|
Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
09-06-2018, 19:54 | #271 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Bitewny chaos, tumult i szaleństwo. Zaciskający się krąg napastników sprawiał, że lurker zwątpił w ocalenie. Nieopodal Richard walczył, niczym demon zrodzony z ognia wojny. Cóż z tego, skoro on i nawet najlepiej wyszkoleni wojownicy i agenci stali na straconej pozycji w walce z upiornymi bestiami. Tak bestiami, ponieważ Denis nie potrafił znaleźć odpowiedniejszego określenia na formację przemienionych korsarzy, którzy zdawali się być odporni na każdy rodzaj broni. Nawet tej najbardziej zaawansowanej, która potrafiła zniszczyć najtwardszy pancerz. Szczęśliwie broń Xanou w rękach gwardii pozwoliła na chwilę oddechu i analizę sytuacji. Ostatnio edytowane przez Deszatie : 09-06-2018 o 22:40. |
11-06-2018, 12:58 | #272 |
Reputacja: 1 | Richard zagryzł zęby. Na przestrzeni mniej niż dwóch minut cudem uniknął śmierci, a potem praktycznie patrzył na śmierć siostry. Śmierć, której w cudowny sposób uniknęła. Jednak szlachcic nie miał czasu na złapanie oddechu. Miał tutaj walkę do dokończenia.
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
15-06-2018, 12:24 | #273 |
Reputacja: 1 | Historyk wił się jak piskorz, unikając kolejnych ciosów, które spadały na niego niczym grom z jasnego nieba. Czuł trupie oddechy piratów na całym ciele, słyszał zewsząd ich chrapliwe odgłosy. Parę razy przetoczył się tuż pod ostrzami, które chwilę później miały przeciąć go wpół. Cały czas uśmiechał się przy tym jak diabeł. Płomień nadziei już wcześniej pełgał w jego umyśle. Teraz tylko nabrał realnych kształtów. Gdzieś na powrót ujrzał Denisa. Myśl pojawiła się w jego głowie równie szybko co wystrzeliwane nad nią pociski. - Zabierz ją do Wyspiarzy! - krzyknął, mając na myśli młodą La Croix. Wyłowił wzrokiem również samą szlachciankę. Pierwsze symptomy szoku najwyraźniej ją opuszczały, gdyż przytomnie odstąpiła od płonącego pirata. - Eloiza! Bij tym powalonych przez nich! Trzymaj się nisko! - Chcesz narażać dziewczynę!? - w bitewny gwar wdarł się również głos Arcona. - Nikt jej nie powstrzymał! I tak będzie walczyć! Kozikami! Zabierzesz jej broń i osłonę! Rób co mówię, a przeżyje! Patrz na ofiary plazmy! - Cooper czuł, że za chwilę zedrze sobie gardło na suchy wiór. Lecz Denis go nie słuchał i pociągnął Eloizę w kierunku linii gwardzistów, których broń wypluwała z siebie morze plazmy. Widmo pocisków rozrywało kończyny piratów na rozpryskujące wszędzie fragmenty. Jacob musiał odpuścić. Nie mógł być wszędzie, szczególnie że nawet jego szczęście mogło się wreszcie skończyć. - Przynieście łopaty! - zakrzyknął jeszcze do któregoś z krzyżowców i pobiegł dalej. Ledwie skończył mówić, gdy drogę zastąpiła mu zwalista postać. Przypominała kobiecą mumię, ubraną w pirackie łachmany. Za życia nosiła mnóstwo błyskotek oraz amuletów, które teraz brzęczały na jej żółtych kościach. Piratka wywinęła swoim kordelasem, a kiedy Jacob wykonał unik, poczuł że nie ma gdzie dalej uciekać. Przyboczni nieumarłej stali teraz zarówno na tyłach, co po jego obydwu stronach. Kiedy zdawało się, że Cooperowi brakuje już pola manewru, w jego ręku pojawił się pistolet abordażowy. Starr nacisnął spust, przesyłając zawadiacki uśmiech napastnikom obok. - Narazie. Kiedy tylko hak zaczepił się o najbliższy z menhirów, historyk wzleciał do góry nad pole wykrzywionych, martwych twarzy. Kilka pokrytych zgniłą tkanką rąk próbowało go uchwycić, lecz w tym momencie wykonał zręczny zwrot i już w moment stał na omszałym kamulcu. Piraci nie zamierzali mu jednak oddać pola nawet na chwilę. Część wpełznęła po głazie niczym chmara splugawionych pająków. To zmusiło Jacoba do natychmiastowego przeniesienia się na kolejny kamień. W miejscu, gdzie przed chwilą się znajdował, przebywało już mrowie piratów. Inni, którzy już wcześnie rozpoczęli szturm na poprzedni mehir, zaczęło powalać go na ziemię za pomocą nadludzkiej siły. Już chwilę potem ogromny blok został powalony w asyście gryzącej chmury szarego pyłu. Ci, którzy na nim się znajdowali, nie odnieśli żadnego szwanku. Horda ruszyła dalej. - Wszyscy odwrót! Odwrót tyralierą! - krzyczał Jacob, pokonując kolejne menhiry, gdyż piraci nie dawali mu wytchnienia nawet na chwilę. Jego manewr z kuszą musiał poczekać. Broniący z kolei i tak nie posiadali większego wyboru. Nawet jeśli kilku wyszło poza szranki piratów, to większość grupy musiała dostosować się do ich miażdżącej szarży. Powoli cofali się w kierunku kryształu. Barnesów nadal chronił spory oddział, lecz ich siły powoli ustępowały. Straż stopniowo przerzedzała się, co powodowało kolejne luki w szykach. Lepiej radziła sobie Kompania Wilka oraz Black Cross, którzy już wcześniej zauważyli że jeden, równo rozłożony szereg najlepiej sprawdza się podczas ich defensywy. Tylko w miejscu gdzie przebywał Eliasz krzyżowcy zgrupowali się ściślej. Lurker przejął od Eloizy talizman i kazał jej ruszać między gwardzistów. Arcon zamierzał uczynić podobnie, lecz wcześniej zagwizdał donośnie na Yarvisa. Sonda usłużnie zniżyła lot i wydała kilka mechanicznych dźwięków. Con miał już kilka zadrapań i rys, lecz poza tym nic poważnego jeszcze mu się nie stało. Denis przywiązał amulet bezpośrednio do szyny wystającej z przodu robota. Jak tylko utwierdził się, że biżuteria jest dobrze przymocowana, zawrócił aby zza pleców ciężkozbrojnych żołnierzy obserwować efekty. Yarvis po prostu nacierał w dół i uderzał kolejnych piratów. Wystarczyło mu tylko musnąć ich artefaktem, a zatwardziali dotąd oponenci wydawali przenikliwe wrzaski. Z ich umęczonych ciał wylewały się fale ognia, a skóra odchodziła płatami, pozostawiając spopielone gnaty. Kilku, na których Con natarł całym sobą, rozpadło się w oślepiającym blasku, aby już nigdy nie powstać. Przez pole bitwy przetoczyła się seria zawodzeń, które przeszły echem aż po masywach w głębi wyspy. Piraci cały czas próbowali zrzucić Yarvisa na ziemię, lecz dotychczas potrafił on dość skutecznie między nimi lawirować. Dwukrotnie jednak został rażony zabłąkanymi uderzeniami, na tyle silnymi, aby z jego trzewi wypłynął obłoczek czarnego dymu. Było pewne, że choć Con okazał się bardzo pomocny w walce, był rozwiązaniem tylko doraźnym. Richard wylewał siódme poty. Nosił duszę na ramieniu, od momentu kiedy jego siostra minęła się z kostuchą o włos. Z trudem odbijał kolejne ostrza, które z brzękiem uderzały o jego oręż. Zasłona, natarcie, obejście, zwód - kolejne ruchy wykonywał jak z automatu, znajdując chwilę, aby wydać polecenia. - Cofamy się z głową! Ramię przy ramieniu. Walker! Zrób nam nieco miejsca! Połóż ogień zaporowy. Czy ktoś ma coś z dilithium? Ludzie w okół niego tylko wzruszyli ramionami. Taka opcja była mało prawdopodobna, ale zawsze było warto spróbować. Tymczasem zarażeni wyrzucili granaty w miejsca, gdzie piratów stało najwięcej. Kolejne eksplozje miotały przegniłymi fragmenty mięsa na wiele stóp, aby uderzyć z rozbryzgiem o sczerniały śnieg. Wybuchy sięgnęły także kilku zarażonych. Ich pokaleczone ciała wierzgały w konwulsjach bólu, lecz brakowało czasu i osób, żeby zapewnić im szybką śmierć. Były to straty wliczone w cenę szybko obranego rozwiązania. La Croix widział, że w epicentrum którejś z eksplozji znalazł się sam Kidd. Jednakże nawet potężny wybuch nie zrobił na herszcie większego wrażenia. Był po prostu bardziej usmolony, a jego klatka piersiowa żarzyła się, odsłaniając zepsute mięso. Richard wiedział już, co zrobi, jeśli przyjdzie mu walczyć z Jamesem. Zamierzał uruchomić swój implant na pełne obroty. Pamiętał co mówił mu felczer - ogromnie zwiększyłoby to jego zręczność i zarazem dało jakiekolwiek szanse w starciu. Tyle tylko, że po chwilowej akceleracji ciała, to mogło spocząć już tylko w grobie. Gdyby ktoś jednakże spojrzał teraz w zimne oczy szlachcica, ujrzałby czystą determinację. Jacob stał na jednym z menhirów, gdzie dostał czas na zrealizowanie kolejnego segmentu swoich planów. Wyjął pocisk z broni plazmowej i przyłączył ten do bełtu. Potem ostrożnie nakierował łożysko na obrany zastęp wrogów, przymknął jedno oko i… Energia zdała się rozprzestrzenić po całym polu bitwy. Nabój uderzył w około czterdziestu piratów, zaś pojedyncze wyładowania popłynęły dalej niczym ogromna pajęczyna. Cooper zdał sobie sprawę, że mierzył w zgoła inne miejsce, lecz mógł się tego spodziewać. Sam poczuł już wcześniej jak trudno było oszacować epicentrum w przypadku uwolnienia nieujarzmionej plazmy. Zdążył załadować kuszę tylko raz. Wszystko działo się zbyt szybko, aby powtórzyć karkołomną operację. Zeskoczył z ostatniego, pozbawionego piratów kamienia i dołączył do coraz mniejszego grona obrońców. Wróg prawie przygwoździli ich do siebie. Między członkami zgromadzenia znajdował się już tylko kryształ z dilithium, którego buczenie zdawało się rozdzierać bębenki uszne. Ludzie tworzyli teraz półkole, które piraci próbowali zamknąć. Przeklęci trzymali się od kryształu na kilkadziesiąt łokci. Jednocześnie wciąż znajdował się jakiś bandyta, który wyszedł do przodu jeszcze parę kroków, aby pozbawić życia kogoś z mniej ostrożnych. W takiej sytuacji stało się jasne, że nawet obecność minerału nie stanowi żadnego gwarantu bezpieczeństwa. Wciąż istniała szansa na rozproszenie. W najlepszym przypadku dawało to części osób złudną perspektywę ucieczki. Drugą opcją było pozostanie przy dilithium, w otoczeniu wrogów, którzy nie znali pojęcia zmęczenia, głodu i pragnienia. Tymczasem krąg wrogów zaciskał się, czemu towarzyszył basowy pogłos. Powodował go głównie marsz ciężkich, pirackich butów oraz sam kryształ. Czujna para uszu mogła usłyszeć również tubalny, zniekształcony rechot. |
17-06-2018, 14:05 | #274 |
Reputacja: 1 | Pierwszy raz od kilku chwil postawił stopy na ziemi i natychmiast wycofał się za linie obrońców nie pozwalających na zaciśnięcie wokół siebie pierścienia. Wszystko szło doskonale. Wydarzenia przesuwały się jak po sznurku, zaś pionki na szachownicy były dokładnie tam, gdzie chciał, aby były. Nie wszystkie, ale bezwzględna większość, co nie naruszało ogólnej konstrukcji. Obrońcy cofali się pod naporem liczniejszego przeciwnika coraz mocniej dociskającego ich skrzydłami. Pomiędzy dwoma siłami znajdowało się dilithium. Tak to zaplanował. Tak to sobie wymarzył. Cały ambaras polegał na tym, że to była najłatwiejsza część. Nadchodziła ta, w której wszystko mogło się posypać. Niemniej, jak powiedział kiedyś mądry karzeł: Ludzie często spotykają się z dużymi, nierozwiązywalnymi problemami i nie wiedzą co z nimi zrobić. Kiedy jednak przyjrzą się dokładniej, okazuje się, iż sprawa składa się z wielu malutkich problemików. A te da się rozwiązać. Była to parafraza, ale dobrze oddająca myśl karzełka. Wszystko nadejdzie małymi kroczkami. - Jeśli masz jakieś sekretne zapasy dilithium, to pora ich użyć! Manuel! Malfloy! Krok pierwszy. Gdyby Eliasz dysponował oficjalnymi źródłami zapewne by ich użył, więc Cooper wnioskował, że ich nie posiada. Niewykluczone jednak, iż miał ukrytego coś na czarną godzinę. Czas na krok drugi. - S.O.S. od kapitana! Niech przylecą! - wskazał na radiostację. Starr nie musiał personalizować polecenia. Wiadomo było, iż chodziło o inżyniera mogącego z większą prędkością niż inni skontaktować się ze sterowcem. To czas na wykorzystanie więzi stworzonej przez Coopera. Może jeszcze nie mocnej, ale istniejącej. Kapitan prosi o pomoc, zatem jego załoga, a nie najemnicy, skoczą za nim w płomienie. Do tego dążył historyk machinacjami na sterowcu. Do tego, by w tym momencie, niezależnie od tego kogo mieli przeciw sobie, popędzili mu na pomoc. Starr jednocześnie miał świadomość, że tak mała załoga nie poleci zbyt daleko. W dodatku nie posiadając pilota. Jednakże wcale nie chodziło o to, by odbyli dług lot. Mogli dolecieć koślawo. Byleby dolecieli. Oto znaczenie drugiego odwodu, który chciał mieć Jacob i teraz należało z niego skorzystać. Krok trzeci. - Chcę pięciu z plazmówkami. I tym razem nie było wątpliwości odnośnie adresata. Była tylko jedna możliwość. Manuel, którą wybrał nieprzypadkowo. Cztery. - Równać szyk! Chcę widzieć jedną linię, do cholery! Odwrót! Powoli! Wrzeszczał samemu udając się w stronę przeciwną do pilotki. Nie potrzebował nieregularnej łamanej. Musiał widzieć jeden, pracujący wspólnie organizm. Nie było tu miejsca na jakiekolwiek luki. Formacja musiała być szczelna, jeśli to, co planował za chwilę miało się powieść. Żadnej luki, żadnego wyłomu. Sam trącił pięciu ludzi i polecił iść za sobą. Pięć. - Jeden pocisk. Rzucacie na koniec piratów na mój znak. Na miejsca. Wskazał najpierw na karabiny, potem w kierunku tyłów nieprzyjaciela, a na końcu na całą długość linii obrony. - Wycofajcie się z Eliaszem i strzał na mój sygnał! Sześć. Od tego momentu mogły zacząć się problemy. To tutaj znajdowała się punkt przełomu. - Stać! Nie oddajcie psubratom ani piędzi! Linia obrony musiała to wytrzymać. A nawet jeszcze więcej, bo Jacob zaczął wysyłać ludzi ze środka na skrzydła. Musiał je odciążyć, bo to tam piraci zdobywali najwięcej terenu próbując zamknąć pierścień dookoła defensorów. Dlatego tak ważny był dla historyka jednolity szyk. Jeśli w tej chwili piraci przebiją się przez środek, przepadli. Atutem, który wykorzystywał świadomie było dilithium odciążające nieco środek. Jeśli ktoś zastanowiłby się nad sensem wszystkich poleceń, mógłby uznać, iż Cooper nieszczególnie wie co robi. Optymalnym momentem na dociśnięcie skrzydeł kosztem środka był ten, w którym dilithium dzieliło dwie formacje. Wtedy napór był najmniejszy. Po dodatkowym wycofaniu się, ciężar na powrót stawał się większy zmniejszając tym samym prawdopodobieństwo na przetrzymanie naporu. Po części była to prawda, lecz tylko po części. - Gdzie te łopaty?! Con do na środek pierwszej linii! Zawołał historyk, po czym uśmiechnął się bardzo szeroko, kuszą i dyskiem naprowadzającym asekurując osłabioną część formacji. Synchronizacja była kluczem do powodzenia akcji. Jeszcze raz spojrzał po linii obrony. Siedem. Czas czekania się skończył. Pora na wojnę błyskawiczną. Pora zarzucić kotwicę. - Razem! - wrzasnął na całe gardło i... zaczął śpiewać. Setki gardeł wyśpiewujących znaną, piracką pieśń miały huknąć zalewając napastników podobnie do tsunami. Wzbogacone przytupem setek stóp w kluczowych momentach pieśni. Zarzucić kotwicę. Zaatakować implant w jego najgłębszej części. Uderzyć w rdzeń. Przemówić do piratów. Przypomnieć im kim byli, o co walczyli, kim się stali, do czego teraz zmierzają, co robią. Walczyli o złoto, o łupy, hulaszcze życie kosztem innych. To, czego teraz dokonywali nijak miało się do ich życia. Kodeks honorowy w zasadzie nie istniał, ale to nie znaczy, iż nie mieli swoich zasad. Przeciwnie. Paradoksalnie oni byli powiązani nimi nawet mocniej niż inni, ponieważ wszystko istniało wyłącznie w ich głowach jako niepisane prawa. To właśnie z ich egzekwowaniem nie było większych problemów, ponieważ te skodyfikowane było sztuczne i najczęściej narzucone społeczeństwu siłą. Przestrzegane przez piratów były stosowane z samego przekonania o ich słuszności. Zwykle nie było konieczności przypominania o nich. Każdy wiedział co mógł, a czego nie. To niepisane prawa były najsilniejszym spoiwem, a piraci z nich żyli. A gardła obrońców miały im o tym przypomnieć jednostajnym, wżerającym się w mózgi chórem godzącym w to, co za życia było dla nich najcenniejsze. W najświętsze wartości czarnej bandery. I jednocześnie natchnąć walczących duchem. Jeszcze nie wszystko stracone. Jeszcze można walczyć. Jeszcze można wygrać, jeśli tylko zdobędą się na więcej. Jeśli tylko przycisną napastników mocniej. Wszyscy razem. Dokładnie tak, jak miało to miejsce przy śpiewie. Wydobyć z organizmów wszystko, co było tylko możliwe, a może nawet sięgnąć do pokładów siły histerycznej ujawniającej się w sytuacji zagrożenia życia. Siły mającej moc zrywać ścięgna, odrywać mięśnie od kości. Zaczerpnąć z naturalnej siły wbudowanej w organizm ludzki walczący o przetrwanie. "Zakazane implanty oraz ich wpływ na zdrowie" Eryk Tennenberg. To były bardzo przydatne zajęcia. Jacob nie liczył nawet na to, że pod wpływem kotwicy piraci się poddadzą albo zrezygnują. Chciał, żeby podjęli wewnętrzną walkę oznaczającą wstrzymanie walki wewnętrznej. W porywach szczęścia, by część odzyskała panowanie nad sobą choć na chwilę i mogła skończyć życie na własnych zasadach, nie monstra, które wpuścili we własne ciała. Chciał dać im ostatnie tchnienie wolnej woli. Jeśli przeżyją, będą marionetkami na usługach czegoś, czego nie rozumieją i z czym nie mogą walczyć. Jeśli zginą, będą wolni. Tylko śmierć w ich przypadku oznaczała wolność i do takiego wniosku musiał dojść każdy umysł, który miał na tyle siły woli, by wyswobodzić się spod wpływu Black Serpent. Kto inny cenił wolność bardziej niż osoby żyjące poza prawem, robiące co im się podoba? Tak w ich pojęciu wyglądała wolność. Tylko kapitan miał prawo wydawać polecenia, do których mieli bezwzględny obowiązek stosowania się i jednocześnie żaden kapitan nie miał takiego wpływu na nich, pod jakim teraz tkwili wbrew własnej woli. Ci, który nie mieli wiele, utracili wszystko, co im pozostało. Do wygrania z piratami Jacob potrzebował ich samych. Zewu wolności, nieugiętości i wewnętrznej siły wilków morskich. Ich determinacji i niezależności. Osiem. - Wstrzymać ogień! Nie walczcie! Skrzydła, spychajcie! Z determinacją, ale pokojowo! - przerwał na chwilę, by natychmiast podjąć śpiew ponownie. Nie musiał nadawać kierunku. Każdy wiedział, że łuk najpierw należy wygiąć w drugą stronę, by byli siłą zamykającą, a następnie razem skierować piratów w kierunku dilithium nieprzypadkowo znajdującego się wewnątrz formacji nieprzyjaciela. Ponadto agresja rodziła agresję. Gdyby na sterowcu zaatakował Samanthę, ta przestałaby walczyć z Black Serpent. Nie wolno antagonizować piratów. Nie w tej chwili, gdy Cooper liczył na oderwanie stamtąd pewnej ilości sprzymierzeńców, zaś jeśli nie potrafiłyby tego dokonać setki gardeł zarzucających kotwicę, nikt nie był w stanie tego dokonać. Musieli być falą prawdy łagodnie, niemal przyjaźnie przesuwającą nieprzyjaciół w kierunku dilithium. Musieli jawić się piratom jako wybawiciele oraz ci, którzy władni są ich oswobodzić. Wystarczy tylko poddać się naporowi. Pieśnią przekazać jedną, ważną myśl, którą wypowiedziała pewna kobieta podczas wojny domowej: "Lepiej umrzeć na stojąco niż żyć na kolanach." To jedna z większych manipulacji, na jakie w całym życiu pozwolił sobie Cooper. Musiała być potężna, subtelna, rozległa i trafiająca w najczulsze punkty. Historyk wiedział jednak, że tym starcia nie wygra. Wilki morskie, niezależnie jak niepokorne, były zbyt słabe, by w perspektywie długoterminowej przeciwstawić się wpływowi implantu i tego momentu wypatrywał. Chwili w której należało młot woli zmienić na ostrze siły. To kolejny powód dla równania szyku. Spychać całą linią i tak też być gotowym do obrony oraz kontynuacji rozpoczętej akcji. Dać osłonę dla pola znajdującego się za ich plecami, by istniał choć skrawek terenu, w który nie przedarła się ofensywa. Żeby na tym kawałku terenu Starr, Manuel, Malfloy, Eliasz ze strażą oraz dziesięciu oczekujących wybrańców mogło zaznać chwilowego spokoju i w odpowiednim momencie zadziałać synchronicznie. W momencie, w którym piraci utracą kontrolę nad sobą. - Nie przestawaj. Będziesz powietrznym wsparciem. Byle precyzyjnym - zwrócił się do pilotki nie patrząc na nią. Nie musiał wyjaśniać. Miała wspiąć się po drabince do sterowca, opanować go i zapewniać ogniowe wsparcie powietrzne. Manipulacja zbiorowa miała też kupić im czas potrzebny garstce ludzi do uruchomienia maszyny i dotarcie do celu. Jacob podejrzewał, że chwilę to potrwa. - Nie zatrzymywać się pod żadnym pozorem! - ryknął do wszystkich. Krok dziewiąty miał nastąpić, gdy efekt pieśni gwałtownie spadnie. Wtedy, nim jeszcze walka rozgorzeje na dobre, da znać swojej dziesiątce. Lecące pociski wycelowane z grubsza w tyły piratów nie musiały być precyzyjne. Musiały spełniać tylko dwa zadania: trafić mniej więcej we właściwy obszar oraz nie zranić sojuszników. Dlatego, na podstawie dwóch poprzednich rzutów, Cooper musiał precyzyjnie dobrać moment wybuchu, by maksymalizować obrażenia przeciwnika i minimalizować własne. Najlepiej do zera. Potencjał rażenia dziesięciu kapsułek energetycznych zdolny był na dłuższą chwilę wyłączyć z walki ponad cztery setki piratów. Siły sprzymierzone będą miały pierwszą okazję, by drastycznie zmniejszyć liczbę nieprzyjaciół spychając ich potężnie zmniejszoną ilość na dilithium. Musieli to jednak zrobić szybko, zanim odrodzą się pozostali. Pancerni, wybrana dziesiątka oraz obrońcy Eliasza mieli opóźniać ten moment, kupić formacji jak najwięcej czasu nim zmuszona będzie powrócić do poprzedniego stanu. Con będzie musiał przelatywać nad rozbitymi w proch przeciwnikami z szaleńczą prędkością, by pozbyć się jak największej ilości odłamków. Jeśli dostaną zamówione przez Coopera łopaty, wybierze kilku ludzi i zacznie sypać nim w kierunku dilithium tak gęsto, by walki odbywały się w chmurze pyłu. Jeśli nie, będą musieli poradzić sobie z płachtami materiału zerwanymi z namiotów. Historyk będzie musiał je uprzednio przygotować. Powracający do życia muszą być zdekompletowani w możliwie największym stopniu. Ich skuteczność musiała drastycznie spaść. Kiedy to się stanie, było koniecznym, żeby linia była gotowa do odparcia kolejnych ataków. Ktoś kiedyś nazwał taką formę prowadzenia wojny blitzkriegiem. I okazało się to bardzo skuteczną strategią.
__________________ Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje. Nie jestem moją postacią i vice versa. |
21-06-2018, 13:08 | #275 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Arcon obserwował z satysfakcją poczynania Yarvisa. Sonda wykorzystywała w pełni swoje gabaryty i mobilność siejąc spustoszenie wśród rzeszy potępieńców. Przy tym nad wyraz sprytnie wymykała się ich broni i gniewnym zamachom. Lurker kilka razy westchnął głębiej, kiedy piraci byli blisko strącenia cona. Zrozumiał, że chociaż konstrukt nie odczuwał zmęczenia, to drobne uszkodzenia skumulowane mogły doprowadzić do jego zniszczenia. A tego Denis nie chciał z wielu powodów. Po pierwsze - traktował mechaniczny twór niczym przyjaciela. Po drugie - naszyjnik był ich przewodnikiem do ocalenia. Jego utrata przypieczętowałaby ich nieuchronną zgubę. Ostatnio edytowane przez Deszatie : 21-06-2018 o 13:15. |
25-06-2018, 22:58 | #276 |
Reputacja: 1 |
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
09-07-2018, 12:45 | #277 |
Reputacja: 1 | Zastęp piratów można było czasowo powstrzymać, lecz za każdym razem nacierali oni z nową siłą. Wróg stale próbował zamknąć obrońców z powrotem w morderczym pierścieniu. Niewielka wyrwa, którą śmiertelni wywalczyli sobie na tyłach, mogła zostać szybko zapełniona. Taki scenariusz oznaczał zaś natychmiastową klęskę. Jacob był w swoim żywiole. Znano go już z kształtowania taktyki nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach. Jego mózg działał jak sprawna, dobrze naoliwiona maszyna i nawet eksplozje i agonalne krzyki nie potrafiły zakłócić jego pracy. Kilkoma susami zmniejszył dzielący go od Eliasza dystans. Krzyżowcy ściśle oblegali starca, którego siwe pasma włosów zdążyły się już gęsto osmolić. - Jeśli masz jakieś sekretne zapasy dilithium, to pora ich użyć! - zakrzyknął Cooper jeszcze w biegu. Eliasz tylko spojrzał na badacza i pokręcił głową. A zatem nie mieli tajnej broni. Podobna sytuacja była zresztą do przewidzenia, jako że dilithium pozostawało ogromną rzadkością. Nowe fakty na temat jego właściwości przywodziły przypuszczenie, że być może ktoś zadbał o to w przeszłości. Cooper zrównał się z Malfoyem. Mechanik właśnie napierał na przeciwnika o posturze goryla. Rzucał wiązankami w kierunku matki dawnego pirata, aż wreszcie któryś z zarażonych rozpłatał oponenta na części. - S.O.S. od kapitana! Niech przylecą! - Starr minął kompana i już biegł dalej. Specjalista z kolei wykorzystał fragment czystego pola i natychmiast ruszył do radiostacji. Po drodze przynajmniej pięciu nieprzyjaciół starało się rzucić w jego kierunku. Za każdym razem gęsto okładał ich metalowym prętem, aż brzęczący dźwięk zlał się w jednostajny ton. Dopiero ostatni wyrwał mu broń, aczkolwiek nawet wtedy Malfoy wykazał nerwy ze stali. Szybko odbił za plecy kilku najemników, którzy zajęli się zagrożeniem. Jak tylko dotarł do urządzenia, zaczął intensywnie przy nim majstrować. W czasie kiedy szukał właściwego sygnału, jego plecy osłaniało dwóch ciężko sapiących rębaczy. Podczas asekuracji zgniła posoka wrogów dosłownie zalewała radiostację, lecz monter tylko przecierał ją i próbował dalej. Po krótkim manipulowaniu gałkami, przesłał wiadomość Jacoba. Trudno było powiedzieć czy miało starczyć czasu, aby ujrzeć jej efekty. Sam przekaz Starra był bardzo prosty i to nie wyłącznie ze względu na pośpiech. Lakoniczność odcinała zbędne pytania, a także stawiała ludzi na sterowcu przed klarownym rozkazem. Słowo ,,kapitan” podkreślało natomiast, że adresaci nie byli przypadkową zbieraniną, lecz wspólnotą, jaką łączył jeden cel. W międzyczasie Jacob odnalazł Manuel. Przekrzykiwał eksplozje, lecz dziewczyna wciąż zdawała się go nie słyszeć. Bez zwłoki skoczył do niej na odległość kroku. - Chcę pięciu z plazmówkami. Tamta mruknęła coś z aprobatą, odstrzeliwując przegniły łeb parę stóp obok. Zdekapitowany potwór nadal wymachiwał w jej kierunku zardzewiałym cepem. W tym czasie Starr z powrotem skupił się na sojusznikach jako takich. Formacje wokół niego działały chaotycznie. Przeciwników pojawiało się zbyt wielu i trudno przychodziło ustawić choć prowizoryczny klin. Musiał nadać tej walce przynajmniej pozory szerszej koncepcji. Wiedział już, iż plazma była kluczem do skuteczniejszego przetrzebienia zasobów wroga. Właśnie dlatego rozkazał żołnierzom z tą bronią atakować skrzydła. Manuel oraz piątka poszli na jeden koniec, on z podobną grupą ruszyli w drugą stronę. Zgodnie z ustaleniami wyrzucono pociski na wcześniej wskazane pozycje. Po sygnale Coopera nastąpiła salwa, która kolejny raz dokonała eskalacji energii. Postępujące po sobie wyładowania wręcz wstrząsnęły okolicą, zrzucając biały puch z morza pobliskich sosen. Towarzyszący zjawisku tumult zdawał się rozrywać bębenki i jeszcze przez chwilę zostawiał pogłos w uszach. Poza wrogiem, znów padło co najmniej kilkunastu sojuszników. Ich odległe zawodzenia Jacob miał słyszeć jeszcze jakiś czas. Trudno było jednak mówić o stricte błędzie z jego strony. Przy uwolnieniu tak destrukcyjnej mocy nie dało się uniknąć pewnych ofiar. Akcja osiągnęła pewne efekty. Piraci cofnęli lekko szyk po obydwu stronach. Łuk, który dotychczas formowali, teraz wygiął się w odwrotnym kierunku. Również sam środek pochodu był dla nich problematyczny, mianowicie z powodu ogromnego kryształu. Każdy z nieumarłych omijał go szerokim łukiem. Istoty odwracały wręcz wzrok od fioletowego poblasku, jakby sam jego widok palił je w oczy. Cooper wciąż pozostawał w ruchu. Wrócił na pierwszą linię i od razu wsparł ofensywę na przemian za pomocą dysku i kuszy. Czynił tym jedynie pośrednie szkody, lecz było to z pewnością bardziej efektywne, niż gdyby miał przyglądać się walce z dystansu. Ujrzał również Cona, który slalomem przemierzał front i ranił dotkliwie kolejnych wrogów. To był moment na jaki czekał. Wszystkie poprzednie działania były jedynie kostkami domina, które doprowadziły do tego momentu. Jacob zaczął śpiewać, a wkrótce dołączyły do niego innego głosy. Pieśń, jaką snuli, miała jedno proste zadanie: przypomnieć piratom o ich dawnym życiu. Dotyczyła tych chwalebnych dni, kiedy to oni dyktowali reguły swojego żywota. W istocie Cooper nie mógł wiedzieć jak głęboko Black Serpent ingerowało w ludzki umysł. Zdawał sobie jednak sprawę, że jaźń człowieka była potężnym narzędziem. Nawet mroczna magia nie powinna była wytrzebić jej kompletnie. Stąd też Jacob miał wciąż nadzieję, iż w przeciwniku pozostało choć trochę świadomości, do jakiej to mógł dotrzeć jedną z najsilniejszych broni - emocjami. Z całą pewnością jego plan wiele zmienił na polu bitwy, choćby przez wywalczenie sobie dodatkowego miejsca. Nie wszystko jednak mogło pójść tak, jak to sobie wymyślił. Piraci pozostali obojętni na jego karkołomne działanie. Implant zasiał swoje ziarno już zbyt głęboko. Co więcej, próżno było wyszukiwać na niebie sterowca. Być może na pokładzie pozostało zbyt mało ludzi, aby ruszyć nim tak szybko. Możliwe też, iż tym razem zwyczajnie odmówili. Kontynuowano śpiew, choć coraz więcej ludzi zaczęło wycofywać się z tego planu. Głos zwyczajnie grzązł im w gardle, gdy piraci wznowili atak. To przerwało plan Jacoba, uniemożliwiając nakierowanie kolejnych nabojów oraz ich eksplozji. Zamiast tego wszyscy wrócili do regularnej walki. Jedynie część ludzi, którym kazał wziąć łopaty, posłuchało wcześniejszych komend i teraz uwijali się, aby wyrzucać piach i ziemię w powietrze. Gleba jednak była mocno zmarznięta, przez co udało im się wytworzyć jedynie słabą zasłonę w powietrzu. W tym samym czasie lurker spojrzał po żołnierzach wokół niego. Choć byli to doświadczeni wojownicy, nawet oni zaczęli wątpić, że wyjdą stąd żywi. Czuł, że jest to moment, kiedy musi bezpośrednio ingerować. Już wcześniej przekonał sam siebie, że choć daleko mu od urodzonego oratora, to potrafił całkiem zręcznie wyrażać podnoszące moralne emocje. Mimo wojennego zgiełku wokół, Arcon wyszedł pomiędzy oddział, próbując skupić na sobie uwagę. Ujął Eloizę, która początkowo niepewnie opuściła tłum zbrojnych. Zawołał również Cona, ledwo odrywając go od walki. Arcon wziął od robota amulet, wskazując go ludziom przed sobą. Widok cennej broni miał podkreślić siłę jego słów. -Ten minerał jest zabójczy dla przemienionych i może przesądzić o wyniku walki. Wasza Cesarzowa nie chciałaby bierności, bowiem jest ona skazą na honorze każdego wojownika, której nie da się zmyć. Tatuażem hańby! Nie pozwólcie na to! Mógł tylko zgadywać czy go rozumieją. Po prostu odwrócił się i sam ruszył do walki. Był przecież lurkerem, człowiekiem który szkolił się do zupełnie innego fachu niż wojaczka. A jednak jego serce oraz zapał musiały także udzielić się samym strzelcom. Ruszyli za nim jednym tempem. Sam Denis miał kwestionowaną świadomość tego, co właśnie robił. Teraz, kiedy bitwa osiągnęła apogeum, otoczenie było szczególnie niebezpiecznie. On sam został słabo przygotowany do walki, lecz cóż innego mu pozostało jak ostateczna, karkołomna szarża? Umknęło mu w którym momencie go otoczyli. W jednej chwili świat stał się kakofonią chrapliwych dźwięków. Trupie ręce uderzały go, wyciągały się z każdej strony. Pancerna kurta chroniła nura, aczkolwiek wiedział, że to tylko kwestia czasu, a i ta zostanie dosłownie rozorana. Bezskutecznie próbował strącić chciwe palce i odsunąć napierające cielska. Przez kilka chwil znów czuł się jak wtedy, gdy został zarażony. Uczucie podobne do połknięcia bryły lodu powróciło z nową, obezwładniającą falą. Równie szybko jednak przeciwnicy rozstąpili się. Eloiza skoczyła w wir pojedynków tuż za nim i w tym momencie dosłownie okładała przeciwników amuletem. Istoty czmychnęły przed nią, a te które zostały trafione, zaczęły wysączać z trzewi przenikliwe światło. Ta sama aura rozrywała je chwile potem na strzępy. - Masz. Myślę, że ty powinieneś to trzymać - dziewczyna lekko uśmiechnęła się, przekazała mu przedmiot i schowała tuż za nim. Z trudem powstał i spojrzał na wisior. Kiedy wiedział już do czego służy dilithium, zupełnie inaczej patrzył na tenże. Wyglądało na to, że w jego przypadku wszystko zaczęło się właśnie od tej błyskotki i na niej miało skończyć. Arcon podniósł rekwizyt na wysokość twarzy, a następnie wprost przed siebie. Potwory, jakie jeszcze chwilę temu szarżowały na niego, obecnie cofały, niczym przed obcym, przerażającym bóstwem. Lurker ruszył do ponownego ataku, tym razem jednak to on rozdawał karty, a przeciwnicy tylko pierzchali na boki. Dilitihium zaś drżało w jego rękach, jakby nasycając moc plugawą tkanką piratów. Richard obserwował zarówno starania Denisa, co i Jacoba. Obydwaj wykonali kawał świetnej roboty, stopniowo spychając wroga w kierunku kryształu. To wciąż jednak było za mało. Trzeba było podjąć ostateczne działania. W końcu mogło im przecież zabraknąć sojuszników, którzy ginęli w zatrważającym tempie. - Teraz musimy ich zepchnąć na ten wielki wystający kamień - zdzierał gardło i siekł jakiegoś potwora, który nagle wyprysnął gdzieś z jego prawicy. - Skupcie się, bo gdy będziemy na nich napierać, to nasze szeregi znowu się rozciągną. Walker, jeśli zostało wam jeszcze coś dużego, to teraz się przyda. Tym razem Shagreen w pełni popierał jego zdanie. Skinął na kilku swoich ludzi, którzy dotychczas przebywali na tyłach. Znaczącym gestem odsłonili oni poły przegniłych szat. Wyglądało na to, że Walker nie zużył wszystkich materiałów wybuchowych na wyspie Southand. O to bowiem czerwone, przyczepione brązową taśmą pakunki zdobiły klatki piersiowe tuzina zarażonych. - Ruszajcie! - krzyknął przywódca zarażonych, a ci natychmiast usłuchali. Było w tym coś fascynującego, a zarazem przerażającego do jakiego stopnia pozostali mu posłuszni. Dwunastka bez słowa zmierzyła w kierunku zamykających się linii przeciwnika. Próżno było szukać u nich choćby śladu wahania. Piraci tylko na to czekali. Otoczyli tamtych ciasnym kordonem. Natychmiast rozpoczęto rzeź. Potwory dziurawiły szpadami ofiary na gęste sito, lecz ten i ów uruchomił ładunki, co spowodowało oczekiwaną reakcję. Eksplozje wzmacniły się nawzajem, ostatecznie tworząc kilka grzybów pełnych ognia i fragmentów ciał. Przeciwnik ponownie cofnął się, a cała wroga formacja jeszcze bardziej zbliżyła do dilitihium. To był czas na finalną ofensywę. Śmiertelni zebrali ostatki sił i zerwali do kolejnego ataku. Wszyscy przez tę krótką chwilę stali po jednej stronie, której sztandarem było człowieczeństwo. Piraci nadal dawali im mocny odpór, lecz przynajmniej kilku musiało wejść aż pod kryształ. Tyle wystarczyło. Ledwie musnęli go swoimi ciałami, a materia wchłonęła ich w asyście osobliwego wizgu. Kryształ zajaśniał mocno, spopielił paru kolejnych. Zalążek zwycięstwa zmusił członków zgromadzenia do kolejnej szarży. Wielu zginęło, zbyt szybko nacierając na przeklętych, lecz kolejni zmusili ich do jeszcze większego zbicia swojej grupy. Następni piraci wpadali na fioletowy kryształ, natychmiast wyparowując. Zdawało się, że minerał karmił się nimi. Jego pomruk wezbrał na sile, a światło nabrało mocy. Po kilku chwilach świecił już mocniej niż słońce w zenicie. Z czasem nie dało się zobaczyć nic, jak tylko żarzący błysk oraz płonące ciała wrogów. Przez jedno uderzenie serca można było odnieść wrażenie, iż kruszec przyciąga nieprzyjaciół do siebie. Kolejne ciała leciały w powietrzu na spotkanie swojej zagłady. I wtedy dilithium eksplodowało. Ostatnio edytowane przez Caleb : 11-07-2018 o 08:41. |
09-07-2018, 14:24 | #278 | |
Reputacja: 1 | Świat utonął w barwie głębokiego fioletu. Umysły unosiły się w pustce niczym zatopione formaliną. Bitwa dopiero dobiegła końca, choć równie dobrze mogło to być setki lat temu. Czas w tym miejscu płynął na różne strony i zakręcał, tworząc sieć, na której unosiły się rozmaite postaci. Były one zarazem obserwatorami zdarzeń, co ich uczestnikami. Los zdawał się być rozedrganą nicią, poruszaną przez odwiecznego Noasa. Tylko jego starcze dłonie mogły utkać przeszłe wydarzenia tak, iż jawiły się jako żywe. Postępowały one po sobie pozornie chaotycznie, bez chronologii oraz porządku. A jednak w ich rozedrganym tańcu tkwił pewien szyfr, którego tajniki powoli upadały.
Ostatnio edytowane przez Caleb : 09-07-2018 o 14:37. | |
09-07-2018, 14:34 | #279 |
Reputacja: 1 | Obudził ich posmak gryzącego dymu oraz jęki zdające pochodzić z najgłębszych czeluści jestestwa. Kiedy otworzyli oczy, nie było śladu po piratach. Pole walki usiane było lejami po eksplozjach, śladami krwi oraz strzępkiem wnętrzności. W miejscu kryształu znajdowała się sięgająca kilkudziesięciu stóp wyrwa. Wokół niej leżały pojedyncze, malutkie odłamki. Nadal rytmicznie pulsowały. Kolejne sylwetki powstawały ze swoich miejsc. Niektórzy opatrywali rany lub dobijali tych, dla których dalsza egzystencja byłaby katorgą. Z członków pierwotnego zebrania przeżyła ledwie ich ćwierć. Zbierali się w grupki odpowiednie swoim frakcjom. A właściwie tego, co z nich pozostało. Denis, Jacob oraz Richard spotkali się razem, w pobliżu miejsca wybuchu. Byli poobijani i potężnie zmęczeni, ale żaden nie miał zostać kaleką. Wkrótce dołączyła do nich reszta. Malfoy potrzebował kilku opatrunków, a Eloiza poza szokiem radziła sobie całkiem dobrze. Poza tym jednak bilans ocalonych był daleki od pokrzepiającego. Brakowało byłych jeńców, większości najemników oraz załogi z Manuel włącznie. Nigdzie nie widzieli również Cona oraz sobowtóra cesarzowej, zaś obstawa tejże była poważnie wybrakowana. Permanentnie wyczuwali elektryczność w powietrzu, włosy na całych ciałach stały dęba. Wydawało się że to, czego dopiero doświadczyli, było jedynie snem. A jednak wystarczyło spojrzeć w oczy towarzyszy, aby każdy zrozumiał, że oni również to widzieli. Wszyscy doświadczyli owej kaskady wspomnień oraz sytuacji, które w mniej lub bardziej pokrętny sposób doprowadziły ich aż tutaj. Przyjrzeli się okolicy. Eliasz żył i teraz wysyłał kolejne komendy pozostałym przy życiu krzyżowcom. Chodziło głównie o zabezpieczenie broni plazmowej, która mogła w każdym momencie eksplodować, raniąc kolejne osoby. Kompania Wilka nadal była w rozsypce. Kafary o nieproporcjonalnych konturach wyraźnie poszukiwały swojego przywódcy. Barnesowie zostali z kolei ciężko ranni. Deborah jeszcze jakoś stała na nogach, lecz Gascot nie był w stanie już się podnieść. Leżał na ziemi i bełkotał coś o swojej butli z orfenem. Shagreen poświęcił prawie wszystkich swoich ludzi. Jak na ironię sam odniósł powierzchowne rany. Jako jedyny zdawał się nie zakończyć tej batalii. Szedł wprost w kierunku swojego rodzeństwa. Spod jego zniszczonej maski rysował się obraz czystego gniewu. Nie powiedział ani słowa, jedynie sięgnął po coś ukrytego w fałdach zniszczonej koszuli. Ostatnio edytowane przez Caleb : 09-07-2018 o 17:52. |
10-07-2018, 13:12 | #280 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Czymże jest przeznaczenie? Co prowadzi człowieka krętą ścieżką żywota? Dlaczego, spoglądając w stronice przeszłych dni ma się wrażenie, że wówczas właśnie tamtędy przechodził los? Że to musiało być, miało być ważne? Każde wydarzenie budowało misterną układankę. Elementy zdające się czasem błahymi, przypadkowymi i emocjonalnymi decyzjami, miały swój utajony cel. Widoczny dopiero z dalszej perspektywy i dystansu. Wpierw poruszali się po omacku, starając się odczytać sygnały i znaki. Nie mając pojęcia w czym uczestniczą. Później wydawało się, że zyskali jakąś cząstkową wiedzę, lecz i tego było mało. Dopiero na wyspie Eliasza, odsłoniły się wszystkie karty. Ta wyspa wydawała się mitycznym Yarvis. A może w istocie nim była? |