kule oraz jego własne, bijące, okrwawione serce w ręku indianina. Był totalnie rozbity. Powoli docierały do niego słowa Grubego Alfredo. Słowa, które nie miały sensu. O jakim wrzasku mówił? Przecież wszyscy strzelali. A później ten rozpierdol w sali. Rzucił szybkie spojrzenie w kierunku drzwi, które przecież zostały wyrwane z zawiasów i powinny wyglądać jak po zastosowaniu w ich obecności silnych ładunków wybuchowych.
Ale nie wyglądały. Były całkiem normalne. Lekko oszklone, jak na jakimś statku, takim małym, śmiesznym okienkiem. I całe.
Przecież to niemożliwe… na własne oczy widział jak ciemność, która przybrała postać węża rozwala wejście…
Zerwał się na nogi i chciał wybiec na korytarz, zobaczyć go bo przecież tam odbywała się cała kanonada, nie wymyślił sobie tego.
- Hej! Puta! - broń jednego z ochroniarzy Ucozz skierowała się w stronę Juana, naładowana i gotowa splunąć śmiercionośną serią ołowianych pocisków - Nie ruszaj się, pierdolcu. Niech nikt się nie rusza.
Spoglądali na swojego el patrone - z otworzoną klatką piersiową, wyraźnie martwego zważywszy na dźwięki wydawane przez maszyny monitorujące pracę serca i na podziurawione kulami kafle na ścianie, tuż nad łóżkiem pechowego pacjenta. Było widać, że świerzbią ich paluchy, by otworzyć ogień. Nieważne do kogo. A próbujący uciec z sali, w ich mniemaniu Juan, nadawał się na taki cel idealnie.
- Stój!
Warknięcie sicarios z kartelu nie pozostawiało wątpliwości, że życie Juana Marii Alvareza, jak i reszty ludzi w zaipmrowizowanej sali operacyjnej pozostaje pod znakiem zapytania. A Juan, na dodatek, miał broń w rękach i było widać, że tylko ułamek sekundy dzieli żołnierza kartelu Sinaloa od rozwalenia członka gangu SV.
Jak zawsze widok broni podziałał na Alvareza trzeźwiąco.
- Usłyszałem krzyk Tito i wpadłem tutaj. Zobaczyłem go leżącego koło stołu. Łapiduch mówi, że to był zawał oraz że senor Ucozz zmarł w trakcie operacji. Potem ja… sam nie wiem co się stało… puta… straciłem przytomność i obudziłem się teraz. - nie sądził żeby prawda o tym co widział i co pamięta miała mu teraz w jakikolwiek sposób pomóc.
- Nie strzelać, synowie idiotów! - odezwał się słaby głos z podłogi. - najmniejszy rykoszet z tych automatów pierdolnie w butlę z tlenem i cała ta sala poleci do Najświętszej Panienki. - Tito leżał na podłodze i trzeźwiał co najwyżej pół minuty, ale w tym czasie sytuacja zdążyła eskalować z tragicznej do absolutnie beznadziejnej. Wstał, ciężko opierając się o maszynerię tlenową. Ku zaskoczeniu wszystkich dociskał do niej wyciągnięty Bóg wie skąd pistolet.
- Rzucić broń. Wszyscy kurwa!
Zaskoczył wszystkich. Nawet Daria i Alfredo, którzy spojrzeli na niego z brakiem zrozumienia.
- My też?
Juan schował glocka za pasek od spodni. I tak wypróżnił magazynek do widmowego węża więc z broni na ten moment nie było specjalnego pożytku. Pamiętał jednak o tym że beretta nadal jest załadowana i w zasięgu ręki.
- Wyluzujmy panowie, nie chcemy się tu pozabijać. Zróbcie tak jak mówi Tito. - Słowa skierował głównie do ochroniarzy Ucozza.
Dwaj ludzie kartelu popatrzyli na siebie, a potem, powoli, niechętnie opuścili broń. Jednak nie wypuścili jej z rąk. Ich twarze stały się podejrzliwe. Oczy czujne i drapieżne. W końcu ludzie braci Ucozz nie należeli do byle pętaków z ulicy, którzy srali w gacie na widok giwery.
- Dobra. I co teraz?
Widząc, że ludzie rodziny Ucozz opuścili broń, Gruby Alfredo i Dario poszli w ich ślady. Widać było, że Węże też potrzebują odpowiedzi.
- Puta. Tito, Juan. Powiecie, co tutaj się odpierdala? - zapytał Alfredo, oficjalny wiceszef ich gangu.
Juan spojrzał na Tito licząc na to, iż ten wie coś więcej. To co wiedział sam było na tyle nieprawdopodobne, że nie chciał mówić o tym głośno.
- Będziemy debatować później. Teraz wszyscy wypierdalać z mojej sali operacyjnej i nie wpuszczać nikogo, jeśli za 30 sekund nie podłączę go pod sztuczne serce i nie zacznę reanimacji nastąpi śmierć mózgu. - powiedział Tito wskazując palcem nieuzbrojonej ręki na maszynę wciąż równomiernie pompującą tlen z trzymanej przez niego butli w martwe płuca Uccoza.
Oczywisty z medycznego punktu widzenia idiotyzm miał jeden cel: rozproszenie. Przez kilka cennych sekund zabłysła fałszywa iskierka nadziei. Iskierka wymagająca od nie-medyka przynajmniej dobrej chwili zastanowienia, by ją odegnać. Chwili, której Tito nie miał zamiaru dać. Opuszczona broń gangsterów to kolejna sekunda przewagi. Następną sekundę zawahania mogła mu dać butla z tlenem którą trzymał przed sobą - po prawdzie nie miał pojęcia co się stanie gdy zostanie przestrzelona. To więcej niż mógł marzyć, że ugra w tej sytuacji. Nadal dość mało. Musiało wystarczyć.
Tito błyskawicznym ruchem nadgarstka przekręcił przyciśniętą do butli broń w stronę ochroniarzy kartelu i wystrzelił cztery razy.
 
__________________
---------------
Rymy od czasu do czasu :)

Ostatnio edytowane przez Gortar : 19-10-2018 o 11:34.
Gortar jest offline  
Stary 20-10-2018, 09:07   #36
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację

SZKLARNIA

Budynek policji był miejscem, które lepiej było omijać. Przynajmniej dla ludzi pokroju większości Węży. Ale Angelo był inny. Gładki. Zadbany. Nie wyglądał jak zbir z ulicy. Wiedział swoje. Gliny były przekupne. Siedziały w kieszeni Karteli, także Sinaloa, a więc braci Uccoz. Nie wszyscy. CI ze stanowej policji byli najgorsi. Niczym hieny czy sępy zjawiały się wtedy, gdy tylko pojawiła się szansa na padlinę lub kęs mięcha z narkotykowego stołu.
Bossowie pokroju El Chapo, który odpalił kiedyś agentowi łapówkę w wysokości pięciu milionów dolarów i to amerykańskich tylko zaostrzały apatyy. Wielu Meksykanów szło do policji mając nadzieję, że z łapówek zbuduje sobie lepsze jutro.
Angelo poruszał się po posterunku, jak u siebie. Znał kilku ludzi, niezbyt dobrze, ale znał.
Po chwili, lżejszy o sto dolarów, siedział już w małym pokoju widzeń - szarym, brudnym i sprawiającym przygnębiające wrażenie. Wyglądał jak młody, przystojny prawnik czekający na klienta.
A tym klientem był Rata.
Kumpla w kajdankach wprowadził policjant w charakterystycznym, zielonym mundurze federales. Na znak dany przez sierżanta, który wprowadził Angelo do tej sali, mundurowy opuścił małe pomieszczenie. Łapówkarz zrobił to samo mówiąc:
- Trzy minuty, amigos. Dłużej nie dam rady. Wychodząc wejdź po dokumenty.
To ostatnie było oczywiście do Angelo.
- Się popierdoliło, bracie - powiedział Rata, gdy zostali sami. - Nic na nas nie mają. Chcą na nas zrzucić tego Narwańca, ale nie mają dowodów. Ten facet wyrzygał węża. Kumasz, stary. Wylazł z niego, jak jakiś jebany potworek z tych filmów gringos. Tylko przez gębę. Hernan wszystko nagrał. Załatwi sprawę, jak trzeba i zaraz wyjdziemy. Mogą nam co najwyżej dowalić za ten wypadek. Jedna osoba zdechła. No i szkody w sklepie, ale chyba jakoś pogadamy z tym sklepikarzem, co? Wycofa zarzuty. A rodzinie przejechanego da się jakąś kopertę i też będzie w porządku. A jak ty to widzisz, stary?
Angelo westchnął. Nie podzielał optymizmy Raty, ale też nie chciał dobijać kumpla.
- Na filmiku nie widać za wiele. Za bardzo darliście mordy i skakaliście. To też nie wyjaśnia co ten Narwaniec robił u was w aucie. Najlepiej zwalić to na dragi. Jebianiec-narwaniec naćpali się tak, że zeżarł węża. Wyście próbowali go ratować, ale jakieś opary czy coś sprawiło, że też się tym naćpaliście. Wtedy wszystko pójdzie na karb niepoczytalności, a was przeniosą do szpitala, skąd łatwo spierdolić jakby co. Tylko musicie trzymać się tych samych zeznań. To jak będzie?
- Na razie nas rozdzielono. Ale federales nie dłubią w tym temacie. Szukają naszych powiązań z tymi, którzy rozwalili Uccoza na mieście. Cała putana Szklarnia o tym napierdala, od kiedy tylko nas wsadzili. Spoko. Ja mogę iść w tą stronę. Zjebaliśmy. Odsiedzę rok i wyjdę. Więcej mi nie dadzą. Pies to załatwi. Węże pomagają swoim - zarówno tutaj, jak i w pierdlu. Tylko nie wiem jak Tarantula. On jest trochę jak ty, Angelo. Compedre? Za ładny do więzienia.
Martinez wiedział w czym rzecz i nie wkurwił się tylko dlatego, że powiedział mu to kumpel z SV. Obcy dostałby w ryj za taki tekst.
- Dlatego już lepiej żeby was trzymali przez jakiś czas w szpitalu. Dlatego musicie powiedzieć, że to były dragi, amigo. Zaczną was badać na ich obecność, szukać pierdolonych śladów... i tak się sprawa rozmyje. Czaisz?
- Czaję. Zajebisty pomysł. Puta!
Oczka Raty zalśniły radośnie.
- Spróbuję dać gryps Tarantuli, ale postaraj się też to zrobić we własnym zakresie. Siedzi ze mną jeden ciołek z gangu Los Tribes. Spoko ziomal. Nazywa się Euse. Możesz dać znać jego ludziom, że został złapany z niewielką ilością towaru. Nie na tyle niewielką, aby się nie martwił. Dasz radę?
Angelo skinął głową.
- Dobrze. Niech zaciągną u nas długi, fajfusy. Trzymaj się brachu! - klepnął Ratę po ramieniu, po czym wstał. Nim wyszedł szybko skreślił wiadomość w notatniku, który nosił w kieszeni. Niby miał komórkę, ale panienki zawsze się rozczulały, gdy wręczał im swój numer “tradycyjnie” na karteczce, zazwyczaj z domalowanym serduszkiem, lub gdy starczyło czasu - różą. Tym razem żadnego rysunku nie było, była za to krótka wiadomość do Tarantuli:

Cytat:
To wszystko nowe dragi.
Celuj pod fartuch piguły, amigo.
Twój anioł
Wychodząc, pożegnał się ze wszystkimi skorymi do tego glinami uściskiem dłoni, Łapówkarzy przekazując przy okazji dyskretnie karteczkę.
- Pozdrów Tarantulę ode mnie - rzekł na do widzenia, po czym skierował się do wyjścia ze Szklarni. Nienawidził tego miejsca i nienawidził psów, jednak mimo to nie przyspieszył ani odrobinę swojego kroku zwycięzcy.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 20-10-2018, 15:38   #37
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
- Karetka… - powtórzył za księdzem. - Nie.
Spojrzał na dobrotliwą twarza kapłana, potem sprobował się rozejrzeć. Sprawdzić czy wszystkie części ma na miejscu, poruszyć nimi kolejno. Był nawciągany, miał broń, prochy, wóz który prowadził miał tylne siedzenie całe przesiąknięte krwią i spowodował wypadek, w którymś ktoś zginął. W dodatku Javier dokładnie wiedział kto.
Nie miał prawa wiedzieć. W chwili zderzenia patrzył w lusterko na ścigających go Azteków, w ostatniej chwili, za późno dostrzegł tamten samochód i nie miał szans zobaczyć kto siedzi za kierownicą a kto jest pasażerem. Ale z jakiegoś powodu nie próbował nawet tego kwestionować.
Do śmierci i zła miał zawsze stosunek ambiwalentny, kwitował je cytatem z “Rzeźni numer pięć”: “zdarza się”. Ale Javier Orozco, gangster od siedmiu boleści i spec od cyfrowego porno jeszcze nigdy nikogo nie zabił. Nawet w wypadku. Dosyć. Będzie miał jeszcze dość czasu na roztrząsanie tego upijając się i ćpając. Jeśli tylko nie da się aresztować. Jak go złapią wyłga się szokiem pourazowym. Ale teraz musiał zwiewać.
Przede wszystkim odpędzić halucynacje, bo ten wąż to musiała być halucynacja. Przecież nawet halucynacja musiała by być popierdolona, żeby wybrać Javiera Orozco do czegokolwiek. Może ksiądz był właśnie kimś kogo teraz potrzebował. Może potrzebował jebanych egzorcyzmów. Szkoda, że nie było na to czasu.

Javier odepchnął pomocną dłoń księdza i podniósł się chwiejnie, najpierw na kolana, potem na nogi. Sprawdził czy ma spluwę i telefon, rozglądając się dookoła. Puta, co to za zadupie? Na piechotę w tym stanie daleko nie zajdzie. Potrzebował samochodu.
- Czy ksiądz ma samochód? - zdał sobie sprawę, że powiedział to na głos.
- Si - odpowiedział duchowny. - Ale trzeba sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku, chłopcze. Możesz mieć obrażenia wewnętrzne.
- Nic mi nie jest - zapewnił zdecydowanie Orozco, macając dłonią czoło i oglądając krew na palcach. - Ci sicarios, którzy mnie gonili mają wtyki w policji, na pogotowiu pewnie też. Napisałem coś o nich w internecie, teraz chcą mnie zabić. Musi mi ksiądz pomóc - dodał błagalnym tonem.
Nie miał pojęcia czy zmyślona na poczekaniu historyjka była wiarygodna, lecz aparycja Javiera nadawała mu wygląd ofiary.
- Dobrze. Wyglądasz na porządnego chłopaka. Chodź. Pójdziemy do mojego samochodu.
Wskazał niepozorną, średniej klasy toyotę.
- Gracias, padre - wykrztusił Javier.
“Durny klecha” - pomyślał równocześnie, pilnując się, by nie powiedzieć tego na głos. Wciąż był w szoku i nie całkiem panował nad sobą. Mógłby wyjąć broń i zabrać księdzu kluczyki, ale kręciło mu się w głowie, pistolet pewnie by upuścił a i prowadzić nie byłby chyba w stanie.
Pokuśtykał za księdzem do auta, byle jak najszybciej zniknąć z oczu gromadzącym się gapiom. Z jękiem zwalił się na tylne siedzenie. Boli, puta, jak wszystko boli. Ruszaj no, padre, jedź już i zabierz mnie stąd.
- W porządku, panie Orozco - powiedział ksiądz, gdy ruszył. - Dokąd chce pan pojechać?
- Pueblo Nuevo. Mam tam przy… - Javier urwał w pół słowa i cały zesztywniał. - Zaraz… skąd wiesz jak się nazywam?! - sięgnął po wetknięty w spodnie pistolet.
Nie znalazł tam niczego. Drzwi zatrzasnęły się automatycznie.
- Już ci mówiłem. Wcześśśniej. Zosssstaliśśście wybrani.
Głos księdza przeszedł w dziwny syk. Niczym węża.
Xavi panicznie i oczywiście bezskutecznie szarpnął za klamkę. Wtulił się w kąt siedzenia, patrząc na fragment twarzy kapłana odbijającą się w lusterku. Serce waliło mu jak oszalałe, to musiała być halucynacja, albo sen, podczas gdy naprawdę karetka wiozła go do szpitala.
- Przez kogo? - zapytał mimo to. - Do czego?
- Wszystkiego dowiesz się na miejscu. W odpowiednim czasie. Albo umrzesz i niczego się nie dowiesz. Wytniemy twoje serce i wrzucimy parujące, na ogień ołtarza. Którą z dróg wybierasz, człowieku przeżartym przez swoje słabości. Naznaczony przez sen.

Javier poczuł jak zapada się w siedzenie, pod miasto, pod rzeczywistość. Jeszcze chwilę temu miał już zdobyć się, by zapytać dobrego księdza, który po chrześcijańsku się nad nim zmiłował, o ofiary wypadku, upewnić się, że to wszystko to tylko chwilowy obłęd. Ale nie, to nie był obłęd. Nawet jeśli to była inna rzeczywistość, rzeczywistość-pod, to trafił do niej całkiem naprawdę i na dłużej niż by chciał, a może nawet na zawsze. A teraz to on musiał odpowiedzieć na pytanie i to pytanie fundamentalne. Na być albo nie być, ¿ser o no ser? Wiele razy w ciągu ostatniego roku, od odejścia Leticii, Javier zastanawiał się czy chce być. Ale teraz, pomimo strachu, nagle nie miał wątpliwości co odpowiedzieć.
- Chcę wiedzieć.
- Więc się dowiesz - powiedział ksiądz i odwrócił się, a Javier zobaczył potworny, łeb węża, czarny niczym noc, który skoczył w jego stronę.
Jedyne co zdążył zrobić to krzyknąć i spróbować zasłonić się rękami, złapać łeb węża w locie nim dosięgnie jego twarzy.
 
Bounty jest offline  
Stary 20-10-2018, 17:25   #38
 
waydack's Avatar
 
Reputacja: 1 waydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputację
Rata, Tarantula, Cammilo, Cristian, Flugencio. Jednego dnia stracili pięciu braci, za chwilę dołączy pewnie do nich Orozco, którego Pies wysłał z el Espectre do gniazda Azteków. Hernan słuchał Manilli zniecierpliwiony. Chuj go obchodziły głupie czarnuchy.
- Jeśli mają jakiś problem, wiedzą gdzie nas znaleźć – warknął – Zresztą sam im to powiem, daj mi numer do tych pedziów.
Salcado wyciągnął telefon. Chciał jak najszybciej pozbyć się stąd złodziejaszka i ogarnąć bajzel z trupami. Myślał też o Xavim. Chłopak, o ile jeszcze żył, musiał teraz srać pod siebie. Dlaczego Pies wysłał tam właśnie jego? Czy naprawdę był tak kurewsko krótkowzroczny? Orozco był pierdolonym słabeuszem i tchórzem, ale miał łeb na karku. Hernan nie znał mądrzejszego dzieciaka i gdyby Javier ogarnął się z ćpaniem…
Sicario popatrzył gniewnie na Mannile czekając, aż ten poda mu numer, któregoś z „Los Negras”
- Mam, bracie - palce Manilli wędrowały po nowym modelu smartfona. - Wołają na niego Therazor. Ha, ha, ha. To chyba coś po niemiecku. Pisz.
I podał mu telefon do czarnego.
Hernan wystukał numer i poczekał na połączenie.
- You, many - usłyszał po chwili wesoły głos. - Kto mówi?
- Podobno macie jakąś sprawę do Węży. No to słucham -
- Do Węży? Aaaaaa…. I know…. - znów wtrącenie, jednak po angielsku, ale z koszmarnym akcentem. - Yes. Yes. Mamy sprawę. Chcemy pogadać. Zaproponować pewien układ. Mamy informacje, które mogą zainteresować SiVi. You know… you think… You maaaan… - na końcu przeciągnięte słowo, jak parodia gangsta z kiepskich, amerykańskich filmów.
- Jakie informacje? Konkrety - zażądał Hernan, poirytowany żałosnym akcentem czarnucha-przebierańca.
- Eeee, no kolo, my się nie znamy, fuckaaaafacka…. Skąd mam wiedzieć, że jesteś tym, za kogo się niby uważasz. You know? Nie mówi się takich rzeczy na foone, bejbe. You know?
- Posłuchaj mnie teraz The Razor – ostatnie słowo zaakcentował wystarczająco głośno i wyraźnie by cwel wiedział, że Salcedo zna jego ksywkę – W mieście dużo się dziś dzieje i nie mam czasu użerać się z bandą czarnuchów. Powiedz w skrócie o co chodzi a jak mnie zaciekawisz, to może się spotkamy.
- Wiemy, kto wziął was na celownik. Widzieliśmy tych pedziów jak dopytywali o waszych ludzi na ulicach.
Hernan zamarł z telefonem przy uchu. A jednak bambus zdołał go zainteresować. Salcado nie był na tyle głupi, żeby od razu mu wierzyć. Nie wykluczał nawet, że to te zjeby udające 2Paca przyjęły od kogoś zlecenie, a teraz próbują lecieć z Wężami w chuja. Ale to była zbyt ważna informacja by tak po prostu ją zignorować.
- Czego chcecie w zamian za te informacje?
- Plata. Mówi się na ulicy, że Węże złapały kilka dni temu świetny kontrakt.
Hernan kątem oka zauważył, że Angelo ma do niego jakąś sprawę. Dał mu palcem znak, by chwilę zaczekał.
- Nie mam czasu teraz gadać amigo. Wyślij mi pod ten numer wiadomość, kiedy i gdzie mamy się spotkać - polecił czarnuchowi i się rozłączył .
Po chwili otrzymał SMS o treści.
“SHRIMP & TACOS” dziś o 20:00”
Znał tę knajpę. Podrzędny bar, który lubili odwiedzać czarni, w Meksyku traktowani nieco jak obywatele gorszej kategorii.
Hernan podziękował Manilli za informację, pożegnał z mężczyzną po czym dołączył do Angelo.
 
waydack jest offline  
Stary 20-10-2018, 17:44   #39
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
W trakcie rozmowy telefonicznej Hernana Martinez krążył po pomieszczeniu i przyglądał się otoczeniu, marszcząc brwi. Było niemal pewne, że nie pomoże Edemu w sprzątaniu osobiście. O nie, to nie pasowało do wymuskanego gangstera z ambicjami. Jednak co by nie mówić, Martinezowi też nie dało się zarzucić, że migał się od roboty.

Jego oczy wypatrzyły wreszcie to, czego szukał - torebkę gumowych rękawiczek, trochę nylonowych toreb i kilka prześcieradeł. Rzucił prześcieradła Edemu.
- Zapakujcie ciała. Ja przygotuję bagażnik. - powiedział, zakładając rękawiczki. Następnie wziął plastikowe torby, którymi zamierzał wyłożyć zgrabną dupcię corvetty, by ta się nie ubrudziła. Następnie wprowadził auto do garażu i tam bez sentymentów “upakował” ciała. Zmieściły się na styk dzięki złamaniu nogi Cammilo w dwóch miejscach. Cóż, on już i tak tego nie czuł. Martinez wypalił szluga przyglądając się jeszcze raz samochodowi, jakby szukał w karoserii odbicia oczu węża, po czym pokręcił głową nad własnym szaleństwem i wrócił do Hernana. Ten akurat skończył rozmawiać przez telefon.
- Jadę z nimi nad jeziorko. Pomożesz mi? - zapytał i zmierzył kompana wzrokiem. Po chwili dodał też - Potem mam randkę z jedną chiką z urzędu. W sumie jak masz ochotę na trójkąt, to ona pewnie będzie chętna. Nie powinniśmy tej nocy łazić samotnie...
- Na chuj nad jeziorko? – westchnął Selcado – Mówiłem ci, że znam kolesia, który pracuje w krematorium. Zaraz zadzwonię do niego, żeby napalił w piecu.
Hernan szukając w telefonie numeru do Lionela przypomniał sobie o drugim pytaniu
- Nie bardzo mi się widzi krzyżować z tobą miecze Angel. Mógłbyś się nabawić kompleksów– uśmiechnął się pełną gębą – Ale ktoś musi tą panienkę porządnie wydupczyć, żeby nie rozpowiadała potem koleżankom, że Węże to pedały.
W sumie propozycja Angelo była dla niego wybawieniem. Choć przez sprawę tych pierdolonych halucynacji zapomniał na chwilę o puchnących jajach, dolegliwości się nasilały. Wiedział czyja to jest wina. Głupia kurwa Juanita nie dość, że podcięła sobie żyły to kazała m spierdalać. Gdy skończy się ten syf z Narwańcami i braćmi Uccoz, trzeba będzie poważnie się rozmówić z suką i jej tatuśkiem.
Martinez chwilę mu się przypatrywał bez słowa, po czym skinął głową.
- Krematorium brzmi dobrze, zdążymy się jeszcze ogarnąć przed randką. Zasada jest jedna w sumie, przy ludziach traktujemy ją jak damę, sam na sam... - uśmiechnął się krzywo - Cóż, suka zawsze pozostanie suką i jedyny jej cel to zostać dobrze wyjebaną.*
- Czasem jednak powiesz coś mądrego –Hernan znów wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu – Jest jeszcze jedna sprawa. Te jebane pseudo czarnuchy z „Los Negras” twierdzą, że kto wziął Węży na celownik i chcą się spotkać o dwudziestej w Shrimp & Tacos. Proponuję wysłać w obstawie paru chłopaków. Pogadaj o tym z Ede a ja zadzwonię do Lionela i załatwię dla nas wolny piec. A potem pojedziemy do tej twojej chętnej suni.
Hernan wybrał numer pracownika krematorium i poczekał na połączenie.
- To może być zasadzka... ale nikt nie powiedział, że też nie możemy się na nich zasadzić. Napiszę do chłopaków.
Po tych słowach wystukał wiadomość do pozostałych Węży:

Cytat:
O 20 schadzka z czarnuchami w Shrimp & Tacos. Proponuję ich rypać na dwie tury. Kilku z nas otwarcie, kilku zaczai się, gdyby trzeba ich wyjebać dodatkowo w kakaowe oczko.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 28-10-2018, 11:00   #40
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MAZATLAN, 28 maja, bardzo późne popołudnie

Cytat:
O 20 schadzka z czarnuchami w Shrimp & Tacos. Proponuję ich rypać na dwie tury. Kilku z nas otwarcie, kilku zaczai się, gdyby trzeba ich wyjebać dodatkowo w kakaowe oczko.
Ten SMS wysłany do wszystkich Węży z telefonu Angelo zapowiadał emocjonujący wieczór. SV nie przeczuwali jeszcze, jak bardzo emocjonujący.


Alvaro J. F. Perez "Oreja"

El Manivela dał poprowadzić się do samochodu. Musieli skorzystać z dziury w siatce, i wtedy Oreja myślał, że dojdzie do wymiany ognia pomiędzy nim, a pedziami z Narwańców, ale pomylił się. Nikt chyba nie chciał być tym pierwszym, który zarobi kulkę. Możliwe też, że wiedzieli, z kim mają do czynienia.

- Nie jechać za nami! Czekajcie, pedzie! Dogadamy się. Jesteśmy, puta, rozsądni.

Tja.

Narwaniec i rozsądek pasowały do siebie, jak pięść do dupy. Ucho nie narzekał jednak. Wyszedł cało z nieciekawej sytuacji i tyle, na razie, musiało wystarczyć.

Pojechali za miasto. W ustronne miejsce, gdzie niewiele osób mogło im przeszkodzić.

Prowadził El Manivela, a Oreja siedział za nim ze spluwą gotową do strzału.
Potem wyszli na zewnątrz, musieli przejść dobry kilometr, wspinając się niemal ciągle pod górę, skąd mieli całkiem dobry widok na miasto. Było piękne.

Z daleka nie widzieli też całego brudu i syfu, jaki wypełniał ulice.

- Masz szlugi? – zapytał Narwaniec.

Palili. Narwaniec przyglądał się Alvaro z uwagą, jakby analizował, jak cała sprawa się potoczy i kto skończy z kulką w głowie. Z bliska przywódca Narwańców wyglądał na dość rozsądnego. W końcu prowadził gang, który całkiem dobrze dawał sobie radę na dzielnicy. Dawał, bo połowa jego ludzi w jednej chwili została wyrżnięta.

- Dobra. Dość tego pedalskiego milczenia – mruknął El Manivela. – Wiem, kim jesteś. Wiem, z kim się kręcisz. Z Psem i SV. Nazywają cię Ucho. Ulica cię szanuje. Podobnie jak mnie. Wierzę ci, że to nie byłeś ty, ani żaden z twoich kumpli z Węży.

Zaciągnął się dymem z papierosa i przez chwilę w milczeniu patrzył na miasto.

- Jabany w dupę pedał…

Niedopałek zakreślił w powietrzu małą pętlę i poleciał w krzaki, a Alvarez zrozumiał, że szef Narwańców nie mówi o nim.

- Enrico. Mój zastępca. Wziął robotę, której nie aprobowałem. Czułem, że mogą z tym być problemy. Pierdolony Indianiec.

- Indianiec? – Zastępca Narwańców nie wyglądał na Indianina.

- Kilka dni temu skontaktował się ze mną taki jeden pedzio. Indianin. Nie znam go. Na pewno nie jest z Mazaltanu, nawet chyba nie z Sinaloa. Przedstawił się jako Elsombre. Wciskał mi różne pierdoły. Że jesteśmy twardzi. Że mamy odpowiednie cohones, by postawić się całemu światu. Takie tam pierdolenie. Proponował sporą kasę za brudną robotę. Z piłami mechanicznymi. Wiesz, że znani jesteśmy z tego, że lubimy kroić mięso w ten sposób. Nie chciał powiedzieć, kto będzie celem. Wiesz. Takie, puta, pierdolenie. Równie subtelne, jak wbijanie kaktusa w dupę. Więc kazałem mu się jebać. I tyle. Dzisiaj dowiedziałem się, że ktoś zajebał kuzyna rodziny Uccoz. Piłami mechanicznymi. Więc się wkurwiłem. Pomyślałem, że jakiś chujek, próbuje skierować podejrzenia na nas. A potem, puta, się okazało, że mój zastępca, jebany w dupę przez psa, debil, za moimi plecami wziął brudną kasę. A dowiedziałem się tyko dlatego, że jeden z moich zdradzieckich ludzi, zaćpał i nie wziął udziału w nocnej imprezie. Kazałem mu spierdalać. Wszystkim tym jebańcom, co poszli za Enrico, miałem ochotę wepchnąć w gębę skorpiona, albo wpierdolić nagich w kaktusy. Tym bardziej, że ulica zaczęła szeptać, że bracia Uccoz zapłacili jakimś twardzielom, by poszukali zabójców rodziny. Nie chciałem, aby działania Enrico odbiły się na reszcie moich ludzi. Chciałem nawet powiedzieć o tym Indiańcu, ale wtedy wybiło gówno. Ktoś zastrzelił jednego z braci Uccoz. W samym środku dnia, na jednej z głównych ulic. Mówi się, że to federales, po namowie tych gringo ze Stanów. Jebane DEA.

Narwaniec splunął na ziemię.

- Powiedziałem ci wszystko, jak u księdza na spowiedzi, amigo – spojrzał na Oreję i ucho zrozumiał, że facet gra w grę o nazwie „uratuj, co się tylko da”.

Czy kłamał? Nie miał pojęcia. Czy obwiniał zabitych kumpli, zrzucając na nich winę, by ochronić resztę zamieszanych w rzeź w „Deliciosa Gamba”? Jedno było pewne. Narwaniec hamował swoją wściekłość. Pozornie spokojny, starał się współpracować, bo widział w tej współpracy szansę na złagodzenie gniewu braci Uccoz. No, chyba że chodziło o zemstę i honor. To, dla takich ludzi jak Narwaniec pozycja była ważna. Ulica długo pamiętała. I nigdy nie wybaczała.

- Dobra. Napierdalam gębą, jak kurwa przy lodzie. Teraz twoja kolej, amigo. Powiedz, czego szukałeś. Lub kogo? No, chyba że masz jeszcze jakieś pytania. Wtedy, przy fajce, pogadam i zobaczymy, jak wyjść z tego cało.

Orejo nie bardzo wiedział, kogo Manivela ma na myśli. Swój gang, czy Węże.


Angelo Gabriel Martinez i Hernan Juan Selcado

Jazda z trupami w bagażniku przez miasto, w godzinach szczytu, nie należała do takich, które można uznać za niestresujące, szczególnie, że wyraźnie psy zrobiły się bardziej aktywne. Na ulicach dostrzec można było więcej niż zazwyczaj zielonych mundurów federales. Czasami zatrzymywali jakiś samochód i kierowali na pobocze, do kontroli. Uzbrojeni po zęby wyglądali, jakby kogoś szukali.


Potem zrobiło się łatwiej. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, część patroli zniknęło z ulic i sporo wozów na sygnale przecinało ulice Mazatlan pędząc ile tylko fabryka dała, gdzieś w stronę centrum, gdzie wcześniej chyba usłyszeli jakiś wybuch. Zdecydowanie coś poważnego dzisiaj odpierniczało się w mieście.

Kumpel Hernana – Lionel – czekał w umówionym miejscu. Podjechali samochodem i korzystając z osłony parkingu i budynków, przewieźli ciała wózkiem do krematorium. Poza Lionelem nikogo w nim nie było, więc operacja przebiegła dość sprawnie.

Na pierwszy ogień poszedł Camillo, a kiedy ich kumpel zmieniał stan skupienia, Lionel gadał z Hernanem, jak na starych kumpli przystało. Oczywiście, jednym z tematów była kwestia wynagrodzenia za przysługę zutylizowania odpadków.
Do tej pory usunięcie trupa kosztowało dwa tysiące dolarów. Teraz cena podskoczyła do dwóch i pół. Niewiele, zważywszy na profesjonalizm usługi.
Podczas, gdy szykowali ciało Dolores, Lionel musiał wejść na górę i zagadać jakiegoś klienta, który przyjechał pogadać o jakimś zleceniu.

- Załaduj tę kurewkę – powiedział Lionel wskazując na szczątki dziewczyny. – A potem spadajcie. Ten na górze, to taki mały chujek. Inspekcja handlowa. Przyłazi i węszy, co jakiś czas. Pewnie to glina. Lepiej, żeby was tutaj nie widział.

Kiedy dziewczynę objęły płomienie pieca wrócili do samochodu. Gdy wsiadali, otrzymali SMS-a.

Cytat:
Chłopaki kupili plan, esse. Za pół godziny w gniazdku
Pozostawili im tyle czasu, że ledwie dadzą radę dojechać.


Javier Orozco

Obudził się z wrzaskiem. Próbował zamachać rękami, ale szybko zorientował się, że ma je unieruchomione. Nad sobą ujrzał nie łeb węża, lecz spokojną twarz kobiety w średnim wieku, ubranej w strój ratowniczki medycznej.
Usłyszał też dudniącą gdzieś obok niego syrenę i zrozumiał, że jedzie karetką na sygnale.

Wypadek. Ksiądz. Zabici.

Wszystko plątało się w jego głowie.

Już nie potrafił zrozumieć, co jest prawdą, a co imaginacją.

Miotał się, dziko, rozpaczliwie, spanikowany – niezdolny zapanować nad swoim ciałem, aż kobieta dała mu jakiś zastrzyk, po którym na chwilę odpłynął w niebyt.

Czuł się tak, jakby pływał w pustce, unosił w basenie pozbawionym wody, ale mimo wszystko w jakiś pokrętny i tajemniczy sposób spełniającym swoją funkcję. Wokół niego unosiły się węże. Zrodzone z dymu, z cienia i ze zła. Czystego, nie zrodzonego z ludzkiej moralności, lecz takiego, które było starsze niż Ziemia, starsze niż gwiazdy. Zła, które było zawsze, nim jeszcze zrodziły się gwiazdy wyplute przez ciemność wszechświata.

Umysł Javiera był niczym gąbka. Taka, którą nasączono zbyt dużą ilością dziwacznych, pojebanych myśli. Myśli o Wężach.

Ocknął się, gdy karetka zwolniła i zatrzymała się wyłączając sygnał. Nadal był półprzytomny, gdy ratownicy nadawali informacje o pacjencie rannym w wypadku komunikacyjnym i konieczności przygotowania zespołu medycznego.

Było źle. Musiało być źle, skoro od razu szykowano go na stół.

A potem nagle usłyszał echo jakiejś eksplozji i szpital, przy którym zatrzymała się karetka, rozdzwonił się alarmowym sygnałem.


Juan Maria Alvarez, Tito Alvarez

Kiedy tylko Tito wycelował broń w stronę ochroniarzy Uccoz i nacisnął cyngiel, drugi człowiek kartelu zareagował z szybkością wyszkolonego najemnika. Większość takich ludzi przy szefach karteli było zawodowcami – byłymi glinami, komandosami, bandziorami z przeszłością taką, że gdyby byli żołnierzami, już dawno uznano by ich za weteranów.

Kiedy jego kumpla dziurawiły kule Tito Alvareza, najemnik wystrzelił w stronę chirurga. Ułamek sekundy wcześniej zadziałał Dario, który stał w pobliżu. Trafił żołnierza kartelu w skroń i tylko to spowodowało, że kula zamiast zabić, ledwie zraniła Tito, ocierając mu się o ramię.

Najwyraźniej Bóg sprzyjał skurwielom o zimnym sercu.

Potem Tito, rzucając kumplom z gangu krótkie, „zaraz wszystko wyjaśnię” wdrożył w życie swój plan.

Podszedł do leżących kartelowców upewniając się, że nie żyją, a potem podniósł ich broń i rozstrzelał z niej lekarzy. Prostymi, brutalnymi i śmiercionośnymi seriami wymierzonymi w korpus. Szybka śmierć.

Kule porozrywały ciała przerażonych uczestników operacji brudząc zieleń i biel fartuchów kolejnymi porcjami krwi, tym razem pochodzącej nie z ciała pacjenta, lecz z ich własnych ciał. Biorący udział w pechowej operacji ludzie osunęli się na ziemię, brudząc wyłożone kafelkami ściany krwawymi zaciekami.

- Dobra. Chłopaki. - Tito rzucił do kumpli z gangu. - Spierdalamy stąd.

Alfredo spojrzał na niego tak jakoś inaczej, z przestrachem i szacunkiem. Gang wiedział, że Tito Alvarez ma za sobą spory bagaż przestępstw, ale zabicie kilku ludzi z zimną krwią, jakby wycierał but z błota, musiało zrobić na wszystkich wrażenie.

- Dario. Jestem ci dłużny, amigo – Tito wiedział, kiedy ktoś ratuje mu dupę i wiedział, kiedy trzeba to podkreślać.

- Nie ma sprawy, amigo - powiedział Dario, a Juan dopiero teraz pozbierał się do kupy.

Może, gdyby wcześniej ten Wąż z cienia nie wyprowadził go z równowagi to on ocaliłby tyłek Tito. A może nie?

- Idźcie. - dodał Tito. - Ja jeszcze zatrę ślady.

Kiedy wychodzili, Gruby Alfredo dał znać Juanowi. Ciche, bezgłośne - "pilnuj go" i Juan Alvarez skinął głową, na znak że rozumie. Został z tyłu mając na widoku działania Tito. Ten strzelił, będąc już w wyjściu do sali operacyjnej, w stronę butli z tlenem.

Dogonił ich w korytarzu i kiedy przebrzmiały echa wybuchu wyjaśnił na szybko.

- Oficjalna wersja będzie taka, że operacja przybrała dramatyczny obrót, panowie. Pacjent wszedł w stan śmierci klinicznej, ktoś z medyków nie wytrzymał presji i zaczął uciekać, kartelowcy nie zrozumieli sytuacji i otworzyli ogień.

Wersja dla przyjaciół z gangu była prostsza, jasna i klarowna:

- "Musiałem. Uccoza zabił ten Indianin z piramidy...nie uwierzyliby" – na razie nie została jednak wypowiedziana głośno.

- Wiesz, że mamy przejebane, Tito – rzucił sapiący Gruby Alfredo. – Bracia Uccoz wyrwą nam jaja przy samej szyi, amigo. Pies musi…

Kolejny wybuch w podziemiach nie pozwolił mu dokończyć.

Wyszli na zewnątrz, tą samą drogą, którą przyszli i znaleźli się na parkingu, gdzie Juan i Dario zaparkowali samochód, którym przyjechali.

Na podjeździe stała karetka, a z niej ratownicy wywozili właśnie jakiegoś pechowca. Rannego w wypadku, w strzelaninie lub w inny sposób wymagającego szybkiej interwencji medycznej. Spojrzeli i ze dziwieniem dostrzegli, że tym pechowcem jest ich kumpel z gangu – tchórzliwy i raczej miękki Xavi – Javier Orozco.

- Juan. – Gruby Alfredo podjął decyzję. - Możesz się tym zająć. Dario. Idź z nim. A my, Tito, jak najszybciej musimy wracać do Gniazda. Sprawy rozjebały się dokumentnie. Kiedy prowadziłeś operację dowiedziałem się, że ktoś zastrzelił dwóch naszych. Cristiana i Flugencio. Nie wiem ja wy, panowie, ale ja myślę, że ktoś zaczął polowanie na SV. A ten mały pierdoła tam może coś wiedzieć.

Sygnał syren przeszył powietrze zawodzeniem. W stronę szpitala jechało kilka maszyn wyjących, niczym sfora polujących psów Na pewno były tam jednostki straży, zapewne też policja. Lepiej było zbyt długo nie pozostawać na widoku.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 28-10-2018 o 11:02.
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:14.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172