Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 31-10-2015, 12:23   #1
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
THE END - Głód [18+]

Głód




Arkadia, Miasto za murami, ostoja Czystych. Piękna, gdy miało się ten przywilej i wylądowało w odpowiedniej dzielnicy. Nieco mniej urokliwa, gdy trafiło się do jej biedniejszych części.
Światło poranka lśniło na pokrytych śniegiem terenach, które je otaczały. Zima tego roku trwała dłużej niż kiedykolwiek. Była także mroźniejsza, co miało niekorzystny wpływ na standardy życia za murami. Obiecana odwilż zdawała się nie przejmować tym, że jest spóźniona. Niczym typowa kobieta, wyczekiwała by pojawić się w momencie, w którym jej starania wywrą największe wrażenie. Meteorolodzy zgodnie twierdzili jednak, że moment ten nastąpi wkrótce.
Generał Anthony Meral ze zmarszczonym czołem przyglądał się ekranom, które pokrywały większą część ściany w jego gabinecie. Jako dowódca sił zbrojnych Arkadii był odpowiedzialny za bezpieczeństwo ludzi mieszkających w obrębie murów miasta. Odwilż, o ile taka wreszcie miała się pojawić, sprawiała, iż jego praca miała stać się znacznie trudniejszą, niż w miesiącach zimowych. Trzy miesiące lata, które miało nastąpić, spędzały sen z oczu mężczyzny. Lśniące czerwienią punkty na mapie, na którą właśnie spoglądał, nie sprzyjały pozytywnemu myśleniu. Obozy wroga zdawały się mnożyć w jego oczach, jasno podkreślając beznadziejność sytuacji w jakiej znajdowali się Czyści. Błękitnych punktów było bowiem o wiele, wiele mniej. Otoczeni przez Głodnych, pozbawieni nadziei, poddawali się jeden po drugim. Jak długo jeszcze przyjdzie im trwać na posterunku?
- Generale? - ostrożny, cichy głos, przerwał ponure rozmyślania.
- Słucham - odpowiedział, odwracając się plecami do mapy, by zmęczone spojrzenie wbić w stojącą w drzwiach asystentkę. Ta odsunęła się, wpuszczając kolejną osobę.
Pułkownik Mercy O’Braien, dowódca grupy specjalnej wywiadu Czystych, kobieta licząca sobie trzydzieści sześć lat, przestąpiła próg gabinetu.
- Oto lista, którą stworzyliśmy, a którą prosił pan, by dostarczono mu osobiście.
- Ach tak...
- Wyciągając dłoń po teczkę, którą mu podała, liczył na to, że tym razem nadzieja, jaką żywili, nie okaże się płonną.
Nadzieja, która pojawiła się znienacka. Zagubiony wśród raportów list. Notka wręcz… Kropla w oceanie rozpaczy i zwątpienia.
- Czy rada została już o tym poinformowana?
- Nie, czekamy na pańską decyzję.
- Dobrze zatem -
westchnął. Potarł dłonią czoło, wyłączył ekrany. - Chodźmy zatem ich o tym poinformować i przedstawić kandydatów.








Rada Arkadii stanowiła centrum władzy nad miastem i tymi placówkami poza jego granicami, które podpisały pakt o współpracy. W jej skład wchodzili głównodowodzący każdego z sektorów miasta, świeccy, duchowi oraz wojskowi. Łącznie przy stole konferencyjnym zebrało się dwudziestu trzech jej członków.
- Czy informacje, które zebraliście, są pewne? - Martin Warnz, sprawujący pieczę nad sektorem naukowym, z pewnym powątpiewaniem w głosie, odezwał się jako pierwszy.
- Nie możemy mieć stuprocentowej pewności ,dopóki nie zdobędziemy dziennika, jednak te dane, które udało się nam zebrać wskazują, że jest to możliwe. W końcu profesor Self był tym, który odpowiedzialny jest za całą tą sytuację. Prawdopodobieństwo tego, że znalazł także lekarstwo jest dość wysokie. - Mercy przemawiała stanowczym, pewnym siebie głosem.
- Tak ale… czy ci ludzie będą w stanie zdobyć ten dziennik dla nas? Dlaczego nie wysłać dobrze wyszkolonych, znających tereny członków oddziałów zbrojnych? Czy możemy powierzyć tak ważną misję zbieraninie przypadkowych kandydatów? - Piotr Myszkowski, odpowiedzialny za sektor gospodarczy, po raz kolejny wbił spojrzenie w listę kandydatów.
- Nie mamy dość ludzi - odpowiedział Meral, rozkładając ręce. - Idzie odwilż - spojrzenie skierowane na Omara Sakri’ego, głównego meteorologa, który skinął wolno głową, potwierdziło jego słowa. - Nie możemy pozwolić sobie na osłabienie Arkadii.
- Innymi słowy wyślemy grupę cywili - wtrąciła się Yuko Matoko, zarządzająca sektorem medycznym. - Tych, którzy nie są niezbędni do przeżycia miasta i których w razie czego można zastąpić.
Nie dało się ukryć niechęci którą przesycony był jej głos, gdy wypowiadała te słowa. Paru innych członków rady pokiwało głowami, wspierając ową niechęć. Między nimi i Sit Tasana, główny kapłan Dzieci Nowej Ery, ruchu, który zajmował się opieką nad sierotami i nowonarodzonymi, twierdząc, że to w ich rękach tkwi moc, która kiedyś uleczy pogrążony w chaosie świat.
- Śmierć czeka nas wszystkich - odezwał się Vaka Samael, przedstawiciel Siewców, wyznania, które wzywało do poddania się karze, która została zesłana na ludzkość.
- Doskonale… Strzelmy sobie zatem wszyscy w łeb i po sprawie. - Mina Romanowa, dowódca Łowców, odpowiedzialnych za dostawy świeżego mięsa, jak zwykle nie przebierała w słowach, mając głęboko to co inni o tym sądzili.
- Jest to jakiś plan. - Stefan Romanow, małżonek Miny i dowódca Cieni, grupy weteranów i byłych członków jednostek specjalnych, zajmujących się tropieniem Głodnych i zabezpieczaniem najbliższego otoczenia Arkadii, zdawał się całkiem dobrze bawić.
- Głosujmy. - Głos April Dess, przewodniczącej rady, przebił się ponad hałas, jaki powstał po ostatnich wypowiedziach. Powoli, jeden po drugim, członkowie rady zgłaszali swoje tak lub nie, dla propozycji. Tak przeważyło i jednocześnie przypieczętowało los grupki obcych sobie ludzi.






Meggie Johnson


Służba przy bramie nie należała do najcięższych obowiązków, do jakich można było zostać przydzielonym. Dla Meggie dzień rozpoczął się całkiem zwyczajnie. Śniadanie, chwila rozmowy z rodziną, opuszczenie domu i udanie się na posterunek. Była to już rutyna, którą powtarzała od roku, czyli od chwili gdy została wciągnięta do grupy patrolującej mur i strzegącej bramy. Jej umiejętności wystarczyły, by bez problemu przeszła przez trening pod okiem Harveya Wolfa, który zajmował się, wraz z paroma innymi, szkoleniem cywili w posługiwaniu się bronią.
Teraz tkwiła przy bramie, za partnera mając Oresta Rohow, niezbyt gadatliwego mężczyznę, który niejedną osobę potrafił przyprawić o ciarki. Jej ojciec nie raz już powtarzał, że od tego człowieka lepiej było trzymać się na dystans. Nic także nie wskazywało na to, że Rohow chce, by było inaczej. Z tego co udało się wyłapać z rozmów pozostałych strażników wynikało, że facet trzyma się od wszystkich z daleka, jednak jest sumienny w wykonywaniu swych obowiązków. Mieszkał w jednej z gorszych dzielnic Arkadii, pełnej ludzi, o których matka zwykle mówiła, że sami proszą się o kłopoty. Biorąc pod uwagę to, czym się zajmowała, musiała mieć w tej kwestii pewne doświadczenie.
Z rozmyślań wyrwał Meggie odgłos klaksonu. Z góry padł sygnał, by bramę otworzyć, na co natychmiast odpowiedział Szama, starszy mężczyzna, który zawiadywał kontrolkami i był odpowiedzialny za system zamontowanych na murze kamer.
Do obowiązków Meggie należało między innymi sprawdzenie, czy wjeżdżający mieli odpowiednie przepustki i czy w ich krwi nie było śladów notyny. Test, z tego co słyszała, nie był co prawda skuteczny w każdym przypadku, jednak i tak go stosowano.
Za kierownicą opancerzonego wozu siedział nieznany jej mężczyzna, najwyraźniej świeżo zrekrutowany do tego zajęcia. Jego pasażer jednak nie był już tak całkiem anonimowy. Ruger w pewien sposób był podobny do jej partnera tego dnia. Obaj słynęli z tego, że mało się odzywali i zwykle wykonywali powierzone im zadania. O Stonerze mówiono jednak nieco więcej, głównie wymieniając przy okazji ilość zabitych przez niego Głodnych.

Reszta dnia minęła bez większych atrakcji. Mieli już schodzić z warty gdy przed bramą zatrzymał się motocykl. Jego właścicielka, Beri Takino, była Meggie znana. Właściwie to ciężko było znaleźć kogoś, kto Beri nie znał, a to już co nieco o młodej kobiecie mówiło.
- Macie wezwanie do siedziby rady - oznajmiła, kierując te słowa zarówno do Meggie jak i do Rohow’a.






Orest Rohow

Było zimno, było paskudnie. Warta przy bramie nie należała do najciekawszych zajęć, jednak to także ktoś wykonywać musiał. Szczególnie gdy chciało się pod koniec dnia złożyć głowę na w miarę miękkiej poduszce i z pełnym żołądkiem. Chociaż "pełny żołądek" było w Arkadii pojęciem względnym. Zwykle oznaczało napchanie go papką, która (wedle oficjalnych ogłoszeń) zawierała w sobie wszystkie niezbędne do przeżycia składniki. Wszystkie, poza smakiem, tego bowiem nie uwzględniono.

Godziny mijały powoli. Nie licząc jednego pojazdu, nikt nie opuszczał ani też nie wkraczał do miasta. Meggie Johnson, z którą tym razem wyznaczono mu wartę, była dobrym towarzyszem. Podobnie jak on wytrwałym i stającym na wysokości zadania. Mógł trafić gorzej, co niejednokrotnie się mu zdarzało.
Z tego co wiedział, to była tu z całą rodziną. Jej ojciec także służył na murze, matka pracowała w jednym z trzech szpitali, jakie udało się stworzyć. Podobno miała tu także jakieś rodzeństwo, jednak tak daleko wiedza jego nie sięgała. Byli przedstawicielami dwóch odmiennych grup. Mieszkali w różnych dzielnicach. Jedynymi rzeczami, które mieli wspólne, była chęć przetrwania i robota na murze.

Gdy Beri z piskim opon wyhamowała niemal przed ich stopami, stało się jasne, że tym razem nie dane mu będzie w spokoju oddalić się do jego samotni, by walczyć z koszmarami. Ktoś przypomniał sobie o jego istnieniu. Po co jednak i dlaczego właśnie teraz? Bo jakoś wątpił, by rada wzywała go z powodu tego idioty, którego posłał do szpitala w zeszłym tygodniu...






Stoner Ruger

Od chwili, w której zasiadł na siedzeniu pasażera opancerzonej ciężarówki, wiedział, że ten kurs będzie dokładnie tak samo parszywy jak każdy, który dane mu było przeżyć od chwili, w której zgłosił się na ochotnika do tej roboty. Za kierowcę dano mu Sama Kruza, młodzika który dopiero co przeszedł szkolenie.
- Tylko on jest wolny - padło, gwoli wyjaśnienia.

Droga była długa, ciężka i pełna niebezpieczeństw. Nawet jeżeli na chwilę zapomniało się o Głodnych, to zostawały jeszcze pełne dziur drogi, zdradliwe mosty i pogoda, która tego roku miała głęboko w poważaniu uznane powszechnie normy. Gdyby nie to, że kalendarz wskazywał na czerwiec, można by uznać, że jest środek lutego.

Do Arkadii dotarli trzeciego dnia, w południe, a przynajmniej tak pokazywały im zegarki. Po przejściu rutynowego sprawdzenia przy bramie skierowali się do części miasta, w której znajdowały się magazyny. Była to jedna z najlepiej strzeżonych dzielnic, z powodów raczej oczywistych. Po przejściu kolejnych kontroli i okazaniu dokumentów, Stoner został odesłany do hangaru, w którym stacjonowały podobne do tego którym przyjechał, pojazdy.

Reszta dnia minęła całkiem zwyczajnie. Jego mieszkanie, a raczej pokój w którym zamontowano kuchenkę i który posiadał klitkę zwaną szumnie łazienką, powitał go dobrze mu znanym, nieco stęchłym powiewem miejsca, które zbyt często odwiedzane nie jest. Szczęściem tym razem obyło się bez rozwalonych drzwi, kilku wonnych niespodzianek oraz czegoś, co raczej ciężko było nazwać arcydziełem, na ścianach.

Spokój, o ile o takowym mówić można było w jednym ze standardowych bloków, jakie stworzono dla uchodźców, został mu zakłócony dopiero późnym popołudniem. Pukanie do drzwi, sucha informacja o tym, że jest wzywany do siedziby rady, oficjalny papierek upoważniający do wkroczenia do dzielnicy militarnej. Na wyjaśnienia nie miał jednak co liczyć. Posłaniec bowiem zmył się równie szybko jak przybył. Nic dziwnego… W końcu każdy normalny człowiek unika przebywania w slumsach Arkadii dłużej, niż to było absolutnie konieczne.






Mark Popkins

Szpital, w którym przyszło mu pracować nie leżał w pięknej dzielnicy, o nie. Może właśnie z tego powodu postawiono go tu, a nie gdzie indziej? Mark nie wnikał zbytnio w tę sprawę. Jego ręce były całe we krwi. Jakiś idiota stracił panowanie w barze, gdy ktoś, kolejny idiota, to akurat było pewne, zamachał mu przed nosem podróbką papierosa, jedną z tych idiotycznych reklamówek, których swego czasu pełno było na rynku. Jatka, jaka się po tym rozpętała, sprawiła, że cała sala przyjęć była zapchana pokiereszowanymi mężczyznami, kobietami i dwójką dzieci, których w tym barze być nie powinno, a jednak się tam znalazły.
- Mark - imię jego, wypowiedziane znajomym, pełnym iście anielskiej cierpliwości głosem, sprawiły, że uniósł głowę znad, jak sobie nagle zdał sprawę, wciąż ciepłego truchła. Anny Johnson, jedna z tutejszych pielęgniarek, wyraźnie potrzebowała pomocy przy siedmiolatku, który oberwał przypadkową butelką w głowę.

Jego zmiana skończyła się w południe. To, że miała skończyć się o szóstej rano, najwyraźniej umknęło wszystkim, włączając w to samego zainteresowanego.
Do mieszkania dotarł godzinę później. Jako pielęgniarz miał prawo do lepszego lokum, takiego, w którym można było poudawać, że wszystko jest jak dawniej, normalne. Miał osobną kuchnię, sypialnię i łazienkę, w której zawsze była do dyspozycji gorąca woda. W porównaniu z warunkami panującymi w slumsach, żył jak król.

Obudziło go pukanie do drzwi. Zegarek wskazywał osiemnastą piętnaście. Cztery godziny snu… Wezwania od rady nie zdarzały się jednak często, szczególnie gdy człowiek nie znajdował się na ich radarze. Najwyraźniej jednak nastał dla niego ten dzień, gdy zielona kropka z jego nazwiskiem na owym radarze się pojawiła.






Harvey Wolf

Sycamore miał dość. Rekrut, za plecami którego stał, trząsł się jak osika, próbując jednocześnie rozgryźć dlaczego broń, którą trzymał w dłoni, za cholerę nie chce działać. Zewsząd dochodziły przyjemne dla jego ucha odgłosy strzałów, tylko w tym jednym boksie panowała cisza. Tiki, tak bowiem przedstawił się chłopak, raz po raz rzucał w jego stronę przerażone spojrzenia, których jedynym efektem było to, że Tiki zaczynał się trząść bardziej i bardziej. Gdy zaś w pewnej chwili rozległ się trzask, jaki pistolet wydał, gdy spotkał się z podłogą, Harvey nie wytrzymał…

- Ciężki dzień? - padło zadane dość swobodnym tonem pytanie.
Jadalnia kompleksu szkoleniowego Arkadii nie należała do miejsc zatłoczonych o tej, raczej nie będącej standardową do spożywania obiadu, godzinie. Zegar wiszący na ścianie wskazywał na czwartą trzydzieści dwie, był to więc bardziej podwieczorek niż obiad, jednak wypełnienie papierów związanych ze sprawą Tiki’ego zajęło mu nieco więcej czasu niż planował.
Lucky, imię to pewnie prawdziwym nie było, tak jednak przedstawiła się gdy po raz pierwszy spotkali się na strzelnicy. Została im przydzielona jako dodatkowy trener, ze względu na zwiększoną ilość rekrutów, mającą coś wspólnego z nadchodzącą odwilżą. Z tego, co obiło mu się o uszy, nowi posuwali się wręcz do łapówek, byle trafić do jej grupy. Sytuacja przeciwna do tej, z którą sam miał do czynienia. Zwykle bowiem trafiali się mu debile, którzy tylko podsycali ogólną opinię, jaka panowała na jego temat.

Miał właśnie zbierać się na górę, do przydzielonych trenerom kwater, które znajdowały się na wyższych partiach budynku zarządu całego kompleksu szkoleniowego, gdy dostarczono mu wezwanie od rady.


 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 31-10-2015, 21:16   #2
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
- Oni wszyscy są straceni... zwycięży najsilniejszy, który spije krew z ich otwartych żył. - Wypełnione czernią wnętrze kaptura nachylało się nad jego twarzą, powodując w jego członkach niemożność poruszenia. Czuł, jak jego ciało jest bezwładne, a każda nawet najmniejsza próba drgnięcia choćby palcem kończyła się fiaskiem. Był bezradny, w pełni poddany obecności mrocznej istoty. Chciał krzyknąć, przekląć. Nie mógł. - Bij, krzycz, gryź... zdzieraj skórę, przypalaj żywcem, wypruwaj wnętrzności... w świecie zwierząt tylko zwierzę przeżyje... ludzie są historią, niewygodnym świadkiem, pokarmem dla zwierząt, pyłem na wietrze... w świecie zwierząt tylko zwierzę przetrwa...

PIIIK!... PIIIK!... PIIIK!...

Orest Rohow otworzył oczy. Rażąco jaskrawe liczby koloru czerwonego wyświetlały „5:10”. Mężczyzna ospałym ruchem ręki przywalił w budzik, przywracając tym samym ciszę, która panowała w jego ciemnym pokoju jeszcze przed paroma sekundami. Wschód słońca jeszcze nie nadchodził. Mężczyzna przewrócił się na drugi bok i nakrył głowę pierzyną. Czuł lekkie skutki wczorajszej popijawy. Siergiej miał urodziny i Orest nie mógł odmówić. Rohow rzadko imprezował, ale kiedy wymagały tego interesy, musiał przygryźć zęby i robić dobrą minę do złej gry. Warto wspomnieć, iż jego "kolega" Siergiej obchodził urodziny kilka razy w roku. Zawsze po tym, kiedy udało mu się zdobyć bądź sprzedać większą działkę. W tym parszywym świecie oprócz samobójstwa istniała jeszcze druga droga ucieczki w zapomnienie. To właśnie Siergiej oraz jego „pracownicy” zapewniali wycieńczonym życiem obywatelom Arkadii odpowiednie środki, by w taką podróż się udać. Choćby na parę godzin. Po kraksie notyny narkotyki stały się jeszcze bardziej popularne. Ci, którzy ćpali od lat, wytykali palcami i wyśmiewali konserwatystów, którzy w swym żywocie potępiali takie używki, jako coś, co sprowadza zagładę na człowieka i prowadzi człowieczeństwo do upadku. Ćpuny 1, pani wychowawczyni 0.
Orest miał słabość do ciemnych typków. Nie od zawsze oczywiście. Jednak pięć lat spędzone w więzieniu odcisnęło na nim swoje piętno. Dzięki takim ludziom przeżył do dnia dzisiejszego, ale wolał się do tego nie przyznawać. Cieszył się tylko, że nie musiał wystawać w ciemnych zaułkach i zaczepiać wynędzniałych ludzi, którzy nad pełny żołądek przedkładali pełną strzykawkę. Nie zajmował się takimi sprawami. Wszystko, co robił, to przepuszczał ludzi wnoszących towar przez bramę. Ot, nic wielkiego. Nie musiał wiele mówić, ani specjalnie się nadwyrężać. W zamian miał za sobą panów z klamkami pod dresem, całe okna i czyste drzwi oraz był nietykalny w tej obskurnej dzielnicy. Uczciwa oferta, jak sądził.

Po kilku minutach beznadziejnej walki z sennością i zmęczeniem udało mu się odrzucić kołdrę i oprzeć stopy na poplamionym dywanie. Już drugi dzień zapomniał oddać go sąsiadce z dołu do wyprania. Po tym, jak ostatnia prostytutka goszcząca w jego mieszkaniu zarzygała mu jego ulubiony element wystroju, kremowe barwy materiału zmieniły swój nieskazitelny kolor. Zajmie się tym po powrocie – pomyślał, zwlekając się łóżka odziany tylko w bokserki. Nie mógł znaleźć swoich klapków, toteż boso doczłapał się przez zimne panele a później płytki do lodówki, która po otwarciu przywitała go porcją mocnego światła, pobudzając panujący półmrok do życia. Jej zawartość natomiast nie była bardzo urozmaicona. Wszędzie walały się jakieś butelki, właściwie główne puste i dziwnym trafem tylko takie przeznaczone do przechowywania alkoholu. Wyciągając jedną z nich, upił ostatni łyk piwa, jaki w niej pozostał i odłożył ją na miejsce. Posprzątam tu po powrocie – ponownie rzucił sobie w myślach na pocieszenie. Ostatecznie wyjął szczelnie otulony folią przeźroczystą talerzyk wypełniony jakąś mętną papką. Po odwinięciu opakowania, włożył naczynie do mikrofalówki. Narzekanie na jedzenie przestało go już cieszyć, toteż bez słowa wydobył z szuflady w miarę czystą łyżkę i drapiąc się jej uchwytem po plecach cierpliwie czekał, aż zielonkawe liczby dobiją zera.
- Bon appetit - mruknął, zasiadając do śniadania.

Do pracy miał na szóstą. Przemierzając swoją dzielnicę szczelniej otulił się przetartą, szarą kurtą, która w najlepszym przypadku miała chronić go przed hipotermią. Orest Rohow przywykł jednak do niskich temperatur, jeszcze zanim „to wszystko” się wydarzyło. Swego czasu pracował na Alasce przy odwiertach, niezłomnie próbujących wyrwać z tych mroźnych krain zapas ropy. Kiedy przypominał sobie tamte czasy, zawsze dopadało go wrażanie, że miało to miejsce wieki temu. Jednak jego obecna praca w pełni mu odpowiadała. Przynajmniej dopóki Głodni nie zaczną dobijać się do bramy. Zapowiadał się kilkuminutowy spacer, toteż założył słuchawki na uszy i odpalił MP3, które otrzymał ostatnio od Siergieja jako dowód wdzięczności i przyjaźni. Muzyka była dla Oresta trzecią drogą ucieczki. Najmniej szkodliwą jego zdaniem.


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=lhPNaBl3hxc[/MEDIA]


Warta mijała spokojnie, ku uciesze Rohowa. Nie lubił problemów, jednak na przekór tego problemy z reguły przepadały za nim. Wystając na mroźnym powietrzu i opierając dłoń na kaburze, w której trzymał Makarowa, niewiele miał do roboty. Ot, utrzymywać oczy otwarte. Być może Orest był nudnym człowiekiem, bowiem takie zajęcie nie było dla niego zbyt uciążliwe, choć nie twierdził, że nie wolałby się zająć czymś ciekawszym. AKMS ciążył mu na plecach. Potrafił obchodzić się z bronią palną, jednak nie był świetnym strzelcem. Życie za kratami nauczyło go rozwiązywania konfliktów w bardziej „bezpośredni” sposób. Jednak kiedy miał taką możliwość, wolał utrzymywać kłopoty na odpowiednim dystansie.
Mężczyzna co jakiś czas przyglądał się Meggie Johnson. Musiał przyznać, że urocza twarz i zgrabna sylwetka była przyjemną odmianą od tych obskurnych, pryszczatych trzęsiportek, którzy nie potrafili nawet poprawnie załadować magazynka do boczniaka. Wbrew pozorom błękitnooka ślicznotka znała się na swojej robocie. Jej spojrzenie było skupione a mięśnie wyluzowane, jednak gotowe, by w każdej chwili spiąć się do działania. Nie wyglądała na zawodowca, ale amatorem także ciężko było ją nazwać, to Orest mógł stwierdzić. Kiedy czasem zdarzało mu się spotkać jej spojrzenie, szybko uciekał. Nie chciał prowokować. Ponoć mieszkała tu wraz ze swoją rodziną. Rodzina, ale tak normalna, złożona z krewnych i najbliższych, a nie ze zbirów, dilerów i alfonsów... tak odległe mu doświadczenie. Nie znał jej za dobrze. Nie zamienił z nią więcej niż kilka słów. Mimo to po samej postawie, spojrzeniu, zachowaniu mógł określić, że była porządnym obywatelem. Dziewczyna z kręgów, w których Orest już od dawna się nie kręcił. Wolał więc, żeby ktoś taki jak ona nie zadawała się z kimś takim jak on. Dla jej dobra.

Zmiana dobiegała końca. Na szczęście obyło się bez wypadków lub specjalnych sytuacji. Rohow marzył już tylko, żeby zawitać u Vlada i strzelić sobie kufelek grzańca. Rosjanin właśnie zbierał swoje manatki, kiedy podjechał do nich motocykl. Beri Takino – przywołał w myślach nazwisko motocyklistki, spluwając przy tym pod stopy. Kobieta była dla niego zagadką. Dosłownie wszędzie było jej pełno. Odwiedziła już chyba wszystkie miejsca, jakie da się zobaczyć w Arkadii, nawet te najgorsze. Nie znał jej osobiście, raptem raz zamienił z nią parę zdań. Poleciła mu nowy burdel, do którego też zaraz zawitał. Jak się miał później dowiedzieć, skończyło się to katastrofalnie – czyli wcześniej już wspomnianym zarzyganym dywanem. Orest zazwyczaj trzymał się z daleka od osób takich jak Beri. Osoby, której ciężko było określić jasne zamiary swojego postępowania. Nie pracowała dla półświatka, nie była też święta. Z politykami i mafią zachodzi pewne podobieństwo. Każdy chce cię wyruchać, tyle że politycy nie mówią o tym otwarcie. Ona zaś nie była oddana żadnej stronie i to Rohowa najbardziej niepokoiło.
Na wspomnienie rady Rosjanin przywołał w myślach wydarzenie sprzed tygodnia. Właściwie już od dawna nikomu nie spuścił manta i taki stan rzeczy wcale mu nie przeszkadzał. Jednak tamten facet przekroczył linię, za którą względnie spokojny, zdystansowany i zamknięty w sobie Orest zmienia się w agresora. Po prostu nie wytrzymał po tym, jak tamten półgłówek zaczął się naśmiewać z pochodzenia strażnika. Być może był to ostatni żart w życiu tego faceta, po tym, jak skończył ze złamaną szczęką. Coś jednak podpowiadało Orestowi, że nie w tej sprawie jest wzywany do samej rady. I wcale go to nie uspokajało.

Skinął głową na pożegnanie do Meggie i ruszył w stronę zbrojowni zdać broń. Zasrana rada – pomyślał, opuszczając stróżówkę. Przez moment zastanawiał się, czy faktycznie nie zjawić się już na miejscu. Musiał przyznać, że ciekawiło go, co też mieli mu do powiedzenia.
- A, jebać. Kilka minut nic nie zmieni - rzucił pod nosem, raźnym krokiem maszerując do baru jego znajomego, Vlada. W końcu obiecał sobie grzane piwo, a obietnic się dotrzymuje.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"

Ostatnio edytowane przez MTM : 02-11-2015 o 22:54. Powód: literówka
MTM jest offline  
Stary 01-11-2015, 21:37   #3
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Rozjedź każdego, kto ci stanie na drodze. - Głos Stonera był całkowicie obojętny i nie zawierał w sobie nawet odrobiny emocji. Nawet zdenerwowania na Sama, który wszak pytał o rzeczy oczywiste.
Teoretycznie nie każdy, kto stanie na drodze opancerzonej ciężarówki, jest Głodnym. W praktyce zaś... W praktyce każdy, kto usiłuje zatrzymać ciężarówkę jest albo wrogiem, albo idiotą. Ani jednego, ani drugiego nie należy żałować.

Kruz popatrzył z niedowierzaniem na mówiącego.
- Ale przecież... - zaczął.
- Każdego. Nawet jeśli na twej drodze stanie goła panienka. Rozumiesz? I patrz na drogę.
Sam zarumienił się. Trudno powiedzieć, czy na myśl o rozebranej dziewczynie, czy na skutek uwagi na temat pilnowania drogi.

Przez jakiś czas panowała cisza, co w niczym Stonerowi nie przeszkadzało, w końcu jednak Sam ponownie przerwał milczenie.
- Który to twój kurs? - spytał. - Ile ich zrobiłeś?
Stoner uniósłby oczy ku niebu, gdyby nie to, że bacznie obserwował okolicę.
- Dużo.
Lakoniczność Stonera jakoś nie powstrzymywała Sama. Może bał się, ze gdy tylko on zamilknie, to jego pasażer i ochrona, dwa w jednym, zaśnie. I oczywiście wtedy zdarzy się nie wiadomo co - trzęsienie ziemi, gradobicie, napad - a ochrona nie zareaguje.
- Często wyruszasz w trasę?
W tym wypadku Stoner ograniczył się do krótkiego "Yhm".

Sam mówił i mówił, a Stoner udawał, że słucha, z rzadka udzielając bardzo krótkich odpowiedzi, co jednak w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało jego rozmówcy, który gadał jak nakręcony.



Podróż przez bezdroża wcale nie jest taka niebezpieczna, jak to się wydaje mieszczuchom - tym, co nie wystawiją nosa poza bezpieczne mury miast czy obozów.
Głodni, wbrew licznym opowieściom, nie czają się za każdym drzewem i za każdą zaspą, zaś plotki o liczących setki osób hordach, przemierzajacych pustkowia i atakujących wszystko, co się rusza, można było śmiało wrzucić między bajki.
Mimo tego zdarza się od czasu do czasu, że na drodze wędrowca pojawi się ktoś mniej przyjaźnie nastawiony. Jeśli nie da się go ominąć, to należy go wyeliminować.
Z tym ostatnim akurat Stoner nie miał najmniejszych problemów. Niektórzy mówili, że raczej ma problemy z omijaniem...
Stoner nigdy nie zaprzeczał.

Dobry Głodny to martwy Głodny, bowiem każdy kto uległ Głodowi, był niebezpieczny. Każdy zarażony prędzej czy później zaczynał zabijać. Gdyby Głodni załatwiali to we własnym gronie... Niestety (według Stonera) tak dobrze nie było.
On sam, zanim dotarł do Arkadii, widział dostatecznie dużo, by mieć o Głodnych jak najgorsze zdanie. A od tamtej pory nie miał jakoś okazji, by to złe zdanie zmienić.
Najgorsze było to, że na pierwszy rzut oka trudno było odróżnić Głodnego od Czystego, no chyba że organizm był wyniszczony nałogiem. Krążyły co prawda plotki o przenośnych analizatorach, sprawdzających obecność notyny w wydychanym powietrzu, ale takiego Stoner jeszcze nie widział.


- Gdzie się zatrzymamy? - kolejne pytanie przerwało rozmyślania Stonera.
Tym razem zdecydował się odpowiedzieć, chociaż był pewien, ze smarkacz musiał na kursie zdobyć podstawy choćby wiedzy.
- Jedziemy dopóki widzimy drogę - wyjaśnił jak dziecku. - Nigdy nie zatrzymujemy się w tych samych miejscach. Ci, co tak robili, już nie jeżdżą.
- Wąchają kwiatki od korzonków - uprzedził kolejne pytanie.
- Kwiatki? Aha... Rozumiem.
Na moment zapanowała cisza.
Niestety, nic nie trwało wiecznie.


Noc upłynęła spokojnie, podobnie jak kolejna. Nikt ani nic większego od królika nie usiłowało się przedostać przez rozstawioną wokół obozowiska sieć czujników.
Gdy w końcu dotarli do Arkadii, mieli za sobą zmianę koła, dwukrotne wykopywanie samochodu z zaspy i jedną poważną dziurę w moście, którą tymczasowo załatali deskami, wiezionymi w tym właśnie celu na dachu ciężarówki.

Gdy wreszcie brama zamknęła się za ciężarówką Stoner skinięciem głowy powitał strażników, podetkał przepustkę pod nos Oresta, podał Maggie rękę, by strażniczka przeprowadziła test notynowy, po czym rzucił krótkie "jedziemy" do Sama, który najwyraźniej uznał, że w tym miejscu czas płynie inaczej.

Kolejna brama, kolejni strażnicy, ponowna kontrola przepustek. Trochę męczące, ale Stoner potrafił zrozumieć te utrudnienia. Głodnym można było wiele zarzucić, ale Czyści również do aniołków nie należeli. Przynajmniej wielu z nich, o czym Stoner mógłby osobiście zaświadczyć (gdyby go kto o to spytał).
W końcu przekazał ciężarówkę (i jej kierowcę) w odpowiednie ręce, po czym poszedł się przebrać, po drodze witając się z nielicznymi znajomymi.
Tacy jak on, ci, co jeździli jako ochrona konwojów lub kurierzy, zwani przez niektórych szaleńcami albo samobójcami, mieli w dzielnicy magazynów swoją "siedzibę" - miejsce w podziemiach, gdzie przebierali się, zostawiali broń, rzeczy przydatne w podróży. Tam też, podczas - nie da się ukryć - nielicznych spotkań, można się było wymienić informacjami na temat warunków podróży, po te wszak co chwila się zmieniały.


Slumsy miejscem zbyt bezpiecznym nie były. I chociaż teoretycznie wszelka broń - od noży po karabiny - była zakazana, to pomysłowość ludzka była nieograniczona.
Stoner, chociaż na siłę i sprawność swych dłoni nie narzekał, również korzystał z różnorakich narzędzi, które służyły do obrony. Gdy więc zamknął w swej szafie karabin i rewolwer, zabrał sporządzone przez siebie nunczako. Co prawda już od dawna żaden z okolicznych watażków go nie zaczepiał, ale pamięć ludzka była ulotna i nigdy nie było wiadomo, czy któryś z młodych zarozumialców nie zechce zdobyć sławy i chwały...

O swój pokój Stoner nie dbał w najmniejszym stopniu. Jedynym elementem świadczącym o tym, że mieszkaniec tego lokum, dumnie i z przesadą zwanego mieszkaniem, jest żywym człowiekiem, a nie fantomem, był stojący na parapecie kaktus - jedyna roślinka, która mogła przerwać tygodniowe nieobecności lokatora. I która nie stanowiła żadnej pokusy dla ewentualnych włamywaczy.
Stoner otworzył na chwilę okno, podlał roślinkę, upichcił coś z przyniesionych zapasów, po czym położył się na mającym swoje lata tapczanie. Co prawda stać go było na lepszy, ale taki wydatek zdał się Stonerowi wyrzuceniem pieniędzy. Wszak można je było wydać na coś lepszego. Na przykład kamizelkę kuloodporną albo porządny paralizator...


Od skomplikowanego zajęcia, jakim było wpatrywanie się w sufit, oderwało Stonera stukanie do drzwi.
- Pan Stoner Ruger? - Mimo potwierdzającej odpowiedzi posłaniec porównał fizys gospodarza z trzymanym w ręku zdjęciem, po czym wręczył Stonerowi kopertę. - Wezwanie do Rady - rzucił jeszcze, nim zamknęły się za nim drzwi.
Stoner dokładnie obejrzał opatrzone pieczątkami papiery.
Jedna przepustka, druga. Wyglądały na autentyczne.
Czego, na demony, chcieli?
Cóż... z pewnością mu powiedzą.
 
Kerm jest offline  
Stary 02-11-2015, 17:09   #4
 
Aveane's Avatar
 
Reputacja: 1 Aveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumny
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=83ozOX9l7M8[/MEDIA]

Otworzył oczy, całkowicie rozbudzony. Tysiące razy o godzinie 5:30 budziła go ta sama melodia. Wyłączył budzik, szybko pościelił łóżko, ubrał się w dres i wyszedł z mieszkania. Prawie każdego poranka można było go zobaczyć biegnącego w stronę pobliskiego placu ćwiczeń. Wracał po przebiegnięciu 4-5 kilometrów.

Wszedł do przydzielonej mu kwatery i rozejrzał się po wnętrzu. W niczym nie przypominało pomieszczeń, które wcześniej zajmował. Było dziwną hybrydą izby żołnierskiej i zwykłego mieszkania. Surowy, prosty wystrój przypominałby koszary, w których spędził lata swojej młodości, gdyby tylko znajdowało się tu trochę mniej mebli. Z drugiej strony, mieszkał tu sam, a nie w dwadzieścia osób. Spędził już w tej kwaterze prawie dwa lata, a nadal czuł się tu obco.

Po szybkim prysznicu podszedł do lustra i zobaczył w nim twarz młodego chłopaka o twarzy usianej pryszczami. Patrzył na Wolfa z mieszaniną strachu i zaskoczenia. Pierwsza osoba, jaką zabił. Pierwsze ciało, które zastygło w bezruchu po tym, jak Legionista nacisnął spust. Potrząsnął głową, przepłukał twarz, po czym chwycił nożyczki i wyrównał brodę. W Legii Cudzoziemskiej golił się każdego dnia, teraz mógł pozwolić sobie na luksus przycinania zarostu raz na kilka dni. Po porannym akcie higieny zamiótł podłogę, poprawił porządki i poszedł na śniadanie. Podczas pobytu w kantynie czuł na sobie spojrzenia innych trenerów. Nie był tu zbyt lubiany, nawet nowi to wiedzieli. Problem w tym, że całkowicie go to nie obchodziło.

Kurwa mać, znowu Deagle, pomyślał, patrząc na rozkład szkoleń. Może tym razem żaden idiota nic sobie nim nie zrobi. Wiedział, że to płonne nadzieje. Zawsze znalazł się jakiś kretyn, który nie potrafił przyjąć odpowiedniej postawy strzeleckiej. I co z tego, że Wolf ich poprawiał? Wystarczyło, że odszedł, a już księżniczce jednej z drugą robiło się niewygodnie i wracała do swojej błędnej postawy. Przy takim odrzucie, jakim cechował się Desert Eagle, zawsze kończyło się to zranieniem się własną bronią. I po cholerę ten złom tu przywieźli? Nieprzydatne gówno, bardziej szkodzi niż pomaga. Tak, wizja tego dnia od samego początku zachęcała do częstego spoglądania na zegarek.

W magazynie broni pobrał swoją Berettę 92FS i skierował się na strzelnicę pistoletową. Miał jeszcze 40 minut do rozpoczęcia zajęć, postanowił więc wykorzystać ten czas na osobisty trening. Strzelnica w Arkadii była całkiem nieźle wyposażona, ale żadna strzelnica nie mogła przygotować do prawdziwej wymiany ognia. A ta banda nieudaczników nawet tutaj nie daje sobie rady… Podszedł do stanowiska ogniowego, spojrzał niechętnie na ochronniki słuchu, prychnął i po chwili pomieszczenie wypełniło się przyjemnym odgłosem wystrzałów.

Gdy jego grupa szkoleniowa przybyła, Wolf stał już oparty o ścianę. Miał swoje wymagania, a oni dobrze o tym wiedzieli. Od razu ustawili się w dwuszeregu i bez komendy rozpoczęli odliczanie.
- Raz!
- Dwa!
- Trzy!
- Cztery!
- Pięć!
- Niepełny!
- Dziewięć na dziesięć - podsumował trener. - Gdzie dziesiąty?
Doskonale znał odpowiedź na to pytanie. Dziesiąty, Mitch Stone, na poprzednich zajęciach w terenie nie ułożył kolby Kałasznikowa w dołku strzeleckim i wybił sobie bark.
- Dobra, do rzeczy. Laskovsky, broń?
- Desert Eagle - odpowiedział młody, długowłosy blondyn, który jako jedyny w tej grupie rokował jakiekolwiek nadzieje. Chyba trafił tu przez przypadek.
- Tiki, amunicja?
Wychudzony rudzielec wytrzeszczył oczy, a żuchwa momentalnie zaczęła mu drgać.
- Te, nooo…
- Magnum - podpowiedział mu szeptem odpowiadający wcześniej Laskovsky.
- .41 Magnum! - wypalił zapytany. Wolf utkwił w nim wściekłe spojrzenie.
- Laskovsky, padnij! - wydarł się były żołnierz. - Dwadzieścia! Tiki Specter liczy.
- R-r-r-r-az - wyjąkał niedouczony rekrut. - D-d-dwa. Trzy - gdy doliczył do dwudziestu, pompujący wstał nieznacznie tylko zmęczony.
- Specter, kretynie! Ile razy mam powtarzać, że serię liczy się od zera?!
Jeszcze był spokojny. Takie sytuacje były codziennością wszędzie, gdzie niedoświadczeni uczniowie mieli kontakt z bronią. Mogło wydawać się to głupie, ale dyscyplina i pamiętanie o najdrobniejszych szczegółach były w tych okolicznościach najwyższym priorytetem. Po powtórce serii, tym razem liczonej prawidłowo, kontynuował wypytywanie.
- Smith, na szybko! Amunicja?
- .357 Magnum.
- Może być zastąpiona?
- Tak jest! .38 Special.
Harvey skinął głową. Tyle razy już to wałkowali, że odpowiedzi na te pytania nie były przejawem geniuszu.

Chwilę później stali już w swoich boksach, przyjmując postawę strzelecką. Wolf chodził za ich plecami i poprawiał błędy, które dostrzegł.
- Przypominam - donośny głos prowadzącego zajęcia poniósł się po pomieszczeniu. - Zakaz dotykania ochronników słuchu! Zakaz kierowania wylotu lufy w kierunku innym niż pas ognia! Jak ktoś skieruje broń w stronę jakiejkolwiek istoty żywej, będzie stał trzy godziny w postawie zasadniczej, a celować w niego będę ja! Po wystrzelaniu magazynka sprawdzamy wyniki. Podnoszę poprzeczkę. Żółta kartka poniżej 50 punktów. Półtorej minuty na magazynek!
Wszedł do pomieszczenia kontrolnego i nacisnął odpowiedni guzik. Dziesięć tablic z celami pojawiło się na pasie ognia, a nozdrza brodacza wypełnił zapach palonych ładunków miotających.

Chodził za plecami rekrutów, poprawiając błędy i pomagając w miarę możliwości. Otoczony dźwiękiem strzałów był zupełnie innym człowiekiem. Póki ktoś nie stwarzał zagrożenia, był całkiem sympatyczny, choć nadal trochę szorstki. Gdy jednak dotarł do Tikiego i zauważył, że chłopak nie oddał ani jednego strzału, bo nie potrafił nawet odbezpieczyć broni, a na domiar złego kręcił się z bronią w ręku jak gówno w przerębli, dostał białej gorączki. Stanął za plecami niedojdy i przyglądał się jego poczynaniom. Broń wypadła z roztrzęsionych rąk.
- Przerwać strzelanie! Pies twoją matkę jebał, Specter, i to w dupę, dlatego takie gówno wyszło! Odłóż kaburę, zostaw wszystko i wypierdalaj mi stąd w podskokach!

* * *

Jako trener decydował, kto dotrwa do końca szkolenia, ale nawet obecność na wszystkich zajęciach nie gwarantowała pozytywnego zakończenia. Nie mógł pozwolić, żeby jakiś kretyn stanowiący zagrożenie nawet dla samego siebie, uzyskał dostęp do broni. Natychmiast po zakończeniu zajęć zaczął pisać meldunek, w którym argumentował nieprzydatność Tikiego do pełnienia jakichkolwiek zajęć z użyciem broni palnej. Nienawidził tego, nienawidził całej tej biurokracji, pisania dokumentów, łażenia po biurach, ponownego pisania, podpisywania, łażenia, wypytywania, argumentowania, pisania, łażenia i wszystkich innych bzdur, które wiązały się z niedopuszczeniem kogoś do dalszego szkolenia. Wolf uchodził za jednego z bardziej surowych trenerów, nie był w żadnym stopniu pobłażliwy. To był jeden z licznych powodów na liście “Dlaczego powinieneś nienawidzić Wolfa”. Wiele osób myślało, że po prostu jest wrednym chamem, ale prawdziwa przyczyna niskiej zdawalności u Harveya była zupełnie inna. Trener odruchowo podrapał się po klatce piersiowej, potrząsnął głową i wrócił myślami do swojego zadania.

Po kilku godzinach ganiania z dokumentami mógł wreszcie spokojnie zjeść obiad, a raczej kolejną porcją brei bez smaku. Na froncie dostawaliśmy lepsze żarcie. Bezwiednie grzebał łyżką w gęstej papce.
- Ciężki dzień? - padło zadane dość swobodnym tonem pytanie. Od razu rozpoznał ten głos. Lucky… Kurwa! Nie dzisiaj!
- Jak każdy spędzony z takimi debilami - odpowiedział, nie unosząc wzroku znad talerza. - Idiota nawet nie potrafi odbezpieczyć broni...
- Nie każdy się do tego nadaje - odpowiedź pojawiła się dopiero po chwili, wraz z dźwiękiem tacy uderzającej o stół. Miejsce zderzenia plastiku z metalem znajdowało się naprzeciwko Wolfa.
- Problem w tym, że rzadko mi się trafia ktoś, kto naprawdę by się do tego nadawał. Jak szedłem do wojska, nie myślałem, że jak pieprzeni artyści będę musiał rzeźbić w gównie - zrezygnowany pokręcił głową. Nie chciał na nią patrzeć. Wiedział, że jej widok sprawi mu ból.
- To dlatego, że tylko ten materiał ci podrzucają - za głosem podążył dźwięk odsuwanego krzesła. Idź stąd!
- Zdążyłem zauważyć, robię już w tym biznesie grubo ponad rok - prychnął. - Może dłużej, straciłem rachubę w tym miejscu. Za to widziałem, że tobie czasem trafi się jakaś perełka. Znajomości?
Wreszcie podniósł wzrok. Spojrzał w brązowe oczy i natychmiast pożałował, że kiedykolwiek pojawił się w tym mieście. Nowa trenerka była tak łudząco podobna do Marghareth… Za każdym razem, jak na nią patrzył, oczyma wyobraźni widział swoją żonę leżącą bez życia na podłodze ich sypialni.


- Urok osobisty - odparła, siadając i posyłając w jego stronę lekki, ledwie widoczny uśmiech.
Cień bólu przemknął przez spojrzenie mężczyzny, ale zniknął tak szybko, jak się pojawił. Uśmiechnął się, jakby nigdy nic się nie stało. Jakby jej obecność nie była nożem w jego sercu.
- Nie da się ukryć. Gdybym wiedział, że tak się to skończy, zafundowałbym sobie operację plastyczną zamiast noktowizora.
- Straciłbyś kasę, a oni i tak podsyłaliby ci idiotów. Noktowizor wydaje się lepszym posunięciem - uśmiech nieco się pogłębił. - Dlaczego akurat ta robota? - Zapytała sięgając po kubek i delikatnie obejmując go dłońmi.
- W żadnej innej robocie w tym miejscu nie byłbym otoczony tyloma wystrzałami - wzruszył ramionami. Skupił się na przywołaniu w pamięci odgłosów bitwy. Wolał widzieć twarze zabitych niż tej, która popełniła samobójstwo. - To uzależnia. A jak z Tobą?
- Mam wolne - wzruszyła ramionami, lekko, by przypadkiem nie rozlać przy tym zawartości kubka, która parowała i wypełniała otaczające ich powietrze przyjemnym zapachem kawy.
- I przyszłaś akurat tutaj?
- Było to albo służby porządkowe. Wybrałam mniejsze zło.
- Urok osobisty nie pomógł załatwić niczego lepszego? - zapytał z lekką kpiną w głosie.
- Lepszego niż to? Nie, najwyraźniej nie. Kto jednak powiedział że mi tu źle? Dobre jedzenie - wskazała na papkowate coś na talerzu - świetna kawa - skrzywienie ust, mówiące o dość przeciwnej opinii na temat czarnej cieczy. - Czego kobieta może chcieć więcej?
- Uroczy współpracownik chyba też by się takiej kobiecie przydał, ale takich to tu jak na lekarstwo. Prędzej lek na Głód znajdziesz - rozparł się na krześle, zaplatając ręce za głową. Umiejętnie wykorzystywał każdą okazję, żeby jak najdłużej przyglądać się rozmówczyni, ale gdy tylko ona wracała do niego spojrzeniem, on ześlizgiwał się z niej wzrokiem, sprawiając wrażenie, jakby tylko przypadkiem kobieta znajdowała się na drodze między jednym punktem, w który patrzył, a drugim. Nawet jeżeli Lucky zauważyła owe uniki, to nie dała tego po sobie poznać. Być może była zbyt zajęta powracaniem do obojętnego wyrazu twarzy po tym jak na wspomnienie o uroczym współpracowniku, pojawiła się na niej krótko trwająca niechęć.
- Nigdy nic nie wiadomo. Podobno cuda się zdarzają, może czas na nasz?
Zaśmiał się krótko i sucho.
- Tutaj cuda się nie zdarzają.
- Nie masz zbytniej wiary w nasze szanse, prawda? - zapytała, aczkolwiek brzmiało to bardziej jak stwierdzenie faktu niż pytanie. Postanowił jednak odpowiedzieć.
- Nie mam wiary w nic - powiedział twardo. - To nie wiara w cokolwiek pozwoliła mi przeżyć. Tak samo wiara w spokojną misję i powrót do bazy nie uratowała sierżanta Rygla przed śmiercią. Tutaj też nie ma wiary, jesteśmy tylko my i oni. Któraś strona jest lepsza.
- Może tak, może nie - odparła kobieta, porzucając męczenie kubka i opierając łokcie o blat, jednocześnie przysuwając twarz nieco bliżej w stronę Wolfa. - Dlaczego tu jesteś?
Odruchowo przełknął ślinę, nie potrafiąc tym razem oderwać wzroku od Lucky. Przez chwilę wyglądał jak pies patrzący na oddalającego się właściciela, ale po trzech sekundach jego spojrzenie na powrót stwardniało.
- Bo na ulicach nie mogłem strzelać do Głodnych. Legalnie.
Uśmiechnęła się ciepło, z uczuciem. Ten uśmiech zmiękczył go już totalnie. Wewnętrznie rozpadł się na drobne kawałki, chociaż patrząc na niego nie można było tego stwierdzić.
- Teraz wiele rzeczy jest legalnych. Wystarczy wyjść za bramę.
- Więcej ich zginie, jak będę szkolił. Sam ich wszystkich nie zabiję.
- Zatem tkwisz tu i użerasz się z odrzutami ostatniej szansy - przekręciła lekko głowę w prawą stronę, przyglądając się mu intensywnie. - Poświęcasz swój czas by dać im szansę na zabicie jak największej liczby Głodnych… Dlaczego?
- Uznaję tę opinię za komplement - uśmiechnął się szelmowsko. - Jeśli ja ich nie nauczę strzelać, to nikt tego nie zrobi. A uczę ich, żeby wierzący mogli nadal wierzyć, niech się cieszą - machnął niedbale ręką, jakby jego decyzja była świadectwem niezmierzonej łaski.
- A ty? Co w tym wszystkim dla ciebie poza odgłosem strzałów? Nie wierzę, że tylko to pozwala ci co rano wstać z łóżka. Nie wyglądasz na takiego..
Rozszerzył oczy, szczerze zdziwiony.
- Jakim cudem w tak drobnej kobiecie mieści się tyle pytań? Ja jestem zadowolony, że te szuszwole giną - w jego oczach pojawił się ból. Marghareth też była jedną z Głodnych.
- Jestem po prostu ciekawa - odpowiedziała, biorąc głęboki wdech i odchylając się do tyłu. - Zmęczona i ciekawa - dodała po chwili, nadal śledząc jego każdy ruch, jednak tym razem z jej spojrzenia zniknęła ostrość, a pojawił się w nim przyjemny, ciepły błysk. - Każdy ma jakiś powód, by robić to, co robi. Niewielu jednak stara się go utrzymać w tajemnicy jak ty.
- Nie oddaję się cały na pierwszych pięciu randkach - uśmiechnął się półgębkiem, wstał i chwycił tacę. Chociaż chciałbym… Bogowie, dlaczego ona musi tak bardzo ją przypominać? - No i mogłaś wybrać lepszą restaurację na tę randkę, tutaj jedzenie jest paskudne - zaśmiał się cicho i skierował się do punktu zdawania naczyń.
- Zapamiętam na przyszłość - dotarł do niego jej głos, podszyty śmiechem, który zresztą dał się słyszeć, gdy tylko owe słowa przebrzmiały. Wolf odstawił tacę, nie oglądając się za siebie. Wyszedł z kantyny i prawie od razu wpadł na młodego chłopaka, który gdzieś biegł. Młodzik spojrzał na niego wystraszony i odwrócił się zaraz, żeby tylko nie narazić się “temu okropnego Wolfowi”, ale po chwili zorientował się, że to właśnie jego szukał.
- Panie Wolf, Rada pana wzywa. Teraz.
Wolf westchnął ciężko i spojrzał z utęsknieniem na zegarek. Jeszcze daleko do końca dnia… No cóż, kierunek w tył na lewo. Z opuszczoną głową minął drzwi kantyny i skierował się w stronę bramy dzielnicy treningowej.
 
Aveane jest offline  
Stary 02-11-2015, 21:56   #5
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Było stabilnie. Wielu mieszkańców Arkadii mogło jedynie marzyć o życiu takim, jakie wiodła Meggie Johnson. Dom babci, w którym mieszkała z rodzicami i siostrami usytuowany był w jednej z tych dzielnic, w których chciałby mieszkać niemal każdy. Prawie pięćdziesięcioletni budynek był na tyle przestronny, że każda z siedmiu zamieszkujących go osób mogła liczyć na własny kąt i odrobinę prywatności. Na parterze znajdował się ogromny, połączony z kuchnią salon, w którym mimo, że czasy były ku temu niesprzyjające wciąż gościł śmiech jego mieszkańców jak i licznych gości, którzy zawsze byli mile widziani w domu babci Meggie – Susan McAllen.


Susan, wysoka, szczupła, siwowłosa kobieta dobiegająca siedemdziesiątki była wulkanem energii i optymizmu. Emerytowana dentystka od chwili śmierci męża, który opuścił ją 5 lat temu zajmowała się małą, prężnie działającą firmą transportową, która od niemal 40 lat przynosiła rodzinie zyski pozwalające na godne, dostatnie życie. Pomyśleć można, że powrót córki, która wprowadziła się do rodzinnego domu z mężem i dziećmi byłby dobrym pretekstem do zwolnienia tępa życia i odpoczynku. Nic bardziej mylnego. Przyjazd rodziny był dla Susan dodatkowym zastrzykiem energii, dzięki czemu kobieta młodniała w oczach zarażając swoim pozytywnym nastawieniem wszystkich wokół.

Szczęśliwa rodzina - ten oklepany, trudny do jednoznacznego zdefiniowania, zwykle nic nie znaczący zlepek słów doskonale określał najbliższych Meggie i relacje, jakie między nimi panowały.

~*~

Niebieskie oczy otworzyły się nagle. Rozejrzały się niespokojnie po jasnej, przytulnej sypialni trafiając na stojący na półce nocnej budzik.
- Cholera! – syknęła wyskakując z łóżka. Znów zaspała. Szczerze niecierpiała porannych zmian. Nie różniły się co prawda niczym od tych popołudniowych czy nocnych, ale wstawanie przed świtem było dla niej prawdziwą męczarnią.

Szybko zrzuciła z siebie kraciastą, męską koszulę służącą za piżamę i w pośpiechu zaczęła kompletować garderobę. Sportowy stanik spłaszczył duży blady biust, bielizna termalna opięła jej zgrabne, wysportowane, choć przy tym wciąż bardzo kobiece ciało. Wciskając się w stare, wytarte dżinsy wyjęła z szafy ciepłe wełniane skarpety i sweter, po czym pobiegła do łazienki, gdzie przemyła twarz zimną, orzeźwiającą wodą i umyła zęby.
Niespełna pięć minut od momentu przebudzenia zbiegała już po schodach by na moment zahaczyć o kuchnie. Zamieniła kilka słów z babcią, która nawet, gdy nie musiała wstawała nieprzyzwoicie wcześnie, by krzątać się po domu w sobie tylko znanym celu. Rozmawiając z Susan wypiła dużą, szklankę wody. Wyjęła z szafki, mały prostokątny batonik śniadaniowy, którego smak i konsystencje przywodziła na myśl kaszę jęczmienną pomieszaną z wilgotnym piaskiem doprawionym sztucznym aromatem orzechów. Przeżuwając leniwie to nieapetyczne śniadanie założyła na stopy czarne, wysłużone trapery i zarzuciła na plecy ciepłą, nieprzepuszczającą wiatru kurtkę. Rzuciła coś na pożegnanie i cicho zamykając drzwi opuścił dom, którego pozostali mieszkańcy byli szczęśliwcami mogącymi pozostać jeszcze w ciepłej pościeli.

Wczesny poranek przywitał ją chłodem, do którego, mimo że zima trwała nadspodziewanie długo wciąż nie mogła się przyzwyczaić. Wyjęła z kieszeni czapkę i rękawiczki, kurtkę zapięła do samego końca. Ziewnęła głośno, wzięła głęboki oddech po czym ruszyła truchtem do najbliższej, znajdującej się niespełna dwa kilometry od domu stacji metra.

~*~

Orest Rohow, z którym pracowała tego dnia nie był najgorszym partnerem, na jakiego mogła trafić. Praca z nim mogłaby być nawet przyjemna gdyby nieco częściej otwierał usta, ten jednak był małomównym i mrukowatym typem spod ciemnej gwiazdy, a przynajmniej tak nazywał go Ted, jej ojciec, któremu również zdarzało się z nim pracować.
Chwilę po dotarciu na miejsce pracy dowiedziała się, że ich zmiana został dziś nieco rozciągnięta i zamiast do 14 muszą tkwić na posterunku o dwie godziny dłużej, pech.
Dzień zapowiadał się kiepsko. Zimno, wietrznie, zapewne nudno i cicho, bo jakoś wątpiła w to, by Rohow był bardziej rozgadany niż zwykle.
Było dokładnie tak jak przypuszczała. Leniwe, zimowe godziny spędzone z milczącym partnerem dłużyły się niemiłosiernie.

Kilka minut przed 16 dopełniła wszystkich formalności związanych z opuszczeniem posterunku. Zdała broń, złożyła meldunek o tym, co się działo, lub raczej nie działo przez długi, dziesięciogodzinny dzień pracy, podpisała niezbędne dokumenty i gdy miała już opuścić posterunek przy bramie pojawiła się Beri Takino.



- Macie wezwanie do siedziby rady – oznajmiła Meggie i Orestowi, którzy właśnie wychodzili z pracy.

Niebieskooka kobieta skrzywiła się na słowa motocyklistki. Była zmarznięta, głodna jak pies i mimo, że tego dnia się nie przepracowała to godziny spęczone w pracy sprawiły, że czuła się zmęczona.
- Kiedy? - spytała krótko.

Beri bynajmniej nie wydawała się zrażona nastawieniem kobiety. Poświęciła chwilę by postawić stopkę, przeciągnąć się i obdarzyć Meggie czymś na kształt uśmiechu.
- Na osiemnastą albo coś koło tego, nie powiedzieli dokładnie, a ja nie miałam czasu pytać. Podwieźć cię gdzieś?

- Jeśli to nie kłopot! - uśmiechnęła się szczerze. Wizja kubka gorącej herbaty i zaspokojenia głodu przed wizytą w siedzibie rady była bardzo kusząca. Podała adres.
- To kawałek stąd - spojrzała na dziewczynę z przepraszającym wyrazem twarzy.

- Wiem gdzie - oznajmiła jej Beri - wskakuj.

Nie musiała powtarzać dwa razy.
- Dzięki - rzuciła sadowiąc się na motocyklu. Nie zastanawiała się nad tym, skąd Takino zna jej adres i po co właściwie została wezwana. Johnson zdążyła się nauczyć, że przejmowanie się czymkolwiek na zapas nie ma najmniejszego sensu.

~*~

Beri była dobrym kierowcą. Po krótkiej, zupełnie szczerej wymianie uprzejmości i odprowadzeniu oddalającej się motocyklistki wzrokiem weszła do domu, w którym nie zastała żadnego z członków rodziny.
Zegar wiszący nad kuchennym stołem wskazywał 16:30 co oznaczało, że ma około 40 minut do ponownego opuszczenia domu. Ten czas w zupełności wystarczył na to, bo zjeść, wziąć szybki prysznic i przebrać się po pracy.

Kilka chwil przed 18 Meggie Johnson i towarzysząca jej lekka nuta niepokoju zjawiły się w Centrum Władzy Arkadii.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 03-11-2015, 12:35   #6
 
cyjanek's Avatar
 
Reputacja: 1 cyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputację
Znów dopadł go koszmar o samym sercu niczego, o zmrożonym czarno-białym pustkowiu rozciągniętym na tysiące mil pod bladym niebem. Lodowa dzicz, której ogrom sprawiał, że czuł się niczym robak przy bucie człowieka, napierała z nieustępliwością lodowca. Osłabiony jej zimną obojętnością czuł, że zaczyna się dusić. Otworzył oczy i usiadł wyrywając się z opresji w najprostszy z możliwych sposobów. “Arkadia, serce Alaski. Centrum cywilizowanego świata” - wymamrotał zniechęcony. Odetchnął głęboko, po czym z impetem powrócił do pozycji horyzontalnej i naciągnął poduszkę na głowę. Nie tak łatwo spać w środku dnia. Zasłony nie były w stanie obronić go przed słonecznym światłem, a okna i ściany przed dźwiękami sąsiedztwa. Niby koniec świata, wróg u bram, a ludzie jak zawsze krzątali się zajęci swoimi sprawami. Dzieciaki zupełnie nieświadome nadciągającej zagłady, grały w ganianego, wołając “papieros” zamiast “berek”, a pani Victoria Jamm, ulubiona sąsiadka, czarowała w kuchni, o czym świadczyły radosne szczęknięcia naczyń. Uśmiechnął się pod poduszką na wspomnienie niedzielnego obiadu o smaku prawdziwego jedzenia.


- Tak naprawdę jestem blondynką - nieznajoma obróciła się w jego kierunku i spojrzała prosto w oczy. - Nieładnie się gapić na czyjeś włosy za plecami.
- Słucham? -
Zaskoczyła go bezpośredniością, lecz zaraz się zrewanżował. - Twoje włosy… nie wyglądają na blond. Są osobliwego koloru, który najłatwiej mi nazwać mysim. Poza tym zawsze są za twoimi plecami, więc jak patrzeć na nie z innej strony?
- Na przykład postawić mi drinka. A nie, uważam, że za “mysi” należą mi się dwa. Co najmniej.

Zgodził się z nią w zupełności.
- Więc jaki jest ich naturalny kolor? - zapytał ledwie stanęły przed nimi kieliszki z mętnym trunkiem o zapachu płynu do chłodnicy.
Obróciła swój w palcach mocząc opuszki w kroplach na szkle i zanim wychyliła do dna odpowiedziała.
- Hollywood blond, od kiedy skończyłam siedem lat nawet matka nie widziała innego.
Wypili za to, tak jak później za to, że on jest Mark Popkins, a ona jest Hannah Luca, i że się spotkali w tej norze.
- Popielaty… są popielate - po piątym drinku musiał jej to powiedzieć, a ona zamarła w pół słowa. Przez chwilę, gdy jej spojrzenie znieruchomiało w manierze jaką można podpatrzyć u sowy czającej się na mysz, był pewien, że to już koniec tej dobrze zapowiadającej się znajomości. Nie próbował się uchylić, gdy szczupła dłoń, którą parę chwil wcześniej gładził palcami, wystrzeliła w jego kierunku, nie opierał się gdy chwyciła za koszulę i przyciągnęła do siebie tak blisko, że twarz owiał mu ciepły choć gorzkawy od alkoholu oddech.
- Tym razem drinkiem się nie wywiniesz - szepnęła miękkim i zaskakująco niskim głosem, po czym go pocałowała.

Gdyby tylko mogła być z nim dzisiaj sen, czy bezsenność, nie miałoby znaczenia. Niestety znowu zniknęła na parę dni w sprawach, o których nigdy mu nie mówiła. Do jej powrotu, “raczej do czwartku” był skazany na samotne radzenie z sobą i niesfornym kocem. Ponownie usiadł w łóżku by się rozplątać i przy okazji, choć miał tego nie robić, zerknął na leżący na szafce zegarek. “Zaraz czternasta…” westchnął słysząc dobiegające zza ściany radosne “Mamooo, zaśpiewaj mi o kotku! Mamooooo!” i z całych sił naciągnął poduszkę na głowę.


- Czytałam kiedyś książkę… - przerwała widząc jak przywołuje na twarz “zszokowaną minę” i uszczypnęła go w ramię - No co? - wykręcał się w ucieczce przed jej palcami - Sama mówiłaś, że byłaś cheerleaderką.
- Wyobraź sobie, że cheerleaderki też czytają - pokręcił głową z udawanym zdumieniem. - No dobrze, powiedzmy, że ci wierzę. I co było w tej... książce?
- Niech ci będzie, w Cosmopolitanie -
pokazała mu język i kontynuowała - Że nasz wszechświat nie jest jedynym, i że w każdej chwili powstają następne, w zależności od tego co robimy.
- Pseudonauka -
udał, że spluwa i wskazał na podłogę - O zobacz, nowy wszechświat. Zapłonęły miliardy gwiazd, chyba zostałem bogiem.
- Nie, nie! - szurnęła stopą po ziemi udając, że ściera plwocinę. - To błahostka bez konsekwencji, ale są przecież momenty w historii, w których ważą się losy świata. Tak jak… tak jak….
- Wynalezienie nonikotyny? -
kiwnęła głową już bez uśmiechu, a on postanowił zmienić temat.
- Niezależnie ile ich jest, spotkam cię w każdym.
- Taaak, jasne, w normalnych okolicznościach umawiałbyś się z cheerliderką. -
teraz na jej twarzy pojawił się wyraz “zszokowanego zdziwienia”.
- Z taką co umie czytać i owszem. Gdybyś była panią profesor, czy sprzedawczynią z warzywniaka, też chciałbym cię poznać.
- Ooo wypraszam sobie, w warzywniaku nie spotkałbyś mnie w żadnym z wszechświatów!


Sen skończył się nieprzyjemnie. Stukanie do drzwi urosło do łomotu, którego już nie był w stanie zignorować. Zwlókł się z łóżka i planując okrutne rzeczy osobie, która ośmieliła się tak go sponiewierać otworzył drzwi.
- Serio? Na osiemnastą? - Podetknął cyferblat pod oczy młodocianego gońca. - To powiedz mi orle jak mam zdążyć na czas, skoro jest piętnaście po?
- Nnie… nie wiem -
Szczera i rozbrajająca odpowiedź w pewnym stopniu poprawiła mu humor. Niestety wciąż, jak na okoliczności, był bardzo spóźniony.
 

Ostatnio edytowane przez cyjanek : 03-11-2015 o 12:55.
cyjanek jest offline  
Stary 03-11-2015, 14:50   #7
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Budynku, w którym mieściła się oficjalna siedziba rady, nie dało się przegapić. Wysoki, szklany blok, który miał za zadanie pokazać wszystkim, że Czyści się nie ugną, że trwają i trwać będą bez względu na to, co działo się za murami. Opinia ta niewiele jednak miała wspólnego z faktami. Dla większości mieszkańców był to tylko niepotrzebny i kompletnie zbędny pokaz czegoś, co ma podstawę domku z kart.

Każdy mieszkaniec Arkadii przynajmniej raz musiał przekroczyć jego próg. To właśnie tu wydawano zezwolenia na pobyt w mieście, pobierano próbki DNA, skanowano siatkówki i odciski palców. Tu także znajdowały się siedziby przewodniczących każdego z sektorów.

Ruch przy wejściu panował znaczny, jednak nie było w nim znamion chaosu. Nad wszystkim bowiem czuwały jednostki specjalne, rozlokowane w strategicznych miejscach, pod bronią i z nakazem jej użycia w razie kłopotów. To, że takie przypadki miały miejsce w przeszłości, było wiadome każdemu. Rada nie kryła się ze swoją bezwzględnością w przestrzeganiu zasad. Można by wręcz rzec, że była z tego dumna i od czasu do czasu lubiła o tym przypomnieć tym, którzy na moment zapomnieli o świecie, w którym przyszło im żyć.

Grupa, która została wezwana tego wieczoru, każdy z osobna i w różnym czasie, została odesłana do windy, która obsługiwana była przez uzbrojonego strażnika. Nikt bez odpowiednio wysokich uprawnień nie miał prawa się w niej znaleźć. Najwyraźniej jednak im te uprawnienia wydano, gdyż bez żadnych problemów pozwolono im przekroczyć próg windy i zjechać nią na poziom 5G.

5G. Poziom podziemny, jeden z dziewięciu. Szare korytarze, chłodne, niebieskie światło, szeregi na głucho zamkniętych drzwi. Niektórzy, ci co nieco bliżej władzy miasta się znajdowali, wiedzieli, że był to ostatni poziom, na który wpuszczani byli cywile. Co kryło się na niższych? O tym wiedzieli tylko ci, którzy siedzieli głęboko w tajnych operacjach.





Sala, do której każdy z wezwanej piątki został zaprowadzony, ostro gryzła się z rzeczywistością, w której żyli. Eleganckie wnętrze, gustowne oświetlenie, skórzane fotele. Nawet na delikatny, artystyczny akcent nie zabrakło w niej miejsca.

Jedyną osobą, która czekała na ich przybycie, był wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o krótko przyciętych, ciemnych włosach i ledwie widocznym, jednodniowym zarostem.



Gdy wszyscy się zebrali, a rzec należało, iż czasu nieco niektórym to zajęło, dołączył do nich Meral, w towarzystwie Beri. Generał zatrzymał się na chwilę by zmierzyć wzrokiem ową grupę, na barki której miał zrzucić niepewne i zdecydowanie mogące zakończyć się ich śmiercią, zadanie. Jego mina jasno świadczyła o tym, że wcale nie jest tym, co ujrzał, zadowolony.
- No dobrze - westchnął podchodząc do fotela u szczytu stołu i siadając na nim. - Nie mamy czasu więc przejdę od razu do rzeczy. Panno Takino?
Beri, która w międzyczasie zaczęła bawić się klawiaturą laptopa, skinęła głową. Ekran za nią obudził się do życia, pokazując mapę Kanady oraz Stanów Zjednoczonych, upstrzoną niebieskimi i czerwonymi punktami. Tych drugich było znacznie więcej i zajmowały niemal każde większe miasto obu krajów.
- Tak się sytuacja przedstawia na dzień dzisiejszy. Nasze przyczółki istnieją, jednak ich liczba spada z każdym dniem. Głód i ci, którzy dbają by miał się dobrze, są liczniejsi, nieraz też lepiej uzbrojeni. Ich działania nie są co prawda zbytnio zorganizowane, jednak sama siła wystarcza byśmy tracili ludzi.
Przerwał, skinął głową, w odpowiedzi na co na ekranie pojawiło się zbliżenie na stan Alabama, konkretnie zaś na Montgomery. Czerwona kropka w samym centrum miasta niemal nie pozwalała na dostrzeżenie małego, zielonego punktu o nazwie Hope Hull.
- Dostaliśmy informację, która skłoniła nas do wybrania grupy odpowiednio przygotowanych osobników. - Zakreślił dłonią koło, obejmując nim zebranych. - Waszym zadaniem będzie dotrzeć do Hope Hull. W mieście znajduje się laboratorium, w którym pracował profesor Self, twórca notyny. Wierzymy, że przed swoją śmiercią zdołał stworzyć lek, który da nam szansę wygrania tej wojny. Jak sami widzicie, wasze zadanie do łatwych należeć nie będzie, jednak w razie jego powodzenia…
Zamilkł, pozwalając by sami doszli do możliwych skutków, jakimi zaowocowołaby owa niespodziewana misja, gdyby im się udało.
- Szczegóły misji otrzymacie jutro rano, wtedy też wyruszycie. Zarówno Takino jak i Sander będą wam towarzyszyć.
- Lucy Lakis, generale
- przerwała mu Beri, najwyraźniej nie dbająca zbytnio o konsekwencję takiego czynu. Konsekwencje, które najwyraźniej miały zostać odłożone w czasie lub zwyczajnie nie zaistnieć.
- Tak… Oraz Lakis - potwierdził. - Macie noc na pożegnanie się z bliskimi. Dobrze wykorzystajcie ten czas - dodał, podnosząc się z fotela.
- Pytania możecie kierować do Takino i Sandera. Czas jednak płynie, a nie macie go zbyt wiele. Oczekuję, że dacie z siebie wszystko i wykonacie powierzone wam zadanie. - Nieme “albo zginiecie próbując” zawisło w powietrzu. Marel skinął jeszcze głową, po czym z krótki “obowiązki wzywają” opuścił pokój.
Bez wątpienia, mimo iż nie zostało to wypowiedziane na głos, wyboru im nie dano. Czy się zgodzą czy też nie, czekał na nich świat za murem.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 05-11-2015, 13:55   #8
 
cyjanek's Avatar
 
Reputacja: 1 cyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputację
Sala konferencyjna
(przed konferencją)
Harvey wszedł do sali konferencyjnej, w której siedział tylko jeden mężczyzna. Trener skinął mu głową, po czym podszedł i wyciągnął do niego rękę.
Mężczyzna oddał powitanie, po czym przyjął wyciągniętą dłoń.
- Ty musisz być Wolf - oznajmił.
- Widzę, że moja sława mnie wyprzedza - uśmiechnął się krzywo i spojrzał pytająco na rozmówcę. - Pan…?
- Thane Sander - przedstawił się.
- Ktoś mi kiedyś o tobie wspominał, ale nie przywiązywałem zbytniej wagi do tego - wzruszył ramionami i usiadł po przeciwnej stronie stołu.
- Całkiem rozsądnie - mruknął w odpowiedzi mężczyzna.

Stoner zapewne zbyt wcześnie dotarł do sali, bowiem panował tam (delikatnie mówiąc) luz. No chyba że zebranie miało być całkiem prywatne. Obu obecnych znał. Z widzenia lub zdjęć.
Skinął głową na powitanie.
- Stoner - przedstawił się.
Brodaty mężczyzna odwzajemnił gest.
- Wolf - odpowiedział krótko i przyjrzał się przybyłemu mężczyźnie. Mógłby przysiąc, że gdzieś już go widział, ale… Kto by się tym przejmował? Zajmowanie się rozmyślaniem nad tym, czy się znają było zbędne i nudne.
- To już wszyscy, czy na kogoś jeszcze czekamy? - spytał Stoner, wyciągając rękę na powitanie do Wolfa. Pytanie nie było skierowane do Wolfa, który z pewnością nie był najważniejszą personą w tym gronie. Harvey wstał i uścisnął dłoń Stonera, po czym usiadł, układając nogi w “amerykańską czwórkę”, a ręce zaplatając na karku.
- Sander - przedstawił się drugi z mężczyzn. - Jeszcze powinny zjawić się trzy osoby. Tak przynajmniej podano w raporcie.
Stoner nie odpowiedział. Podał dłoń Sanderowi, po czym rozsiadł się wygodnie w fotelu, czekając na pozostałych uczestników spotkania.
Miał nadzieję, ze oczekiwanie nie przedłuży się, bo niezbyt gościnni gospodarze nie raczyli częstować gości choćby słonymi orzeszkami.
Patrząc w sufit, Wolf uśmiechał się i rozmyślał. Przed każdym tego typu spotkaniem miał na to sporo czasu. Wojsko jest jedyną organizacją, w której śpieszysz się po to, żeby czekać. Po jasną cholerę go tu ściągnęli? Nie sądził, żeby było to spotkanie w sprawie jego zachowania, obecność Sandera i Stonera byłyby zbędne. Zresztą nie odbywałoby się ono w takim miejscu. Choć jedna z zasad w wojsku mówiła, że żołnierz śpi, a opierdol sam mu rośnie, były Legionista wątpił, że miało to związek z jakimkolwiek opieprzem. Czegoś od niego chcieli. Ale kto i czego potrzebował? Nie miał pojęcia, mógł jedynie cierpliwie czekać na odpowiedź.


Pomieszczenie, do którego weszła przywodziło na myśl sale konferencyjne, które widziała dotąd tylko w filmach. W salach tych zwykle zapadały jakieś ważne, decydujące o losach świata decyzje.
- Witam - powiedziała skinąwszy głową. Starając się ukryć niepewność i lekką obawę, która towarzyszyła jej od momentu wejścia do gmachu i wzrastała z każdym krokiem postawionym w długim, szarym korytarzu poziomu 5G, podeszła do stołu. Zajęła miejsce otoczone z obu stron wolnymi fotelami.
- Meggie Johnson - przedstawiła się. Dwóch z trzech obecnych tu mężczyzn znała z nazwiska. Z Wolfem miała okazję kiedyś trenować. Stonera spotkała kilka godzin temu. Nie była jednak pewna, czy któryś z nich w ogóle ją kojarzy.
Stoner kinął głową na powitanie.
Podobnie Sander, lekko się przy tym uśmiechając do kobiety.

- Cześć, Johnson. - Wolf lekko uniósł rękę. - Przyjdź kiedyś do mnie na strzelnicę. Zobaczymy, czy jeszcze pamiętasz, jak się strzela - powiedział spokojnym, wręcz znudzonym głosem.

Spojrzała na niego tak, jakby właśnie poważnie ją obraził. Nie odpowiedział jednak, skinęła głową na znak, że przyjmuje to osobliwe zaproszenie.

Orest skinął na strażników, którzy odprowadzili go pod same drzwi sali konferencyjnej. Musiał przyznać, że podziemia Arkadii robiły wrażenie. Był trochę spóźniony. Zasiedział się w barze, rozmyślając nad swoją egzystencją. Zwykle tak bywało. Nie czuł się jednak speszony, więc zapukał raźnie. Wchodząc do pomieszczenia zobaczył grupkę ludzi siedzącą przy stole. Część z nich (na przykład Meggie Johnson) znał, jednak niektórych widział pierwszy raz na oczy. Starając się nie zwracać uwagi na spojrzenia, którymi przeskanowano jego osobę oraz rzucając ciche “przepraszam” zajął miejsce wśród zebranych. Nie wyglądało jednak, że konferencja ma się rozpocząć. Wśród posiedzenia trzy miejsca pozostawały wolne - nie był więc ostatni.
Rohow rozejrzał się po pomieszczeniu. Było znacznie bardziej przytulne i przestronne od całego jego mieszkanka w slumsach. Rządowi to się potrafią urządzić - pomyślał, uśmiechając się pod nosem.
- Orest Rohow, strażnik spod bramy - przedstawił się po dłuższej chwili, kiedy zebrani zdawali się już przewiercać jego sylwetkę spojrzeniami.*

W sali, do której doprowadził go strażnik było pięć osób i wciąż trzy wolne miejsca. - - Witam - - powiedział krótko w stronę obcych mu ludzi i spokojnie ruszył w stronę znajdującego się bliżej okazałego skórzanego fotela, Z jakiegoś powodu spojrzenia wszystkich obecnych nie opuszczały go na chwilę, co sprawiło, że te parę kroków, które musiał pokonać, okazało się nadspodziewanie długą wycieczką. W końcu, gdy usiadł, a właściwie zapadł się w niesamowicie wygodnym fotelu, poddał się oczekiwaniom wwiercających się w niego oczu i rozwinął wypowiedź.
- Nazywam się Mark Popkins. Co mnie właściwie tutaj sprowadza? -
- Thane Sander - przedstawił się mężczyzna, obok którego zajął miejsce. - Zaraz wszystkiego się dowiecie.
W tej właśnie chwili drzwi do sali konferencyjnej zostały otwarte po raz kolejny, ukazując generała Meral’a w towarzystwie Beri.
 
cyjanek jest offline  
Stary 05-11-2015, 18:39   #9
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Po wyjściu generała nastała chwila ciszy, która wkrótce została przerwana pytaniami.

Orest Rohow splótł dłonie za głową i oparł się mocniej na skórzanym fotelu, tak iż ten wygiął się niebezpiecznie. Miał skupione spojrzenie, a na jego twarzy znajdowała się para rumieńców. Może spowodowane niskimi temperaturami, a może grzane piwo u Vlada dobrze się przyjęło.
- Alabama? - prychnął, zabierając tym samym pierwszy głos. - W jaki sposób nas tam przetransportujecie? To spory kawałek drogi. - Rosjanin nie wyglądał na bardzo poruszonego tym, czego się od niego wymaga. Albo dobrze to ukrywał, albo był fatalistą.

- Pojazdy zostały już wybrane -
padła lakoniczna odpowiedź Sandera.

- Powinny wystarczyć na większość drogi, a reszta… - Beri wzruszyła ramionami. - Trzeba będzie improwizować. Wiemy jak wygląda sytuacja w Kanadzie, jednak im dalej na południe tym nasze informacje stają się mniej jasne.

- Co z wyposażeniem? Broń, amunicja, kamizelki, noktowizja?
- spytał Wolf.

- Podstawowe dostaniemy, ot tak - wyjaśniła mu kobieta - jednak coś więcej… Tu trzeba by się postarać. Jak masz coś specjalnego na oku, to będziesz musiał pogadać z Lucy.

Na dźwięk tego imienia pytający zacisnął zęby.
- Nie muszę, mam swój sprzęt. Raczej nie powinno być problemów z zabraniem tego. A przy okazji, żeby mieć pewność - mówisz o Lucy, trenerce, tak?

- Trenerce? - zdziwiła się Beri.

- Ta sama - przytaknął Sander. - Uznali, że w ten sposób lepiej wykona robotę - dodał zwracając się do kobiety.

- Kurwa, nie wierzę - mruknął pod nosem Wolf. - Kto dowodzi?

- To akurat nie zostało ustalone - odpowiedziała mu Beri, puszczając przy tym oczko do Sandera.

Wolf uniósł brew i spojrzał to na jedno, to na drugie.

Strażnik przymknął oczy i przysłuchiwał się rozmowie. W końcu jednak oparł łokcie o stół i spojrzał na zebranych, mówiąc:
- Nie ważne, kto będzie dowodził. Jeśli nie będziemy mieli dostępu do morskich bądź powietrznych środków transportu, możemy od razu strzelić sobie synchronicznie w głowę - uśmiechnął się gorzko. - Nie przepchamy się przez Kanadę na drugi koniec Stanów. Nie taką garstką.

Wolf wybuchnął głośnym śmiechem, słysząc słowa Rosjanina.
- Założysz się?

- Chciałbym podzielać pański optymizm… Harvey, jeśli dobrze usłyszałem? - odpowiedział Rohow, zwracając się do rosłego mężczyzny. Ten tylko skinął głową na znak potwierdzenia. Wyglądał dla Oresta jak trep i może wcale się w tym nie mylił. - Jednak ja wolałbym poznać dokładny, szczegółowy plan podróży. Z zaznaczonymi punktami postoju, zmiany środka transportu i innych dupereli, które warto ustalić przed wyruszeniem w drogę.

- Podejrzewam, że dokładny, szczegółowy plan poznamy jutro - odpowiedział były żołnierz. Obawiam się jednak, że w sytuacji, jaka panuje za murami, ten plan będziemy mogli potrzaskać o kant dupy, chociaż możliwe, że nasz dowódca - spojrzał kątem oka na Sandera - będzie chciał usilnie go realizować. Niezależnie od tego i tak uważam, że ośmioosobowa grupa jest idealna, jeśli nie nawet za duża o osobę czy dwie, do wykonania tego typu zadania. Nie idziemy na wojnę, bracie - lekko uniósł kącik ust.
- Planu nie ma i nie będzie - oznajmił im Sander. - Jest cel i są środki, to musi wystarczyć. Reszta zależeć będzie od sytuacji.

- To podejście do zagadnienia mi się podoba - wtrącił się Stoner, który do tej pory nie zabierał głosu. - Plany mają to do siebie, że się za szybko sypią. Nie mówiąc już o tym, że za często zbyt wiele osób o tych planach się dowiaduje. A to szkodzi zdrowiu osób zainteresowanych.

- Z tego też powodu zdecydowano się na tak krótki czas od powiadomienia was do wyruszenia - dodał Sander.

- Co do wyruszenia - wtrącił się Wolf - to są jakieś szczegóły? Jakaś odprawa jutro czy od razu dzisiaj nam podacie?

- Spotkamy się jutro przed budynkiem rady o ósmej rano. Macie być gotowi do drogi. Reszty dowiecie się już w trasie - wyjaśnił Sander.

- Wiele tego nie ma - wtrąciła się Beri.

Harvey skinął głową. W końcu jego bronie będą znów przy nim. W końcu poczuje na swoim ciele znajome ciężary. Życie w Arkadii nie dostarczało mu tego, do czego przywykł pośród piasków Afganistanu.

- No to wróćmy do sprawy sprzętu
- zaproponował Stoner. - Co dostaniemy, prócz paru porcji jedzenia na drogę? Określenie "podstawowe" jest dość ogólne. Zbyt ogólne, jak na mój gust. Beri? - zwrócił się bezpośrednio do kobiety, z których ust padło to określenie.

- Na mnie nie patrz, to nie ja załatwiam te sprawy - odpowiedziała nieco urażonym tonem.

- Sprawą ekwipunku zajmuje się Lakis - wyjaśnił Sander. - Jutro pewnie sami się przekonacie co kryje “podstawowe” w jej wykonaniu.

- Jutro będzie futro -
odparł Stoner. jego uśmiech śmiało można było nazwać "krzywy". - I co wtedy zrobię, jeśli Lakis będzie miała inne zdanie na ten temat, niż ja? Jak rozumiem, wtedy zakupy trzeba będzie sobie zrobić po drodze? Czy też lepiej jeszcze dziś ją znaleźć i porozmawiać od serca?

- Rób jak chcesz, tylko uważaj - mruknęła w odpowiedzi Beri. - O tej godzinie pewnie będzie albo w magazynie albo na strzelnicy. Wolf? Widziałeś ją może na waszym terenie?

W głębi ducha zapytany mężczyzna westchnął, jednak przybrał maskę uśmiechu i lekko przechylił głowę, patrząc na Azjatkę.
- Dwie godziny temu w kantynie. Raczej już jej tam nie znajdziesz.

- No to zacznę od strzelnicy. - Stoner wstał. - Do jutra.

Strażnik bramy odprowadził wzrokiem mężczyznę opuszczającego salę konferencyjną. Na oko Oresta facet pasował do tej zgrai samobójców (Rosjanin nie łudził się co do powodzenia zadania). Brodaty mężczyzna zapewne potrafił zabić pierdnięciem. W takim wypadku faktycznie powinni mu przygotować niestandardowy prowiant, najlepiej złożony z fasoli.
Rohow raz jeszcze odchylił się na fotelu. Był bardzo wygodny. Chciałby taki w mieszkaniu. Orest skrupulatnie zakodował w pamięci tę garść informacji, którymi ich poraczono. Świetnie - pomyślał. Nie dość, że samo przedostanie się do Alabamy w jednym kawałku graniczyło z cudem, to jeszcze nie mieli do końca przemyślanego planu, opierając się na improwizacji. Rohow nic nie miał do planów tymczasowych, ale kiedy przygotowywało się taką operację… To będzie piekielnie trudne i Rosjanin zdawał sobie z tego sprawę. Czy chciał umierać? Bo to równało się z wyjściem poza bramę. Z drugiej strony życie w tej “klatce” także nie było spełnieniem jego marzeń. Zaryzykuje. Zobaczy, co los dla niego przygotował.
- Miło było, ale też będę się zbierał. Muszę… załatwić parę spraw - powiedział, mając na myśli Siergieja i jego przyjaciół. Nie mógł odejść tak bez pożegnania. To by się dla niego źle skończyło, gdyby jakimś cudem Orest wrócił do Arkadii żywy. - Nie mam za wiele życzeń co do sprzętu. Jakaś sprawna broń i garść amunicji to będzie dobry początek. A resztę faktycznie można zdobyć po drodze. Siłą lub nie. A tymczasem życzę udanego wieczoru. - Uśmiechnął się słabo i ruszył w kierunku drzwi, za którymi przed chwilą zniknął niejaki Stoner.

- Sweet home Alabama - - Mark zanucił cichutko, gdy w wystawnym pokoju zrobiło się luźniej. Zakręcił się w obrotowym fotelu przypominając sobie stare dobre czasy. “Trzy lata temu i stare czasy…” Ogarnęły go mieszane uczucia. Rok temu przyjechał do Arkadii. Przemierzył niemal cały kontynent licząc, że odnajdzie spokojną przystań dla siebie, a teraz zapewne dlatego, że znał drogę, czekała go podróż w drugą stronę. By.… - zebrał w sobie tyle patosu ile zdołał - ...by odnaleźć spokojną przystań dla całej ludzkości. Chciał podróży, monotonne życie za murami Arkadii mu doskwierało, lecz wolałby aby było to gdziekolwiek indziej. Obawiał się powrotu do ukochanego stanu, że zobaczy go w ruinie, że spotka ludzi mu kiedyś bliskich. I że znowu będzie musiał ich zabijać.

Meggie z nieobecnym wzrokiem przysłuchiwała się trwającej kilka chwil wymianie zdań. Nie bardzo docierało do niej to, co przed chwilą usłyszała toteż pytanie na temat planu, sprzętu i transportu były rzeczą zupełnie w tej chwili nieistotną. Z całego ogromu żyjących w Arkadii ludzi wybrali właśnie ją. Nie doskonale wyszkolonego żołnierza, genialnego informatyka, nie pogromcę Głodnych czy inną wyszkoloną jednostkę. Wybraną ją!
- Dlaczego właśnie ja… my? - krążące po głowie pytanie wydobyło się ze ściśniętego gardła

- Ponieważ uznano was za odpowiednich kandydatów - odezwał się Sander. - Każdy z was został sprawdzony i zatwierdzony. Przygotowania do tej operacji trwają już od jakiegoś czasu. Nie sądzicie chyba, że jesteście tylko przypadkową grupą wybraną na chybił trafił?


- Dokładne przygotowanie do misji oraz wybranie grupy przypadkowych ludzi i wysłanie ich w roli mięsa armatniego na pewną śmierć są równie prawdopodobne.

- Nie w tym przypadku - Sander zmierzył ją ostrym spojrzeniem. - Stawka jest zbyt wysoka.

- Skoro pan tak mówi - rzuciła, choć widać było, że nie do końca zgadza się z mężczyzną.

- Wystarczy Thane lub Sander - zwrócił jej uwagę. - Od jutra będziemy spędzać ze sobą sporo czasu więc równie dobrze możemy pozbyć się wszelkich panów i pań teraz.

Rozejrzała się po sali.
- Cudowna wizja - burknęła pod nosem.

- Na lepszą nie ma co liczyć - odpowiedział.

- Mam tego świadomość
- uśmiechnęła się smutno.

- Zawsze mogło być gorzej - wtrąciła się Beri. - Mogłaś wylądować z nimi sama. Nie ma co narzekać. W razie czego możemy się wymieniać na motorze.

- Nie narzekam, jestem zbyt zaskoczona.

- Masz kilka godzin by ochłonąć i przygotować się na to co czeka na nas za murem. Lepiej żebyś doszła do siebie w tym czasie - Sander wyraźnie wątpił w to by taka sztuka się jej udała.

- Myślisz, że można się na to przygotować? - Jej głos był spokojny, jakby już zaczęła godzić się z sytuacją, w której została postawiona.

- Myślę że nie masz wyboru - odpowiedział.

- Ha, to akurat jest pewne i nie podlega przemyśleniom - zamilkła na moment. - Coś jeszcze czy mogę iść ogłosić radosną nowinę rodzinie?

- Możesz iść - oświadczył. - Tylko staw się na miejscu o czasie.

- Będę - podniosła się leniwie. - Choć właściwie mam jeszcze jedno pytanie - spojrzała na Beri, potem na Sandera. - Zostaniemy wyposażeni w broń, noktowizory, może jakieś ciuchy maskujące, inne potrzebne rzeczy. A co ze sprzętem, hmm nazwijmy to codziennego użytku? Śpiwory, prowiant i tym podobne?

- Lucy się tym zajmuje. Powinna załatwić wszystko, a nawet nieco więcej. Nie oczekuj jednak cudów, to nie wycieczka krajoznawcza - odparł Sander.

- Ok - ruszyła w stronę drzwi. - Do zobaczenia jutro - powiedziała i zniknęła za drzwiami.

- Johnson, nasze spotkanie jest nadal aktualne - zawołał za nią Wolf. Obserwował każdą kolejną osobę wychodzącą z pomieszczenia. Widząc, że Mark nie ma zamiaru się ruszyć, sam się podniósł i skierował się do wyjścia.
- Do jutra - rzucił, nawet nie oglądając się za siebie.
Po chwili w pomieszczeniu zostały już tylko trzy osoby.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
Stary 05-11-2015, 18:44   #10
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Czego tu szukasz? - Młodzik w mundurze, dumny niczym paw i nadęty niczym rybka, której nazwy akurat Ruger nie pamiętał, zatrzymał Stonera w wejściu na strzelnicę.
- Szukam Lucy Lakis.
- A po co? - Młodzik był albo głupi, albo zbyt ciekawski. Albo stanowisko uderzyło mu do głowy.
- Ty jesteś Lucy? - spytał Stoner.
Według niego słowa były całkiem uprzejme, ale młodzik spurpurowiał.
- Możesz ją spytać przy najbliższym spotkaniu, o czym rozmawialiśmy - dorzucił Stoner, nie przejmując się zbytnio tym, że strażnika może trafić apopleksja. - Więc jest, czy jej nie ma?
Nie chcąc się wdawać w dłuższą dyskusję podsunął strażnikowi przepustkę. Poziom dostępu wypisany na dokumencie był tak wysoki, a pieczęcie takie ładne, że nawet tamten powinien pojąć, że wypada odpowiedzieć.
Wprost widać było, jak ze strażnika uchodzi powietrze.
- Poszła do magazynów - powiedział.
- Dziękuję bardzo.

***

- Lucy Lakis? - Stoner zwrócił się do dziewczyny, wypełniającej przy biurku kilometrowej długości formularz.
- Tam, dalej. - Dziewczyna nawet nie podniosła głowy, tylko machnęła ręką, pokazując kierunek. - Prosto, prosto i w lewo.

We wskazanym miejscu Stoner zastał kobietę, mającą na oko 25 lat,

Słysząc kroki, kobieta uniosła głowę znad glocka, którego trzymała w dłoni.
- Tak? - zapytała mierząc go zaciekawionym spojrzeniem brązowych oczu.
- Lucy Lakis? - Stoner zadał to samo pytanie, co przy wejściu do magazynu.
Skinęła głową w odpowiedzi.
- Stoner Ruger - przedstawił się, chociaż sądził, że jest to zgoła zbędne. - Podobno wiesz, co zabieramy ze sobą na przejażdżkę.
- Beri powinna was poinformować - oświadczyła, lekko się przy tym uśmiechając. - Masz jakieś konkretne zamówienie?
- Beri zrobiła coś, co nazwałbym unikiem - odparł Stoner. - "To nie ja załatwiam te sprawy" - zacytował. - A Sender po informacje odesłał mnie do ciebie.
- Jak zwykle - nie wydawała się zła czy urażona takim potraktowaniem. - Więc interesuje cię broń czy całość?
- Całość. Broń jest ważna, ale z samym karabinem w garści niedaleko dotrzemy.
- To pewne - zgodziła się, odkładając broń na półkę, a następnie zamykając szafkę przy użyciu magnetycznego klucza. - No to chodźmy. I tak miałam sprawdzić, czy załadunek odbywa się zgodnie z planem.


Załadunek faktycznie się odbywał. W hangarze, do którego go zaprowadziła stały dwa pojazdy opancerzone oraz motocykl, jeden z tych, którymi wyruszano na krótkie zwiady poza mur.
- Kris, czy załadowano już prowiant? - zapytała stojącego przy większym pojeździe mężczyznę. Ten w odpowiedzi skinął jej twierdząco głową.
- Właśnie ładujemy broń do transportera. Mieliśmy trochę problemów ze znalezieniem miejsca na twoje karabiny ale Hans wywalił jedno łóżko i jakimś cudem je zmieściliśmy.
- Łóżko? Pod łóżkiem się nie zmieściły? Co zatem dostajemy? - spytał Stoner. - Wszyscy to samo, czy każdy egzemplarz będzie z innej... parafii?
- To samo - oświadczyła Lucy, unosząc dłoń by uciszyć Kris’a który właśnie otwierał usta. - Jeżeli chcesz zabrać własny sprzęt to niestety będziesz nim musiał zastąpić to co już zostało wybrane. Nie mamy tyle miejsca, żeby pomieścić cały arsenał.
- A co nam ofiarował los?
- Karabiny Gilboa Snake i Tavor Sar - zaczęła wymieniać, kierując swoje kroki ku otwartym, tylnym drzwiom transportera. - Z pistoletów macie Głocka 31 i Sig’a P229.
- Osobiście wolę Sig Sauera - wtrącił Stoner. - Ale przeciw Glockowi nic nie mam.
- Z lunet wybrałam Trigger Point sx1 i sx3, w zależności od potrzeby - kontynuowała, komentarz Stonera kwitując lekkim jedynie skinięciem głowy. - Do tego celowniki termowizyjne SCT Rubin i kamizelki iotv. Uznałam także, że przydadzą się nam dobre noże bojowe, aczkolwiek jeszcze nie zdecydowałam czy postawić na Proeliatora czy M9 Bayoneta - zatrzymała się, przepuszczając wysokiego mężczyznę, który niósł skrzynkę z oznaczeniami .357 sig. - I jak to wygląda Hans?
Zapytany przystanął, odwrócił się i wyraźnie wrogim spojrzeniem zmierzył zarówno kobietę jak i towarzyszącego jej Stonera.
- Jak cholera - warknął. - Więcej się nie dało wybrać? Chcesz sama wygrać tą wojnę czy co? Te wozy nie są stworzone do przewożenia takiej ilości sprzętu, a ty chcesz do tego dopakować ludzi…
- Zmieści się wszystko? - zapytała, o dziwo, nadal spokojnym głosem.
- Pewnie że się zmieści, a myślisz, że co ja tu niby robię? - Co powiedziawszy, zniknął z boku transportera.
- Jak widzisz, trochę z tym kłopotów jest, ale najwyraźniej na rano wszystko będzie gotowe. Jakieś uwagi?
- Jak rozumiem, amunicje też dostaniemy spory worek... Jak wygląda sprawa ze sprzętem, że tak powiem, cywilnym? Jak trzeba będzie przejść dzień czy dwa na piechotę, i jeszcze spędzić noc pod gołym niebem?
- To właśnie z tego powodu nie było miejsca pod łóżkami - wyjaśniła, utrzymując wciąż na ustach uprzejmy uśmiech. - Mamy namioty, śpiwory, GPS i noktowizory. Są też mapy na wypadek gdyby elektronika siadła. Udało się też zrobić nieco miejsca na minimalną ilość rzeczy osobistych.
- Kompletnie niepotrzebnych - dał się słyszeć ponury głos dobiegający zza pojazdu.
- Więc nie powinno być tak źle - dokończyła, kompletnie ów głos ignorując.
- Z pewnością nie będzie źle - zgodził się z nią Stoner. - Wiesz może, jak daleko sięga śnieg?
- To akurat nie moja działka - odparła. - Beri się tym zajmuje jednak z ostatnich doniesień wynikało, że Fort Greele jest wolny, o ile wybierzemy tę trasę. Jeżeli skierujemy się na Anchorage i wybierzemy drogę morską to… Cóż, czeka nas podróż w śniegu. Wątpię jednak by Sander zdecydował się na tą trasę biorąc pod uwagę to, że Anchorage jest zajęte.
Wiadomość należała do tych z gatunku "bardzo złe", ale Sander nie skomentował tej informacji, chociaż widać było, że zachwycony nią nie jest.
- Wracając do ekwipunku... Takie drobiazgi jak apteczki, toporki, maczety, igły i nici, drut, taśma klejąca, liny, kompasy z pewnością mamy. Coś przegapiłem?
- Nie - odparła na pytanie. - Poza maczetami wszystko powinno znaleźć się w naszym wyposażeniu. Z tego też powodu zdecydowano, że zabieramy zmodyfikowane pojazdy o większej pojemności, które zdołają pomieścić cały ten sprzęt. Jednocześnie nie bierzemy niczego, czego nie dałoby się nieść. Poza skrzyniami z amunicją - dodała po krótkiej chwili. - Właściwie to nawet bierzemy za dużo sprzętu. Rozkaz był jednak jasny, wszystko co może być potrzebne miało znaleźć się w naszym posiadaniu i tak też się stanie. Teraz jednak, jeżeli nie masz nic przeciwko… - mówiąc ruszyła w drogę powrotną, tą samą, którą go przyprowadziła. - Muszę się przygotować - rzuciła przez ramię.
Stoner skinął głową mężczyznom, którzy pracowali przy transporterach, po czym ruszył za Lucy.
- Kto wymyślił transportery? - spytał, zrównując się ze swą przewodniczką.
- Sander - odparła z ledwo wychwytywalną nutką niechęci w głosie. - Są wystarczająco duże by pomieścić załogę i sprzęt. Są też wytrzymałe zarówno w przypadku przedzierania się przez trudny teren jak i ataku. Mają także własne systemy wykrywania przeciwnika, nawigacji i moduł medyczny. Ten mniejszy doskonale nadaje się do szybkich, agresywnych wypadów.
Jej głos brzmiał nieco sztucznie, zupełnie jakby cytowała fragment ulotki.
- Tym razem jak lwy, nie jak lisy - powiedział cicho Stoner. - Najwyżej w odpowiednim momencie ukradniemy kilka mniejszych pojazdów.
- Gdyby to ode mnie zależało skończylibyśmy na dwóch lub trzech mniejszych ale zwinnych i szybkich jednostkach, plus motocykl - przystanęła, zmuszając go do tego samego. - To ostatnia, bezpieczna noc na długi, nawet dość długi czas. Jeżeli masz jeszcze jakieś, nie cierpiące zwłoki pytania - wal.
Jej postawa wyraźnie uległa zmianie. Zupełnie jakby ktoś zabrał uczynną Lucy i postawił przed Stoner’em jej mniej przyjemną wersję.
- Jeżeli nie, to daj sobie spokój i idź się napić. Mam jeszcze w cholerę roboty...
- Gdybym zamiast Gilboa dostał Sako TRG, byłbym wdzięczny.
Co prawda z chęcią by się dowiedział, kto z kim jedzie, ale to mogło poczekać do jutra.
- Zgłoś to Kris’owi, on się tym zajmie. Powiedz mu że wyraziłam zgodę - odparła.
- Dzięki, do jutra. - Stoner po raz kolejny skinął głową, po czym ruszył w stronę większego transportera, przy którym jeszcze przed chwilą widział Krisa.

- Stoner - przedstawił się. Doszedł do wniosku, że ostatnimi czasy robił to zdecydowanie zbyt często. - Ty jesteś Kris, prawda?
Mężczyzna w odpowiedzi skinął tylko głową.
- Lucy się zgodziła, żebyś zamiast jednego Gilboa spakował dla mnie Sako TRG. - Stoner nie tracąc czasu przeszedł do tematu.
Kris uniósł brwi w wyrazie zdziwienia.
- Zgodziła się na to? - zapytał, wyrażając owe zdziwienie także w głosie. - Skoro tak to chyba nie mam wyboru. Będziesz miał swoje Sako. Wolisz dwudziestkę dwójkę, czy czterdziestkę dwójkę?
- To pierwsze. Łatwiej zdobyć amunicję.
- Załatwione.
- Dzięki. Naprawdę tam jest tak ciasno - Stoner skinął głową w stronę transportera - czy też Lucy troszkę przesadza?
- Jeszcze trochę i będziecie musieli jechać na dachu - mruknął. - To głupota jak dla mnie. Mniejsze ale więcej, ot czego tam trzeba. Tym bydlęciem może i przejedziecie kawał drogi ale też będziecie łatwiejszym celem. Nie mówiąc już o tym, że jak wpadnie on w łapy Głodnych to dostaną z nim milutki prezencik. Jak mówię - głupota.
- No, to nie ja na to wpadłem. - Stoner odżegnał od pomysłu z transporterami. - W każdym razie dziękuję za to Sako.
- Nie ma sprawy - padła odpowiedź.
- Dzięki, do zobaczenia.

Idąc w stronę wyjścia Stoner zastanawiał się, dokąd go zaprowadzi ta cała wyprawa. Bo czy aż do Alabamy, to miał co najmniej wątpliwości. Gdyby nie to, że Sander również miał brać udział w tej ekspedycji, to Stoner by sądził, że cała ta pożal się boże wyprawa to tylko operacja, mająca na celu odwrócenie uwagi od tej drugiej, właściwej, zorganizowanej po cichu, tak jak należy.
Ale Sander samobójcą nie był... Chyba.

***

W zasadzie nic więcej Stoner nie miał już do zrobienia tego dnia. Osobiste rzeczy czekały w schowku w magazynach, podobnie jak i parę drobiazgów, które mogły się przydać podczas podróży. Gdyby cokolwiek cennego trzymał w mieszkaniu, to z pewnością to coś prędzej czy później dostałoby nóg... Nawet gdyby tuż przy wejściu zostawił kilka pułapek na niedźwiedzie.

***

Opróżniwszy prawie całkowicie schowek - co zdecydowanie wpłynęło na ciężar plecaka - Stoner zamknął drzwi, po czym ruszył do domu, by nieco się przespać przed podróżą.
Tym razem, biorąc pod uwagę tak posiadany dobytek, jak i planowaną podróż, nie życzył sobie żadnych nocnych gości. Z tego też powodu nie dość, że zamknął starannie drzwi, ale jeszcze zastawił je stołem. Ewentualni goście musieliby się nieco napracować, a gdyby w końcu weszli... raczej by nie wyszli o własnych siłach.

Noc na szczęście upłynęła spokojnie.
Gdy budzik zadzwonił przed siódmą, Stoner już nie spał. Zjadł pospiesznie śniadanie, po czym zamontował prowizoryczną instalację, która miała zadbać o to, by jego roślinka nie padła podczas jego nieobecności.
A potem wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Wolał się zjawić na miejscu spotkania parę minut za wcześnie, niż za późno.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:20.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172