Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-07-2013, 23:17   #1
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
[Storytelling+18]Punisher: Dzienniki wojenne

-Zapis z sesji terapeutycznej pani i pana Castle nr 1. Sesja nagrywana i prowadzona przez doktora Seana Wrighta

Ów doktor położył włączony dyktafon na biurku i sięgnął po teczkę z aktami swoich pacjentów.

-Witaj. Maria jak dobrze pamiętam?

Wysoka, atrakcyjna blondynka ledwo przekraczająca trzydziestkę uśmiechnęła się z ociąganiem. Powinna to robić częściej przeszło przez myśli psychologa.

-Tak doktorze. Miło mi pana poznać.

-Gdzie jest pani mąż Frank jeśli wolno spytać? Przecież zdaje sobie pani sprawę, że w terapii małżeńskiej potrzebne są dwie osoby by miało to jakikolwiek sens.

-Mąż... Frank, nie chciał przyjść.

Westchnienie, które mówiło równie wiele co słowa mówiło, że dyskusja na ten temat w domu państwa Castle niosła ze sobą wiele emocji.

-Rozumiem. Co może pani powiedzieć o swoim małżeństwie?

Cisza, która jak tama blokowała nie wypowiedziane słowa zawisła w powietrzu gabinetu. Słychać było jedynie ciche potykiwanie zegara. W końcu tama nie wytrzymała. Czuć było, że ta młoda kobieta od dawna chciała się podzielić z kimś tym co leży jej na sercu.

-Pan nie rozumie... Nasze małżeństwo było idealne.

Głos drżał jej od emocji a psycholog pokiwał lekko głową w geście wyrażającym empatię.

-I właśnie dlatego jest pani tutaj. Nie jest pani pierwsza i nie ostatnia. Walczy pani o męża i za to należy panią jedynie podziwiać.

-Pan nie rozumie... Frank się zmienił. Nie jest już tak jak dawniej.

Doktor Wright zrobił lekko zdziwioną minę jakby błysnęła mu w głowie jakaś myśl.

-Nie rozumiem? Pani mąż służył w Wietnamie prawda? Wcześniej skończył West Point i wstąpił do Marines?

-Tak. Poznaliśmy się podczas jednej z jego przepustek. Twardziel z wrażliwym wnętrzem... Przez cały wieczór bał się do mnie podejść tylko uśmiechał się i spuszczał wzrok aż w końcu zlitowałam się nad nim i postawiłam mu piwo. No i dalej już jakoś poszło... Zamieszkaliśmy razem w domu, który dostałam w spadku po rodzicach. Na świat przyszła Lisa a potem Frank Junior. To były piękne chwile. Beztroskie a potem Frank wyjechał do Wietnamu... Wcześniej był zamknięty w sobie, ale potrafiłam do niego dotrzeć. Sprawić by się uśmiechał.

-Czy Frank mówił o tym co przeżył w Wietnamie? Czy rozmawiał o tym z kimkolwiek?

Łzy popłynęły same. Doktor zaproponował chusteczkę z której Maria chętnie skorzystała.

-Przepraszam. Nie... Nie wydaje mi się. Na pewno nie ze mną. Mówi jedynie przez sen, czasem nawet krzyczy. Próbowałam go przytulić, współczuć... ale to nic nie daje. Jestem zmęczona już tą ciągłą walką i patrzeniem jak mój mąż gapi się w sufit przez większość dnia.

-Czy mąż bywa agresywny?

-Czasami widzę to w jego oczach... Jakby walczył. Nie boję się jego, ale dzieci... Myśle, że one także to czują.

-Na pewno. Zachowanie, które pani opisuje jest typowe dla weteranów wojennych. Mogę polecić dobrego psychiatrę, który zajmuje się przypadkami syndromu pourazowego... Myślę, że ja sam niewiele jestem w stanie zrobić w tym przypadku.

-Spróbuję przekonać męża. Myślę, że gdzieś tam w środku tej skorupy jest mój Frank i chce wyjść. Wie pan, że zapytał mnie czy w weekend wybierzemy się na piknik do Central Parku? Jak normalna rodzina...

Tym razem uśmiech na twarzy kobiety, który przesłonił wyschnięte łzy bym niewymuszony. Był pełen nadziei. Doktor Wright pomyślał, że zadzwoni do niej jeżeli nie wyjdzie jej z mężem. Oczywiście po to, żeby pomóc jej się pozbierać.

 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 27-07-2013 o 21:32.
traveller jest offline  
Stary 04-07-2013, 21:25   #2
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Megan Avery

Ciepły dzień na Bronksie. Uśmiechnięte twarze w oknach. Grupki tańczące do hip-hopu będące zagrzewane przez publikę. Dzieci tańczące wokół hydrantu. Młode chłopaki bez koszulek rzucające bezwstydne spojrzenia na tyłek atrakcyjnej, młodej kobiety dla której od niedawna był to dom. Nie odpowiedziała na ich zaczepki, nie zareagowała. Można się przyzwyczaić o ile nie dotykają to nie jest źle. Nie lubiła kiedy ktoś próbował dotknąć ją wbrew jej samej a mężczyźni często mieli to w zwyczaju.
Zostawiła ich w tyle, myślami była właśnie tam gdzie poniosły ją nogi.
"Lisia Nora", to była jej duma. Jej pierwsza własna rzecz na którą zapracowała własnymi siłami. Uśmiechnęła się na widok czerwonego neonu, który rozbłyskał wieczorem i kiedy miała otworzyć usłyszała ciche pochlipywanie. Rozejrzała się wokoło by zaraz zauważyć małą klęczącą postać z twarzą ukrytą w dłoniach.



Sarah Collins


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=RrxePKps87k&list=PL12A27832C1129E28[/MEDIA]

Nick Cave & Bad Seeds śpiewali hipnotyzującym, lekko znużonym głosem kiedy Sarah przebudziła się roztrącając puste butelki z piwem. Klitka, którą od jakiegoś czasu nazywała swoim domem śmierdziała papierosami i stęchlizną. Miała to wszystko gdzieś. Czuła tylko jedną potrzebę. Zemstę, podaną na zimno czy na gorąco. Wszystko jedno.
Zakryła nagie piersi krótkim podkoszulkiem i podeszła do biurka zawalonego papierami. Na ścianie wisiała korkowa tablica, którą pokrywały zdjęcia mężczyzn, odnośniki i znaki zapytania. Wszystko co do tej pory udało jej się ustalić. Teraz musiała zebrać się tylko na odwagę. Zrobić to co zrobiłby dla niej Michael. Skupiła wzrok na niewyraźnym zdjęciu przedstawiającym jakiegoś narkomana. Na ulicy miał ksywę "kabel". To mówiło samo za siebie. Pierwszy szczebel w drabinie zemsty.


Floyd Ackles

Biegł. Biegł ile tylko miał sił w nogach. Skręcał co jakiś czas w boczne uliczki po czym wybiegł na otwartą ulicę i wtopił się w tłum. Jakaś parada, fruwające konfetti. Śmiejące dzieci i donośne dźwięki orkiestry dętej. Przedarł się przez gawiedź i ponownie znikł w bocznej alejce. To był błąd po kilkunastu metrach i dwóch zakrętach powitała go jedynie ściana. Nie było wyjścia. Oddech stawał się coraz szybszy. Bardziej nieregularny. Papierosy robiły swoje, ale czuł, że jeśli czegoś nie zrobi to nie skrócą mu bardziej życia z małej puli, która mu pozostała. Studzienka ściekowa. Rzucił się na ziemię i próbował z całych sił odciągnąć pokrywę, ale ta ani drgnęła. Pomyślał o swoim zasranym życiu. Wszystkie błędy i pomyłki nie zdążyłyby mu przelecieć przed oczami nawet jakby miał cały dzień. Gdzieś od strony wyjścia na ulicę usłyszał kroki.
Obcy obwieszczał swoją obecność, napawał się nią. Wiedział dobrze, że jego ofiar nie ma gdzie uciec i wtedy kiedy "Święty" wyszedł zza rogu dokonać ostatniego namaszczenia stało się coś nieoczekiwanego. Jego cel znikł a jedyny trop prowadził do otwartego wejścia do kanałów pod Chicago...


John Riese

-Dowód. Pokaż dowód obwiesiu.

-Żartujesz Mike? Tacy jak on nie mają dowodu. Żyją poza marginesem społecznym.

Czarnoskóry policjant splunął z obrzydzeniem na chodnik.

-Wiesz ilu bezdomnych mamy w Nowym Yorku? 50 jebanych tysięcy. To, więcej niż ludzi w mieście w którym dorastałem. Możemy przepędzać tych gości a oni ciągle wracają. Spadaj z tej ławki kolego.

Opuchnięte oczy spoglądały na niego przytomnie, świadomie. Nawet nie kusiło go, żeby przedstawić się. Przypomnieć starszemu, że zna go na tyle dobrze by kiedyś nazywać go kumplem. Teraz twarz i ubranie włóczęgi sprawiały, że Johna Riese nie poznałaby nawet rodzona matka. Wstał posłusznie z ławki i zebrał swój dobytek znajdujący się w małym plecaku.

-I nie wracaj tu bo inaczej pogadamy śmieciu!

Odchodząc usłyszał jeszcze jak młodszy z gliniarzy krzyczy.

-Mamy wezwanie. Pożar na skrzyżowaniu Washington i Barrow.

-Kurwa Kolejne podpalenie? Ktoś powinien w końcu dorwać tego dupka zanim spali pół miasta.

Te słowa odbijały się długim echem w głowie Johna Riese'a jeszcze wiele minut później.



 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 27-07-2013 o 21:35.
traveller jest offline  
Stary 05-07-2013, 02:56   #3
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację

Floyd cieszył się ze swojej sławy, jaką zyskał w Chicago. Był prawie jak jego mentor, Punisher. Tylko nie wiedział dlatego przyległa do niego ksywka „Święty”. Według niego, żaden święty nikogo w życiu nie zabił, a tu patrzcie. Ci dziennikarze to strasznie nie douczony zawód.
Na widok otwartej klapy od kanałów, uśmiechnął się delikatnie, nieco kpiąco. Metro, kanały i rozległe piwnice, to był jego dom. To one umożliwiały mu dostawanie się w miejsca przestępstw, przed policją i wymierzanie kary. Musiał je poznać od podszewki, kiedy zaczął robić to, co zaczął robić. Zszedł do kanału, zasuwając za sobą właz.
Pod ziemią, w kompletnej ciszy było słychać wyraźnie, niesiony echem chlupot wody spod nóg niedoszłego gwałciciela który biegł na północ. Dla takich przyjemniaczków, „Święty” miał specjalne względy. Z resztą, każdego piętnował po swojemu. Wycinał nożem na klatce piersiowej ludka w aureoli, a na brzuchu symbol tego, co zrobił dany przyjemniaczek. Wyjątkiem byli pedofile i gwałciciele, którym wycinał coś nieco niżej…


Niestety, nigdy nie był dobry z rysunku. Szczególnie z rysowania nożem, na ludzkiej skórze. Cóż, za ro miał celne oko. Nie można być mistrzem we wszystkim.
Do wysokich, wojskowych trepów z demobilu wlewała się śmierdząca breja z kanału. Jej poziom sięgał do kolan. Floyd przeklął szpetnie, widząc że tego nie dopierze. Zresztą po takim smrodzie, i tak by wolał zamówić nowe. Na szczęście w swoich czterech kątach miał zapasową parę.
Latarki na razie nie włączał, nie chciał spłoszyć ofiary. Chciał, by tamten poczuł się bezpiecznie. Nie wiedział co o nim mówią w półświatku przestępczym, ale pewnie były to ciekawe rzeczy. Nie śpieszył się w tej pogoni, nie musiał się śpieszyć. Pan przyszły sztywny, jak ich lubił określać, tracił siły. Męczył się. Jego zachłanny na powietrze oddech, było słychać prawie tak samo dobrze jak chlupot wody.
W rękach Świętego pojawił się ciemny kształt, pistolet D&L 1911 Longslide. W kaburze po przeciwnej stronie, spoczywał jeszcze jeden, taki sam pistolet. Jedyna różnica była taka, że był przystosowany dla leworęcznych, czego efektem strzelania z obu pistoletów na raz było zero latających łusek przed oczami.


W kanale, panowała kompletna ciemność. Floyd posuwał się do przodu przy ścianie, starając się nie chlupać wodą nadaremno. W końcu przestał też słyszeć chlupot uciekającego, a więc albo wyszedł na powierzchnię, lub uspokojony postanowił odpocząć. Dopiero kila metrów przed nim, usłyszał cichy oddech i bardzo ciche przekleństwa.
Nie widział go, a on nie widział Świętego. Lecz oboje zdawali sobie sprawę ze swojej obecności. Świętemu nie przeszkadzał fakt, że gwałciciel nie miał broni. Nóż wyrzucił wcześniej, Ackles widział to świetnie. Widocznie zdawał sobie sprawę z tego, że nic mu to nie pomoże w tym nierównym starciu. Wymierzył w kierunku oddechu, w ciemność. Wystrzelił. Dało się tylko słyszeć krzyk i dźwięk wody, zamykającej się nad przestępcą, który po chwili się wynurzył. Oberwał w polik, kula rozwaliła mu szczękę wraz z zębami i poharatała język, po czym wyszła z drugiej strony, wraz z kilkoma rykoszetującymi trzonowcami. Floyd wyłowił z wody cwaniaczka, po czym rozpoczął powolny i bolesny proces znakowania.
Nie uważał się za zwyrodnialca, po prostu dawał tym zwyrolom to co oni sami fundowali innym. Nie miał wyrzutów sumienia, no bo niby po z jakiego względu? To były śmieci, nikomu niepotrzebne gówno w ludzkim ciele.
Zwyrol długo zapełniał kanał wrzaskami. Z pewnością był słyszany bardzo daleko, może nawet przeraził jakiś pracowników kanalizacji miejskiej. Potem już tylko, dało się słyszeć dwa strzały. W głowę i serce. Takie zwłoki, znaleźli pracownicy kanałów dwa dni później i przekazali je policji. Część gazet szkalowała Świętego, część dziękowała za to co robił. Ważne że miasto było ciut bezpieczniejsze i każdy człowiek zastanawiał się dwa razy nad karą jaką poniesie, nim kogoś zabił, okradł, pobił, zgwałcił… Tak, Floyd był zadowolony z dzisiejszego dnia.
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.
SWAT jest offline  
Stary 07-07-2013, 18:29   #4
 
Neride's Avatar
 
Reputacja: 1 Neride ma w sobie cośNeride ma w sobie cośNeride ma w sobie cośNeride ma w sobie cośNeride ma w sobie cośNeride ma w sobie cośNeride ma w sobie cośNeride ma w sobie cośNeride ma w sobie cośNeride ma w sobie cośNeride ma w sobie coś
Ktoś pewnie zapytałby ją, dlaczego zaczyna od narkomana? Sarah uważała, że należy zacząć od samego dołu, aby nikt nie czuł się bezpieczny. Ona sama musiała zacząć od samego dołu, aby piąć się coraz wyżej. Kobieta zamknęła oczy, mając w głowie nadal obraz człowieka, którego zamierzała pozbawić życia. I tak nie było nic warte. Obserwowała mężczyznę od dłuższego czasu, jego zwyczaje, zachowanie. Wszystko dokładnie planowała. Nie chciała popełnić błędu. To byłby jej koniec. Narkoman i tak był na samym dnie - był skończony. Otworzyła oczy, patrząc na korkową tablice. „Kabel” miał być pierwszy, a za nim życie mieli stracić kolejni. Każde zdjęcie na tablicy miało swoją notatkę, wycinek z gazety, prócz jednego.



- Michael.
Sarah odwróciła wzrok od tablicy i spojrzała w lustro na ścianie obok.
- Już czas – powiedziała kobieta w lustrze. Sarah jej przytaknęła.





10…9…8…7…
Kobieta w myślach odliczała kroki, jakie dzieliły ją od zbliżającego się do niej mężczyzny. Stała oparta plecami o ścianę, czekając aż zza zakrętu wyłoni się jej pierwsza ofiara. „Kabel” wracał właśnie samotnie do swojej nory, nie wiedząc, że ktoś zaplanował dla niego coś specjalnego.
6…5…4…
Zielonooka wsłuchiwała się w kroki mężczyzny, które echem rozchodziły się po pustym zaułki. Zawsze tędy wracał, co Sarah uważała za skrajną głupotę. Skróty, jakie sobie wybrał mężczyzna nie dość, że były owiane złą sławą, to jeszcze nikt się tu nie zapuszczał. Prócz niego. I jej. Ale ona przyszła tu po niego. Żadnych świadków, tylko oni.
3…2…1…
Jakiś ruch w ciemności i błysk ostrza, które wyłoniło się nagle z mroku i ponownie zniknęło. W zaułku znowu zapanowała cisza, jakby nic się nie wydarzyło. Sarah i „Kabel” nawet nie mrugnęli. Ona stała w ciemności, patrząc na niego, a on patrzył po prostu przed siebie. Mężczyzna nie zdążył krzyknąć, co w duchu cieszyło kobietę. Miała jeszcze broń, którą miała zamiar użyć w ostateczności, gdyby coś poszło nie tak. Ale nie poszło. Plan został wykonany. Po chwili mężczyzna upadł, mącąc tym samym ciszę w zaułku. Mogłoby się wydawać, że ta chwila trwała wieczność, ale w rzeczywistości trwała ledwo kilka sekund.

Kobieta pochyliła się, podnosząc głowę z bruku, którą wrzuciła do plastikowego worka. Tylko nietypowe morderstwa zwracały uwagę dziennikarzy, co kobieta miała zamiar wykorzystać, jako ostrzeżenie dla zbrodniarzy. Schowała ostrze i przeszukała narkomana, zabierając trupowi dokumenty. Nie będą mu już potrzebne, a policja potrzebowała czegoś, co ją zmotywuje. Kobieta rozejrzała się uważnie po ciemnej ulicy i niespiesznym krokiem ruszyła przed siebie, znikając za zakrętem.

Sarah odsunęła pokrywę od kanałów, którą parę godzin wcześniej poluzowała i wrzuciła tam głowę zapakowaną w czarny worek. Ponownie zasunęła pokrywę, po czym znowu spokojnym krokiem zniknęła w ciemnej uliczce. Dokumenty wyrzuciła po drodze do kubła na śmieci. Nie potrzebowała ich, nie zbierała pamiątek po swoich ofiarach. Nie czuła potrzeby, by kolekcjonować trofea.
Chciała swojej zemsty.



Deszcz na dobre zaczął bębnić w parapet, kiedy kobieta wróciła do swojej klitki. Pierwszy deszcz od dłuższego czasu. W Mieście Aniołów mało kto przepadał za deszczem. Sarah go lubiła. Kobieta zamknęła za sobą drzwi i kucnęła przy jednej ze ścian, podnosząc fragment starej tapety. Pod tapetą zamiast ściany znajdowały się deski, które służyły za prowizoryczną ścianę w miejscu, gdzie kiedyś były drzwi balkonowe. Balkon zlikwidowano, a za obluzowaną deską Sarah zrobiła skrytkę na rzeczy, które nie powinny leżeć na wierzchu. W tym katanę. Był to prezent od Michael’a. Wtedy uważała go za nieco dziwny i nawet niestosowny, jednak teraz była z niego zadowolona. Czas, który poświęciła na naukę posługiwania się nim nie poszedł na marne. Robiła to zresztą pod okiem swojego narzeczonego, który był dumny, że mógł ją czegoś nauczyć. To była jego pasja, którą usiłował ją od samego początku zarazić. Lubiła jego drobne dziwactwa. Teraz je doceniała o wiele bardziej.

Sarah poszła do łazienki, zrzucając po drodze ubranie i weszła pod prysznic, odkręcając kurek z ciepłą wodą. Oparła dłonie na zimnych kafelkach, kiedy jej ciało oblewał strumień gorącej wody. Czuła, jak z jej barków znika cały ciężar, który nosiła od dłuższego czasu. Zakręciła kurek i wyszła z pod prysznica, nawet się nie wycierając. Podeszła do szafki i wyciągnęła z niej koszulę, którą włożyła na siebie, zapinając ledwo parę guzików. Była na nią o wiele za duża, jednak nie przeszkadzało jej to. Usiadła na kanapie i podkuliwszy nogi, spojrzała na tablicę. Oparła brodę na kolanach i wzięła głęboki wdech, czując słodki zapach perfum narzeczonego.
- Zrobiłam to – powiedziała kobieta do zdjęcia, czując niesamowitą ulgę. Czuła się, jakby przeprowadziła uczciwą wymianę. Jedno nic nie warte życie, za parę niewinnych istnień.
Transakcja z samą Śmiercią.
 

Ostatnio edytowane przez Neride : 08-07-2013 o 22:24.
Neride jest offline  
Stary 12-07-2013, 00:19   #5
 
Baird's Avatar
 
Reputacja: 1 Baird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputację
John odszedł i ruszył w głąb parku. Wewnątrz swojej głowy nie mógł przestać walczyć z myślami.
''Idę tam, to mój obowiązek, moja służba.''
''Służba? Całe życie byłem niczym więcej niż tylko oprychem z odznaką. Co różni mnie od tych złych?''
''Nic. I właśnie dlatego moge coś zmienić.''
''Tak. Sprawidliwośc jest przereklamowana. Widziałem co zrobił Castle. Jak on się zwał. Punisher?''
Riese wyszedł z parku na ruchliwą uliczkę. Spojrzał na prawo. Stał tam zaparkowany Victory Vegas 8-ball, czarny bo jakże inny kolor pasował by do ósemki. John podszedł do motocykla i odpalił go na krótko w niecałe dziesieć sekund. Po kolejnych pięciu John był już przecznice dalej a zaskoczony właściciel motocykla wybiegł z baru.

Kilkanaście minut później John był już w drodze do skrzyżowania podanego przez funkconariuszy Tweedly Dee i Tweedly Dumb.
''Śmierć w ogniu oczyszcza. Ciekawe jak temu psycholowi spodoba się gdy ktoś jemu złoży niespodziewaną wizytę.''

John zatrzymał się przecznice przed blokadą policji.
Resztę drogi przeszedł.
Widząc funkcionariuszy trzymających ludzi za barykadą John wiedział że w ten sposób nie przejdzie.
John spojrzał na budynek stojący obok płonącej kamiennicy.
''Nie.'' Riese pomyślał. ''Za późno by tam szukać dowodów.''
John rozejrzał się po funkcjonariuszach zabezpieczających pożar. Szukał znajomej twarzy.
 
__________________
Man-o'-War Część I
Baird jest offline  
Stary 21-07-2013, 16:29   #6
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację


12.06.1970 Tam Ky


Droga Mario.
Dotarliśmy w końcu na miejsce tj. do prowincji Quảng Nam w południowej części Wietnamu. Obóz stoi na pozostałościach po wsi zrównanej z ziemią przez wojska Vietkongu. Stosunkowo jest tu teraz bezpiecznie bo komuniści przegrupowali się na inny front a kilkanaście kilometrów stąd jest główna baza naszych sił. Mamy osłaniać most, ważny ze strategicznego punktu i czekać na dalsze rozkazy. Jednak dość już o tym.
Wietnam to piękny kraj, ale nie mam czasu podziwiać jego piękna. Mijaliśmy ludzi pozbawionych domów i żebrzących na ulicach. W takich chwilach czuję, że jestem daleko od Nowego Yorku. Od domu, dzieci i Ciebie droga żono. Jak się czujesz? Poród planowany jest na wrzesień prawda? Mam nadzieję, że tym razem będzie to chłopiec. Jak radzi sobie Lisa w pierwszej klasie? Co u Nicholsów? Przed wyjazdem zapewniali mnie, że będą was odwiedzać i pomagać w bieżących sprawach. Tęsknię każdego dnia i liczę dni z myślą o powrocie.

Twój Frank



Dziennik Franka Castle
27 lipca 1973 roku



Idea dziennika. Początkowo śmieszna i niepraktyczna z czasem stała się jedynym sposobem na zachowanie normalnych zmysłów. Nie piszę już do żony i nie czytam jej listów od ponad pół roku. Po prostu przestałem, nie jestem nawet pewien czemu. Z dnia na dzień dawne życie wydało mi się czymś odległym niczym podróż autostopem przez morze gwiazd. Boję się przyznać, że zdarza mi się stracić kontakt z rzeczywistością. Do pisania przekonał mnie starszy szeregowy Mallone- "facet z piórem". Ciężko się rozmawia o tym co tu się dzieje, łatwiej pisać chociaż nie napisałem niczego własnego od dawna.
Każą nam stać godziny bez ruchu, więc stoimy. Każą nam srać, więc sramy. Każą nam zabijać, więc zabijamy. Nikt z nas nie wiedział czym tak naprawdę jest wojna i nie odda tego żaden przekoloryzowany film propagandowy, żadna amerykańska produkcja z aktorami z pierwszych stron gazet, która ma powiedzieć masom, że Amerykanie zawsze są ludźmi honoru. Widziałem dwumetrowych twardzieli beczących w nocy jak dzieci, które zgubiły drogę do domu. Poniekąd my wszyscy zgubiliśmy drogę do domu w tym niegościnnym kraju gdzie każdy metr terenu nie różni się niczym od poprzedniego. Tak przynajmniej myślałem na początku. Teraz szum drzew, leśne odgłosy zwierząt czy człowiek, który nadepnął na gałąź stają się odgłosami równie naturalnymi jak życie domowe, śmiech dzieci, czuły głos Mari czy ustawiana zastawa w jadalni. Coraz częściej pojawiają się głosy, że niedługo mamy poddać całą operację. Od nowych rekrutów słyszymy o fali publicznych protestów, aferze Watergate, problemach gospodarczych jakie powoduje ta wojna. Wojna od której coraz więcej osób się odcina zastanawiając się po co nam ona. Wiele osób z utęsknieniem wyczekuje chwili kiedy dowództwo da sygnał do odwrotu. Mnie jednak najbardziej przeraża myśl, która nieustannie kołacze się wewnątrz mojej głowy. Co jeśli nie masz dokąd wracać? Co jeśli jesteś w domu Frank?

Sierżant Frank Castle z 3-iego Batalionu 9 dywizji piechoty lądowej




 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 27-07-2013 o 21:33.
traveller jest offline  
Stary 23-07-2013, 21:10   #7
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Sarah Collins

Kabel nie zdążył wydać nikogo. Nie zdradził żadnych informacji. Nie miał okazji. Mimo to Sarah czuła się cudownie. Poddała się, uległa uczuciu, które zaczęło kiełkować w niej pełnią mocy. Zemsta była rozkoszą a przecież podrzędny narkoman był tylko zakąską. Tak wielu... Tak wielu innych przyczyniło się do śmierci Michaela mniej lub bardziej. Postanowiła, że nie przepuści żadnemu z nich. Czuła jak krew buzuje jej w żyłach a serce pracuje z szybkością tłoka silnika wyścigowego. Wyszła pobiegać, przewietrzyć się. Upajała wszechogarniającą ekstazą, swoim pierwszym razem jak nastolatka, która straciła dziewictwo z chłopakiem swoich marzeń. Park nocą nie był zbyt dobrym pomysłem, normalnie sama nie poleciłaby nikomu samotnego biegania w niebezpiecznej okolicy. Zwłaszcza kiedy w powietrzu roztacza się mgła ograniczająca widok do kilku metrów w przód. Są jednak taki dni, że człowiek ma czuję się na równi z Bogiem. Czuje, że nic nie jest w stanie mu zagrozić. Tak właśnie czuła się Sarah biegnąć późną nocą dość popularną trasą dla biegaczy. Popularną jednakże w dzień a nie o drugiej nad ranem. W tej chwili na drodze nie było widać nikogo poza nią.
Gdzieś w oddali zaszczekał pies, latarnie dawały słabe światło. Musiała złapać kondycję jeśli dalej ma bawić się w swoją małą krucjatę, używki i bierność osłabiły ją trochę, ale tylko chwilowo. Tak właśnie sobie powtarzała. Nie zauważyła męskiej sylwetki ukrytej w cieniu drzew, nie zauważyła przenikliwych zielonych oczu śledzących każdy jej krok i nie dostrzegła cichych kroków, które podążały w ślad za nią.



Kilka minut później zbiegła poza wytyczoną ścieżkę, z dala od bezpiecznego blasku latarni. Po krótkiej chwili dotarła w miejsce o którym tyle słyszała. Zrobiła to przypadkiem a może podświadomie nie zdając sobie z tego sprawy? Nie było to zresztą ważne. Pomału dochodziło do niej gdzie się znajduje kiedy wpatrywała się w mały nagrobek upamiętniający trójkę ofiar sprzed lat. Jego rodzina. To tu się narodził. Przeszło jej przez myśl. Tak młodzi, tak szczęśliwi. Zupełnie jak ona i Michael.
Podeszła bliżej by przeczytać słowa na nagrobku. Zmarszczyła lekko czoło. Wypisane słowa na płycie nie brzmiały bowiem tak jak powinny, tak jak się tego spodziewała. "Paulson", mąż, żona, dwójka dzieci i żadnego słowa "Castle", pomyliła się. Przecież masakra o której myślała miała miejsce w Nowym Yorku a nie w Los Angeles. Po prostu przypadek a może po prostu chciała poczuć się jak on...
Kiedy tak stała tam szukając odpowiedzi na niewypowiedziane na głos pytania usłyszała głośny szelest za swoimi plecami. Kątem oka zobaczyła jakiś zamazany ruch, ale to jedyne na co było ją stać. Silna męska dłoń zasłoniła jej usta a druga objęła w pasie. Szybki, podniecony oddech na szyi sprawił, że zadrżała jak kot zaskoczony przez psa. Chciała krzyknąć, ale z ust wydobyło się coś co nie zwróciłoby uwagi nawet wiewiórek biegających nad ich głowami. "Spoczywajcie w pokoju", srebrne litery na czarnym kamieniu zaczęły stopniowo się rozmazywać, niknąć przed jej oczami. Spoczywaj w pokoju Saro. Urodzi się lub zginie. Tak czy siak, symbolika była strasznie uderzająca.


Floyd Ackles

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=anGYFI_hmII[/MEDIA]

-To jest napad. Rozumiesz? Podczas napadu trzymasz ręce w górze a nie zgrywasz bohatera włączając alarm.

Potężne uderzenie kolbą broni pozbawiło przytomności strażnika banku. Dodatkowo doznał wstrząśnięcia mózgu o ile jest to ważne gdy bandyta w nieprzeniknionej masce klauna przykłada ci strzelbę do głowy na odległość z której nie da się chybić.

-Zwariowałeś Z?

-Kurwa jaki Z, miałem być Mr. Violet.

-Chyba Mr. Stolec. Zmieniałeś ostatnio gacie człowieku?

-Co powiedziałeś debilu?

-To co słyszałeś. Nosisz gacie po swojej babce i pewnie pierzesz je w rzece jak jakiś pierdolony hindus.

-Odszczekaj to.

-Bo... Co?

-Mordy w kubeł. Mamy jeszcze trzy i pół minuty do przyjazdu glin, więc sugeruję ruszać wasze leniwe dupska.


Po tych słowach kogoś kto wydawał się być przywódcą szajki, cała piątka, tj: Mr. Pink, Mr. Yellow, Mr. Orange, Mr. Violet i milczący Mr. Brown zaczęła w końcu zachowywać jak ludzie za których chcieli uchodzić - profesjonaliści. Wszyscy bez wyjątku mieli bliźniacze maski klaunów zasłaniające twarz i zniekształcające lekko głos. Dla świadków byliby identycznie gdyby nie to, że każdy z nich miał na sobie inny rodzaj ubrania. Ubrani byli od bluzy z kapturem, pstrokatej hawajskiej koszuli i krótkich spodenek, wełnianego swetra, flanelowej koszuli z jajcarskim krawatem z przyjęć kawalerskich do eleganckiego, skrojonego na miarę garnituru. Groźny wygląd nadawały im dopiero szybkostrzelne karabinki maszynowe i strzelby automatyczne. Violet i Orange pilnowali zakładników zerkając co jakiś czas na ulicę. Brown i Yellow zaczęli w błyskawicznym tempie pakować grube, zielone nominały podawane im przez roztrzęsione kasjerki do sportowych toreb. Pink stał nachmurzony wpatrując się w zamknięty sejf. Wiedział, że mogli zgarnąć o wiele więcej gdyby strażnik nie włączył alarmu. Teraz nie ma na to czasu.

-A temu co?<szeptem>

-Pedał. A myślisz, że czemu sam nazwał się Mr. Pink? Pierdolony Tarantino.

Mężczyzna o którym rozmawiali nie dawał po sobie poznać, że usłyszał cokolwiek. Spoglądał tylko na zegarek i po chwili dał znak do odwrotu.

-Ruchy, ruchy. Żegnamy drogie towarzystwo i polecamy się na przyszłość. Jakby kogoś coś ominęło to zapraszam na pierwszą stronę jutrzejszych gazet. Adios!

Mężczyzna skierował swoją broń lufą w stronę sufitu i posłał dwie krótkie serie ku akompaniamencie przerażonych okrzyków cywili i spadających kawałków gruzu. Wybiegli frontowymi drzwiami banku, tak samo jak weszli tam dziesięć minut wcześniej. W tej samej chwili ciężarówka z logiem polskiej piekarni i trefnymi numerami zajechała na chodnik na kilka sekund wystarczających by wszyscy znaleźli się w środku auta.


John Riese

Na ulicy zgromadził się dość spory tłum. Ludzie przyszli popatrzeć, co robią zawsze tak jakby nie mieli nic lepszego do roboty. Inną sprawą było to, że niecodziennie człowiek ogląda sceny rodem z "Płonącego Wieżowca". Jeżdżące wokół wozy strażackie oznajmiały wszystkim powagę sytuacji ogłuszającym piskiem syren tak jakby ktokolwiek mógł mieć wątpliwości potem jak jakaś kobieta skoczyła na chodnik z własnym dzieckiem z górnego piętra z krzykiem, który uciszył nawet syreny. Dla nowojorskich strażaków to miał być długi dzień w piekle. Walczyli z żywiołem jak natchnieni, ale już teraz było wiadomo, że nie liczba ofiar wzrośnie znacząco. Włóczędze takiemu jak John ciężko było dotrzeć do żółtej taśmy policyjnej zabezpieczającej teren. Ludzie popychali go i przeklinali kiedy próbował rozpychać się łokciami. W końcu zauważył znajomą twarz. Oficer Adams, wciąż młody, wciąż niezepsuty przez system. To Riese wdrążył go w policyjną robotę przez kilka pierwszych miesięcy. Czas żeby spłacił przysługę.



-Młody? Ej młody.

-Proszę nie przechodzić przez linię... John?

-Siemasz Adams. Co słychać?

-John to naprawdę ty?

-A co nie widać?

Młody funkcjonariusz pokręcił głową i gwizdnął cicho co wystarczyło za odpowiedź. Łachmany, odór taniego alkoholu i twarz, która postarzała się o lata przez tygodnie nie robiły dobrego wrażenia.

-Potrzebujesz pomocy? Może trochę pieni...

Riese przerwał posterunkowemu stopując go wyciągniętą dłonią w dziurawej, znoszonej rękawiczce.

-Dam sobie radę. Powiedz lepiej co tu się dzieje.

Gliniarz pokręcił przecząco głową a jego spojrzenie było pełne szczerego żalu.

-Nie mogę. Stary zabronił siać panikę wśród cywili.

Adams miał zasady. Tak jak większość z nich na początku służby. Mógł w sumie użyć to przeciwko niemu, trzeba było tylko sięgnąć po ostrzejsze środki.

-Młody czy ja ci wyglądam na cywila? Robię pod przykrywką dla antynarkotykowego.

Bajeczka pierwsza klasa. Uśmiechnął się bardziej do siebie niż kolegi po fachu.

-Jaja sobie robisz, ale mówili, że...

-Sam rozpuściłem te plotki. Od miesięcy są podejrzenia, że w wydziale działają brudni gliniarze. Haracze, wymuszenia, podrzucone czy zaginione dowody, kilka kilo koki ginie z policyjnego magazynu...

Kłamstwo przychodziło mu dość łatwo a Adams należał do tych naiwnych harcerzy, którzy wierzą wszystkim nieważne czy mówią o zielonych ludzikach czy terrorystach z Al-Qaidy.

-O ja cię sunę.

Policjant otworzył szeroko usta i zaczął drapać się po czole. Najwyraźniej był pod niemałym wrażeniem.

-Dokładnie tak, no więc?

-He?

Najwyraźniej młody zupełnie zapomniał o początku rozmowy.

-Powiesz mi co tu się dzieje czy nie?

Młokos rozejrzał się na boki upewniając się, że nikt ich nie słyszy po czym podszedł do Riese'a i obniżony głos zamienił się w szept.

-Słuchaj wiem tylko, że od dwóch tygodni ktoś podpala budynki w ubogich dzielnicach. Budynki pełne ludzi, którzy ledwo wiążą koniec z końcem.

Riese kiwnął głową. Ostatnio aż zbyt dobrze wiedział o czym mówi jego rozmówca.

-No więc... Nie mam jeszcze potwierdzenia, ale idę o zakład, że tym razem mamy powtórkę z rozgrywki. Ten ktoś nie przejmuje się czy ktoś przy tym ucierpi. Na moje oko musi być niezłym psycholem. Prawdziwym szajbusem jeśli ktoś by mnie pytał.

-Nie macie żadnych tropów?

-Nie jest tego zbyt wiele...

-No?

-Facet działa nocami. Do tej pory nie mieliśmy żadnego tropu, ale przy w noc poprzedniego podpalenia jakiś chłopak widział wysokiego drągala w czarnym grubym ubraniu na ulicy na której ktoś podpalił blok. Nie widział jego twarzy, ale miał wrażenie, że była dziwnie zniekształcona. Zapytał go czy ma ogień na co tamten roześmiał się jak szaleniec cytując dzieciaka.

-No dobra... Lepsze to niż nic. Dzięki młody.

-Riese?

-No?

-Przekaż szefostwu z antynarkotykowego, że jestem czysty dobra?

Uśmiechnął się do niego lekko i znikł w tłumie jak zwykły włóczęgo ciesząc się ze swojej anonimowości. Trzeba będzie pokręcić się po okolicy.

 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 27-07-2013 o 21:32.
traveller jest offline  
Stary 25-07-2013, 23:01   #8
 
SWAT's Avatar
 
Reputacja: 1 SWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputacjęSWAT ma wspaniałą reputację
Floyd obudził się następnego dnia rano, o piątej jak miał w zwyczaju i zaczął dzień od ćwiczeń. Trzysta brzuszków, 300 przysiadów i 100 pompek oraz 100 podciągnięć na drążku działało lepiej niż kawa, a w połączeniu z zimnym prysznicem naprawdę odganiało chęć powrotu do łóżka. Śniadanie miał lekkie. Kilka kanapek z twarogiem i herbata to było to, co lubił najbardziej.
Jego nora, jak lubił nazywać to pomieszczenie dla pracowników w którym się ukrywał i mieszkał, było całkiem niezłym kątem. Miał tu prysznic, sypialnię i aneks kuchenny, a więc wszystko co potrzebował do życia samotny mężczyzna trudniący się zabijaniem przestępców. Nawet miał telewizor i radio, a co dziwniejsze zasięg.
Otworzył lodówkę i oprócz światła, nie było tam zbyt wiele ciekawych rzeczy. Chyba to skłoniło go do zrobienia zakupów, więc ubrał się dość typowo, jak każdy inny mieszkaniec Chicago i poszedł w kierunku drabinki na powierzchnię. Bezpośrednie wyjście z tej nieużywanej odnogi, prowadziło to dość obskurnej dzielnicy miasta, ale mu to odpowiadało.
Wychodząc ze spożywczego, kupił jeszcze gazetę. Lubił o sobie czytać, a widział w nagłówku „Kolejny mord Świętego! Niedoszły gwałciciel rozpruty w kanałach! str. 2”. Niestety pierwszą stronę zabrały mu jacyś klauni którzy obrobili bank. Kolejna praca dla niego, lecz gdyby nie słowa „Gdzie był wtedy Święty?” pewnie nawet by się tym nie zainteresował. On o wiele bardziej lubił akcję, a nie śledztwa, a to niestety było tu konieczne. Wiedział że będzie musiał uruchomić swoje stare kontakty w policji, aby się czegokolwiek dowiedzieć więcej, niż z gazety. Chociaż miał już pierwszą poszlakę, furgonetka z polskiej piekarni która zabrała sprawców z miejsca przestępstwa. Troszkę żałował, że nie było go tam w okolicy z granatnikiem.
Z komórki zadzwonił do Jenny Lawson, pracowała w policji od kilka ładnych lat i naprawdę kumplowała się z Floydem, aż temu nie odbiło, jak uważała kobieta. Mimo wszystko, popierała jego pracę i pomagała mu jak mogła w jego „misji”. Widziała podświadomie, że facet ma do tego wrodzony talent niczym sam Frank Castle. Pewnego razu na urodziny wręczyła mu nawet koszulkę z charakterystyczną czaszką, która dumnie wisiała na ścianie nad łóżkiem.
Jenny przekazała mu wszystko, co sama wiedziała, czyli nie więcej niż wyczytał z gazety. Kamery nakręciły pięciu gości w maksach klaunów, a zakładnicy zeznali że mówili sobie Mr. Orange itp. Jeden z nich został nazwany „Z”. Uciekli furgonetkę z logiem Polskiej piekarni, której kradzież zgłosili jeszcze tego samego dnia tuż przed napadem. Sam samochód nagrało jeszcze kilka kamer ulicznych w centrum, po czym ślad się urwał niedaleko Evanston i poleciła mu tam zacząć szukać. Skorzystał z tego.
Zanim pojechał na miejsce, musiał wziąć ze sobą kilka bambetli, bowiem nie przywykł do opuszczania domu dalej niż poza swoją dzielnicę bez więcej niż jednej klamki i wiadra amunicji. Z nory do bagażnika samochodu, przeniósł kilka rzeczy które uznał za wielce przydatne i poczekał do zmroku. W samochodzie wylądował AKMS z kilkoma magazynkami, strzelba M1014 już tam leżała ale ją też lubił. Najbardziej jednak dumny i zadowolony był z karabinu M14, który nie miał tradycyjnej lunety, lecz tą znaną z karabinów SVD, lunetę PSO-1. A do tego dwójnóg, tłumik. To była jego perełka.
Większą liczbę zabawek zawsze zostawiał w norze. Nawet obsługa techniczna nie zaglądała tam, w tą odnogę, a on zmieniał co jakiś czas zamki w drzwiach i szczelnie je zamykał. Zresztą miał cichą umowę z odpowiedzialnym za tą część tunelu robotnikiem.


Czarny Pontiac Trans z 1977, ruszył w kierunku Evanston, kiedy tylko zapadł zmrok. W radiu „Old Cool 101.1” leciały klasyczne kawałki. Akurat leciał Louis Armstrong i chyba jego najlepsza piosenka, A Kiss To Build A Dream On. Sam samochód zdobył od jednej z jego ofiar, alfonsowi który zabił swoją pracownicę. Floyd wymierzył mu bardzo wstrętną karę, wyrzucając go przez okno. Kluczyki i sam samochód, aż błagał Acklessa o zaadaptowanie. Nie mógł mu odmówić.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=NDgncPD0bew[/media]

Do Evanston dotarł dość szybko, kiedy zapadała ciemność większość ludzi była już w domach, a ulice się wyludniały nie licząc bezdomnych i rządnej wrażeń młodzieży. Pamiętał, kiedyś musiał takiego dzieciaka obić za kradzież torebki, na szczęście miał on prawie 18 lat. Powinien mu być wdzięczny, że nie wyciął mu na klatce jego symbolu. Cholerne gówniarze…
Evanston to było miasteczko Uniwersyteckie, ale nawet tu zdarzały się ciemne zaułki, szczególnie nad brzegiem jeziora gdzie można było dość sprawnie porzucić auto. Tam też zaczął poszukiwania, wypytał nawet kilku bezdomnych o to, czy nie widzieli w okolicy auta ze zdjęcia. Do zmroku zdążył ściągnąć film z kamery przed bankiem i wykadrować samochód, a potem wydrukować. Po dwóch godzinach, znalazł dopiero auto porzucone w niewielkim i nieużywanym parku. Tu piątka z banku musiała się przesiąść w inny samochód.
Nie liczył na to, aby sprawcy pozostawili jakikolwiek ślad w samochodzie, ale na filmach tak czasami się zdarzało. Może jeden z nich zgubił cokolwiek, co pomogłoby mu ich wytropić? Rozpoczął od paki ciężarówki, lecz nie znalazł tu niczego konkretnego. Samochód wydawał się pusty, nie zdziwiłby się gdyby w dodatku całego go powycierali z odcisków. Za to w szoferce, znalazł coś…
Był to firmowy długopis, zapewne z przyzwyczajenie wepchnięty do popielniczki. Wyglądał nienaturalnie, obok innego firmowego długopisu który pochodził z piekarni. Nie dotykając go przeczytał adres i nazwę firmy z niebieskiego długopisu. „HydroKovalski – usługi hydrauliczne”. Miał dziwne wrażenie że wpadł na trop jednego z pierwszych ptaszków. Zabrał długopis ze sobą.
Po oględzinach dał Jenny znać, gdzie znajduje się porzucony samochód. I ulotnił się.
 
__________________
Po prostu być, iść tam gdzie masz iść.
Po prostu być, urzeczywistniać sny.
Po prostu być, żyć tak jak chcesz żyć.
Po prostu być, po prostu być.
SWAT jest offline  
Stary 26-07-2013, 21:12   #9
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Szósta rano czy wieczorem? Jakoś miewał z tym problemy Victor. Drzwi na balkon i okno, trochę za mało źródeł światła, szczególnie jeśli się je ciągle zasłania. Stoczył się powoli z kanapy, zwalając na ziemię razem z kołdrą. Jęcząc ciężko, minutę zbierał się do pozycji, z której mógł robić pompki, ale gdy już krew stopniowo zaczynała mu odmarzać, podniósł się na równe nogi, niczym ośmioletnia pilna uczennica, w pierwszy dzień szkoły. Doczłapał się do łazienki wziął prysznic, przyglądając się rozkładówce z Playboya na drzwiach. Naciągnął czyste gacie, spodnie, zaparzył mocną kawę, znalazł paczkę szlugów i wyszedł na mały balkon.
Rano. Szósta rano. Doskonale, nie spóźni się do pracy. Dziś czuł potrzebę popracowania, a na dłuższą metę skutkowało to bardzo złymi rzeczami. Zbierał w sobie energię, która ujście znajdowała tylko jedną droga.
Póki co jednak, cieszył się gorzkim smakiem kawy, przemieszanym z miętowym szlugiem. Przyglądał się z dołu pierwszym samochodom i ludziom idącym do pracy, czy sklepu. Cuchnęło okropnie w Hells Kitchen, ale palenie papierosów, skutecznie zabijało wszelkie inne odory.

Umył zęby i przepłukał paszczę płynem. Palił jak sam żywy ogień. Jednak zabijanie zarazków z okolic dziąseł, było bardzo ważne i był skłonny do takich poświęceń.
Przejrzał się w lustrze, przejechał dłonią po kilkudniowym zaroście... niech będzie. Brakowało mu tak trochę włosów na twarzy, z racji blizny na lewej brwi, która nie pozwalało paru włoskom odrosnąć i tej na prawym policzku, też niezbyt dużej, ale psującej kompozycję równego zarostu.
Westchnął ciężko, zjadł bułkę z serem i salami, co powinien zrobić przed umyciem zębów, włożył szarą koszulkę i spakował do plecaka zapasową. Wyszedł około siódmej, po jeszcze jednym szlugu. Spojrzał przelotnie na bramę garażową. Odkupił tę szopę od właściciela bloku za niezłą sumkę, znacznie większa niż była warta ta buda, ale gdzieś musiał trzymać motocykl i inne zabawki. Dziś jednak wolał się przejść.

Warsztat samochodowy znajdował się dziesięć minut drogi piechotą od niego. Szedł spokojnie rozmijając się z ludźmi, których widywał prawie, że codziennie. Paru znało go z imienia, jako sąsiada i mechanika z warsztatu Ricka Allena. On mgliście pamiętał dwie dziewczyny, z którymi zapoznał się nieco bliżej, ale które straciły większe zainteresowanie nim po paru takich zbliżeniach, czując silną potrzebę nowej zdobyczy. Poza tym kojarzył ledwie parę osób, które zawsze próbowały w warsztacie wykazać się większą wiedzą na temat maszyn, niż sami pracownicy. To akurat strasznie go wkurzało, ale za dnia lepiej sobie radził z tłumieniem takich emocji. Tylko uśmiechał się smutno i melancholijne, przyglądając się takiemu klientowi w ciszy i udając że słucha, wspomagając się kiwaniem głowy. Zawsze takim dodawał paręnaście dolców do rachunku. Jako napiwek za słuchanie tych debili.
Zjawił się na równo z szefem - Rickiem - jak i dwójką innych mechaników, czarnoskórych braci Sama i Carla, którzy na sumieniu mieli nie mniej niż w potężnych łapach. Tacy jednak pozostawali poza celownikiem Victora. Nikogo kogo znał.
Staruszek Rick, pozbawiony jednego oka, na którejś ze starych wojen, głównie przesiadywał w biurze, obdzwaniając ludzi, albo odbierał samochody, czasami opieprzając innych mechaników, za to, że się spóźniają. Na dwie zmiany przychodziło czworo ludzi, dzisiaj na porannej brakowało Jacka, młodego chłopaka, wylanego z liceum za całą masę drobnych przewinień. Miał jednak gość smykałkę do mechaniki.
- Hej! Victor! - Rick zawołał Nightsa, otwierając drzwi do swojego brudnego biura. - Chodź no tutaj, co?
- Teraz panie Allen? Mam co robić... - odkrzyknął wskazując na zawieszonego nad nim Forda.
- Chodź! Sam się opierdala, to na pewno cię zastąpi, prawda?! - warknął głośniej, w głąb garażu, kierując ognisty wzrok jednego oka, na siedzącego na masce innego samochodu mężczyznę. Ten zaciągnął się papierosem ostatni raz i spychając Victora z jego miejsca, spod Forda.
Nights wyjął szmatę zza paska spodni, wytarł ręce i wszedł do biura Ricka.
- Sprawa - mruknął szybko, przeglądając coś w komputerze, jedną rękę trzymał na myszce, drugą na słuchawce od telefonu. - Nie miałem żadnych wiadomości od Jacka od dwóch, jebanych dni. Miał trzech klientów, dzisiaj miał oddać dwie fury i nic... nie mogę się dodzwonić, zero, null, łapiesz? - spytał w końcu odwracając się do niego.
- Jasne... - Victor pokiwał głową i wzruszył ramionami. Rick prawie zawsze kończył wypowiedź czymś w stylu: "łapiesz?", "chwytasz?", "jasne?" i nie mógł ciągnąć dalej, dopóki ktoś kto nie utwierdził w przekonaniu, że owszem - łapie.
- No... pójdź do niego, tu masz adres - podsunął mu karteczkę - i jak tam będzie w chacie, to przytargaj tutaj, ja go już zapędzę do roboty. Wiem, że mieszka z matką, w razie czego powinna ci powiedzieć, gdzie jest, jeśli wie. Dobra kobieta. Zapędziła go do roboty tutaj, jak go wylali ze szkółki... no! Idź! - machnął na niego ręką.

Victor pokiwał głową raz jeszcze i wyszedł z biura. Z plecaka wyjął i założył czystą koszulkę, tym razem czarną.
- Ej! Kurwa! I co, dalej mam tu robić?! Toż to sam, kurwa, syf jest! Mam swoje wozy! - krzyknął Sam, wychodząc spod samochodu.
- Jak widać, masz kolejny - mruknął Victor nie odwracając się.
- Aaa spierdalaj... - mechanik machnął na niego ręką i wrócił do roboty, choć ze znacznie mniejszą werwą.
Przechadzka o tej godzinie nie była już tak przyjemna, jak o siódmej. Na ulicę zaczynała wychodzić cała menażeria, która wracała z bardzo hucznych, nocnych imprez i spora część z nich była jeszcze odurzona, reszta była sfrustrowana z powodu braku odurzenia. Część takiej nieprzyjemnej młodzieży, zmierzała do blokowisk, w których mieszkał Jacka. Victor spojrzał na karteczkę, a następnie w górę budynku, pod którym stanął. Zmielił zwitek papieru i schował go do kieszeni. Nacisnął przycisk od domofonu.
Nic... po pięciu razach nic.

W końcu jednak ktoś wychodził. Czwórka mężczyzn, jeden większy od drugiego i bardziej od niego łysy. Każdy łypnął groźnie na Victora, który też spojrzeniem się odwzajemnił, choć nie tak agresywnym. Minęli go powoli, chowając ręce w kieszeniach, gdy wchodził, oglądali się za nim, idąc dalej, bezkarnie wychodząc na ulicę, zmuszając kierowcę do ostrego hamowania, z piskiem opon. Wszedł na górę, na piąte piętro... sam też mieszkał na piątym, jak miło.
Oczywiście. Drzwi były uchylone.
Już na wejściu, wszystko było nie tak jak powinno. Stare i biedne mieszkanie, może i już samo się rozpadało, ale ktoś ostatnio mocno mu pomógł. Lustra zbite, wieszaki pozrywane, ściany pełne dziur po uderzeniach, ubrania i buty walały się w nieładzie po podłodze. Od strony kuchni czuć było okropny odór spalenizny...
Victor podszedł powoli do skraju korytarza, gdzie ten łączył się z kuchnią bez drzwi. Ciało starej, grubej kobiety, leżało przy kuchence gazowej, całe pokryte sińcami, z wyjątkiem twarzy, pokrytej bąblami i spalonych włosów. Biorąc pod uwagę leżący blisko, pusty czajnik, obie rzeczy stały się oddzielnie. Śmiertelne jednak były dopiero liczne raty kłute na brzuchu.
Bolesny mruk z pokoju naprzeciwko, szybko zwrócił jego uwagę. Victor przeskoczył tam w dwóch susach i stanął naprzeciwko leżącego na łóżku Jacka. Pościel była mocno pokryta krwią, a wszystko co było w tym pomieszczeniu, przynajmniej raz zostało skorygowane uderzeniem jakiegoś kija.
Zapłakaną twarz Jacka, wykrzywił marny grymas zdziwienia, który przerodził się w nieme błaganie. Wyciągnął rękę w stronę Victora.
- Ci czterej? Dopiero wyszli? - spytał nie zbliżając się.
Pokiwał głową szybciej, a na jego twarzy wymalował się strach. Postarał się mocniej wyciągnąć rękę. Dziura w brzuchu, nodze, obu rękach, sporo ciętych ran, złamane kości i pewnie wstrząśnienie mózgu... był już cały blady.
- Torturowali was? - pokręcił głową. - Ukrywaliście się? - pokiwał szybko.
- Czemu? - spytał w końcu, przyglądając się kupce rzygowin na łóżku.
Nie odpowiedział, powoli usypiając.

Wybiegł z mieszkania i wypadł przez drzwi klatki schodowej. Przebiegł przez ulicę i wbiegł w aleję pomiędzy blokami. Gdy z niej wybiegł rozejrzał się po kolejnej, większej ulicy. Są. Przystanęli przy schodach do jakiegoś bloku, paląc fajki i śmiejąc się gromko. Jeden postawił za sobą kij i podciągnął się, siadając na poręczy schodów.
Victor podszedł szybkim krokiem, gdy dwójka stojąca przodem do niego, skierowała na niego swoje spojrzenia, nagle błyszczące furią, chwycił kij, walnął sztychem w dolną częścią kręgosłupa odwróconego do niego tyłem skinheada, przechwycił kij normalnie i cofając się o krok w tył, zamachnął się. Trafił w czoło wysokiego mięśniaka, pierwszy zaś padł na ziemię, drąc się i chwytając za plecy.
Kolejny zamach i pałka trafiła w rękę kolejnego przeciwnika, bo ten jak idiota się zasłonił. Następnego chybił, a łysy łeb wbił mu się w brzuch po byczej szarży góry mięśni. Wylądowali na ziemi, przeciwnik już na usiadł, drugi zachodził póki co panując nad bólem ręki, trzeci zaś, z obolałymi plecami, chwiejnie podnosił się na nogi. Czwarty jak się okazało, dodatkowo wyrżnął głową w poręcz i nie miał zamiaru się podnosić.
Victor uderzył siedzącego na nim wroga w splot słoneczny, potem nerka, a następnie wbił palce w jego oczy. Przewrócili się, zamieniając szybko i ogniście pozycjami, niczym kochankowie. Jednak został strącony przez zazdrosnego kochanka, za pomocą partyzanckiego kopnięcia. Nie szkodzi. Nights był pewien, że dostał mocniej niż oni, znacznie więcej razy i lepiej znosił ból. Przewrócił się po ziemi i porwał na równe nogi. Po drugiej stronie ulicy, uzbierała się mała banda zafascynowanych dzieciaków, którzy przerwali grę w piłkę.

Podniósł pięści do góry. Jeden przeciwnik nie mógł używać jednej ręki, drugi garbił się i był powolny, z bólem nad tyłkiem, trzeci wrzeszczał trzymając się za krwawiące oczy, a czwarty leżał obok schodków, sącząc krew z czaszki.
Victor znów zaczął pierwszy. Nie za szerokie ciosy, szybkie i mocne, zdążył trafić trzy razy, potem unik, wciąż garda, uchylił się i kontra w brzuch. Znów doskoczył do tego, którego najpierw uderzył, teraz znów dwa razy w twarz. Obrót i kopniak w kolano. Chrzęst rzepki. Podbrzusze, podbródek by go wyprostować. Obrót i przyjęcie ciosu w skroń. Zachwiał się i zamroczyło go. Kolano wbiło mu się w brzuch gdy się pochylił z bólu. Oddał łokciem w twarz. Teraz to przeciwnik się skulił, też oddał mu kopniakiem.
Drugi nie stwarzał problemu. Leżał na ulicy również krzycząc jak jego kompan bez oczu, ale on trzymał się za przekręcone kolano.
Zza rogu wyjechał samochód, skręcił z piskiem opon, wydobywała się z niego zbyt głośna, gangsterska muzyka. Jakoś nie zwalniał. Victor dostrzegł w tym dobrą okazję... ostatni kopniak i chwiejnie trzymający się na nogach skinhead, zahamował nieco pęd samochodu, rozwalając jego szybę.



- I gdzie ten łamaga? - łypnął na Victora Rick, odkładając w końcu słuchawkę.
- Już nie przyjdzie. Zajmę się jego robotą, dopóki kogoś nowego nie znajdziesz - mruknął w odpowiedzi.
- Och... dobra, zapłacę ci dodatkowo, ale... w sensie zostajesz na drugą zmianę? - dopytał.
- Ta. Nie dopłacaj, dołóż się z wypłaty do jego i matki pogrzebu, pewnie ma jeszcze jakąś inną rodzinę, która to zorganizuje, jak ich znajdziesz, to jesteśmy kwita - odpowiedział wyjmując papierosa.
- Och... a więc tak... - Rick przygryzł kciuka. - No kurwa... co za miasto, co za czasy - dodał kiwając głową.
- Najgorsze - dodał ze swoim charakterystycznym uśmieszkiem.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 27-07-2013, 21:30   #10
 
traveller's Avatar
 
Reputacja: 1 traveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputacjętraveller ma wspaniałą reputację
Dziennik Franka Castle
13 sierpnia 1973 roku


Trzy dni temu w końcu przyjechało uzupełnienie oddziału, w postaci pozostałościach po 23 dywizji piechoty. Pierwsze posiłki po tym jak straciliśmy czterech chłopaków pod Dong Ha w zeszłym roku. Właściwie straciliśmy trzech, ale jeden stracił nogi po ostrzale "friendly fire" z naszych moździerzy i nigdy już nie będzie mu dane walczyć za kraj. Takie błędy się zdarzają i niestety będą zdarzać. Ludziom puszczają nerwy, łączność jest utrudniona a warunki polowe niekiedy tak tragiczne, że w rzeczywistości można się pomylić. Niechętnie to przyznaję, ale od kiedy służę byłem świadkiem lub słyszałem o ok. dziesięciu takich niewyjaśnionych przypadkach w których ostatecznie nikogo nie pociągnięto do odpowiedzialności. Wielokrotnie ktoś strzelił komuś w plecy bo wziął go za bojownika Vietkongu. Ktoś rzekomo potknął się i wpadł na bagnet kumpla. Niektórzy po prostu znikali gdzieś w dżungli z której wracał tylko jeden z dwóch, którzy wchodzili. Ile z tego typu zdarzeń było rzeczywiście pomyłką a ile zaplanowanym morderstwem? Tego nie wiem i najprawdopodobniej nigdy się nie dowiem. Takie sprawy zawsze zamiata się pod dywan po to by nasze dzieci i ich dzieci zapamiętały nas jako nieskazitelnych wojowników o wolność.

Po chłopakach z byłej 23-ej spodziewałem się kłopotów i nie zawiodłem się. Historię o masakrze wioski May Lai usłyszałem dziesiątki razy. Podobno oni i ich koledzy będąc pod rozkazami podporucznika Williama Calley'a, wyrżnęli w pień kilka setek cywilów: mężczyzn, kobiet i dzieci.


Ile było w tym prawdy tego nie wiem, ale widząc ich zamiłowanie do sprawiania bólu i upokorzenia swoich wrogów jestem wstanie uwierzyć w część tego co obiło mi się o uszy. Problem w tym, że część z nich przestała odróżniać wroga od cywili. Każdy Azjata jest dla nich żółtkiem a żółtek był wrogiem.

Nieformalnym przywódcą tej nowej grupy, budującej opozycję dla rzeczywistej hierarchii władzy jest Frank Simpson. Prawdziwy weteran wojenny i przypuszczalnie idol wielu amerykańskich młodych chłopców, którzy przeczytaliby jego cv (z pominięciem kilku sytuacji kładących cień na jego karierze). Odnosi się do mnie z szacunkiem, ale w jego oczach widzę kpinę. Jeżeli ktoś ma na twarzy wytatuowaną amerykańską flagę to zdajesz sobie sprawę z tego, że nie ma się do czynienia z człowiekiem zdrowym na umyśle. Wielu żołnierzom tutaj to jednak imponuje. Zasłania się patriotyzmem, oddaniem dla kraju, ale ja dostrzegam jego szaleństwo być może widząc w nim człowieka, którym sam mógłbym się stać.

Jako dowódca byłem zmuszony do interwencji więcej niż raz by zapewnić spokój i dyscyplinę w oddziale, ale w końcu (zdałem sobie sprawę, że to nieuniknione) czekała mnie bezpośrednia konfrontacja z Simpsonem.
Byłem świadkiem jak dosłownie wdeptał on w ziemię jakiegoś cywila tylko dlatego, że ten nie chciał usunąć mu się z drogi. Zanim go odepchnąłem biedak miał już twarz poznaczoną od odcisków ciężkiego wojskowego buta. Simpson zadarł głowę do góry i spojrzał zawadiacko jakby rzucał mi wyzwanie. No co? Zdawał się mówić. Jak teraz o tym pomyślę to mógł to być test, który miał powiedzieć mu na jak wiele może sobie pozwolić. Czułem na sobie spojrzenie własnych ludzi wiedząc, że to jedna z tych chwil kiedy nie można odpuścić. Godząc się na działanie ludzi pokroju Franka Simpsona przyznałbym rację jego metodom a tego zrobić nie mogłem. Zamachnąłem się pięścią w jego prawy podbródek szybciej niż zdążył zareagować ścierając mu ten bezczelny uśmiech z twarzy. Mój przeciwnik nie należał jednak do wymoczków i taki cios jedynie go rozjuszył. Kiedy tylko znikło jego początkowe zaskoczenie spowodowane tym, że odważyłem się mu przeciwstawić tak otwarcie, zerwał się z ziemi i ruszył z pełnią mocy chcąc zapewne zacisnąć swoje wielkie dłonie na mojej szyi. Nie dałem mu tej satysfakcji usuwając się z drogi jego szarży, uderzyłem stopą w lewą rzepkę. Mężczyzna był silny jak tur, ale wykorzystywałem jego siłę przeciw niemu tak jak uczuli mnie podczas walki z silniejszymi od siebie. Na moment stracił równowagę, ale zaraz podjął próbę kontrataku. Sparowałem jedno potężne uderzenie wymierzone w moją głową własną dłonią i wykręciłem boleśnie do tyłu jego prawą ramię. Na koniec poprawiłem szybkim uderzeniem kolana w nos słysząc przy tym chrzęst łamanej chrząstki. Simpson leżał w błocie, upokorzony i pokonany. Ludzie gapili się na mnie z podziwem i czułem ich aprobację. Jednak nie czułem dumy z tego powodu. Zrobiłem tylko co to konieczne. Zastanawiam się czy nie zgłosić sprawy do dowództwa, nie wysłać go do domu z odebranymi mu odznaczeniami i stopniami wojskowymi. Myślę jednak o ludziach, których wojna zmieniła, ukształtowała na własny sposób, którzy nie umieją sobie radzić samemu z koszmarem w jakim przychodzi im żyć. Wyciągnąłem wtedy dłoń do Simpsona. Dosłownie pomagając mu wstać z ziemi i w przenośni dając mu drogą szansę mimo, że na to nie zasłużył.

Nie wierzę już w ideały jakie wpajali we mnie oficerowie z Westo Point. Nie mogę jednak pozwolić na to, żebyśmy porzucili nasze człowieczeństwo. Czasem czuję się słaby. Czuję, że pękam w środku jak suche drewno pod naszymi twardymi butami kiedy patrolujemy dżunglę. W nocy, kiedy wpatruję nieprzeniknioną wietnamską dżunglę zastanawiając się czy nie wejść w nią samotnie.

Sierżant Frank Castle z 3-iego Batalionu 9 dywizji piechoty lądowej



 
__________________
"Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021
Even a stoped clock is right twice a day

Ostatnio edytowane przez traveller : 27-07-2013 o 22:30.
traveller jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172