Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-02-2019, 17:16   #81
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Oreja rozejrzał się wokół, ciągle oszołomiony tym co się stało, zagubiony w nowej rzeczywistości lecz jednocześnie jakiś dziwnie silniejszy i pewny siebie. Nie potrafił tego nazwać… bardziej niezwyciężony. Zdawał sobie sprawę, że to co go spotkało miało na to wpływ. Widząc swoich companieros niemal się wzruszył. Javier siedział najbliżej.

- El nino - złapał go prawie w czułym geście za kark, - ty żyjesz… - Miał w głowie niejasne wspomnienie tego, że Xavi miał zginąć, lecz nie mógł sobie przypomnieć dlaczego. Tylko to poczucie winy. - Hernan, Juan… - Pozdrawiał skinieniem głowy swoich amigos, jak odzyskanych braci.

Nie tylko on był skołowany. Sicarios wracali do świata żywych jak po mocno zakrapianej imprezie. Niepewni tego co się wokół nich działo. Rozdarci między wdzięcznością za drugą szansę a wściekłością za odebrane życie. Przynajmniej Fernandez Perez nie miał tutaj wątpliwości jaką postawę przyjąć. Rozmowa się nie kleiła a niektóre węże ciągle wierzyły, że ten kundel Pies jest po ich stronie. Alvaro Jesus splunął gdy Piękna Buźka trzaskając drzwiami zademonstrował, po której stronie stoi. Z resztą, nie miał ani krzty zaufania do Lalka, po tym jak zamiast pilnować jego pleców, zostawił go sam na sam na schodach z tym pedałem z Aztec MC. Zadeklarował, że porozmawia z Bacabem, w końcu już zdążył poznać sukinsyna i ucieszył się, że Xavi zechciał pójść z nim.

Gdy w końcu podzielili role podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz.

Było ciemno. W dole, na ulicy, stały dobre samochody. Czasami jakieś auto przejechało ulicą szumiąc silnikiem i oponami trącymi o asfalt. Sklepy na ulicy były zamknięte, jeśli nie liczyć jednego - chyba kawiarni - na rogu. W wielu mieszkaniach sąsiednich kamienic paliły się światła, a na roletach i żaluzjach kładły się cienie mieszkańców. I wszystko zasnuwała dziwna, szarawa mgiełka, niczym dym. Czasami wydawało się również, że domy rozpadają się, że widać dziurawe ściany, chociaż po chwili wszystko wracało do normy pokazując całkiem zwyczajne fronty.

Wyciągnął komórkę i wykręcił numer Jose Gonzaleza.

- Hola Jose?
- No! W końcu. Puta. Gdzieś ty zniknął?!
Oreja nie zamierzał się tłumaczyć a tym bardziej Jose. To, że lubił chłopaka jeszcze nie znaczyło, że ma się przed nim tłumaczyć… układ był dokładnie odwrotny.

- Jak się sprawy mają?
- Nijak, puta. Zniknąłeś i nie miałem jak się skontaktować. Myślałem, że zdechłeś.
- Przestań pierdolić od rzeczy! - przerwał. - Jestem... Co z Escolarem?
- Śliski przepadł jak kamień w wodę. Dzwoniłem, ale siedzi cicho. Nie stawił się na spotkanie. Nigdzie go nie widziano. Zresztą, puta, jak ciebie. Pomyślałem, że ktoś was obu zgarnął. Tym bardziej, że jakieś ostre zjeby wypytują o ciebie na mieście. Ponoć Szajbus płaci za twoje jaja sto tysięcy. Najdroższe cojones w Mazaltan.

Oreja wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu ale tego Gonzalez widzieć nie mógł.

- Miałeś kurwa go pilnować Jose! - warknął choć w sumie był zadowolony, że chłopakowi nic nie jest. - Jak to zniknął? Nieważne… - Potarł skronie. - Zaszyj się gdzieś i nie wychylaj. Odezwę się.
- Jasne. Mam się martwić? Potrzebujesz pomocy?
- Nie, amigo - uśmiechnął się znowu. - Jest lepiej niż kiedykolwiek.

Gdy przerwał rozmowę wziął głęboki wdech. Przymknął oczy przed wykonaniem kolejnego telefonu.

- Buenas tardes segnor Bacab. Como estas?
- Słucham? Z kim mam przyjemność? - łagodny, przyjemny, pytający głos spłynął przez słuchawkę do ucha Oreji.
- Oreja, rozmawialiśmy dwa dni temu o pewnych numizmatach. Jest pan dalej zainteresowany spotkaniem?
- Możliwe. Chociaż byliśmy umówieni na wczoraj.
- Soy, segnor. Interesy. Możemy wrócić do rozmowy? Czy temat już nieaktualny?
- Zależy od pana propozycji w tym zakresie, signore Oreja.
- Spotkamy się? To chyba nie jest rozmowa na telefon… - zawahał się. - W geście dobrej woli proponuję aby to segnor wybrał czas i miejsce.
- Ten numer jest twój?
- Mój a co?
- Oddzwonię.
Rozłączył się, nim Ucho zdążył zareagować.
- Dziękuję uprzejmie i ty mnie również dwa razy - warknął w słuchawkę gdy rozległ się przerywany sygnał utraconego połaczenia.

Wkurwił się na tak zakończoną rozmowę. Był pewien, że demon go wystawił do wiatru. Puścił pikantną wiązankę, zdążył omieść wzrokiem raz jeszcze ulice Mazaltan i wtedy telefon zadzwonił.
- Zapraszam za pół godziny tam, gdzie rozmawialiśmy ostatnio. - Powiedział Bacab. - Zdąży pan?
- Powinienem.

Nim krzyknął
- El Nino, zbieramy się

wykręcił jeszcze jeden numer.

- Hola Roberto! Jest sprawa...
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)
GreK jest offline  
Stary 25-02-2019, 21:01   #82
 
Gortar's Avatar
 
Reputacja: 1 Gortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputację
- Puta - zaklął Juan - co się z nami stało? Wydawało mi się że zginąłem i trafiłem do piekła, a teraz siedzę tutaj z wami… To, to nie był sen prawda? Zginęliśmy, ale jesteśmy jakby żywi?

- To nie był sen Juan - Alvaro złapał go za ramię. - Umarliśmy, żeby żyć i dostaliśmy nowego Patrone. A ten pedał Pies, jeśli jeszcze do kogoś nie dotarło - wlepił oczy w Angelo, - niech się dyma, tak jak dymał cały czas nas.

Martinez spojrzał na niego, lecz jego piękna twarz nie zmieniła wyrazu, pozostając skupioną i zamyśloną. Zaraz, czy on aby jeszcze nie wyprzystojniał? Coś w Angelo zmieniło się, a raczej przybrało na sile - coś nieuchwytnego. Młody mężczyzna stał nieco z boku, niezwykle jak na siebie cichy. Dopiero słowa Alvaro, a może jego spojrzenie, sprowokowały go do ruchu.

- Pierdolenie - warknął, po czym podszedł do drzwi. Odruchowo zdjął marynarkę z wieszaka, choć wcale nie czuł chłodu. Tak naprawdę niewiele teraz czuł, przytłoczony tym, czego nie potrafił wyjaśnić, a co tkwiło najwyraźniej w głowach ich wszystkich. - Muszę pogadać z Psem. I się napić. Puta, zdecydowanie muszę się napić.

- Nie wiem czy Pies, czy Gruby to teraz nasze zmartwienie… słyszeliście co mówił mistrz, mamy inne zadania w tym momencie. Oreja, Ty byłeś chyba najbardziej świadomy… jest coś o czym powinniśmy wiedzieć a o czym Xolotl nam nie powiedział? - spytał Juan, któremu całkiem nie odpowiadało służenie jakiejś demonicznej istocie, ale skoro nie ma wyjścia, to nie ma co roztrząsać tego co się stało.

- Mistrz... - prychnął pogardliwie Angelo, ale nic nie dodał. Stał chwilę jeszcze w progu, patrząc na chłopaków, po czym wyszedł z mieszkania.

Perez splunął na podłogę gdy trzasnęły drzwi.

- Pies może już nie żyć... - rzucił za nim Tito, który do tej pory wydawał się jak pogrążony w transie. - Odstrzelony Kapelusz Uccoz powiedział, że mieli go uwolnić, po tym jak zajebią mnie. Pamiętasz? Akcja się posypała, Pies prawdopodobnie umarł paskudną śmiercią chroniąc moją dupę. - stary Alvarez nie był pewien, czy Angelo jeszcze jest i słucha. Chyba nie miało to większego znaczenia, mówiąc patrzył prosto w oczy Orei, lecz ten tylko wzruszył ramionami.

- Był gotów nas sprzedać, żeby chronić swoją dupę - powiedział tylko.

Hernan wciąż był zszokowany i gdyby nie stał o własnych nogach i nie słyszał głosów swoich amigos to by nie uwierzył, w to że żyje. Nie wiedział czy śmiać się czy płakać.
- Kurwa – szepnął sam do siebie. Czuł że jego ciało się zmieniło, wydawało mu się, że jest silniejszy, potężniejszy. Złapał za spodnie i rozchylił je zaglądając do środka. Mały Hernan wydawał się nie ucierpieć w trakcie brutalnego gwałtu, którego padł ofiarą jego pan. Ciekawe czy jeszcze mu stanie? Czy wciąż może korzystać z ludzkich przyjemności? Bo jeśli nie, wystruga sobie drewniany kołek albo wychleje całą wodę święconą z chrzcielnicy i pierdolnie to wszystko...
- Myślicie, że ten stan da się odwrócić? – spytał – Xololt wspominał chyba, że po wszystkim pozwoli odejść. Znajdźmy tego pedała Pizzaro czy jak mu tam i miejmy to za sobą.

- Puta madre, czy my mamy w tym jeszcze coś do gadania? Uccoz, Aztekowie, jebane dymiące węże z bajek, a teraz kurwa mazaltański Hrabia Dracula... słuchajcie, ktoś to musi powiedzieć na głos: dajemy dupy na prawo i lewo i wykonujemy polecenia każdego, kto zdecyduje się je wydać. Zaczyna mnie to męczyć. - W głosie Tito nie było buntu, tylko jakaś pustka i odrętwienie. Dar usunął z jego twarzy parę zmarszczek, a wyzierająca spod tatuaży skóra miała kolor papieru do ksero. Siedząc nieruchomo w fotelu sprawiał wrażenie dosłownie martwego. - El Sombre.. to nie ten “indianin”? Miał chyba też jakiś związek z Wężem i piramidami.. jak mu tam było na imię Xavi? Naprawdę przestaję za tym nadążać.. zmierzam do tego, że może odnalezienie go może być w naszym interesie i coś rozjaśni.

- Cze przed całą tą aferą nie mieliśmy szukać jakiegoś klejnotu czy czegoś takiego? Czy nie tego ten cały wąż chciał od na? - Juan grzebał chwilę w pamięci - “Serce Diabła”?

- Tak! Serce Diabła! Pamiętam jak dziś! Słup dymu wyleciał z ust Grubego Alfredo i kazał nam je odnaleźć. - Tito zdawał się wydobywać wspomnienia dziwnych zdarzeń i ksywę na wpół zapomnianego gangstera z najgłębszych pokładów pamięci, co najmniej z czasów Powstania Zapatystów. Kiedy to było tak naprawdę? Przedwczoraj? - A potem do Alfredo zadzwonił Pies i pojechałem z Angelo na spotkanie z Uccozami. Skończyło się strzelaniną...przyjechali Aztekowie... następna rzecz jaką pamiętam to wykopywanie się z grobu. Jakoś nie miałem głowy się tym zająć, ktoś coś wie?

- Serce diabła… - odezwał się milczący dotąd Xavi, siedzący na podłodze pod ścianą, z głową w dłoniach. Odsłonił twarz bladą jak płótno. - Złoty pierścień z czarnym diamentem. Skradziony go pół roku temu z muzeum w Mexico City, razem z jadeitowym sztyletem i monetami. El Sombre na pewno go szuka. El Sombre… Pizarro… to niemożliwe. Chociaż… to wszystko jest niemożliwe a jest. Kim my teraz jesteśmy? - jęknął. - Wąż powiedział, że nas zabije jeśli go zdradzimy. Czy Xolotl nas ochroni?
- Tego nie wie nikt - bąknął Ucho i tak naprawdę nikt nie wiedział, na które z dwóch zadanych pytań odpowiedział, - ale mam nieodparte wrażenie, że ten wężowy chuj-mój i tak by nas wyciulał i skończylibyśmy w piachu. To raz. A dwa, Xolotl to moim zdaniem teraz najlepsza opcja dla nas, cokolwiek byście o nim nie myśleli.
- Łatwo ci mówić amigo. Ja i Juan mamy trochę inne zdanie, nie prosiliśmy, żeby zrobił z nas… - Hernan sam nie wierzył, słowo wampir nie przechodziło mu na razie przez usta – Byliśmy gotowi umrzeć jak mężczyźni a ten chujek i tak nas wykiwał. Tito ma rację. Każdy nas rucha jak chce. Najpierw Pies, teraz Mistrz i ten obsrany wąż. A ty Xavi nie masz się czego bać bo już nie żyjesz, tak jak my wszyscy. Jesteś pierdolonym trupem na sterydach, co może cię gorszego spotkać?
- Co gorszego… - Javier zachichotał. - Cholerna racja, Hernan. Nic.
Zaraz potem zaczął się głośno i obłąkańczo śmiać, z ramionami splecionymi na piersi i wciąż leżąc na podłodze.
- Skoro wiemy już, że mamy przejebane to może spróbujemy podzielić się robotą? Nie prosiłem się o stan, w którym się znajduje, ale z tego co mówił Xolotl może da się to jeszcze odkręcić… A jeśli nie to zajebiemy przynajmniej kilku skurwieli i pokażemy, że “Węże” nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa. Ja sprawdziłbym ten sierociniec, może tam dowiem się czegoś więcej.
- Spotkałem już Bacaba, spróbuję podrążyć temat - Perez był wdzięczny Juanowi, że sprowadził rozmowę na właściwy tor.
- Ja od sierocińców wolę trzymać się z dala – przyznał Hernan – Choć kusi mnie, żeby w końcu porządnie nastraszyć te rozmodlone kurwiszony. Wybiorę się do szpitala i złożę wizytę dupci tego Pizzaro. Zobaczymy czy jest taka niedostępna jak twierdzi Xololt.
Xavi skończył już się śmiać, otarł łzy i teraz z niepokojem przysłuchiwał się rozdzielaniu zadań.
- Pojadę z Uchem do handlarza - wtrącił szybko. - Wiem czego El Spectre mógł tam szukać.
Oreja spojrzał pytająco na Xaviera.
- A czego może szukać El Spectre? Serca Diabła, naturalmente - powiedział Orozco. - Skoro był u Bacaba, to znaczy, że Bacab może je mieć… lub miał.

- Tito, a ty? - spytał Juan

Stary konował westchnął. Na wyrost melodramatyczny gest, zważywszy że jego płuca były martwe.
- Przejdę się do tego Oszusta. Mój stary Swatch od córki ucierpiał w czasie całego tego wygrzebywania się spod ziemi i tak czekała mnie wizyta u zegarmistrza. - Wstał i ruszył w stronę wyjścia. Zatrzymał się w drzwiach. - Ta sytuacja jest… nowa. Jesteśmy jak świeży maleńki gang, który właśnie przyjechał do miasta. Nie jestem zachwycony, ale chyba chwilowo ten Xolotl jest chwilowo naszym jedynym punktem zaczepienia w tym świecie. I póki co jesteśmy za chudzi w uszach by mu podskoczyć. Co nie znaczy że nie objawią się kolejne siły.. lub przypomną te już znane. Miejcie oczy otwarte jeśli traficie na coś związanego z Sercem Diabła
 
__________________
---------------
Rymy od czasu do czasu :)

Ostatnio edytowane przez Gortar : 27-02-2019 o 10:19.
Gortar jest offline  
Stary 28-02-2019, 18:52   #83
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację
Xavi tymczasem wstał i podszedł do lustra, by sprawdzić czy się w nim odbija. Odbijał się, tak samo pozostali. Pomacał i obejrzał w lustrze swoje zęby. Wyglądały całkiem normalnie.
- To coś… Xolotl… mówił komuś z was coś jeszcze, zanim zebrał nas razem? - zapytał. - Jak tam w ogóle trafiliście? Ja…ja już, kurwa niczemu się nie dziwię, ale nic nie pamiętam, odkąd mnie porwali.
- Sami go znaleźliśmy - stwierdził Ucho, - chociaż wychodzi na to, że to on nas do siebie doprowadził.
Opowiedział mu pokrótce jak dotarli na cmentarz.
- Przynajmniej was zapytał o zdanie - westchnął Xavi. - Nawet jeśli koniec końców i tak miał je w dupie. A właśnie, w nocy szukał cię jakiś koleś, kumpel Maniveli. Był wkurwiony, że strzelałeś do Narwańca i chciał, żebym cię namierzył. Dałem mu zmyślony adres. Ale to przez niego w końcu trafiłem do Xolotla. On i Narwańcy muszą być bliżej niż Xolotl przyznaje… sam już nie wiem, przedwczoraj świat był dużo prostszy. Puta, wszystko co normalne szlag trafił! - Javier, wykorzystując fakt, że gospodarz wyszedł, kopnął butem lustro, które pękło na dole.
- Jebany… - Alvarez wyszczerzył zęby. - Siedem lat nieszczęść.
Zarechotał.
- To nie tak dużo jak mamy żyć wiecznie - Javier zaśmiał się nerwowo. - Wiecie co? Nie jest tak najgorzej. Wczoraj jak nie odbieraliście telefonów myślałem, że wszyscy nie żyjecie. W sensie tak naprawdę, na amen. Dobrze was widzieć.
Perezowi minęła nagła wesołość. Nie wiedzieć dlaczego ciągle czuł, że wydał na Javiera wyrok i czuł się z tego powodu winny. Z drugiej strony Xavi stał przed nim i to z jednej strony go cieszyło, z drugiej zaś wywoływało jakiś bliżej nieokreślony niepokój.
- Ja też się cieszę - odparł w końcu.
Poszedł do sąsiedniego pokoju zadzwonić do Bacaba, a Xavi w tym czasie wypatrzył swój laptop, komórkę i pistolet. Leżały na stoliku obok miejsca, w którym się obudził. Obejrzał je dokładnie, włączył, przeskanował na spyware, rozkręcił i obejrzał pod kątem pluskiew - nie wiadomo właściwie po co, bo Xolotl i podobne mu istoty raczej nie wyglądały na będące za pan brat z technologią.
- El Nino, zbieramy się! - zawołał w końcu Ucho.
- Lecę! Czekaj, czy my mamy tu jakiś samochód?
To było dobre pytanie, zważywszy, że nie pamiętali jak trafili do domu Angelo.
 
Bounty jest offline  
Stary 03-03-2019, 13:26   #84
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Wszyscy

Ciemność. Zbawienie dla tych, którzy żyją w cieniach, żerując na tych, którzy wolą żyć w blasku dnia, zgodnie z ustalonymi zasadami. Noc zawsze budziła u ludzi strach. Ciemność pobudzała wyobraźnię, skrywała mroczne sprawki i brudy. Była doskonałą zasłona dla tych, którzy nie chcieli, aby widziano ich działań – z różnych powodów.

Mazaltan w nocy nie było jednak ciemne. Główne ulice rozświetlały latarnie, neony sklepów i witryny kuszące towarami. Do bocznych ulic i zaułków wkradało się światło z większych ulic i prześwitujące przez zasłony w oknach. Czasami prześlizgiwał się blask samochodowych reflektorów, które przejeżdżały ulicami zasypiającego miasta.

Ludzie od zawsze bali się nocnych potworów. A teraz te potwory wypełzały ze swojego gniazda na ulice Mazaltan, na ulice swojego miasta. Często tam polowali po nocach. Ale nigdy tak, jak teraz.

Alvaro Perez „Oreja” i Javier “Xavi” Orozco

Bacab nie pozostawił im zbyt wiele czasu na spotkanie. Naprawdę niewiele. Szybki telefon do zaprzyjaźnionego mechanika i właściwie czasu starczyło jedynie na tyle. I na złapanie taksówki, bo pod domem Angela nie mieli żadnego ze swoich samochodów.

Przez całą drogę Ucho nie mógł zdecydować, czy chodzi o restaurację, w której spotkał się z Bacabem, czy o ulicę przy promenadzie. W końcu zdecydował się na ulicę. Nie był głupcem, a Bacap wyraźnie powiedział – gdzie spotkaliśmy się ostatnim razem.

Na miejsce dotarli kilka minut przed upływem wyznaczonego terminu. Mogli zająć się obserwowaniem miasta i panorami otwierającej się na ocean. A było co obserwować.

Javier czuł się, jakby dobrze się naćpał. Kolory, dźwięki – wszystko było tak nierzeczywiste, wyraźne, intensywne, potężne wręcz. Szarpały zmysły młodego Węża, dotykając mu jakiś wcześniej nieznanych pokładów wrażliwości. Szum oceanu brzmiał w jego uszach niczym szept czegoś potężnego. Czegoś pradawnego. Czegoś, co obserwowało ludzkość od zarania dziejów, śmiejąc się w duchu z jej nieistotnych dokonań, z których była tak dumna. Coś tam było. W wodzie. W głębinach. I Javier był niemal pewien, że słyszy oddech tego czegoś, rozchodzący się falami po oceanie. I te barwy. Te światła latarni odbijające się w czarnej wodzie. Te gwiazdy wiszące nad ich głowami. To wszystko było tak nieziemsko intensywne. Tak wyraźne, jak nigdy. Aż serce biło szybciej i przyśpieszał oddech. Tak. Serce i oddech. Bo niby był martwy – jak sądził i on i jego koledzy z gangu, a jednocześnie nigdy nie czuł się tak bardzo żywy, jak teraz.

Ucho nie był świadomy tego, co dzieje się w głowie jego młodszego kumpla. Czekał, wypatrywał wsłuchany bardziej w odgłosy miasta, niż szum oceanu. Ocean miał w dupie. Ocean go nie obchodził. Mazaltan to było jednak coś innego. Szeptało do niego z cieni zaułków. Migotało światłami samochodów i sygnalizacji ulicznej. Widział je – światło. Podobne do wody, spływało na ulice i rozlewało się na wszystkie strony w najróżniejszych barwach, barwiąc ulice, ściany i powietrze.

W pewnym momencie podeszła do niego kobieta. Młoda, ładna, pachnąca kwiatami i smutkiem.

- Szukacie towarzystwa?

Dziwka. W pobliżu promenady kręciło się ich sporo. Tą widział jednak pierwszy raz. Może dlatego, że płonęła – wylewała się z niej postrzępiona poświata w barwie przytłumionej zieleni naznaczonej plamami żółci. Nie widział jej twarzy tylko to wylewające się z niej światło. Czuł jej krew. Słyszał, jak płynie w żyłach, jak przelewa się w ciele, jak szumi w tętnicach i arteriach.

I wtedy zobaczył samochód baca ba jadący ulicą i prostytutka znów zaczęła wyglądać jak atrakcyjna, odszykowana tak, by wabić klientów dziewczyna. Spławił ją, może nieco zbyt ostro, i dziewczyna oddaliła się, za to samochód Bacaba zbliżył. Kierowca zwolnił i zatrzymał się obok obu Węży.

Przyciemniana szyba odsunęła się ukazując twarz Bacaba. Przez chwilę jednak Ucho nie widział brodatego elegancika, lecz coś paskudniejszego. Oblicze demona.

To był jednak tylko przebłysk. Mgnienie prawdy skrytej przed większością oczu na tym pełnym tajemnic świecie. Prawdy, którą dzięki Objęciu, Ucho mógł doświadczyć.

- Widzę, że kilka spraw od naszego ostatniego spotkania uległo zmianie. Proszę wsiadać.

Szczęknął mechanizm blokujący drzwi.

- Pan towarzysz również, jeśli chce brać udział w naszym spotkaniu.


Hernan Juan Selcado


Hernan, po opuszczeniu mieszkania Angelo, nie śpieszył się. Ruszył przez pogrążone w mroku ulice Mazaltan spokojnym, spacerowym krokiem. Miał w głowie mętlik i liczył na to, że zdoła jakoś poukładać swoje myśli nim dojdzie do miejsca, w którym pracowała Marrisa.

Nie miał pojęcia, czy o tej porze zastanie ją w pracy. Prywatna klinika mogła rządzić się jednak własnymi sprawami. Znajdowała się ona w dobrej części miasta – w rejonie willi i hacjend, zamieszkiwanych przez tych, którzy mieli kasę.

Szedł obserwując świat, ucząc się go niemal na nowo. Zauważył, że coś stało się z jego zmysłami – głównie ze wzrokiem. Widział teraz wszystko nieco inaczej. Twarze były bardziej rozmazane, obiekty typu domy, samochody czy uliczne latarnie – również. Za to otaczała je zawsze jakaś poświata. Ludzie, budynki i rzeczy emanowały z siebie blaskiem. Czasami jaśniejszym, czasami ledwie zauważalnym, ale zawsze.

Będąc gdzieś w połowie drogi do celu pierwszy raz zobaczył coś normalnie. Czy raczej kogoś. Tak, jak widział kiedyś. Pozbawione tej luminacji o różnym kolorze i natężeniu.

To było małe dziecko. Pięcio, może sześcioletni chłopiec. Stał na ulicy, a kiedy Hernan spojrzał na niego chłopiec zmienił się nagle we wstęgę czarnego dymu i spłynął, jak oleisty wąż, prosto przez asfalt, gdzieś pod ziemię, gdzie Hernan już go nie mógł zobaczyć.

To co zobaczył zaniepokoiło go, chociaż nie wiedział czemu. Może dlatego, że ten cienisty dym za bardzo przypominał węża, jaki nawiedzał ich przed spotkaniem z Mistrzem? A może z innego powodu, chociaż nie potrafił powiedzieć, z jakiego.

W końcu, już bez większych niespodzianek, dotarł do celu.

Klinika nie była duża. Zlokalizowano ją pomiędzy dwoma willami, w czymś, co wyglądało jak przebudowana szkoła. Przebudowana na hotel.

Klinika była zamknięta. Okna solidne i zabezpieczone kratami. Jednak za drzwiami, kutymi z czarnego żelaza – połączenie nowoczesności i historii - Hernan widział oświetlony hol, czy też raczej recepcję i siedzącą w nim osobę, rozmazaną przez szybki wstawione w drzwi. I wdział też dzwonek.

Przez chwilę wahał się. Nie wiedział, czemu.

Spojrzał na budynek kliniki – z szarawej cegły i ujrzał spływające po nim światło-cienie. Szare i brudne, w kolorze wyblakłego fioletu. Barwa ta kojarzyła się Hernanowi z gnijącym ciałem – sam nie wiedział dlaczego. I wtedy ujrzał coś jeszcze. Przyczepione do okien istoty. Niczym utkane z dymu, niewyraźne cienie. Trzymały się zakratowanych okien chudymi łapami, łopocząc na niewidzialnym wietrze – niczym szare szmaty poprzyczepiane do krat. Szmaty za bardzo przypominające ludzi w długich płaszczach.

Hernan zobaczył, jak jedna z tych istot – czymkolwiek były – wsączyła się do środka kliniki – wpłynęła do środka.

Hernan zadrżał, jakby nagle ktoś przy nim otworzył wielką lodówkę.

Przez chwile stał, zagubiony i nieruchomy, przed wejściem, a potem upiory próbujące wedrzeć się do środka znikły, znikły też powidoki i poświaty, które do tej pory widział i znów patrzył na świat normalnie. Jak przed tym, nim zajęły się nim stwory w Podziemiu.

Drzwi do kliniki otworzyły się i wyszła z nich starsza kobieta. Spojrzała na Hernana ciemnobrązowymi oczami i uśmiechnęła się smutno, a potem ruszyła w stronę zaparkowanego nieopodal samochodu. I wtedy do Hernana że nie ma pojęcia, jak wygląda Marrisa i ile ma lat.

Juan Maria Alvarez

Juan też potrzebował spaceru. Sierociniec, szczęśliwie lub nie, znajdował się niezbyt daleko od mieszkania Angelo. Jakieś dziesięć minut spaceru głównymi ulicami.

Ciemność nigdy nie stanowiła dla Juana problemu. Teraz, tym bardziej, czuł się jej częścią. Szedł więc rozglądając się wokół siebie, jak ślepiec, który nagle odzyskał wzrok.

Świat był innym miejscem. Innym, niż zapamiętał je do tej pory. Światło już nie tylko świeciło, ale… spływało. Rozlewało się po ścianach budynków, po ulicach, wirowało wokół ludzi, którzy też emanowali swoim własnym światłem. Światłem o wielu barwach i różnych natężeniach. Aury.
Tak to się chyba nazywało. Bo aureole to miały chyba tylko anioły i święci.

Idąc mijał niewielu ludzi. Ale większość omijała go na bezpieczną odległość. Nie miał pojęcia dlaczego, ale w gruncie rzeczy nie dbał o to. Może wyglądał jak ćpun? Albo, po prostu, instynktownie wyczuwali drapieżnika.

Chłonąc nowe doznania dotarł w końcu do przykościelnego sierocińca. Ciemna bryła rozjaśniona dziesiątkiem okien, w których paliły się światła. Męski sierociniec, w którym przebywało na pewno nie mniej niż setka dzieci. Chłopców w wieku od czterech do szesnastu lat. Sierot. Często ich rodzice ginęli w narkotykowych wojnach. Jako postronne ofiary lub żołnierze, którejś ze stron. Żołnierze lub ich rodziny. Kiedy kartele szły na wojnę nikt nie był bezpieczny.

Dzwon na kościelnej wieży wybił dziewiątą wieczór. Jego śpiew rozdzwonił się w uszach Juana, wprowadził ciało w dziwny stan. Przez chwilę wydawało mu się, że dostrzega coś więcej, niż fasadę gmachu za płotem z wysokich, stalowych prętów otoczoną małym parkiem. Że dostrzega ruinę, z pustymi dziurami, oblepiona jakąś dziwaczną pajęczyną – jakby szklistą żywicą, w której przelewał się skłębiony, szary dym i coś czerwonego, co mogło być krwią. Jednak wizja ta bardzo szybko minęła i okolica znów zaczęła wyglądać normalnie. To znaczy – prawie normalnie, – bo budynek sierocińca świecił wyblakłym, sinym światłem. Aurą, postrzępioną niczym zorza polarna, na której brzegach odcienie niebieskiego przechodzą w szarą, smutną zieleń i coś brązowego, jak światło przepuszczone przez dno butelki. Mętne i rozwodnione.

Był wieczór. Biuro sierocińca raczej nie będzie już czynne. Wszystkie sieroty pewnie szykują się właśnie do spania, a zajmujący się nimi dorośli pilnują, by nie robili przy tym zbyt wiele zamieszania.

Pozostawało pytaniem, co zamierza teraz zrobić Juan? Jak chce dowiedzieć się, czego w tym miejscu szukał Pizzaro?

Tito Alvarez

Tito nie miał zamiaru spacerować po nocach. Nie chciało mu się. Cokolwiek stało się z nim po tym, co Mistrz nazwał Objęciem, nadal czuł się starym człowiekiem. I oszczędzał energię. jak zawsze.

Skorzystał więc z taksówki. Bo czemu by nie.

Milczący taksówkarz zawiózł go do śródmieścia Mazaltan, niemal pod sam adres. Droga minęła spokojnie, a Tito całą uwagę poświecił na obserwację ulicy. Wyglądała jakoś inaczej. Wszystko wyglądało inaczej.

Kiedy uregulował koszt kursu i wyszedł na cementowy chodnik w końcu zrozumiał, co zmieniło się w świecie, który widział. Był rozświetlony przez pływające wszędzie smugi światła. Również ludzie, których otaczały świetliste, wyblakłe plamy światła. Budynki, z których wylewały się smugi blasku. wszystko, także zwierzęta, miało swoją aurę – bo tak chyba musiał nazywać te powidoki.

Plazza del Torro nadal oferowała sporo atrakcji i kręciło się po niej wielu ludzi – ciągnących za sobą welony ze świateł, splatających się ze sobą smug które pozostawały po przejściu człowieka w powietrzu. Było tego tyle, że Tito dostawał oczopląsu i bolała go od tego głowa.

Znalazł pracownię zegarmistrzowską Oszusta – leżała w bocznej uliczce i była zamknięta. W przeszklonej witrynie ustawiono zegary – mnóstwo zegarów – zabytkowe, z kukułką, ozdobne. Do tego jakieś wagi i tajemnicze urządzenia miernicze.

W środku paliło się światło i widać było, że ktoś się porusza. Tito zapukał. W końcu przyszedł tutaj, by spotkać się z Oszustem, więc zamknięte drzwi nie powinny stanowić problemu.

- Proszę, proszę – w szybie zamajaczyła czyjaś blada twarz. – Jakiż to dziwny gość po zmroku. Zamknięte. Nie widzi.

Tito przyjrzał się twarzy po drugiej stronie szyby. Nie potrafił powiedzieć, czy należy do mężczyzny czy kobiety – jak to zwykle bywało u ludzi, które przekroczyły pewną dziesiątkę lat życia.

Mógł jednak przysiąc jednak, że właściciel lub właścicielka twarzy nie ma oczu, a w ich miejscu widnieją dwie czarne, mroczne dziury.

- Co tak ważnego zmusza cię do pukania do mojego sklepu po zmroku?

Angelo Gabriel Martinez

Angelo wyszedł jeszcze jak trwało spotkanie Węży. Miał tylko nadzieję, że debile zamkną drzwi, jak wyjdą i nie pozostawią po sobie totalnego syfu.

Najpierw poszedł się napić. Niedaleko od miejsca w którym mieszkał, była mała, dobra knajpka. Przywitał się w Domingo, właściciele, zamówił piwko i wypił je powoli, sprawdzając jak jego organizm zareaguje na alkohol. Nic się nie stało. Nie czuł smaku. Nie czuł niczego. Piwo nie ugasiło jego pragnienia. Było … obojętne.

Potem eksperymentował z mocniejszymi trunkami. Ten sam efekt. W głowie jakby nieco więcej szmeru, ale to nie to samo, jak wcześniej. Ludzie nie dosiadali się do niego. Domingo wiedział, kiedy lepiej zostawić sicarios samego. I trzymał klientów z daleka. Akurat w tym momencie było to Angelo na rękę.

Skończył po dziesiątej kolejce i wyszedł na zewnątrz. Noc już wychładzała ulice. Światła wirowały w powietrzu, spływały po chodnikach, lśniły na powierzchni ulicy, na ścianach domostw, wokół ludzi. To było ciekawe – tak widzieć świat wokół siebie. Pełen świateł i blasku, ale nie przeszkadzało to Angelo. Szybko nauczył się porusza w tej rozświetlonej barwami przestrzeni, mijać tych płonących różnym blaskiem ludzi.

Najpierw poszedł pod Gniazdko.

Było ciemne. Ich willa straszyła śladami po ataku sprzed dwóch nocy. Nikt nie zrobił z tym porządku. I byli tutaj federales. Widział dwóch typów w samochodzie zaparkowanym nieopodal. Obserwowali. Niedobrze. Oznaczało to, że ktoś wziął ich na celownik. Nie wiedział, czy się tym martwić czy nie.

Spacerkiem dotarł do najbliższej knajpy. Tutaj znali ich bardzo dobrze. Właściciel, niski i brzuchaty Miquel Garcia Torrino, płacił SV za ochronę. I, jako jeden z nielicznych, płacił z ochotę, bo dobrze na tym wychodził. Na widok Angelo jego zarośniętą, brzydką twarz rozpromienił nieudawany uśmiech.

- Angelo! Puta madre! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cie widzę. Poszła plotka, że Węże zostały wyeliminowane. Pies nie żyje. Znaleźli go wczoraj. Część siedzi, reszta zaginęła. Ulica mówi, że bracia Uccoz dowiedzieli się, że SV spikneli się z tymi chujami z Zetas. Czy coś. Chodź szybko! Na zaplecze. Chcesz coś pić? Potrzebujesz kasy? Pomocy? Kryjówki. Puta. Młody. Nawet nie wiesz, jak dobrze cię widzieć całego.

Wokół Miquela płonęło srebrzysto-niebieskawe światło. Pulsowało i tańczyło, pobudzone ekspresją słów pękatego barmana.

Starzy bywalcy patrzyli na Angela obojętnie. Poza tymi, którzy wiedzieli więcej. Słyszeli więcej. Oni wiedzieli. Światła wokół jednego stały się czerwone, purpurowe i ciemne. Mężczyzna, którego Angelo znał jedynie z widzenia sięgnął po komórkę i skierował się ku wyjściu. Lokal Miquela był w podpiwniczeniu i czasami traciło się w nim zasięg. Może dlatego lubili się w nim bawić.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 03-03-2019 o 17:45. Powód: wymiana treści dla Miry :) Bo jestem gamoń :)
Armiel jest offline  
Stary 08-03-2019, 09:27   #85
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
Pies nie żyje. Przypadkiem Angelo dowiedział się wszystkiego, co chciał wiedzieć, nim nawet zadał pytanie. Miquel był spoko. Nawet nie wypadało się na nim wyżywać, choć humor Węża stał się jeszcze bardziej ponury. Zastanawiała go ta poświata wokół barmana. Miał nawet zapytać co to za efekciarstwo, gdy zauważył inną - czerwoną, brunatną aurę wokół kogoś innego. Dobrze wiedział, co ten koleś robi. Ktoś zostawił szczura żeby węszył.

Po ostatnich wydarzeniach Martinez starał się trzymać zdrowego rozsądku jak tonący, łapiąc się brzytwy i z premedytacją ignorował całe mistyczne gówno, w które on i jego compadres wdepnęli. A jednak gdzieś podświadomie Angelo rozumiał kolorystykę poświat, które widział od czasu... powrotu. Skinął Miquelowi, starając się uśmiechnąć.
- Nie jest lekko, ale tak łatwo się nas nie pozbędą, amigo. Wpadłem tylko sprawdzić jak się trzymasz. Pogadamy, jak się trochę uspokoi - powiedział i nie czekając aż barman się pożegna, wyszedł za gościem z komórką.

Na zewnątrz bezceremonialnie przystawił mu spluwę do skroni.
- Do kogo dzwonisz, bebe? Bo chyba nie do żonki…

Gostek znieruchomiał. Telefon ciągle miał włączony i Angel usłyszał pytanie, wypowiedziane męskim głosem z aparatu.
- Czego, Rodrigo?!
Angelo złapał drugą dłonią aparat, nie odrywając gnata od skroni faceta i spojrzał na wyświetlacz.
Napis NARWANIEC (El Manivela) był wyraźnie widoczny.
Ulicą jechał jakiś samochód. Był dobre dwieście metrów od nich i zbliżał się powoli, w tempie jakiś trzydziestu kilometrów na godzinę.

Martinez zabrał telefon i cofnął się w cień budynku. Gestem gnata dał znać kablowi, że ma się nie ruszać, sam zaś trzymał teraz pistolet przy boku, wciąż mając gościa na muszce.W drugiej ręce trzymał telefon, który przytknął do ucha.
- To twój szczęśliwy dzień narwana mendo. Masz 10 sekund na wytłumaczenie co twój cwel robi na naszym terenie. Do tego jest promocja, jak mi powiesz kto zajebał Psa, oszczędzę tę gnidę. Czas start skurwysynu.
- A kto pyta, puta? Bo wiesz, jak dla mnie, możesz zajebać tego chuja i stu innych. To tylko ćpun. Informator. Oszczędzisz mi trochę kasy.
Słowa brzmiały warkotliwie i agresywnie.
Angelo przyjrzał się reakcji szczura, który pewnie co nieco z rozmowy słyszał.
Szczur stał spocony. Trząsł się chyba nie tylko ze strachu ale i z braku towaru. Był ćpunem. Najgorszym z możliwych szpicli na ulicy. Lecz na tyle ważnym, że miał bezpośredni numer do Narwańca. A to akurat było dziwne.
- Myślisz, że się ciebie boję?! Chcieliście nas zajebać, ale tak łatwo nie ma, puta. Z tej strony Martinez. Młody. I pytam po raz ostatni - kto zajebał Psa?!
- Nie ja! Puta! Ja mam kosę z tym waszym Uchem. Zajebię go, ale najpierw utnę mu uszy i każę zeżreć. Rozumiesz mnie. Pewnie Uccoz. Ponoć wasi zajebali kilku ich ludzi i jednego z braci. Uccoz ściągnęli posiłki do Mazaltan. Sporo chłopa z kartelu. Od samego syna El Chapo. Zrobią wam z dupy jaskinie. Do ciebie nic nie mam, młody. Twój brat był spoko. Chcę tylko tego fiuta, Ucho.
- To mnie nie obchodzi. - Angelo po prostu się rozłączył i rzucił telefon pod nogi faceta.

- Jeśli cię tu znów zobaczę, nie będę pytał. Strzelę od razu. - powiedział, jednocześnie zastanawiając się, co począć dalej.

Postanowił skontaktować się z Sępem i u niego zasięgnąć języka. Facet sprzedawał broń, powinien wiedzieć, co w trawie piszczy. Choć Angelo czuł, że już dawno nie ogarnia syfu, w którym się znalazł, wiedział jedno - powinien pomścić Psa. Cokolwiek o nim czasem myślał, jakiekolwiek miał wątpliwości, Pies był szefem Węży. I należał mu się szacunek. Szacunek, który powinni mieć wszyscy bracia, a nie zapierdalać za jakimiś zabobonami. Martinez splunął na ziemię, odpalił szluga i ruszył przed siebie. Zamierzał zdobyć jakąś brykę, a potem złożyć wizytę Sępowi.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 08-03-2019, 17:27   #86
 
waydack's Avatar
 
Reputacja: 1 waydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputacjęwaydack ma wspaniałą reputację
Hernan postanowił się na razie trzymać z daleka od przeklętej kliniki. Miał w głowie słowa Mistrza, który twierdził, że nikomu do tej pory nie udało się zbliżyć do dupeczki Pizzaro. Nie wiedział jak wygląda i gdzie mieszka, więc zamierzał szybko to ustalić. Widząc kobietę, która wyszła z kliniki poczekał aż ta wsiądzie do samochodu a potem momentalnie pokonał odległość dzielącą go do auta i wsiadł do środka.
Krew zaszumiała mu w głowie. Świat jakby zatrzymał się w miejscu. Powietrze, wiatr, jadący niedaleko samochód, rozmazane światła - wszystko zwolniło, jak w dobrym, amerykańskim filmie. Ruszył się tak szybko, że nikt nie był w stanie zauważyć momentu, gdy pokonał dystans dzielący go od samochodu kobiety. Zablokował drzwi od strony kierowcy i spojrzał na kobietę uśmiechając się. Domyślał się, że nie jest to przyjemny uśmiech.
- Siedź spokojnie, to nie zrobię ci krzywdy – powiedział po czym zablokował drzwi od strony kierowcy i wyciągnął swoją zimną jak grób dłoń – Poproszę o telefon i dokumenty.
Zapłonęła czerwienią przerażenia. Strach, dosłownie, wylewał się z niej świetlistą purpurą, rażącą po oczach. Trzęsąc się cała, podała mu dokumenty i telefon. Miquellita Elvira Oresco. Adres zamieszkania: dobra część miasta. Telefon - całkiem nowy model, z bajerami, siecią i aplikacjami. Strach ścisnął jej gardło. Hernen wiedział, że na razie, nie piśnie ani słowa. Wykonała polecenie i przerażona czekała na dalsze rozkazy napastnika.
- Miquelita, piękne imię – Selcado znów się serdecznie uśmiechnął choć jego oczy były zimne i martwe - Zadam ci teraz parę pytań Miquelita i chcę, żebyś była ze mną szczera, dobrze?
Hernan uruchomił telefon po czym zaczął przeszukiwać listę kontaktów Miquelity Elviry Orosco.
- Czy znasz doktor Marrisę Hernandez? Na drugie imię ma tak samo jak ty.
- T..tak. Znam…- wydukała z trudem.
- Dobrze się z nią znasz? - próbował dociekać nieumarły sicario.
- Tak. Dobrze.
- Opowiedz mi o tej znajomości
- P...Pracujemy razem. Marissa to doskonała lekarka. Ludzie ją lubią. Dla każdego ma dobre słowo. Uśmiech. Nie ważne w jakim stadium nowotworu się znajduje i jakie są jego rokowania. Przyjaźnimy się.
Znalazł numer Marrisy. Wpisany po prostu jako Marris.
Były tam też inne numery, a wiele zaczynało się od skrótu tytułu dr lub prof. Przy kilku numerach były zdjęcia. Niektóre z kontaktów Miquellity były naprawdę niezłymi dupeczkami.
Selcado oblizał lubieżnie wargi na widok jednego ze zdjęć, ale po chwili wrócił do tematu.
- Jest teraz w klinice?
- Nie. Pracuje od dziesiątej - jedenastej rano do szóstej wieczorem. Czasami dłużej, ale tylko w wyjątkowych sytuacjach.
- Wiesz, gdzie mieszka?
- Gdzieś na Plaza de Golfo. Ale nie znam dokładnego adresu. Nigdy nie byłam u niej. Tylko na kawie w centrum czy w restauracji. Ale Olivier może wiedzieć. Nasz szef.
Hernan wcisnął jej do dłoni telefon.
- Zadzwoń do Oliviera zapytaj go o adres – rozkazał – Powiedz, że masz pilną, bardzo ważną sprawą, a nie możesz się do niej dodzwonić. Masz rodzinę Miqualito? Na pewno, każdy kogoś ma. Zrób to dla nich. Jeśli spróbujesz jakichś sztuczek…
Sicario spojrzał na dokumenty a potem przeniósł wzrok na kobietę.
- Twój adres już znam. Bądź więc rozsądna.
Pokiwała głową. Nie była głupia. No i żyła w stolicy jednego z największych karteli narkotykowych na świecie. Wiedziała, znała ryzyko mieszkania w takim miejscu. Jak większość ludzi w Meksyku.
Wyciągnęła rękę po telefon, a kiedy Hernan podał go jej, wybrała numer.
- Olivier. Cześć. To ja. Tak. Słuchaj. Pilnie potrzebuję skontaktować się z Marissą. Nie. Nie chodzi o pacjenta spod czwórki. Tak. Próbowałam. Nie odbiera. Dasz mi jej adres. Podskoczę do niej. Wiem że to gdzieś przy Plaza de Golfo, ale nie pamiętam dokładnie numeru. Wiem. Żaden problem. Dzięki. Zapamiętam. Plaza de Golfo 127. Dzięki. Pozdrów Juanitę i dzieciaki i przeproś, że zajmuję ci wieczór.
Rozłączyła się.
- Numer 127.
Hernan uśmiechnął się, pogłaskał z wdzięcznością kobietę po włosach a potem skinieniem wskazał na kluczyki w stacyjce.
- Jedź.
Ruszyła. Powoli. Widać było, że jest przerażona. Hernan czuł jednak, że robi to, by przeżyć. Fala czerwieni wylewała się z niej niczym krew z rany.
Do Plaza de Golfo nie było zbyt daleko. Niespełna dziesięć minut spokojnej jazdy.
Dobra dzielnica. Eleganckie domy. Zamożni mieszkańcy. Niedaleko zejścia na plażę. Widok na Ocean Spokojny. Pieprzona sielanka o której Hernan mógł tylko pomarzyć.
127 było w środku. W sąsiedztwie innych domów. Z okien sączyły się światła.
Dom był piętrowy - parter i piętro, z balkonem ozdobionym kwiatami w donicach. Żelazne, stylowe kraty w oknach, poidełka dla kolibrów i wiszące na szybach łapacze snów. Elegancko.
Poszło łatwo. Zdecydowanie za łatwo, jeśli wziąć pod uwagę to co o lekarce powiedział Mistrz. Byle głupek mógł zdobyć adres suki, a skoro żadnemu z tych martwych pojebów nie udało się do niej pory do niej zbliżyć…Hernan miał wysokie mniemanie o sobie, ale nie był ignorantem. Tętniąca w żyłach krew Miquality nie pozwalała do końca mu się skupić, na razie jednak się powstrzymywał…na razie.
- Mieszka sama? – zapytał oblizując wargi.
- Chyba z dzieckiem. Jej mąż… zaginął jakiś czas temu. Z tego co wiem.
W przypadku dziwki, która była w jakiś sposób powiązana z Pizzaro zaginięcie męża nie było pewnie zbiegiem okoliczności. Uśmiechnął się, gdy usłyszał, że doktor Hernandez ma bękarta, z doświadczenia wiedział, że dzieci były najlepszą kartą przetargową w zdobywaniu informacji. Uśmiech zniknął mu z twarzy gdy zorientował się, że Miqualita nie będzie mu już do niczego potrzebna.
- A ty Miqualita, masz jakąś rodzinę? Dzieci, męża? – spytał znów głaskając ją czule po włosach. Miał nadzieję usłyszeć przeczącą odpowiedź. Hernan skrzywdził w dawnym życiu wiele osób, ale o żadnej nie mógł powiedzieć, żeby była niewinna, nawet kiedy jedynym występkiem były karciane długi albo zbyt mocny makijaż i obcisła kiecka. Ta kobieta znalazła się w złym miejscu i w złym czasie. Jej los był przesądzony, ale nie chciał żeby pozostawiła bliskich w żałobie.
- Dziecko. Córkę. Mąż umarł dwa lata temu. Rak. Tak trafiłam do tej kliniki. Tak znalazłam pracę.
Kurwa. Selcado wzdrygnął się. Nie wiedzieć czemu pomyślał o swojej matce, którą znalazł martwą ze strzykawką w ręce. Jego ręka zsunęła się niżej, chwyciła Miqualię za szyję, pod palcami wyczuł soczyste życie. Słodycz. Przycisnął z całej siły kobietę do fotela, nachylił się, wysunął kły i…
Kurwa.
Rozluźnił uścisk. Cofnął głowę, ciężko oddychając, jeśli taki potwór jak on może w ogóle oddychać.
- Jesteś dzielną kobietą. Uczciwą. Zrobiłaś wszystko o co poprosiłem. Pozwolę ci żyć, pozwolę wrócić do domu, ale posłuchaj mnie teraz uważnie…
Pokazał jak chowa jej dokumenty i telefon do swojej kieszeni.
- Jeśli przyjdzie ci na myśl wezwać gliny, jeśli przyjdzie ci na myśl ostrzec lekarkę odwiedzę cię, wydupczę twoją córeczkę, a potem zabiorę jej duszę i uczynię ją na swoje własne podobieństwo. Tobie pozwolę żyć, żebyś wiedziała, że to wszystko była twoja wina, rozumiesz?
Sięgnął w stronę drzwi kierowcy i je odblokował.
- A teraz idź, złap jakiś autobus i wracaj do swojego dzieciaka.
Uciekła, przerażona, nie oglądając się za siebie.
 
waydack jest offline  
Stary 09-03-2019, 12:12   #87
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację

- Nazywam się Tito. - stary gangster lekko skinął głową i spojrzał w ziejące pustką oczodoły. - Mam sprawę z gatunku tych, które lepiej załatwiać po zmroku. Oraz zepsuty zegarek. Możemy chwilę porozmawiać?

- Zepsuty zegarek - głos zza drzwi wyraźnie wykazał zainteresowanie. - To dobrześ trafił, Tito.

Szczęknęły zamki i drzwi otworzyły się ukazując Oszusta. Niski, z brzuszkiem, w stroju który przypominał szlafrok lub... szaty kultysty z jakiegoś balu przebierańców.

- Proszę. Mogę zerknąć na ten zegarek?

Tito z namaszczeniem odsunął mankiet koszuli, zwolnił zatrzask segmentowej bransolety i podał wysłużonego swatcha zegarmistrzowi, nie spuszczając z istoty zaintrygowanego wzroku.

Mężczyzna wziął zegarek. Obejrzał go uważnie mamrocząc coś pod nosem w nieznanym Tito języku.Potem podszedł z nim do biurka, które stało w najbardziej oddalonym od wejścia kącie warsztatu. Warsztatu, który był nieduży, ale klimatyczny. Wielkie zegary z kukiełkami, mniejsze zegary pozytywkowe, zegary ścienne, kuchenne, szachowe - wszelkie możliwe oprawy, konstrukcje, zabytkowe tarcze i te bardziej nowoczesne, ale pozbawione elektroniki rozwiązania. Chaos w którym jednak panował pewien porządek czy też raczej ustalony wzór.

- Ładny. Ma wartość sentymentalną, prawda?

I nie czekając na odpowiedź wyjął skądś mały nożyk i zaczął sprawdzać mechanizm.

- Nie chodzi tylko o to cudeńeczko, prawda. Ja się nim zajmę. Uratuję kawałek czasu, a ty możesz mówić. Będę słuchać.

Stary gangster wszedł do pracowni za jej właścicielem. Zegary, powoli przemieszczające się wskazówki sekundników, dźwięk ich mechanizmów poruszających się za tarczami... wszystko to w jakichś sposób działało na niego kojąco. Mimo że pracownia niewątpliwie była częścią tego nowego wariackiego, magicznego świata czuł się w niej bardziej na miejscu niż w świecie internetu i komórek. Czy w dobie ledowych ekraników noszonych w kieszeniach i połączonych z siecią ktoś w ogóle używał jeszcze klasycznych zegarków?
Tito stał jak urzeczony i wpatrywał się w pracujący za szybką mechanizm wielkiego szafowego zegara.

- Szukam kontaktu z pewną osobą. Lub jakichś wieści na jej temat. - Odezwał się wreszcie nie odrywając wzroku od pracujących zębatek. - Nazywają go El Sombre. Podobno był w tym miejscu.

- Tik, tak - Oszust przechylił głowę, podregulował coś w mechanizmie. - Był i nie był. Kto to może wiedzieć? Ty wiesz?

- Nie jestem pewien, choć to, że znasz jego imię, napawa pewną nadzieją. To w zasadzie nie jest istotne, bardziej interesuje mnie dokąd się stąd udał.

- Tam, gdzie rzuca go słońce. W końcu jest tylko cieniem. Prawda? Czyim cieniem? To istota pytania? Oj.
Przy ostatnim oj podłubał małym pokrętłem w bebechach zegarka.

- Ty również naprawiasz ... mechanizmy, prawda. Tylko te bardziej ... organiczne. Prawda?

- Tak. Naprawiam... ludzi. - Od tak dawna nie nie myślał o sobie jako o lekarzu. To była miła myśl. - To bardzo złożone, trudne do ogarnięcia rozumem mechanizmy. Kryją wiele zagadek. Umiem naprawić ich ciało... do pewnego stopnia. - To była dziwna rozmowa. Dziwna rozmowa z dziwnym rozmówcą. Czuł się jak postać z Alicji w Krainie Czarów. Co nie znaczyło, że odpowiedzi były pozbawione znaczenia. - Cień, jak mniemam, rzuca wąż utkany z dymu, cieniem jest człowiek imieniem Pizzarro. Albo istota która nim kiedyś była. Czy wiesz, gdzie mogę go znaleźć?

- To on odnajduje. Nigdy na odwrót. Jesteś młody. Jeszcze się nauczysz. Albo nie. Mniejsza o to. Ja naprawię twój zegarek, a ty naprawisz w zamian dla mnie inny mechanizm, ten bardziej organiczny. Zgadzasz się? Jeśli spiszesz się dobrze, może powiem ci coś więcej.

Oczy - powiększone do gigantycznych rozmiarów przez szkła powiększające, które Oszust nałożył na nos, na chwilę oderwały się od zegarka. Spojrzenie czarnych jak węgiel oczu wżarło się w Tito.

"Może powiem ci coś więcej" było dość labilną obietnicą, ale to już było coś, z czym stary gangster mógł pracować. Zegarmistrz miał rację: Tito był młody… w pewnym sensie. W tym nowym świecie znów był początkującym chłopcem na posyłki - robiącym swoją robotę, czasem dającym się wydymać, budującym sobie bazę kontaktów i reputację... czekającym na okazję poderżnięcia tego właściwego gardła i przejścia wyżej. Prawdziwa druga, kurwa, młodość.

- Tak. - powiedział po prostu podtrzymując spojrzenie Oszusta.

- To dobrze. Daj mi chwilę. Krótki moment dosłownie. I zaraz zaprowadzę cię do twojego zegara. Tego, który dla mnie naprawisz, jeśli zdołasz. A teraz sza! Cicho, bym słyszał ich śpiew. Śpiew czasu. Te piękne, tik-tak zbliżające nas wszystkich coraz bardziej do gwiazd.

Nie zajęło to długo. Zegarmistrz pracował. Tito milczał. Po pięciu minutach zegar był naprawiony. Oszust wręczył go Wężowi.
- Chodź - powiedział i dotknął ściany za swoimi plecami.
Mur zniknął ukazując nie dziurę lecz .... ścieżkę. Ścieżkę prowadzącą do spalonego, czarnego miasta - wyjście na ulicę rodem z postapokaliptycznej wizji szaleńca.
Oszust wszedł w dziurę, Tito usłyszał zgrzyt potłuczonych szyb pod butami starca.
Stanął po drugiej stronie, w owiewanej wiatrem i pyłem wizji miasta.
- Chodź. - Ponaglił.



- Czeka na nas. Bardziej na mnie, niż na ciebie, ale czeka.

Ok, to było coś nowego. Tito na sztywnych nogach podszedł bliżej, i przez długą chwilę po prostu gapił się na dziurę w ścianie oczyma dosłownie wychodzącymi z orbit. Przeżył w ciągu ostatniej doby wiele, ale to na co patrzył w tak oczywisty sposób przeczyło wszelkim zasadom znanej mu rzeczywistości, że samo patrzenie przyprawiało o szaleństwo.
Racjonalny lekarski umysł rozpaczliwie szukał logicznych wyjaśnień bezlitośnie punktując i odrzucając po kolei każde z nich. Najgorsze było to, że właśnie wiedza medyczna nie pozwoliła mu uwierzyć że to wszystko halucynacje wywołane narkotykami czy obłędem.

Ostatnia i najlepsza z rozpaczliwych skleconych na poczekaniu teorii - ta o wysokiej jakości ekranie z obrazem 3D wbudowanym w ścianę - runęła, gdy Tito podszedł i włożył rękę w otwór.

Po prostu się poddał i przyjął rzeczywistość do wiadomości. Taką jaką była.

Tito Alvarez - dawny meksykański gangster, a obecnie obdarzony supermocami młody coś-jak-wampir - odczuł pewną ulgę. Westchnął, wzruszył ramionami i wkroczył do postapokaliptycznej Narnii.
 
__________________
Show must go on!
Gryf jest offline  
Stary 09-03-2019, 17:20   #88
 
Bounty's Avatar
 
Reputacja: 1 Bounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputacjęBounty ma wspaniałą reputację

- Buenos tardes, segnor. Świat poszedł do przodu - zauważył Oreja na wzmiankę Bacaba i zdał sobie niejasną sprawę, że są to słowa z książki, którą czytał jego brat, a którą kiedyś przekartkował i niejasnym sposobem utkwiły mu w pamięci. Słowa jakiegoś poczytnego pisarza zza północnej granicy. Otworzył drzwi limuzyny przepuszczając Xaviera. Czuł, że wchodzą w paszczę lwu, lecz po to tutaj przyszli. Sam usiadł za kierowcą.
- Buenas noches - przywitał się Xavi. On nie widział prawdziwego oblicza Bacaba i bez wahania wsiadł do samochodu razem z Uchem, siadając z tyłu obok niego.
- Jestem Javier. To naprawdę piękna noc - dodał dziwnym tonem, patrząc przez okno jakby dostrzegał tam coś więcej niż zwykły widok promenady Mazatlan.
Bacab tylko skinął lekko głową Javierowi, posłał dziwne spojrzenie w stronę Oreji i ruszył spokojnym tempem w dół bulwaru.
- Myślałem, że chciał to pan omówić dyskretnie, monsieur Orejo. Przyznam, że nieco mnie dziwi ta nagła zmiana ilości uczestników naszego spotkania. Nie bardzo wiem, jak mam ją rozumieć?
- Javier to mój amigo i łączą nas wspólne interesy. Doszedłem do wniosku, że może sporo wnieść do naszej sprawy. Poza tym - Oreja spojrzał za okno - jak sam pan zauważył, trochę się zmieniło od ostatniego razu. Gdzie jedziemy?
- Niedaleko.

Bacab skręcił w stronę dzielnicy willowej, płynnie zmienił pas ruchu i po chwili jechali przez ulicę, którą otaczały eleganckie domy, otoczoną murem, ze skomplikowanymi systemami monitoringu lub prywatna ochroną. Tutaj, każdy z domów, miał basen w standardzie i wielki telewizor na ścianie. Oraz obowiązkowo, w garażu, drogie, europejskie auto.

- Proszę mi powiedzieć, czym panowie się zajmują. Czy też raczej zajmowali przed tym, co was spotkało?
- Hmmm… - odchrząknął Alvarez zastanawiając się czy podąża za nimi Roberto.. - Pracowaliśmy w usługach.
- W usługach typu kradzieże, włamania, haracze, stręczycielstwo i pornografia - doprecyzował Javier. - Ale jak pan słusznie zauważył, to już przeszłość. Nie licząc paserstwa, które to zainteresowanie skłoniło nas do interesów z panem.
Alvaro uśmiechnął się i oparł wygodnie na tylnej kanapie. Zawsze pracowali sam i wzięcie młodego było dla niego nowym doświadczeniem.
- Rozumiem. Ja to wolę nazywać pozaformalną dystrybucją dóbr. Na tym opiera się większość cywilizacji. Na ludziach, jakimi przedtem byliście. Xolotl nie ostrzegał was przede mną?

Przejechali jedną z luksusowych ulic i znów znaleźli się na obrzeżach Mazaltan. Tutaj zabudowa była jeszcze mniej gęsta, a budowle, które tam stały, miały spore parcele ziemi przerobionej na ogrody z basenami, niemal parki. W tej części mieszkali tylko najbogatsi ludzie nie tyle w Mazaltan, co w samej prowincji Sinaloa.

- Wspominał - potwierdził Perez. - Mówił prawdę?
- Zależy. Nie wiem co mówił.
- Mówił, że jesteś demonem, z którym chcemy współpracować a nie toczyć wojny. Zgadzasz się z tym?
- Demonem? Nieco się zapędził. Ale owszem. Wolę współpracę. Na rozsądnych zasadach. Wojny nie budują niczego trwałego. Chociaż, nie ukrywam, bywają pożyteczne.
Przejechali obok ostatniego domu i samochód zaczął podskakiwać na wybojach polnej drogi.
- Myślę, że możemy się dogadać. Dać sobie nawzajem to, czego potrzebujemy. A czego ty potrzebujesz, segnor Bacab?
- Złota Corteza. Tych monet, które ponoć pan ma, panie Oreja.
Samochód podjechał pod wzniesienie i Bacab zatrzymał go. W dole widzieli panoramę migoczących światełek. Rozsypanych świateł latarni, neonów, okien. Prawdziwą orgię światełek, migoczącą niczym wielobarwny żar w ognisku.
- Co panowie tam widzą?
Tym razem to kierowca zadał pytanie.
- Życie, segnor Bacab. - Perez zmrużył oczy. - Codzienną walkę o przetrwanie. Jebane theatrum.
Bacab uśmiechnął się lekko. Samym cieniem uśmiechu. Spojrzał na Javiera.
- Powierzchnię oceanu - rzekł po chwili Orozco, nie odwracając zahipnotyzowanego spojrzenia od widoku. - Wszystko co ważne dzieje się pod nią. To jak… - szukał słowa - jak naskórek wielkiej istoty.
- A ja, panowie, ja widzę możliwości. Przejdźmy się - zaproponował otwierając drzwi.

Wyszedł na zewnątrz czekając, aż Węże dołączą do niego. Przeszedł kilkanaście metrów trzymając się drogi i w końcu znów się zatrzymał. Nad nimi migotały gwiazdy. Ich oczy odbierały je jako migoczące, emanujące zimną poświatę., lampki. Miriady lampek.
I ogromna ciemność pomiędzy nimi. Ciemność nieskończona i trudna do ogarnięcia nawet dla najmądrzejszych z mądrych.
Kiedy Bacab odwrócił się w ich stronę widzieli tę ciemność w jego oczach. Pozbawioną jednak nawet cienia światełek.

- Jak wszedłeś w posiadanie tych monet, segnor Oreja? I ile ich masz? Tak naprawdę?
- Tak na prawdę, w tej chwili nie mam ani jednej - przyznał się z rozbrajającą szczerością. - Ale myślę, że mogę je zdobyć segnor. Ktoś je zostawił na miejscu zbrodni. Jako symbol… ostrzeżenie. Dlaczego są dla ciebie tak bardzo ważne?
- Są jak wizytówka. To po pierwsze. A po drugie. Ważne jest to, z czego je wykonano. Z czego NAPRAWDĘ je wykonano. Rozumiem, że ta jedna moneta pojawiła się w Mazaltan zaraz po zbrodni, w której celem byli bracia Uccoz? Rozumiem, że stanowiła zapłatę dla tych, którzy wykonali swoją pracę? Dobrze się domyślam?

Pytania. Bacab był szczery. Chyba. Bo żaden z Węży nie potrafił przeniknąć jego czarnych, zimnych oczu. Tylko, czy odpowiedzi na pytania też powinny być szczere? Może to był klucz do współpracy z tym kimś? A może wręcz przeciwnie? Kłamstwo i półprawdy?
Oreja zawsze polegał na swoich przeczuciach. Na trzecim zmyśle szepczącym mu do uciętego kiedyś ucha. I zwykle wychodził na tym nieźle. Dlatego też teraz odpłacał prawdą za prawdę bo czuł, że tak trzeba… przynajmniej na razie.

- Tak… to znaczy... - poprawił się zaraz - znalazłem ją pośrodku bezgłowego kręgu grupy Narwańców. Zapłatę mówisz? Dla kogo? I co ważniejsze… od kogo i dlaczego? - Podniósł palec wstrzymując odpowiedź demona - Pozwól, że zgadnę segnor. Elijah de Morte wykonał to zlecenie dla El Sombre?
- Brawo. Jest pan dużo bystrzejszy niż sugeruje to pana wygląd zatwardziałego członka meksykańskiej mafii. I zapłacił Narwańcom. Zapewne. A teraz pozostaje pytanie najważniejsze. Z czego wykonano tę monetę?
Perez spojrzał w czarne oczy i poczuł, że w nich tonie. Oderwał wzrok, wzdrygnął się i spojrzał w dół zbocza, tam gdzie przelewało się światło.
- Czy ma to coś wspólnego z Sercem Diabła? - Strzelił na oślep.
- Dużo pytasz. Wiesz, co mówią o ciekawości? Chcesz wiele, niewiele dajesz.To musi się zmienić, jeśli mamy się porozumieć.
- To ty spytałeś - przypomniał. - Ja tylko zgaduję. Jeśli mam dla ciebie zdobyć te monety, bo chyba o tym rozmawiamy, to musisz mi pomóc.
- Jeżeli to są te same monety, które skradziono pół roku temu z muzeum w Mexico City razem z Sercem Diabła i jadeitowym sztyletem… - wtrącił Javier. - I El Sombre je ma, to sugerowałoby, że ma też pozostałe dwa przedmioty. W tym problem, że nie ma. To znaczy, że kradzieży podjął się ktoś inny i do El Sombre trafiła tylko część łupu. Teraz szuka reszty. I był w tej sprawie też u ciebie, czy mam rację? - zapytał Bacaba.

Bacab milczał, Wpatrywał się w nich spokojnie czasami tylko rzucając spojrzenie na panoramę Mazatlan. Czekał w milczeniu, jakby liczył że jeszcze coś powiedzą.

- Chcemy ubić interes segnor Bacab - Perez przerwał przedłużającą się ciszę. - Ty czegoś potrzebujesz i my również. Możemy sobie nawzajem pomóc?
- Możemy? Powiedz mi?
- Z mojej strony jest wola współpracy. Po to przyszedłem.
- Wola współpracy, a pomoc, to dwie różne rzeczy - Bacab pozostawał niewzruszony.
- Za wolą idzie w parze czyn segnor. Bo gdzie nie ma chęci tam nie ma działania. A pan woli strzępić język, czy przejść do konkretnych działań?
- Jeśli pomoże nam pan znaleźć El Sombre, zdobędziemy dla pana monety - zaproponował Javier. - A najłatwiej byłoby zwabić go mając Serce Diabła - zasugerował ostrożnie.
 
Bounty jest offline  
Stary 09-03-2019, 18:51   #89
 
Gortar's Avatar
 
Reputacja: 1 Gortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputacjęGortar ma wspaniałą reputację
Juan postanowił przyjrzeć się bliżej budynkowi sierocińca. Zaczął obchodzić ogrodzenie w koło aż dotarł do furtki.
Budynek był sporym gmachem.Trzy piętra, z parterem, dwa skrzydła. Sporo sal. Nad okolicą unosił się zapach jedzenia, co oznaczało, że sierociniec miał własną kuchnię. Otaczał go trawnik z kilkoma drzewami, dającymi cień za dnia. Wejście, ciężka, żelazna brama było zamknięte, ale miało domofon. Sforsowanie stalowego ogrodzenia dla Juana, nawet przed Objęciem, nie sprawiłoby problemu.
Idąc wokół budynku, który zajmował cały kwartał, na tyłach wyczuł zapach dymu papierosowego i ujrzał grupę pięciu, może sześciu wyrostków otoczonych tym dziwnym światłem, jakie otaczało ludzi. Palili papierosy w cieniu budynku, za krzakami, kryjąc się zapewne przed wzrokiem wychowawców. Byli dość cicho, ale Juan słyszał o czym rozmawiają. O cyckach jakiejś siostrzyczki, które mocno ponoć nieźle wypinają habit.
Postanowił poczekać jeszcze chwilę i podsłuchać smarkaczy. Na razie nie zależało mu na tym by się ujawniać.
Młodzi pogadali jeszcze chwilę o podobnych pierdołach, wypalili szlugi i wspięli się po parapecie do okna na parterze. Teren przy sierocińcu znów stał się pusty.
Juan postanowił rozejrzeć się wkoło budynku przy murze i sprawdzić potencjalne drogi dostania się do środka.
Było ich kilka. Gmach miał trzy wejścia - główne, kuchenne i ewakuacyjne. Sporo okien - pootwieranych lub uchylonych - na parterze i pierwszym piętrze. Nawet te na drugim poziomie też nie powinny stanowić problemu dla Juana.

Sicario, będący aktualnie wampirem, postanowił podejść do tematu wprost, dlatego podszedł do głównych drzwi i zadzwonił.

Dzwonek rozszedł się echem po budynku. Po chwili zatrzeszczał głośnik małego domofonu przy drzwiach.
- Słucham? - męski głos, lekko ochrypły, może nawet skacowany lub ktoś z chorym gardłem.

Juan starał się żeby jego głos miał możliwie łagodne brzmienie i rozpoczął blef. Liczył, że może czegoś się w ten sposób dowie.
- Przysyła mnie pan Paco Olvanderos. W sprawie dzieciaka.
- Zaraz. Proszę wejść.
Zabrzęczały drzwi.
Juan wszedł na korytarz. Pachnący pastą do podłóg i rozświetlony szaro-żółtym, przytłumionym światłem.
Po chwili na korytarzu otworzyły się drzwi i pojawił się w nich mężczyzna w stroju księdza. Starszy, charyzmatyczny, z miłą powierzchownością. Nie było wokół niego tych płomieni, które otaczały ludzi, chociaż Juan nie za bardzo wiedział, jak to może odczytać.
Ksiądz spojrzał na Juana z zaciekawieniem i wskazał ręką drzwi, z których wyszedł.
- Zapraszam do gabinetu. Z kim mam, tym razem, przyjemność?
Mocno podkreślił słowo “tym razem”.

- Alexandro Llorito - przedstawił się Juan.
- Zapraszam, panie Alexandro.
Ksiądz wskazał mu miejsce w gabinecie, w większości zapchanym półkami i teczkami na nich. Poza tym stało w nim dość duże biurko, dwa fotele, stolik do spotkań na cztery osoby i wielka szafa z katalogami, jak w bibliotece.
- Czy coś się stało?
Zapytał duchowny, kiedy już zostali sami.

- Pan Olvanderos przysyła mnie bym sprawdził czy z dzieckiem wszystko w porządku.
Zdziwienie na twarzy księdza szybko uzmysłowiło Juanowi, że palnął coś niezbyt celnego.
- Proszę?
- Eh - westchnął Juan i spojrzał na księdza. Nie bardzo wiedział dlaczego jego pytanie spowodowało takie zdziwienie u rozmówcy. Czyżby źle zrozumiał przesłanie Xolotla? A może ten się mylił? No i kiedy ostatnio czuł się tak zbity z tropu i przywołany do porządku, jak mały chłopiec? Chyba przy ostatniej rozmowie ze swoim spowiednikiem… W stosunku do księdza nie mógł użyć przemocy… to po prostu nie było w jego zakresie postrzegania. Postanowił jakoś dogadać się z kaznodzieją.
- Dostałem informacje od mojego pracodawcy, że moi poprzednicy byli tutaj w sprawie dziecka? Czy zostałem wprowadzony w błąd padre? - słowa i forma wypowiedzi ze szkółki niedzielnej wracały do Juana z odmętów przeszłości.
- Nie. Oczywiście że nie. Ale dziecko zostało już oddane do adopcji, wczoraj. A dzisiaj przychodzi pan i pyta się, czy z dzieckiem wszystko w porządku. Zatem, pozostaje wyjaśnić, kim tak naprawdę pan jest i kto naprawdę pana przysłał. Mam nadzieję, że wyjaśnimy sobie to bez robienia zbędnego zamieszania.
- Wczoraj? Puta madre… O! Wybaczy ksiądz. Nie było mnie w mieście przez dwa dni i jak widzę całe moje zadanie wzięło w łeb. Mam więc rozumieć, że adopcja przebiegła bez przeszkód?
- Dostarczyliśmy dziecko, o które prosił. Nie było to łatwe, jak wiesz. Przyjęliśmy odpowiednie opłaty skarbowe. I sprawa została załatwiona.
- W takim wypadku nic tu po mnie. Dziękuję padre za poświęcony czas. - mówiąc to wstał z krzesła by opuścić gabinet księdza. Nadal nie wiedział o co chodziło, ale nie był w stanie wyciągnąć niczego więcej z kapłana nie używając siły, a tej w stosunku do sługi bożego używać nie chciał.
- Padre, jeszcze jedno - rzucił na odchodnym - jakie było imię dzieciaka?
- Danis. Danis Dinerrado.
- Gracias Padre!

Po tych słowach wyszedł z gabinetu a następnie z sierocińca. Wyciągnął telefon i napisał SMSa do Xaviego.

“Danis Dinerrado. To chłopiec którym interesował się Pizzaro. Dowiedz się ile możesz na temat jego adopcji z sierocińca przy kościele Świętego krzyża. Wczoraj go adoptowano.”

Miał nadzieję, że komputerowiec ogarnie temat i wyciągnie jakieś dane z sieci. Sam natomiast postanowił podejść do swojej rodzinnej parafii. Może jego spowiednik, który był mu jak ojciec, pomoże mu jakoś.
 
__________________
---------------
Rymy od czasu do czasu :)
Gortar jest offline  
Stary 10-03-2019, 12:29   #90
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Alvaro Perez „Oreja” i Javier “Xavi” Orozco

Bacab znów przez chwilę milczał. Wpatrywał się w panoramę Mazaltan migoczącą tysiącem światełek, a potem w końcu się odezwał.

- Spójrzcie.

I spojrzeli.

Miasto, na ich oczach, zaczęło się zmieniać. Światła znikały, pochłaniane przez ciemność rozlewającą się po mieście niczym jakiś nowotwór. Narośl z mroku. Rozrastająca się wzdłuż ulic, pożerająca aleję za aleją, kwartał za kwartałem – dom po domu. Aż w końcu patrzyli tylko na ponure, wygaszone miasto, z daleka przypominające tylko ruiny – puste i martwe.

- Widzicie?

Kiwnęli głowami, bo głos Bacaba był tak dziwnie potężny, że ściskał im gardła lękiem. Czuli, że stoją na krawędzi. Nad przepaścią, a te brodaty, arogancki dupek, może wepchnąć ich w nią jednym ruchem ręki. Machnięciem dłoni.
Ale nie zrobił tego.

Nagle światła znów zamigotały i Mazaltan w dole znów jawił się ich oczom, jako panorama wielobarwnych światełek. Migoczących, niemal wesołych.

- Dobrze. – Powiedział Bacab jak już złapali oddech. – Zrobimy tak. Wrócimy do miasta. Wysadzę was tam, gdzie was zabrałem, a potem będę czekał godzinę pod restauracją, w której po raz pierwszy spotkałem się z panem, panie Oreja. Przyniesie pan tę monetę, a ja rozważę współpracę pomiędzy nami.

Czarne oczy zalśniły, jakby odbiły światła odległego miasta. Do ich uszu dobiegł szum, jakby czegoś wielkiego, niewidzialnego i pierzastego, co krąży nad ich głowami. Nie widzieli tego, lecz wyczuwali Jak drapieżniki ofiarę lub ofiara, drapieżnika.

Bacab podszedł do samochodu i zajął miejsce za kierownicą. Czekał.

W tym momencie telefon Javiera zasygnalizował nadejście sms-a. Rzucił okiem na wiadomość. Była od Juana.

Cytat:
Danis Dinerrado. To chłopiec którym interesował się Pizzaro. Dowiedz się ile możesz na temat jego adopcji z sierocińca przy kościele Świętego krzyża. Wczoraj go adoptowano.

Hernan Juan Selcado

Czas mijał powoli. Wlókł się niczym leniwy żółw. Nic się nie działo. Ludzie zamieszkujący okoliczne domy powoli kładli się na spoczynek. Gasły światła w kolejnych domach i rezydencjach. Z niektórych domów, dziwnie wyczulony słuch Hernana, wyłapywał odgłosy seksu. Potem cichły.

Światło w mieszkaniu Marissy zgasło o dwudziestej trzeciej dziesięć. Najwyraźniej lekarka poszła spać.

Zapowiadało się czekanie przez całą noc. Pytanie, co będzie, kiedy wstanie słońce? Czy jego promienie obrócą go w pył, jak na filmach? Czy Hernan będzie mógł działać w dzień? Mistrz powiedział, że tak, ale gdzieś tam, podświadomie, instynktownie, Hernan bał się dnia. Jednego był pewny – dzień uczyni go słabszym. Pozbawi nie tylko mocy, które dała mu krew, ale również uczyni słabszym, chorym. Mistrz powiedział, że będą mogli funkcjonować podczas dnia, ale nie powiedział, że w pełni sił. A Hernan czuł to podświadomie. Jak nocne zwierzę, które podczas dnia jest ospałe, ślepe i nieco zagubione.

Póki co jednak nadal była noc. A jej chłodne i czarne objęcia dodawały mu sił.

Juan Maria Alvarez


Nocny spacer był czymś, czego potrzebował. Jego zmysły powoli adoptowały się do nowego postrzegania świata i teraz poruszał się nie czując ani dezorientacji, ani zagubienia. Jakby od dziecka chodził i widział kolory wokół ludzi i przedmiotów. Normalka. nadal nie widział, co oznaczają te barwy, ale wiedział, że ich zrozumienie przyjdzie z czasem. Niedługo.

W połowie spaceru do swojej starej parafii Juan zorientował się, że jest śledzony.

Obserwatorem były dwie osoby. Dwóch facetów. Trzymali się razem. Dyskretni sprytni. Zdradziła ich aura – zielona, z domieszką czerwieni i zimnego fioletu. Wyczuwał też broń i wiedział, że porozumiewają się z kimś za pomocą łączności komórkowej.

Policja? Możliwe. Jeśli tak, to musieli dostać na niego namiar od księdza, gdy tylko opuścił sierociniec? A może obserwowali go wcześniej?
Niemożliwie.

Szli za nim dopiero po rozmowie z duchownym. Tego był pewien.

Jeden z nich coś powiedział, niby do kumpla, ale tak naprawdę do kogoś po drugiej stronie słuchawki. Byli zbyt daleko, by człowiek usłyszał, co mówią. Człowiek, ale nie istota, którą stał się Juan. Nie mówili po hiszpańsku.

- I think he saw us. What orders?

Angielski. Więc to byli gringo z USA. CIA , DEA – tylko te służby działały na terenie jego kraju podczas wojny z kartelami. A może coś innego? Jakieś nieznane mu siły?

Tak czy owak, jeśli znalazł się na celowniku którejś z agencji USA miał przejebane. Po prostu. Nie widział, jak na to zareaguje Xolotl czy któreś z jego potomstwa i jakie ma to znaczenie.

Mężczyzna musiał dostać jakieś rozkazy. Chyba jednak nie został odwołany, bo szli dalej za nim, udając nieco podciętych turystów. Światło, jakie z nich emanowało, zdradzało jednak wielką pewność siebie. Z rodzaju tych, które niepokoiły Juana nawet teraz – nawet istotę, którą się stał.

Musiał coś zrobić? Tylko co?

Tito Alvarez

Zdewastowaną przez apokalipsę ulicą szli zaledwie dwieście metrów i Oszust wprowadził Tito do jednej ze zniszczonych, do połowy zasypanych gruzem bram.

Kiedy Tito znalazł się w obskurnej klatce schodowej usłyszał dziwny dźwięk. Tykanie. Jakby zegarów. wielu, działających w przedziwnie asynchronicznym rytmie. Dźwięk ten dochodził zewsząd. Najpierw cichy, ledwie słyszalny, w końcu – gdy schodził za Oszustem w dół jakiejś piwnicy – urastał do ogłuszającego łoskotu.

Korytarz w piwnicy, którym prowadził go zegarmistrz, był dziwny. Ściany wyglądały niczym mechanizm jakiejś maszynerii – pełny trybików i zębatych kół, ale połączonych z czymś, co wyglądało jak mięsna tkanka. Doświadczenie medyczne Tito bez trudu pozwalało rozpoznać mu w tym, z czym łączyły się mechanizmy, nowotworową narośl – narzut na wewnętrzne organy, które z trudem rozpoznawał przechodząc wzdłuż ciała. Płuca, wątroby, nerki a nawet mózgi połączone ze sobą w jeden olbrzymi, niewyjaśniany para-organizm zintegrowany z maszyną.

W końcu przeszli przez ten koszmarny korytarz i znaleźli się w dziwnym pomieszczeniu na jego końcu.

Wyglądało jak mała piwnica. Na ścianach wisiały zegary – zwykłe, podobne do tych w warsztacie Oszusta. Na centralnym miejscu stało jednak łóżko. Medyczne – chociaż zrobione z części wyprutych chyba z zegarów – młodzi gringos taki styl nazywali chyba steampunkiem czy jakoś tak podobne. W tym łóżku leżało dziecko – lub coś, co przypominało dziecko. Stworzenie zrobione po części z mięsa i organów, po części z mechanizmów zegarowych – trybików, zębatek i łączących je śrub. Dbałość, z jakim wykonano ten konstrukt była fascynująca. Twarz dziecka – dziewczynki – była śniada, lecz martwa. Piersi – płaskie, dziewczynka miała za mało lat, by kształtowały się jej atrybuty kobiety, i dobrane kolorem do skóry. Tkanka pokrywała, jeszcze nie do końca, metalowy – chyba miedziany – szkielet. Niektóre żebra nadal było widać. Puste oczy, brązowe jak orzechy, wpatrywały się w Tito bez życia. Mechaniczne ręce – pozbawione jednak tkanki miękkiej – dziewczynka ułożone miała na boku.

- Potrafisz ją naprawić? – zapytał Oszust z nadzieją w głosie.

I wtedy uwagę Tito przykuła ściana po prawej stronie od wejścia. Stało przy niej biurko pełne narzędzi – zarówno chirurgicznych, jak i zegarmistrzowskich – jak się wydawało na pierwszy rzut oka. Ale to nie narzędzia przykuły uwagę gangstera lecz widoczny na ścianie schemat - obraz.

I chociaż trudno było powiedzieć, co przedstawiał ten schemat to jednak w jakiś dziwny sposób wydawał się Alvarezowi ważny. Niemal kluczowy.

A koła i połączenia pomiędzy nimi wydawały się skrywa nie tylko jakąś zagadkę, ale odpowiedzi na wiele pytań Tito. Nawet tych jeszcze nieuświadamianych i nie zadanych.

- Potrafisz? – ponowił pytanie Oszust.


Angelo Gabriel Martinez

Kapuś spierdzielił. Nie oglądał się za siebie, a jego strach wyglądał niczym obłok żółtej, cuchnącej chmury. Jadowicie żółtej z domieszką paskudnej zieleni, jak rozgotowany szpinak.

Angelo odczekał chwilę, wyjął swój własny telefon i zadzwonił do Sępa. Potrzebował spotkania i jego kontakt wyczuł to, bo szybko ustawił czas i miejsca, z pół godziny, pod sklepem ze starzyzną – ubraniami, sprzętem AGD dla biedaków i innym tego typu szmelcem, który służył Sępowi, jako przykrywka dla prawdziwego biznesu. Biznesu, w którym nie szło mu jednak jakoś koronkowo. Nie był graczem numer jeden, nie był nawet graczem numer dziesięć, ale to mu pasowało. Sprzedawał niewiele, dla zaufanych klientów i osób z ich polecenia, a towar zawsze był pewny i bezpieczny. No i znał wielu ludzi. Z różnych stron i miejsc.

Pół godziny później, gdy już Angelo zdobył potrzebny mu samochód, spotkali się na ciemnawej uliczce, obok zamkniętego sklepiku.

Sęp był tu wcześniej i czekał przy drzwiach. Jak zawsze palił.

Nie wyglądał już na młodego, ale starał się to maskować ubiorem i stylem bycia.

Światło, jakie z niego biło było dość słabe, szare i nieciekawe, ale poza lekkim zdenerwowaniem, nic w tym blasku nie niepokoiło Angela.

Na widok Węża Sęp otworzył swój sklepik . Po chwili obaj znaleźli się w środku małego sklepiku – który wyglądał i pachniał nie najlepiej – szmelcem i ludzkim potem. Sęp zaprowadził go na małe zaplecze, gdzie miał swoje biuro – klitkę, w której mieścił mniej legalny towar, trochę flaszek, elektryczny czajnik, baniak z wodą, i mały stolik z dwoma rozkładanymi, turystycznymi krzesełkami obok niego.

- Ucieszyłem się, jak zadzwoniłeś. – Powiedział handlarz. – Ludzie mówią na mieście róże rzeczy o Wężach. Ponoć Uccoz dają niezłą nagrodę za każdego z was.

Spokojna aura nie zdradzała tego, by Sęp był zainteresowany tą nagrodą. Był handlarzem. Nie miał większych ambicji. Dzięki temu przeżył chyba tak długo w miejskiej, brutalnej dżungli Mazaltan.

- Czego potrzebujesz?

Zatem myślał, że Angelo przyjechał po towar.

- Tym razem nie potrzebuję nieoznakowanego gnata, Sęp. Potrzebuję informacji.

- Pytaj, chico, a ja odpowiem, jeśli będę znał odpowiedź.

Te „chłopcze’ w ustach Sępa nie było niczym złym. Nie było pretensjonalne czy wypowiadane z wyższością. Sęp lubił Angela. Jeszcze przed Objęciem, czymkolwiek to mistyczne gówno nie było.

- Szczerze, jak na la putana cofesión . Nie podoba mi się to całe cazar serpientes. SV to porządne niños. Nie zasługują na to, co chcą im zrobić te dupki z kartelu, przynajmniej nie bez wysłuchania ich racji. Prawda?

I wtedy Angelo poczuł, jak włosy na karku jeżą mu się z niewiadomego powodu. Czuł zagrożenie. Ale nie płynęło ono od strony Sępa. raczej, gdzieś z zewnątrz. Jakby w pobliżu był ktoś, czy raczej coś, co go obserwowało. Jednak jakikolwiek podgląd na to, co działo się na zapleczu sklepiku Sępa, nie było możliwe. Pomieszczenie najzwyczajniej w świecie nie miało okien, przez które mógł zaglądać jakikolwiek szpicel.

A jednak Angelo czuł, jakby był obserwowany. I jakby gdzieś obok niego krążył drapieżnik.

- A gdybyś potrzebował kogoś, kto ci pomoże dotrzeć do ludzi, którzy najpierw spróbują cię posłuchać, a nie zabić, to chętnie ci pomogę. Tobie i twoim chłopakom z SV. Tym, których uznasz za wartych ochrony. Nie możecie odpowiadać za błędy Psa. Mam rację?

Uczucie niepokoju nie ustępowało, a nieświadomy niczego Sęp spojrzał na Angelo wyraźnie czekając na odpowiedź.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 10-03-2019 o 12:43.
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172