Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-01-2017, 02:58   #1
 
Turin Turambar's Avatar
 
Reputacja: 1 Turin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputację
[storytelling]Crystal Souls

USA, Illinois, Chicago, 1 stycznia 2017 roku, 9.13 czasu lokalnego
Telefon leżał przykryty koszulką, dlatego dźwięk dzwonka był nieco przygłuszony. Po chwili ucichł, ale zaraz rozdzwonił się ponownie. Komuś widocznie zależało na kontakcie. T-shirt zsunął się z krzesła, a komórka uniosła się w powietrze i przeleciała przez całe mieszkanie wprost do łazienki, gdzie wylądowała w wyciągniętej ręce nagiego mężczyzny. Dopiero co wyszedł spod prysznica. Krople wody nadal ściekały po jego skórze, załamując się na zielonym krysztale o kształcie deltoidu.
- Halo - mruknął przykładając smartfon do ucha. Wolną ręką sięgnął po ręcznik i powoli wycierał blondwłosą czuprynę. - Ok. Za godzinę będę na miejscu - po tych słowach się rozłączył.
Znacząco przyspieszył swoje ruchy po tej krótkiej rozmowie. Kilkanaście minut był już całkiem ubrany.
[media]http://picsdestars.p.i.pic.centerblog.net/o/fc70cf02.jpg[/media]
Na wyjściowe ciuchy zarzucił kombinezon motocyklowy. Po drodze na dwa kęsy zjadł batona i wypił energetyka, którego zgiętą puszkę wrzucił do zlewu.
Wychodząc z mieszkania sięgnął po kask i szybkimi susami zaczął zeskakiwać ze schodów. Winda jak zwykle nie działała w tej kamienicy. Chwilę później był już na zewnątrz. I prawie wpadł na rozłoszczonego springiel spaniela, kłapiącego wszędzie zębami. Jego właścicielka ledwo sobie z nim radziła.
Westchnął ciężko. Temperatura oscylowała w okolicach zera stopni Celsjusza. Naciągnął na głowę kominiarkę motocyklową i zszedł do wspólnego garażu.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=EhFUDFVvs_4[/media]

Jack Dove otuliła się szczelniej płaszczem. Było naprawdę zimno, a ona była wymęczona po nocnej imprezie i tym co wydarzyło się później. W dodatku Lulu nie przestawała szczekać. Dwie przecznice wcześniej coś ją pobudziło i spanielka ciągle ujadała na naciągniętej smyczy. Aż się jej głupio zrobiło, ale wchodzący do garażu mężczyzna nie zwrócił na nią zbytniej uwagi. Ona zarejestrowała jedynie to, że miał w ręku kask, choć to zupełnie nie był sezon motocyklowy.
Tymczasem Lulu pociągnęła ją dalej. Zimny powiew wiatru przemroził Jack do kości. Ubrała się na szybko, ponieważ psina już skomlała o spacer. Teraz czuła, że dodatkowy sweter był bardziej niż wskazany. Szarpnęła smycz i zawróciła. Jeszcze chwila i się przeziębi. Choć po prawdzie nie było to coś, czym ktoś taki jaki ona musiał się przejmować. Teraz na jej głowie był Luckas, którego zostawiła samego w łóżku. Jakoś tak wyszło, że po domówce u wspólnych znajomych wylądowali u niej w mieszkaniu. Było po prostu bliżej.
W drodze powrotnej, gdy przechodziła obok budynku, z którego wyszedł maniak jednośladów. Teraz przy drzwiach stał młody chłopak w okolicach osiemnastu lat, próbujący skontaktować się z kimś przez domofon i komórkę jednocześnie. Miał na sobie ciepłe odzienie, ale teraz kurtkę miał szeroko rozpiętą, a szalik rozwinięty. Przestał dobijać się do budynku i usiadł zrezygnowany na schodach, tępo patrząc w wyświetlacz telefonu.

Dove nie była specjalistką w tej dziedzinie, ale po chłopaku od razu było widać wysoką gorączkę. Jego czupryna wręcz parowała. Kobietę w tym momencie zaskoczyło uderzające podobieństwo do motocyklisty sprzed kilku minut. Chłopak był jakby młodszą kopią tego mężczyzny. Ewidentnie byli braćmi.
- Fuck... - z jego strony dobiegło ciche przekleństwo. Komórka wypadła mu z ręki, a on sam osunął się na schody.

Polska, Warszawa, Praga, 16.29 czasu lokalnego
[media]http://www.youtube.com/watch?v=qOMCjDM8cro[/media]
Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Pieniądze skończyły mu się tydzień temu. Do zapłaty czynszu zostało mu drugie tyle. Jak nic pójdzie na bruk. Ostatnią kromkę suchego chleba zjadł rano.
Pójście do pracy odpadało z tego prostego względu, że bał się wykrycia. Nie miał natomiast zdolności ani nie był na tyle bezczelny by niepostrzeżenie ukraść coś ze sklepu. Zdawał sobie sprawę, że głupio byłoby wpaść za kilka batonów. Rosło w nim przekonanie, że stać go na więcej i na to więcej musi się porwać.

Musiał zdobyć pieniądze. Najlepiej dużą kwotę za jednym razem, dzięki czemu mógłby się zaszyć gdzieś na dłużej. Jednak żeby to zrobić porządnie będzie musiał się odkryć i pokazać światu. Maciej Lisicki nie mógł dłużej pozostać anonimowym.
Dlatego stał teraz przed kantorem na warszawskiej Pradze. Znał tą dzielnicę i wiedział, że ten punkt jest tak naprawdę pralnią brudnych pieniędzy dla lokalnych gangusów. Zawsze tu była gotówka i to w sporej ilości. Kwestia była taka, jak bardzo ostro Lisicki chciał zagrać.

Arabia Saudyjska, dolina Neryan, 17.38 czasu lokalnego
[media]http://www.youtube.com/watch?v=E4yjpT8dkLw[/media]
Słońce zaszło za horyzontem godzinę wcześniej. Okolica była zupełnie cicha, nie licząc pojedynczych głosów dochodzących z obozowiska daleko pod nim. Ludzie wracali do życia po noworocznej przerwie.
[media]http://indiemaroc.com/wp-content/uploads/2012/09/Starry-night-in-Sahara1.jpg[/media]
Tymczasem dla niego nadchodził czas na finalizację decyzji, którą podjął kilka lat temu. Przygotowania do tej chwili był intensywne, ale prowadzone z wymaganą precyzją. Pozostawienie idealnie obojętnych warunków nie było proste, ale zrobił wszystko co w jego mocy by tak się stało.
Nie czuł żalu. Tak musiało się stać. Rozłożył szeroko ręce i zaczął opadać. Po chwili postawił swoje ogromne stopy u stóp wielkiej wydmy. Musiała mieć co najmniej dwadzieścia metrów wysokości, żeby ukryć takiego Obdarzonego jak on.
[media]http://i.imgur.com/XV19Twd.jpg[/media]
Została mu ostatnia rzecz do zrobienia. Klęknął i pochylił się nad przygotowaną wcześniej kamienną tablicą. Wyciągnął zakończony stalowym szponem palcem i ostrożnie wyrył w nim kilka słów. Zadowolony podniósł się. Nie zamierzał tracić więcej cennego czasu. Złożył ręce na wysokości twarzy i skoncentrował się.
Jego zbroja zabłysnęła, a chwilę później na piasek upadł nagi mężczyzna.

Ciężko oddychał i rozglądał się dookoła. Nie poznawał okolicy. Przez głowę zaczęły mu przelatywać dziesiątki pytań.
Gdzie był? Dlaczego jest nagi? Skąd się tutaj wziął? I wreszcie najstraszniejsze z nich - kim ja jestem?
Zacisnął powieki z całych sił, ale nie potrafił sobie niczego przypomnieć. Zaczął ogarniać go strach, ale wtedy właśnie położył rękę na czymś twardym.
Księżyc nie był pomocny tej nocy, ale mężczyzna sobie poradził. Tajemniczy przedmiot okazał się kamienną tablicą przysypaną piaskiem. Oczyścił znalezisko dłońmi, jednocześnie wyczuwając zagłębienia jakie posiadała. Ostrożnie wymacał wszystkie i ze zdumieniem stwierdził, że utworzono je w staroaramejskim. Znał ten język! Pierwsza rzecz, którą sobie przypomniał napełniła go optymizmem. Powtórnie zbadał starożytny tekst, który głosił:
Nazywam się Theo

Wielka Brytania, Londyn, Chelsea, 1 stycznia 2017, 16.03 czasu Greenwich
[media]http://www.youtube.com/watch?v=0c35s3LbhRE[/media]
Impreza przeciągnęła się do samego poranka. Świętowanie Nowego Roku w wydaniu Eliota White’a i kilku kumpli z klasy było bardzo mocne. W przeciwieństwie do nich, on czuł się teraz jak młody bóg. Wystarczyła jedna szybka przemiana i kac minął jak ręką odjął. Z triumfem w oczach chodził pomiędzy ledwo wegetującymi znajomymi. Co prawda szkoda było, że Sara zmyła się tak szybko, ale dzięki temu nie musiał się dłużej pilnować. Powoli rosło w nim przekonanie, że ona go ogranicza.

Taksówkę musiał sobie odpuścić, bo całą kasę przepił w knajpach, po których wędrowali, zanim wrócili na chatę do kolegi, gdzie impreza się zaczęła. Dlatego ruszył w drogę powrotną dopiero późnym popołudniem.
Przeciągnął się. Życie należało do niego. Czuł się i był lepszy niż zwykli ludzie. Przyszłość należała do niego. Mógł robić co tylko…
Wybuch i następujący po nim łoskot przerwały jego rozmyślania. Rozległy się krzyki, a na horyzoncie jego widoku zaczął unosić się dym. To było gdzieś blisko jego domu. Przerażony zaczął biec w tamtym kierunku, oczekując najgorszego.

Sytuacja, jaką zastał na miejscu przerosła jednak to czego mógł się spodziewać. Jego dom rodzinny legł w gruzach, a wśród nich poruszali się dwaj Obdarzeni.
[media]http://i.imgur.com/pqdcHQv.jpg[/media]
Pierwszy z nich mierzył pięć metrów i unosił właśnie nabite na swoje ostrze ludzkie ciało. Eliot z niedowierzaniem rozpoznał w nich swoją matkę.
Drugi z Obdarzonych był jeszcze większy, miał co najmniej siedem metrów wzrostu i przewyższał starą jabłoń, którą posadzono jeszcze za czasów jego dziadka.
[media]http://i.imgur.com/XtjKIVT.jpg[/media]
Unosił w górę olbrzymią maczugę, wokół której pojawiały się nieregularnie płomienie.
Na ulicy przy jego domu stała półciężarówka na londyńskich numerach, z której wyskoczył czarnoskóry mężczyzna i skrył się za nią przed widokiem dwóch potworów. W chwili, gdy zauważył stojącego jak słup soli młodego White’a, zaczął mu machać rękami, w geście by ten się nie zbliżał.

Lotnisko Heathrow, terminal, 1 stycznia 2017, 16.10 czasu Greenwich
[media]http://www.youtube.com/watch?v=6Z0JVH6e8O0[/media]
Połączenie się opóźniało. Strajk pilotów Lufthansy miał wpływ na ruch lotniczy na całym świecie. Kobieta zaczynała być tym dosyć zirytowana. Nie widziała syna już od czterech miesięcy. Czterech długich miesięcy wypełnionych szkoleniami i spotkaniami z psychologami. Na szczęście to była ostatnia tura. Dzień przed sylwestrem otrzymała przysłowiowe pieczątki potwierdzające jej gotowość. O ile z Njonstrandem to była formalność, to psycholog w ich centrali była zupełnie inną bajką. Trudno było kobietę rozgryźć i choć to ostatecznie decyzja należała do Białego, to ona miała na to duży wpływ.
Cokolwiek by się nie działo, Erika Lorencz była już teraz w Londynie, wkrótce poleci do Budapesztu i wreszcie zobaczy się z synem. Nie miała nic przeciwko, by spędzić Nowy Rok na pokładzie samolotu, jeśli taki miał być finał jej podróży.
Spokój i koncentrację na bliskim celu przerwał dzwonek telefonu. Tego trzeciego, służbowego. Który trzeba było odebrać o każdej porze dnia i nocy. Przez ułamek sekundy się zawahała, ale w następnej chwili komórka była przy uchu.
- Kalipso, kod 3, Londyn, potwierdź swoją pozycję!

Kod 3 oznaczał atak na zarejestrowanego, będącego pod obserwacją cywilnego Obdarzonego przez innych Obdarzonych w celu zdobycia mocy. Sytuacja skrajnie poważna. Jednak centrala musiała jeszcze nie mieć informacji o tym, czy Erika jeszcze jest w Londynie, bądź w jakiej jest sytuacji. Kobieta spokojnie mogła odmówić. W końcu w tak dużym mieście jak stolica Wielkiej Brytanii na pewno stacjonuje ktoś wystarczająco silny, by się tym zająć. Spokojnie może czekać na swój lot i być wreszcie w domu.
Z drugiej jednak strony, Londyn mógł być teraz z jakiegoś powodu pozbawiony obrońcy, lub ten Obdarzony był za słaby by poradzić sobie z powstałym zagrożeniem. W końcu nie bez powodu wzywali Kalipso.
Decyzja należała wszak do niej.

USA, Illinois, Chicago, 1 stycznia 2017 roku, 10.30 czasu lokalnego
[media]http://www.youtube.com/watch?v=Mv5OGLdjoAM[/media]
Ciężkie chmury zakrywały niebo. Spoglądając na nie, wszyscy czekali na brzydki, zimowy deszcz. Oznaczało to chlapę i dużą wilgotność zimnego powietrza. Bardzo zniechęcające warunki by wychodzić na zewnątrz z przytulnych mieszkań. Nowy Rok wielu planowało spędzić będąc otulonym kocem i z kubkiem gorącej czekolady w ręku.
Jednak ta pogoda i ten dzień miały przynieść mieszkańcom Wietrznego Miasta coś znacznie gorszego niż nieprzyjemne warunki atmosferyczne.
Mocny północny wiatr przesunął jedną z chmur prawie sześć kilometrów nad powierzchnią ziemi unosił się piętnastometrowy Obdarzony.
[media]http://i.imgur.com/LEFbxRK.jpg[/media]
Z pleców wystawało mu coś pokroju silników napędu impulsowego, utrzymującego go w powietrzu. Obdarzony bardzo intensywnie wpatrywał się w rozpościerające się pod nim miasto. Trwał tak, w bezruchu, niezauważony przez nikogo, już od ponad godziny. Kiedy wreszcie się poruszył, zrobił to bardzo powoli.
Odchylił się, biorąc duży zamach, zaciskając mocno prawą rękę. Na chwilę znów znieruchomiał.

W końcu wykonał gest, jakby uderzał pięścią w kierunku ziemi.

Powietrze w mieście zgęstniało. Barometry jak oszalałe skoczyły w górę. Kilkaset osób zdążyło zauważyć, jak chmury nad miastem w jednej chwili rozpłynęły się na boki. Lecz nie zdążyli wypowiedzieć ani jednego słowa. W ułamku sekundy budynki, ulice, drzewa, samochody – przestały istnieć zmiażdżone przez niewyobrażalną siłę.

Stoicki obserwator opisałby to w ten sposób:
Można było dostrzec dwa uderzenia. Pierwsze, jakiś kilometr nad powierzchnią rozproszyło chmury i spowodowało skok ciśnienia w centrum miasta. Drugie uderzenie ułamek sekundy później przypominało olbrzymią pięść o powierzchni ponad dwóch kilometrów kwadratowych celującą w sam środek metropolii.
Wieżowce pod jej naporem runęły jak babki z piasku. Fala uderzeniowa doprowadziła do całkowitego zniszczenia terenów w promieniu 15 km od centrum katastrofy. Poważnie uszkodzone zostały budynki w promieniu do 30 km od centrum. Fala pyłu opadła na to, co pozostało z pięknego niegdyś Chicago. Na jeziorze Michigan fale powstałe w wyniku uderzenia wyniosły w szczytowych momentach nawet 70 metrów wysokości.

Po uderzeniu nastąpiła nienaturalna cisza.
 
__________________
Show me again... The power of the darkness... And I'll let nothing stand in our way.

Ostatnio edytowane przez Turin Turambar : 02-01-2017 o 03:16.
Turin Turambar jest offline  
Stary 02-01-2017, 20:16   #2
 
Zaalaos's Avatar
 
Reputacja: 1 Zaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputację
~ Theo. ~ zadźwięczało w jego umyśle. Niestety nic mu to nie mówiło. Czy było to jego imię? Czy może kogoś kto zapisał ten kamienny tablet? I skąd znał staroaramejski? Przycisnął chłodny kamień do piersi i zaczął rozglądać się po okolicy. Nad wydmą widział łunę, zapewne od jakiś ludzkich wytworów. To musiało jeszcze chwilę poczekać. Zamiast tego zaczął szukać w ciemnościach czegoś innego, co mogłoby mu pomóc rozwiązać zagadkę tego kim jest i gdzie się znajduje.
Jego dłonie szybko znalazły w piasku płaszcz i buty. Płaszcz złożony był w perfekcyjną kostkę, z pietyzmem którego pozazdrościć mogliby pracownicy sklepów odzieżowych. Szybko założył obuwie i owinął się płaszczem. Oba przedmioty zdawały się perfekcyjnie na nim leżeć, jakby były zrobione na zamówienie. Wziął głęboki wdech i zaczął wspinać się na wydmę. Po drugiej stronie coś musiało być. Faktycznie gdy dotarł na szczyt zobaczył obozowisko, dobre pięćset metrów od siebie. Na środku obozu paliło się ognisko, a ludzkie sylwetki rzucały długie cienie, o niezwykłych proporcjach.
Theo westchnął z ulgą. Ludzie oznaczali bezpieczeństwo i co ważniejsze wiedzę. Ktoś powinien wiedzieć co się z nim stało, prawda? Przerzucił kamienny tablet do drugiej dłoni i spojrzał w dół, na swoją klatkę piersiową. Była pokryta siecią blizn, ułożonych dookoła dziwnego, złotego Kryształu w kształcie jajka. Widok ten napełnił go zdziwieniem, jakby nie powinno go tam być. Otulił się ciaśniej płaszczem i skierował w kierunku światła.

Doszedł nie niepokojony przez nikogo aż do granicy obozowiska, które wyznaczały rozstawione namioty. Stał przez chwilę niepewny, aż nagle tuż przed nim stanął zaskoczony młody mężczyzna.
~ Student bądź doktorant ~ w głowie Theo, nie wiadomo skąd pojawiła się myśl.
Ów dwudziestoparolatek przez chwilę stał z opuszczoną z zaskoczenia szczęką, ale wreszcie się opanował.
- Och, mogę w czymś pomóc? - powiedział po angielsku, po czym powtórzył to po arabsku. Theo oczywiście rozumiał oba języki.
- Ja... - zaczął po arabsku - Gdzie jesteśmy? - spytał ostrożnie oceniając reakcję drugiego mężczyzny. Skąd wiedział kim był?
- Yyy... - doktorant zaczął się pocić, choć wieczór był chłodny. - Chwilę! - odwrócił się i zawołał:- Panie Profesorze!
Ewidentnie nie wiedział co zrobić w tej sytuacji i postanowił zdać się na wyższą szarżę.
Po chwili podszedł do nich starszy, siwy mężczyzna.
[media]http://www4.pictures.zimbio.com/pc/Olivia+Wilde+poses+photographs+Tron+Legacy+ZE45Bnl d75zl.jpg[/media]
- Co u licha...? - dopiero teraz zauważył Theo. Zlustrował go od stóp do głów i z zaskoczeniem spojrzał na trzymaną przezeń tablicę.
- Zgubiłeś się chłopcze? - zapytał uśmiechając się. - Podejdź proszę, ogrzej się przy ognisku. Podzielmy się jego ciepłem - użył arabskiego powiedzenia, które oznaczało gwarancję gościny.
- Tak, zgubiłem się. - odparł w staroaramejskim i po chwili poprawił się, powtarzając to w arabskim - Ja... Nic nie pamiętam.
Profesor podniósł wysoko brwi.
- Proszę usiądź - wskazał mu składane krzesło tuż przy ognisku. - Przynieść kolację i coś do picia - rozkazał swoim podopiecznym, którzy powychodzili z namiotów by zobaczyć co się właśnie niecodziennego dzieje. Sam starszy mężczyzna sięgnął za pazuchę i wyciągnął piersiówkę. - I jakieś ubrania! Duży rozmiar! - krzyknął, po czym pociągnął łyka. Podał ją następnie w kierunku Theo.
- Nie wiem czy ci wolno, ale na araba nie wyglądasz, a to pomoże ci się rozgrzać - wyjaśnił.
Theo ostrożnie zajął wskazane mu miejsce i przyjął od starszego mężczyzny piersiówkę. Ostrożnie pociągnął łyk, po czym zakrztusił się. Alkohol był potężny.
- Gdzie jesteśmy? Nie znamy się, prawda? - ponowił pytanie, wciąż dociskając kamienną tablicę do piersi.
- Arabia Saudyjska, dolina Neryan. Prowadzimy tu wykopaliska archeologiczne. I niech mnie licho, ale widzę cię po raz pierwszy w życiu - pokiwał głową.
Młodzieniec zamilkł na moment starając się przetrawić informacje jakich mu udzielono. Wciąż nie wiedział nic więcej na swój temat, co powoli napełniało go coraz większą grozą, choć otaczający go ludzie zdawali się być uprzejmi. Spojrzał w dół, na kamienny tablet, jakby szukał tam jakiegoś potwierdzenia.
- Jestem... Theo. Chyba. - przedstawił się po arabsku, po czym oddał profesorowi piersiówkę.
- Edgar Massashi - usłyszał w uprzejmej odpowiedzi. - Przepraszam, ale czy mogę to zobaczyć - wskazał na jego tablicę.
Walczył ze sobą przez chwilę, ale w końcu oddał przedmiot Edgarowi.
- Jak się obudziłem to obok mnie leżała. Jest moja. - powiedział z mocą.
- Oczywiście - zgodził się z nim. - Uch, ciężka - położył ją ostrożnie na ziemi. - Czy to nie jest starogrecki czasem? - przekrzywił głowę. - Rozumiesz co tu napisano? - zapytał.
- Staroaramejski. Tak, napisano tu że jestem Theo. Stąd znam moje imię. - wyjaśnił spokojnie, po czym zastanowił się przez moment nad tym co powiedział profesor. - Eimai Theo. - powiedział i ucieszył się z wypowiedzianych w starogrece słów. Dobrze układały mu się w ustach.
- Och, rzeczywiście - przytaknął głową. - Wygląda na świeżą robotę - położył dłoń na kamieniu. Jeszcze chwilę wpatrywał się w to by wreszcie powiedzieć. - Trudna sprawa. Tyle pytań... skąd się wziął na tym totalnym zadupiu zupełnie nagi znawca prastarych semickich języków? Z ewidentnymi objawami amnezji? Nie wygląda na rannego, ani okaleczonego, jest zupełnie zdrowy, tylko pamięć szwankuje. Tyle pytań, a ja chciałbym ci zadać jeszcze jedno - podparł głowę pod brodę. - Kto to wykonał? - wskazał na tablicę, leżącą teraz pomiędzy nimi na piasku.
- Nie wiem. - odparł uczciwie Theo po chwili namysłu. - Może ja? - spytał retorycznie i sięgnął po przedmiot, by przycisnąć go do piersi. - Czy możecie mi pomóc?
- Cóż, na pewno będziemy w stanie... - nie dane było mu dokończyć. Na drugim końcu obozu zrobił się jakiś rozgardiasz. - Poczekaj tu proszę. - Edgar wstał i poszedł w tamtym kierunku.

Theo mógł zobaczyć, że pod obóz podjechały dwie półciężarówki, z których wyskoczyli mężczyźni z jednego z pustynnych klanów. Każdy z uzbrojony był w broń maszynową.
Wykrzykiwali coś głośno, szybko i naraz jeden przez drugiego. Ogólnie to kazali się im stąd wynosić po wiadomą groźbą. Profesor Massashi wyciągnął z kurtki jakiś dokument, na podstawie którego chciał im wytłumaczyć skąd mają pozwolenie na swoją obecność tutaj.
Najbliższy z arabów wyrwał mu papier i podarł w rękach.
Doktorant w okularach, który jako pierwszy zobaczył Theo, podskoczył do owego jeźdźca pustyni i odepchnął go z dala od profesora.
Na ten gest pozostali podnieśli broń. Rozległ się pojedynczy strzał i doktorant padł na ziemię jak rażony gromem.
Theo zareagował odruchowo, podniósł się i ruszył w kierunku leżącego na ziemi doktoranta, ignorując całkowicie arabów. Czuł wewnętrzną potrzebę udzielenia praktycznie obcemu człowiekowi pomocy. ~ Jeśli pocisk nie trafił w serce to może uda mi się coś z tym zrobić. ~ pomyślał. - Bandaże! Niech ktoś przyniesie bandaże. - zawołał w arabskim.
Jego krzyk utonął jednak w powstałym zamieszaniu. Edgar padł na kolana przy leżącym uczniu. Ciemna plama krwi rozrastała się na piersi trafionego.
Pozostali studenci byli bliscy rzucenia się z gołymi rękami na napastników, ale ci natychmiast ich usadzili serią wystrzeloną tym razem w powietrze. Po arabsku, pomiędzy setkami przekleństw, padały rozkazy by paść twarzą na ziemię.
Theo zaczął biec w kierunku doktoranta ignorując rozkaz terrorystów. Gdzieś po drodze zgubił kamienną tablicę. Mógł pomóc, musiał istnieć sposób na pokojowe rozwiązanie sytuacji. Został nagrodzony dwoma pociskami wystrzelonymi z kałacha, jeden ledwo musnął mu policzek, drugi natomiast zarył się głęboko w jego udzie. Z cichym stęknięciem osunął się na kolana. Zdał sobie sprawę że nienawidzi takich ludzi. Przez głupotę obcych zginą dobrzy ludzie, którzy wnosili co mogli w świat nauki i nikomu nie zagrażali. Odruchowo zerwał płaszcz z ramion i uniósł dłonie do twarzy.

Kryształ zabłysnął jasnym światłem i wchłonął się w ciało mężczyzny. Theo zaczął morfować. Ten fenomen nie był możliwy do opisania przez aktualną medycynę. Fakt pozostał taki, że ledwo dwie sekundy później w miejscu średniej budowy mężczyzny stał prawie trzymetrowy Obdarzony.
[media]http://i.imgur.com/DETwMyo.jpg[/media]
Po jego ranach nie było najmniejszego śladu.
Na zgromadzonych wywołało to olbrzymie zaskoczenie. Każdy, zaczynając od profesora Massashiego, przez jego uczniów aż po ostatniego z atakujących ich arabów zamarł z opuszczoną szczęką.
Trwało to do momentu, w którym pierwszy z jeźdźców pustyni nacisnął spust. Jego śladem poszli następni. Kule pistoletów i karabinów odbijały się od pancerza, rykoszetując wszędzie na około.
- Kryjcie się! - krzyknął po angielsku i dwoma susami dopadł do najbliższego atakującego. Złapał go i cisnął nim tak jak rzuca się oponentami w judo. Tyle tylko że był wiele razy silniejszy od zwykłego człowieka. Arab poleciał z wrzaskiem w noc. Nim wylądował Theo był przy kolejnym. Podciął go i wbił upadającego pięścią w ziemię, miażdżąc kości i wszystkie organy wewnętrzne. Poruszał się z nadnaturalną szybkością, która musiała zapierać dech w piersiach nawet Obdarzonym. Pociski wciąż rykoszetowały na wszystkie strony, ale podświadomie wiedział jak się poruszać, jakie powierzchnie ciała wystawiać na ostrzał by jak najmniej z nich miało szansę trafić w studentów i naukowców. Kolejny oponent oberwał klasyczny prawy sierpowy, którego nie powstydziłby się Muhammad Ali, tyle że w wykonaniu Theo cios ten zdmuchnął głowę z barków dotychczasowego właściciela. Chwycił upadającego trupa i cisnął nim w jego towarzyszy, powalając ich na ziemię i z pewnością wyrywając kończyny ze stawów. Chwilę później sam był w powietrzu, biorąc na cel kolejnego człowieka pustyni. Wykonał perfekcyjne salto i wylądował kolanem na głowie pechowca. Jego ciało nie wytrzymało takiego obciążenia i złożyło się, tryskając w każdym kierunku krwią.
Nagle jego wzrok padł na “dowódcę” który zastrzelił doktoranta. W oczach Obdarzonego zagrało coś niebezpiecznego. Przemknął między powoli cofającymi się arabami i przypadł do swojej zdobyczy. Leniwym ruchem, z jakim dorosły zabiera coś dziecku wyrwał obcemu karabin i sprasował go w swoich rękach. Obrócił się na pięcie nadając sobie pędu do dewastującego kopnięcia po którym mężczyzna poleciał w kierunku pojazdu którym przyjechał. W karoserii półciężarówki powstało głębokie wgniecenie, z dowódcy został mięsny worek tylko z grubsza przypominający człowieka.
- NA KOLANA! - ryknął po arabsku, licząc na to że jeźdźcom pustyni skończyła się odwaga.
Zostało ich dwóch, a odwagi mieli jeszcze mniej. Padli twarzami na ziemię jednocześnie rzucając broń przed siebie. Nadal jednak nie przestawali mamrotać, tym razem modlitw o łaskę.

Żaden z członków wykopalisk już nie ucierpiał. Tylko Edgar nadal pochylał się nad pierwszym z nich, który stanął w jego obronie.
Theo przypadł do miejscowych i złapał ich dłonie. Przez moment widział w nich tylko przerażonych ludzi liczących na łaskę. I mieli ją dostać. Zacisnął mocno pięści, a nadgarstki arabów trzasnęły cicho. Prawdopodobnie już nigdy w życiu nie będą wstanie niczego wziąć do dłoni. Zignorował ich krzyki bólu i kolejnym susem doskoczył do Edgara. Uniósł dłonie do twarzy i przemienił się z powrotem.
- Bandaże i apteczka! - krzyknął do innych uczestników wyprawy, samemu rozrywając koszulę doktoranta. - Ruchy! - dodał pośpieszając wciąż oniemiałych ludzi.
Doktorant miał okrągłą ranę nieco poniżej krtani i wyraźnie się dusił. Krew musiała zalewać mu płuca. Na szczęście po drugiej stronie nie było rany wylotowej, oznaczało to że pocisk albo zatrzymał się gdzieś na kościach, albo że był bardzo niskiej jakości i nie miał znowu takiej dużej siły penetrującej. Asystent profesora powoli wykrwawiał się na rękach Obdarzonego, który zaciskał ranę z całych sił, starając się zatamować upływ krwi. W końcu dwóch naukowców przyniosło apteczkę, ale było już za późno. Piasek wokół zmienił się w krwawe błoto, a Theo miał poczucie że powinien był zrobić coś jeszcze, że istniało jeszcze jakieś rozwiązanie by uratować tego człowieka.
Theo skupił się mocno i uniósł jedną dłoń do twarzy. Ponownie zmienił się w złotego kolosa. Czuł się omnipotentny, jak bóg. Jego dłoń dotknęła delikatnie gardła doktoranta.
- Powstań. - wypowiedział w staroaramejskim słowo, jakby było to zaklęcie mające uratować życie obcego, ale tak uprzejmego człowieka.
 

Ostatnio edytowane przez Zaalaos : 02-01-2017 o 22:04.
Zaalaos jest offline  
Stary 02-01-2017, 20:26   #3
 
Lunatyczka's Avatar
 
Reputacja: 1 Lunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputację
Jack uśmiechnęła się przepraszająco do mijanego mężczyzny z kaskiem pod pachą. Było jej głupio, bo zwykle spokojna Lulu była dzisiejszego ranka nie do opanowania. Piegi, które pokrywały jej twarz na chwilę zrobiły się mniej widoczne, gdy zaróżowione policzki rozgorzały wstydliwym różem. Zapewne gdyby nie chłopak, który przykuł jej uwagę Jack chciałaby wrócić jak najszybciej do swojego mieszkania, gdzie we wciąż rozgrzanym przez sen łóżku czekał na nią blondyn. Mimo to Jack zatrzymała się w pół kroku, nic nie robiąc sobie z naprężonej smyczy, na końcu której Lulu odstawiała przedstawienie miesiąca. Odruchowo obejrzała się w kierunku gdzie zniknął mężczyzna z kaskiem motocyklowym pod pachą. Mogła go jeszcze zatrzymać, ale równie dobrze mogła wyjść na idiotkę, gdyby okazało się, że podobieństwo między mężczyznami jest jedynie zbiegiem okoliczności. Przeniosła spojrzenie na chłopaka, odrywając wzrok od pustego wejścia do garażu i przyjrzała się młodemu mężczyźnie. Nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat. Był od niej niewiele młodszy, dlaczego więc od razu pomyślała o nim jak o dziecku? Zganiła się w myśli, za takie myślenie. Praca nie zrobiła jej dobrze i kontakt z tymi dzieciakami, które na dobrą sprawę nie były o wiele młodsze od stojącego przed domofonem nieznajomego, zupełnie zmieniała perspektywę patrzenia na świat. Chciała już coś powiedzieć w jego kierunku, zapytać, gdy chłopak bez uprzedzenia osunął się na ziemię upuszczając jednocześnie telefon. Jack cicho pisnęła, bo nie można było tego nazwać krzykiem. Lulu zbystrzała i rozszczekała się jeszcze bardziej, chcąc chronić swoją panią przed wyimaginowanym zagrożeniem. Dla Lulu to zagrożenie było zapewne całkowicie realne, ale psy mają zupełnie inną perspektywę postrzegania rzeczywistości, jakiej ludzie nie osiągną nigdy. Dlatego nie zwracając uwagę na jazgoczącego spaniela ruszyła niemal biegiem, w kierunku chłopaka, postukując przy tym seledynowymi szpilkami o betonowy chodnik. Nałożyła smycz na nadgarstek, by mieć wolną rękę, jednocześnie nie puszczając Lulu samopas. Nie wiedziała co mogłaby zrobić spanielka, gdyby puścić ją ze smyczy, a Jack nie miała najmniejszej ochoty gonić za nią przez najbliższe kilka przecznic, gdyby psina postanowiła uciec. Po krótkiej, acz gwałtownej przebieżce zupełnie zapomniała o zimne, które do tej pory wdzierało się pod błękitny płaszcz, którym ruda próbowała chronić się przed styczniowym chłodem i wiecznie obecnym w mieście wiatrem. Co więcej gdyby miała na sobie dodatkowy sweter, zapewne zupełnie by się zagrzała w tym momencie. Gdy dobiegła do chłopaka przyklękła przy nim początkowo chcąc upewnić się, że nie rozbił sobie głowy o twarde stopnie schodów.
Młody szczęśliwie położył się na puchowej kurtce i nic poważnego mu się nie stało. Jednak poza tym nie wyglądał ciekawie. Usta mu drżały, a on sam coś mamrotał pod nosem. Nie stracił też przytomności, tylko naprawdę ledwo co kontaktował ze światem, jakby był na cholernie paskudnych prochach.
- Cholera - Jack zaklęła pod nosem i przyłożyła dłoń do czoła chłopaka. Był gorący jeśli nie powiedzieć, że rozgrzany jak piec do czerwoności. Podniosła z ziemi leżący obok niego telefon, oczywiście swój musiała zostawić w mieszkaniu, bo przecież kto normalny zabiera smartfona na spacer z psem. Wybrała numer alarmowy 911 i poczekała na zgłoszenie się dyspozytorni, jednocześnie próbując zebrać chłopaka, ze schodów, a przynajmniej oprzeć go o ścianę, zrobić cokolwiek, co spowodowałoby, że chłopak nie wyglądał na super umierającego, jak w tym momencie.
Gdy tylko przyłożyła słuchawkę do ucha, ktoś ją potrącił i o mało co nie upuściła telefonu na ziemię.
- Zjeżdzać mi stąd - warknął wysoki mężczyzna odziany w długi czarny płaszcz.
[media]http://i.dailymail.co.uk/i/pix/2013/11/24/article-2512550-1854E5D6000005DC-97_306x479.jpg [/media]
Ten prawie, że skopał kobietę z tych schodów.
- Zabieraj tego ćpuna i wypad! - syknął czymś zdenerwowany. Lulu zaczęła ujadać i stanęła pomiędzy nim a swoją panią.
- Zabierz tego kundla mi spod nóg - za mężczyzną stała jeszcze niewysoka kobieta o czarnych włosach. Jej francuski akcent sprawiał, że ledwo można było ją zrozumieć.
Jack coś tknęło. Widziała tą dwójkę kilkanaście minut wcześniej. I to właśnie wtedy jej spanielka zaczęła się dziwnie zachowywać.
Rudowłosa złapała się ręką barierki od balustrady schodów by utrzymać równowagę i nie runąć jak długa, po dość brutalnym zachowaniu mężczyzny.
- Rozumie, że poza karetką, mam wezwać też policję? - Nie miała zamiaru się ruszyć, chłopak potrzebował pomocy, a ta dwójka, choć wyglądała podejrzanie, a reakcja Lulu powinna zapalić wszelakie, czerwone lampki ostrzegawcze w głowie Jack, nie mogła jej odwieść od głównego celu- pomocy chłopakowi, który, jak na jej oko, właśnie stawał się zbroją.
Mężczyzna zazgrzytał zębami i zacisnął ze złości pięści, ale jego towarzyszka położyła mu rękę na barku.
- Vic, zostaw, nie ma potrzeby – mruknęła w jego kierunku. - Przepraszam za kłopot, mój kolega wstał dziś lewą nogą. - zwróciła się w kierunku Dove. - Życzę miłego dnia – dodała z paskudnym uśmiechem.
Po tych słowach zaciągnęła łysego w kierunku drzwi, które otworzyli własnym kluczem. Po chwili zniknęli w środku, zatrzaskując za sobą wejście.
Jack wymusiła uśmiech, którym odpowiedziała na “życzenie”, które skierowała w jej kierunku kobieta. Szarpnęła za smycz Lulu, skracając linkę, na której ją trzymała, by dwójka mogła wejść do budynku z dala od kłów spanielki. Przyłożyła telefon do ucha odliczając w duchu do dziesięciu by się uspokoić. Musiała zadzwonić po karetkę. Po kilku sygnałach po drugiej stronie linii telefonicznej odpowiedziała kobieta.
- 911 czy mogę przyjąć zgłoszenie?
- Dzień dobry, nazywam Jack Dove, potrzebuję karetki na North Avenue 1143, mam tutaj około osiemnastoletniego chłopaka, przytomnego…
- Co się stało, proszę pani? - dyspozytorka przerwała jej.
- Ma wysoką gorączkę i osłabł. Jest przytomny, ale nie kontaktuje. - stwierdziła Jack, ściągając jednocześnie z siebie błękitny płaszcz. Przykryła nim chłopaka, by się nie wychłodził.
- Czy ma widocznie obrażenia?
- No nie, przecież mówię, że gorączkuje i wygląda na bardzo chorego. - nie chciała mówić kobiecie, że podejrzewa, iż rozwija się w nim kryształ, a chłopak jest obdarzonym. To powinni stwierdzić lekarze.
- Karetka będzie za 15 minut, proszę pozostać na linii - standardowa procedura na wypadek gdyby stan poszkodowanego się pogorszył. Jack całkowicie zdawała sobie z tego sprawę, więc jedynie mruknęła w słuchawkę w odpowiedzi. Usiadła na schodach obok chłopaka i wzięła Lulu na ręce, starając się uspokoić psa.
Czas płynął bardzo powoli. Kobieta miała bardzo złe przeczucia.
Niecałe pięć minut od telefonu na numer alarmowy ułyszała trzask dobiegający z kamienicy przy której siedzieli. Dźwięk przemienił się w łomot, a elewacja budynku zatrzęsła się i popękała. Dwie sekundy później część dachu wybrzuszyła się z trzaskiem pękękającej więźby.
Odruchowo chwyciła chłopaka za kurtkę i odciągnęła go na chodnik, unikając spadających dachówek.
Jeszcze raz spojrzała na to co zostało z kamienicy. Ruina, pośród której stał dziewięciometrowy Obdarzony.
[media]http://i.imgur.com/tYH5D8r.jpg[/media]
Machnął ręką zawalając część stropu.
- Nie ma go tu! - jego głęboki, basowy głos rozniósł się po całej okolicy.
- Co ty nie powiesz? - odpowiedź była w znacznie wyższym, metalicznym tonie.
Pomiędzy piętrami, a jeszcze nie zawalonej części schodów stał kolejny Obdarzony.
[media]http://i.imgur.com/CUyQPpo.jpg[/media]
Ten mierzył około trzech metrów.
- Dobra, zbieramy się - powtórzył ten niższy.
- A co z świadkami? - olbrzym spojrzał na gapiów zbierających się na ulicy.
- Nie ma znaczenia, Desolator tu posprząta. - na te słowa swojego mniejszego towarzysza bądź towarzyszki, większy z Obdarzonych zamarł w bezruchu.
- Desolator?! Nie tak miało być! Dlaczego nic nie wiedziałem?! - przeciętny człowiek nie miał szans wyczytać żadnych emocji z Obdarzonego w postaci zbroi. Jack była wszak zdecydowanym wyjątkiem. Widziała jak na dłoni, że ten wielki Obdarzony się bał. Tak samo było z tym mniejszym, bądź jak mogła podejrzewać, mniejszą Obdarzoną, ale ona też miała oznaki niepewności, tylko zgrabniej je ukrywała.
- Nie pora na dysputy! Musimy się wydostać z pola rażenia, a mamy mało czasu. Przemieniaj się, będę cię osłaniać - odparła zeskakując pomiędzy niezawalone jeszcze ściany.
Olbrzym nie dyskutował i w momencie zniknął. Coraz więcej ludzi zbierało się by zobaczyć co się stało. Jakiś starszy mężczyzna podbiegł do Dove z pytaniem czy coś im się stało. W oddali rozległy się syreny straży pożarnej.
Podczas całego zajścia Jack była milcząca, jedynie jej rozbiegane na wszystkie strony oczy świadczyły o tym, że kontaktuje, a przynajmniej stara się zorientować w sytuacji, w której się znalazła. Odruchy działały odpowiednio, odciągnęła chłopaka, starała się nie wychylać i zachować spokój. Panika była jej najgorszym wrogiem w tym momencie.
Popatrzyła na trzymany w dłoni telefon, jakby co najmniej był urządzeniem z poza galaktyki.
-Proszę pani, prosze pani? - przytłumiony głos kobiety po drugiej stronie dobiega z głośnika smatfona. Rozłączyła się z dyspozytorką, bo i tak już jedzie tutaj wszystko, co tylko możliwe. W pierwszej chwili chciała wstukać jedyny numer, który zna na pamięć i to do tego stopnia, że potrafiłaby go wyrecytować zbudzona w środku nocy. David Lovan, jej przełożony, dokładnie wiedziałaby jak powinna postąpić w takiej sytuacji, jednak coś ją tknęło. Skasowała pierwszą cyfrę, którą zdążyła już wbić na ekranie wybierania numerów po czym przeszła na zakładkę “historii połączeń”. 911 był ostatni, a zaraz za nim numer, do, jak się domyślała motocyklisty masochisty. Wzdrygnęła się na samą myśl podróżowania motocyklem przy tej pogodzie. Nacisnęła przycisk inicjujący połączenie i przyłożyła słuchawkę do ucha jednocześnie przykękując przy nieznajomym nastolatku kątem oka spoglądając na nieznajomego
- Dziękuję, wszystko dobrze. Ambulans już jedzie.- posłała łagodny uśmiech w kierunku mężczyzny i dziwnie zatroskanym gestem pogłaskała chłopaka po głowie
W tle zagrała melodia “Holiday” zespołu Green Day, aż wreszcie włączyła się automatyczna sekretarka.
Po magicznym biiiip, po którym rozmówca miał zostawić wiadomość dla właściciela telefonu ruda dziewczyna odezwała się, a w jej głosie dało się wyczuć emocje, które próbowała skrywać.
-Cześć, nazywam się Jack - zaczęła dość niepewnie - dzwonię, bo...ktoś, kto dzwonił wcześniej do kogoś z tego numeru - gdyby nie miała zajętych rąk, otwartą dłonią uderzyłaby się w czoło. Tak głupio brzmiało to co mówiła - i ten ktoś jest chory, czekam na ambulans, pojadę razem z nim i gdy będę wiedziała, w którym szpi…- biiiiiip - Cholera- Nieładnie zaklęła, gdy czas na zostawienie wiadomości minął, a Jack znów zarumieniła się jak niewinne dziewczę. Nikt nie potrafił jej tak zawstydzić, jak ona samą siebie. Nie było sensu nagrywać się na pocztę głosową ponownie, dlatego machinalnie niemalże wystukała cyfry składające się na telefon Davida. Telefon znów znalazł się przy jej uchu.
Tym razem szczęście się do niej uśmiechnęło. Już po drugim sygnale usłyszała znajomy głos.
- Cześć Jack, co tam?
- David.. Nie wiem. Dwóch niezarejestrowanych najprawdopodobniej, do tego młody, który właśnie rozwija w sobie kryształ, doszczętnie zniszczona kamienica i jakiś Desolator, a jak Tobie mija poranek? - Jack siliła się by nie brzmieć jak roztrzęsiona nastolatka.
- C-co? - Lovan się zająknął, co mu się nigdy nie zdarzało. - Możesz powtórzyć? Desolator? Jesteś tego pewna? - mówił bardzo szybko.
- Całkowicie pewna, słyszałam ich wyraźnie. Możesz mi powiedzieć o co chodzi? - Lulu uspokoiła się odrobinę, choć jej szczekanie, na wyimaginowanych wrogów było słyszalne w tle rozmowy jaką prowadziła jej Pani.
- On był tam? Desolator? Powiedz proszę więcej szczegółów. Czy sytuacja jest teraz opanowania? Jesteś bezpieczna? - on też starał się ochłonąć po tym, co z nim zrobiły informacje Dove.
Dopiero gdy on zadał pytanie o jej bezpieczeństwo Jack zdała sobie sprawę w jak popapranej sytuacji się znajdowała.
- Nie wiem, chyba? Może? Znaczy.. - próbowała się zebrać do kupy - Desolatora tu nie było, chyba, bo mówili, że on tu posprząta i wydawało się, że mówią o niedalekiej przyszłości. Jest tutaj ze mną osiemnastolatek, wykazuje wszystkie symptomy choroby, która dopada nim w obdarzonym wyrośnie kryształ. Jeszcze coś.. Szukali kogoś, kogoś kto mieszkał w kamienicy, gdzie próbował się dostać chłopak. David, powiesz mi co się dzieje i co powinnam teraz zrobić?
Kobieta wręcz usłyszała jak jej rozmówca przełyka ślinę.
- Uciekaj… Przemień się, weź samochód czy cokolwiek, ale uciekaj. Jak najdalej potrafisz - mówił cicho, jego głos był dziwnie wyprany z emocji. - Ja się zajmę resztą, a ty UCIEKAJ! - dodał stanowczo na koniec. W słuchawce zapanowała cisza, a po chwili jack usłyszała regularnie pipczenie oznaczające zakończenie połączenia. Odsunęła telefon od twarzy i spojrzała na wyświetlacz. POŁĄCZENIE ZAKOŃCZONE. Powoli, jakby w zwolnionym tempie spojrzała na chłopaka u jej stóp. Pracowała by pomagać takim dzieciakom, jak on. Lulu kolejnym szczeknięciem zwróciła jej uwagę. Jack stała nieruchumo przez ułamek sekundy, a potem...
Z każda chwilą Lulu i chłopak byli mniejsi gdy Jack nabierała wzrostu. Płynnie zmieniła formę, by w końcowej fazie osiągnąć pięć metrów wzrostu. Pod nogami miała strzępy ubrań, które jeszcze chwilę temu okrywały jej ciało. Najbardziej szkoda było jej seledynowych szpilek.
[media]https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/236x/92/5d/32/925d32ef2ebc9486ee69075a65b213f3.jpg[/media]
Jack uniosła jedną ręką chłopaka, w drugą zaś wzięła Lulu, która momentalnie, gdy jej Pani stała się zbroją przestała ujadać. Gruz z kamienicy usuwał się z jej drogi jakby zupełnie sam, gdy biegła w kierunku swojego mieszkania. Trzy przecznice. Nikt jej nie zatrzymywał, nikt by się nie odważył. Nastolatek mamrotał coś niewyraźnie, jednak Jack nie tym się teraz przejmowała. Wiedziała przez co przechodzi chłopak, wiedziała jednakże jak to się skończy i była spokojna, szczególnie, że mogła przy nim w tym momencie być. Tuż przed wejściem do budynku posadziła chłopaka na ławce nieopodal, spanielkę zaś postawiła obok na ziemi chwilowo zaczepiając smycz o hydrant. Najpier zaczęła maleć, jej skóra stawała się delikatniejsza, w końcu przybrała ludzki kolor, a na głowie ponownie pojawiła się burza naturalnie ruszych włosów. Stała na ulicy całkiem naga, a ludzkie, nieprzyzwyczajone do zimna ciało zadrżało, gdy otulił je styczniowy wiatr. Wcześniej owinęła chłpaka błękitnym płaszczem, który w tym momencie szybko załozyła, na chude, niemal anorektyczne ciało. Otuliła się nim szczelniej. Niczym goniona przez hordę dzikich kojotów wbiegła boso do apartamentowca i do otwartej, akurat windy. grzecznie przywitała sąsiadów z piętra niżej, których zdziwione miny zapamięta na długo. Jednocześnie też nacisnęła przycisk z numerem 9. Po kilku sekundach była już pod swoim mieszkaniem, z kieszeni płaszcza wyciągnęła klucze i wsadziła je do zamka w klamce. Nacisnęła tąże, gdy usłyszała charakterystyczne klik oznajmiające, że zamek puścił. Wbiegła do mieszkania od progu krzycząc.
-Luk! Wstawaj, wciągaj spodnie i spadamy! - w odpowiedzi usłyszała niemrawe mamrotanie wydobywające się spod poduszki. Wparowała do sypialni otwierając garderobę. Z górnej szafki ściągnęła torbę, do której włożyła 2 pary jeansów, bluzę z logo Chicago University, ciepły sweter, koszulkę z jakimś napisem oraz bieliznę, z nocnej szafki zabrała swój własny telefon, przepustkę i identyfikator pracownika Światła wrzucając to do torby. Kopnęła Luckasa.
-Nie żartuję. Wstawaj. - Musiał usłyszeć coś w jej głosie, gdyż podniósł się, zmarszczył brwi i podrapał po brodzie, którą zdobił kilkudniowy zarost. Nie odezwała się, choć jej ubiór, a właściwie jego niemalże kompletny brak wprawił go w chwilowe osłupienie.
- Luckas posłuchaj mnie uważnie. Wyjdziemy stąd, Ty wsiądziesz do swojego auta i odjedziesz. Wyjedziesz z Chicago jak najszybciej - chciał jej przerwać jednak uniosła dłoń na znak by jej nie przerywał samej kontynuując - Nie pojedziesz do mieszkania, nie zabierzesz nic ze sobą, po prostu wyjedziesz, a gdy będziesz bezpieczny zadzwonisz do mnie - poinstruowała go, a strach w jej oczach, który na pewno dostrzegł sprawił, że wstał, założył spodnie, sweter, szalik i ruszył za nią do przedpokoju, gdzie w pośpiechu i ubrał buty i kurtkę. W tym samym czasie Jack dorzuciła do torby, szalik, nauszniki w kształcie kocich uszu i dwie pary butów- adidasy i zimowe ciężkie buty. Nie założyła jednak nic na bose stopy, nie miało to sensu, skoro i tak zaraz miała ponownie przybrać formę zbroi. W niecałe 2 minuty byli poza jej mieszkaniem i zjeżdżali windą. Ona na parter, on na poziom -2 gdzie czekał jego Doge. Nie wymienili ani słowa między sobą, Jack nawet nie obejrzała się gdy wybiegała z winy, choć czuła jego wzrok na swoich plecach. Gdyby teraz spojrzała na niego zupełnie by się rozkleiła, a nie mogła sobie na to pozwolić. Popchnęła drzwi wyjściowe, a przestępując przez próg zrzuciła z siebie błękitny płaszcz, co wywołało chwilowo niemałe poruszenie wśród przechodniów. Jej nagość została w kilka sekund skryta pod powłoką zbroi. Jack podbiegła do ławki, na której leżał nieprzytomny chłopak. Do torby dorzuciła płaszcz i odwiązała smycz, na końcu której zdenerwowana Lulu okazywała swoje niezadowolenie głośnym szczekaniem. Wzięła spanielkę na rękę, torbę przerzucając przez masywny nadgarstek. Chłopaka przerzuciła przez ramię i nie zważając na ludzi wokół niej ruszyła biegiem ku najbliższej granicy miasta.
 

Ostatnio edytowane przez Lunatyczka : 03-01-2017 o 14:03.
Lunatyczka jest offline  
Stary 02-01-2017, 22:36   #4
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Samo wspomnienie tego ile musiała się nagimnastykować by dostać tą przepustkę potęgowało w niej pragnienie znalezienia się natychmiast w domu. Ale czemu akurat teraz musieli sobie zorganizować te protesty? Aż korciło ją by się przemienić i na własną rękę polecieć...
Zaraz jednak myśl o tym ile regulacji i ustaleń by złamała takim zachowaniem sprawiła, że skutecznie studziło to jej zapał na dokonywanie samowoli.

Ze znudzoną do granic możliwości miną Erika siedziała teraz w wygodnym rozłożystym fotelu jednej z wielu kawiarni terminala lotniska Heathrow. Oparta plecami o wysokie i miękkie oparcie "ludwika" wpatrywała się w sufit. Nawet nie liczyła ile już godzin spędziła w drodze. Jedyne co miało teraz znaczenie to fakt, że jeszcze odrobina cierpliwości, a zaczną się jej dwa miesiące urlopu, w trakcie których miała nadzieję nadrobić stracony czas. Dlatego też skupiła swoje myśli tylko i wyłącznie na planowaniu tego upragnionego wypoczynku. Niestety cztery miesiące to nie był najdłuższy czas na jaki była zmuszona zostawić syna pod opieką jego dziadków. Ale niestety taka praca, takie ryzyko zawodowe.

Chwilę zajęło jej nim zarejestrowała, że dzwonił jej telefon. W pierwszym momencie nie chciała temu dowierzyć, bo przecież telefony miała wyłączone. Wtedy jednak przypomniała sobie, że ten jeden zawsze musiał być czynny, nawet miała przy sobie dokument uprawniający ją do nie wyłączania go w trakcie lotu samolotem.
Erika sięgnęła do torebki, w jakiś magiczny sposób natychmiast udało jej się w niej wymacać właściwy smartfon i wyciągnęła go odbierając od razu połączenie.

Słysząc komunikat natychmiast spoważniała. Wbiła zamyślone spojrzenie w pusty kubek po kawie.


Doskonale zdawała sobie sprawę, że jeśli potwierdzi to jej urlop oddali się nie o godziny, a o co najmniej dzień, jak nie więcej... Spokojnie mogłaby teraz stwierdzić, że jest już w samolocie. Ale… Przecież dołączyła do Światła właśnie dlatego, że chciała działać dla dobra jej podobnym jak i zwykłych ludzi, którzy mieliby z winy Obdarzonych być w niebezpieczeństwie...
Blondynka westchnęła ciężko, skrzywiła się.

- Tak, potwierdzam. Jestem teraz na lotnisku Heathrow - odparła Erika po angielsku ze słowiańskim akcentem.

- Przyjąłem - dla dyspozytora była to formalność, część procedury. Najwidoczniej nie spodziewał się, że mogła odmówić. - Wydano zgodę na przemianę w okolicach skupisk ludności cywilnej, nr 01/01/2017. Atak dwóch NO, na cywilnego Obdarzonego, dzielnica Chelsea, rozpocznij akcję.
Akronim NO oznaczał w skrócie Niezarejestrownego Obdarzonego.

- Nieźle, pierwsza zgoda w tym roku należy do mnie - zaśmiała się pod nosem Erika. - Proszę o przesłanie informacje gdzie mam lecieć, kto został zaatakowany, ilu napastników i jakie będę miała wsparcie.
Mówiąc to wstała z fotela, wyciągnęła portfel i zostawiła pieniądze pod talerzykiem po szarlotce. Chwyciła swój bagaż podręczny i od razu skierowała swoje kroki do... Erika stanęła na korytarzu, rozglądając się na boki w poszukiwaniu informacji gdzie znajdowały się helipady. Były one najdogodniejszym miejscem do przemiany.

Najbliższe z nich były w części gdzie wojsko dzierżawiło fragment lotniska do swoich celów. To wiele ułatwiało , bo żołnierze znacznie łatwiej odpuszczali na widok legitymacji z pieczątką Paktu Północno-atlantyckiego. W rytm stukotu jej obcasów dyspozytor informował ją dokładnie gdzie nastąpił atak. SPdO już wysłało swoje jednostki, żeby odgrodzić teren, ale nie mieli żadnych widoków na walkę z Obdarzonymi, których oceniano na “trójkę” i “dwójkę”. Atakowanym była “jedynka”, siedemnastoletni Elliot White, z - i tutaj informacja była zabezpieczona klauzulą tajności - ciemnym kryształem. Ze wsparciem było nieco gorzej. Stacjonujący w Londynie Obdarzony miał powrócić dopiero za pół godziny. W tym czasie będzie już dawno po wszystkim. Całe zadanie spadało tylko i wyłącznie na nią.
Po niecałych czterech minutach zimny wiatr rozwiał jej włosy. Helipad właśnie był oczyszczany ze stojącego tam granatowego Robinsona R66.

Erika stojąc już na środku lądowisku zerkała kiedy ludzie zejdą jej z oczu i będzie mogła się przemienić. W tym czasie czytała po raz ostatni przeglądała informacje jakie dostała.
- Samodzielna misja? - zdziwiło ją to. Jeszcze nigdy nie dostała takiego przydziału. Zawsze miała przy sobie kogoś z dużym doświadczeniem, tym bardziej, że działając z ramienia Światła nie odpowiadała przed tutejszymi służbami, a co więcej SPdO miało za zadanie wspomagać w działaniach operacyjnych. Erika uśmiechnęła się do siebie na myśl, że ktoś w Centrali musiał uznać, że już jest dość "dorosłym" Obdarzonym by samodzielnie odpowiadać za swoje działania.

Blondynka schowała telefon do torby i zaczęła się rozbierać. Będąc Obdarzonym trzeba było się przyzwyczaić do nagości i przestać przejmować, że inni mogli cię podglądać. Jasne, że mogłaby się przemienić tak jak stała, ale później szukanie ubrania było niepotrzebnym robieniem sobie problemów. Po chwili Erika stała mając na sobie tylko bieliznę, a schludnie złożone ubranie wrzuciła do torby, którą przeniosła na skraj helipadu, żeby przypadkiem jej nie zmiażdżyć.


Erika wróciła na środek helipadu. Rozejrzała się czy aby na pewno wszyscy opuścili jej okolicę. Przez ten czas zdążyła już trochę zmarznąć, aż gęsią skórkę widziała na swoich rękach. Spojrzała w dół.
- Zdecydowanie nie warto inwestować w drogą bieliznę - westchnęła żałując, że zdecydowała się dziś założyć na siebie śliczny koronkowy komplet. Stanęła w rozkroku, przymknęła oczy i skupiła się. To co towarzyszyło Obdarzonemu przy przemianie było bardzo przyjemnym odczuciem. Sylwetka Eriki w iście magiczny sposób przybrała postać zbroi.

[media]http://pre03.deviantart.net/8918/th/pre/i/2003/37/a/6/mecha_2.jpg [/media]

Trzynastometrowa istota stanęła w miejscu gdzie znajdowała się chwilę temu drobna, naga blondynka. Strzępy materiału jedynego ubrania jakie na sobie miała opadły na beton, powleczone przez wiatr. Bazową mocą - jak zwykło mawiać się na tą pierwszą, którą zyskiwało się razem z kryształem - dla Eriki był lot. Obdarzona pochyliła się i niezwykle ostrożnie pochwyciła swoją torbę podróżną w olbrzymią dłoń. Bagaż na chwilę otoczyła blada poświata. Było to pole ochronne, które utworzyła Erika by przypadkiem nie rozgnieść swoich rzeczy, bo będąc w formie zbroi, ciężko było panować nad posiadaną w rękach siłą, szczególnie tuż po przemianie i gdy miało się po niej znaczne rozmiary.

Obdarzona wyprostowała się i rozejrzała. Chwila była potrzebna by ogarnąć się z widokami na wysokości trzynastu metrów. Zupełnie jakby świat się skurczył. Niektórym czwórkom i piątkom nawet zdarzało się mieć w tych momentach zawroty głowy, a przez to nie trudno było stracić równowagę.
Nie tracąc więcej czasu Erika spojrzała w niebo i zaczęła się wznosić.
Jej bazowa moc miała bardzo ciekawą specyfikę, bo w locie nie zostawia strug powietrza oraz śladu cieplnego. Była bardzo przydatna w pracy zwiadowczej. Była, bo teraz na zwiad miała bardzo nieodpowiednie rozmiary. Ale przynajmniej mogła w wygodny sposób docierać do celu.

O ile lotnisko miało dość miejsca by wygodnie się przemienić, to już bezkolizyjność opuszczenia tego miejsca drogą powietrzną było kwestią sporną. Wpierw Erika powoli uniosła się na wysokość dwóch metrów, rozglądając po niebie. Nie widząc nic w swoim zasięgu kobieta znacznie przyśpieszyła i już po chwili była na odpowiedniej wysokości by ruszyć do celu. Pomimo niemałych rozmiarów zwrotność Obdarzona miała niezwykle dużą. Poruszał się pewnie w powietrzu, bo wiedziała, że zawsze w razie przypadkowego wtargnięcia w trasę kolizyjną ze statkiem powietrznym, nie będzie mieć problemu z wyminięciem owego. Wolała być mimo to ostrożna, żeby później nie słuchać zjebek od szefostwa, że ktoś zgłosił zdarzenie z udziałem latającego Obdarzonego. Faktem było, że to dobrze nie działało na PR.
Kontrola lotów musiała zostać o jej akcji powiadomiona, ponieważ ruch lotniczy na czas jej przelotu został przekierowany na drugi pas. Gdzieś wysoko zataczały kręgi samoloty pasażerskie, ale do pułapu pięciuset metrów było zupełnie czysto.
Nie, żeby potrzebowała aż tak dużej swobody, ale lepiej być przezornym. Instrukcje jakie otrzymała były klarowne. Od razu skierowała się na wschód. Po niecałych dwóch minutach lotu dostrzegła unoszący się dym. Tam był jej cel.

“Dobra, najpierw rozeznanie w sytuacji” przeszło jej przez myśl gdy widziała już miejsce akcji. Przyśpieszyła jeszcze bardziej, przez co przy jej ubarwieniu była słabo widoczna na tle nieba.
“Poszkodowanym będzie ten najmniejszy, skoro NO to Dwójka i Trójka… Hym, powinnam była dopytać się co za moc ma ten cały White. Pewnie ciekawą, skoro warto dewastować dla niej Londyn” w tym momencie pewnie Erika by westchnęła, a tak to tylko wzruszyła ramionami.
“Ale przynajmniej nikt się nie doczepi o te kilka hydrantów”

Tego dnia w Londynie było zimno i wietrznie. Nie padało, co było wyjątkowe dla Wysp Brytyjskich, ale w powietrzu czuć było wilgoć co zwiastowało pogorszenie aury, ale bez tego pogoda była bardzo nieprzyjemna.
Lecz dla Eriki była wręcz idealna.

Powłoka jej pancerza przybrała nieco bledszy odcień. Bezpieczeństwo przede wszystkim, więc Obdarzona w pełni skupiła się na mocy dającej jej pole ochronne. Za to, gdy jej sylwetka rzuciła cień na ulicę, przy której płonął budynek, w dłoni kobiety zmaterializowała się włócznia zakończona krystalicznym ostrzem. Broń Eriki była dłuższa niż jej wysokość i musiała mierzyć około 15 metrów. Obdarzona zakręciła nią by poczuć jej ciężar w ręku, by na koniec mocno chwycić w prawą dłoń.

Policją nie musiała się co przejmować, bo sylwetka jej zbroi oraz kryptonim operacyjny były w katalogu jaki każdy oddział SPdO posiadał i od czasu do czasu na szkoleniach dla każdych służb miał za zadanie pokazać i dokształcić mundurowych.

Lada chwila i miała znaleźć się na miejscu. Zamierzała wpakować się do akcji nagle, spadając z nieba niczym jastrząb na swoją ofiarę. Wyhamuje dopiero dwa metry nad ziemią i pozostanie w stanie “lewitacji”. Jeśli uda jej się dostrzec chłopaka to spróbuje go osłonić, natomiast jeśli chodzi o napastników…
W teorii powinna postąpić zgodnie z procedurą: stanowczo nakazać im poddanie się, przez co rozumie się powrót Obdarzonego do ludzkiej postaci i położeniu na ziemi plecami do góry, z rękami rozłożonymi po bokach ciała niczym statua Jezusa ze Świebodzina. Ale każdy członek Światła mający za sobą kilka akcji, wiedział jak to się zwykło kończyć… Było dużo uciekania, czasem próby brania zakładników, a już szczególnie wiele robiło się wtedy demolki.

Dlatego też pierwsze co zamierzała zrobić Kalipso po “wylądowaniu” i zabezpieczeniu Zarejestrowanego to sprawić, że hydranty wystrzelą. Im wilgotniej tym lepiej.

A później zrobi się ciekawie.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=2vYMoTJxlwI [/media]
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn

Ostatnio edytowane przez Mag : 03-01-2017 o 20:31.
Mag jest offline  
Stary 03-01-2017, 21:01   #5
 
Kolejny's Avatar
 
Reputacja: 1 Kolejny ma wspaniałą reputacjęKolejny ma wspaniałą reputacjęKolejny ma wspaniałą reputacjęKolejny ma wspaniałą reputacjęKolejny ma wspaniałą reputacjęKolejny ma wspaniałą reputacjęKolejny ma wspaniałą reputacjęKolejny ma wspaniałą reputacjęKolejny ma wspaniałą reputacjęKolejny ma wspaniałą reputacjęKolejny ma wspaniałą reputację
Sylwester zwiastował wyśmienity nadchodzący rok. Czuł się pewnie jak nigdy, cała sprawa z kryształem zdawała się koniec końców przynosić więcej korzyści niż problemów, a on miał przed sobą autostradę do osobistego sukcesu, dostania się na wymarzoną uczelnię i nie widział niczego, co mogłoby mu w tym zagrozić.
Nie podejrzewał, jak okrutnie zakpi sobie z niego los. Miał to szczęście, że problemy go na ogół omijały. Miał bogatych rodziców, żadnych problemów z nauką, nie cierpiał na żadne poważne problemy. Tak naprawdę największym jego problemem była fobia społeczna, ale ostatnio było z tym coraz lepiej. Paradoksalnie to, że stał się bardziej arogancki sprawiło, że lepiej zaczął wpasowywać się w towarzystwo. Uroki współczesnego społeczeństwa.
A potem wybuch brutalnie sprowadził go na ziemię. Mógłby przyrzec, że jeszcze nigdy tak szybko nie przemierzył tej drogi. Pokonywał kolejne metry jak szalony. Przeszło mu przez myśl, żeby się przemienić, ale szybko odrzucił ten pomysł. Pewnie przejdzie przez róg i zobaczy ten sam widok, co zawsze. Nie mogło być inaczej. Zrobiło mu się gorąco, zarówno od strachu jak i biegu, więc rozpiął kurtkę i ściągnął czapkę. Temperatura była na minusie, a on gdyby nie kryształ mógłby być pewien, że przez następny tydzień będzie się zmagał z konkretnym przeziębieniem. To była jakaś paranoja, to co robił. Powoli brakowało mu tchu, ale nie zwalniał. Lubił trenować bieganie – jeden z tych sportów, w których człowiek był zdany tylko na siebie i swoje umiejętności. Nie musiał się martwić drużyną, każda praca i każdy sukces jaki osiągnął spadały na niego. Coś idealnego dla Elliota. Jednak to nie miało teraz znaczenia. Za chwilę dotrze na miejsce, wejdzie do środka i przywita się z rodzicami. Zamieni ciuchy, napije się herbaty i przejrzy internet. Jak zawsze. Jednak im bliżej był, tym bardziej ta wizja stawała się nieprawdopodobna.
Aż w końcu do tego doszło. Jego wszystkie obawy zostały potwierdzone. To był koszmar, którego poszczególne obrazki właśnie wypalały mu się w pamięci. Desperacko chciał odwrócić głowę, uciekać, atakować jednocześnie, ale nie mógł nic zrobić. W tym momencie mógł tylko chłonąć wrażenia i patrzeć, jak jego świat rozpada się na jego oczach. Zamknął oczy i otworzył. Czemu się nie budzi? Czy któryś z kolegów poczęstował go jakimś narkotykiem? To nie mogła być prawda. Jednak widział swój dom w ruinach, swoją martwą mamę nabitą na ostrze... Czuł wręcz fizycznie, jak spada w czarną otchłań bólu i rozpaczy. Łzy niekontrolowanie zaczęły spływać mu po twarzy.
Jakiś facet zaczął do niego machać, żeby się nie zbliżał. To zaskutkowało w wybiciu nastolatka z letargu. Schował się za najbliższą kryjówką, czyli przystankiem autobusowym. Osunął się plecami po szybie. Musiał coś zrobić.
Schował twarz w dłoniach. On wciąż żył. Wiedział, że tamci przybyli tu po niego. Spróbował odsunąć od siebie emocje. Musiał myśleć, działać. Jeśli go złapią dostaną czego chcieli, samemu umrze. A on nie mógł zginąć. Za dużo rzeczy miał do zrobienia. Musiał pomścić zabójców rodziców.
Ta myśl sprawiła w końcu, że zebrał się w sobie. Otarł nos rękawem i zaczął lustrować otoczenie. Z tego, co zauważył napastników było dwóch, obydwaj więksi i potężniejszy od niego. Nie miał szans w pojedynkę. Wychylił się zza budki i spojrzał, co dokładnie teraz robią i gdzie patrzą Obdarzeni którzy zaatakowali jego dom.
Mniejszy z nich machnął swoim ostrzem, zrzucając z niego zwłoki. Zaczął gwałtownie przeszukiwać ruinę, przewracając stojące jeszcze ściany. Drugi, ryknął ze wściekłości, wziął zamach i uderzył swoją maczugą w dom sąsiadów. W tym momencie broń Obdarzonego otoczyły płomienie, które wystrzeliły wszystkie strony, potęgując zniszczenia. Budynek rozleciał się jakby był zbudowany z kartonu. Kawałki gruzu poleciały na całą okolicę, wybijając okna i niszcząc elewacje. Jeden z nich doleciał aż do przystanku, gdzie stał Elliot i wybił dziurę w okalającej go szybie.
- WYŁAŹ! - ryknął olbrzym. Miał południowy akcent. Rozglądał się nieustannie i wszystko wskazywało na to, że nie poprzestanie na tym co do tej pory zrobił. W budynkach naokoło dalej byli ludzie - jego potencjalne ofiary.
Nie było dużo czasu. Nie miał zamiaru uciekać, z tej pozycji i tak zostałby zauważony. Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu najbliższej ulicznej lampy. Powinna być podłączona przewodami do prądu, a niczego więcej nie potrzebował. Wstał i skupił się. Nie przejmował się ciuchami, z tego co wiedział jeśli nikt nie przybędzie mu na pomoc i tak nie miał szans. Moment później w miejscu nastolatka pojawiła się trzymetrowa zbroja. Poczuł się potężny jak zawsze, ale jednak w obliczu takiej opozycji to uczucie szybko go opuściło, zastąpione stresem i chęcią zwycięstwa mimo małych szans.


Ruszył się w kierunku lampy, przygotowując się na wyrwanie jej z chodnika.
Większy z Obdarzonych zauważył go od razu jak tylko chłopak się przemienił. Mruknął coś pod nosem, ewidentnie nie po angielsku, a jego kumpel przestał przewracać ściany i też spojrzał na Elliota.
Ten chwycił latarnię i szarpnięciem wyciągnął ją z ziemi, razem z fundamentem, na którym była postawiona. Upuścił ją na ziemię, chwytając w obie ręcej wystające z niej, dwa grube kable. Rozerwał je i przycisnął do piersi. Poczuł uderzenie ciepła. Nieduże, ale wiedział jak je zwiększyć. Zaczął chłonąć energię, coraz szybciej i szybciej. W kilka sekund w okolicy zabrakło prądu. Wysiadły światła na skrzyżowaniach, wyłączył się wszelki, używany w tym momencie sprzęt z gospodarstw domowych.
Dwaj Obdarzeni wpatrywali się ze zdziwieniem, chwilowo nie reagując.
Tymczasem w miejscowej rozdzielni w końcu wywaliło zabezpieczenia i prąd przestał płynąć. Jednak White czuł się silny jak nigdy dotąd. Kable przyłożone do jego ciała były już spalone. Po jego pancerzu przeskakiwały co chwilę drobne wyładowania elektryczne.
W innej sytuacji, w innym świecie Elliot po prostu roześmiałby się z poczucia mocy, której mu teraz przybyło. Nie miał jeszcze okazji wykorzystać swoich mocy po skończeniu treningu i nigdy nie podejrzewał, że będzie miał. Teraz to było niczym paliwo dla jego chęci zemsty i mordu. Sprawi, że zapłacą. W tym momencie czuł się zdolny do wszystkiego.
Nigdy nie trenował żadnej sztuki walki, ale teraz pod wpływem adrenaliny i ilości dostępnej mocy przychodziło mu to naturalnie. Zaszarżował na tamtych dwóch z dużą prędkością, czuł jak asfalt pod nogami rozpada się pod impetem kolejnych stąpnięć. Obdarzony z ostrzem był pierwszy, a Elliot niczego innego nie pragnął bardziej na świecie, by go dosłownie rozerwać. W pewnym momencie wybił się i pokonał parę metrów w powietrzu, rzucając się na przeciwnika.
Ten nie zamierzał stać bezczynnie. Zamachnął się, a jego ręka nagle wydłużyła się i trafiła długim sierpowym White w połowie jego skoku, wbijając go w asfalt. Ten jednak nie poczuł bólu. Był naładowany i mógł znieść naprawdę wiele. Tymczasem ręka jego przeciwnika wróciła do normalnej długości. Obaj napastnicy porozumieli się między sobą po hiszpańsku i rozeszli na boki. Mniejszy z nich oddalił się, a większy stanął tuż przed Elliotem, unosząc swoją maczugę w wysokim zamachu.
Napastnik był od niego ponad dwukrotnie wyższy i White wiedział, że nie może oberwać z jego broni. Przed chwilą widział jak jednym uderzeniem niemal zmiotła cały budynek. Wrogi Obdarzony miał bardzo duży zasięg i gdyby teraz zaczął się cofać najpewniej nie zdążyłby przed otrzymaniem ciosu. Sytuacja była kiepska i miał ułamki sekund na decyzje, więc słuchając instynktu zaatakował, skracając szybko dystans. Zanim olbrzym wyprowadzi atak miał krótkie okienko czasowe, w którym zamierzał się zmieścić, wykorzystując swoją szybkość i małe, w porównaniu do przeciwnika, rozmiary.
To musiało się udać, tym bardziej że dzięki naładowaniu był znacznie bardziej zwinny niż normalnie. Maczuga nie zdążyła pokonać połowy drogi, kiedy Eliot zadał cios. Olbrzym zgiął się w pół, puszczając maczugę, która upadła za plecami młodego Brytyjczyka. Jednak oprócz tego nie miał żadnych obrażeń. Pomimo olbrzymiej siły uderzenia, to jego pancerz nawet się nie wgniótł.
Natomiast White miał wrażenie, jakby uderzył w kamień. Zbroja jego przeciwnika była potwornie twarda.
Patrzył przez sekundę z niedowierzaniem na pięść, która zdawała się nie zrobić żadnego wrażenia na pancerzu Obdarzonego. Ale wiedział już, co musi zrobić. Wyprowadził kolejny, równie mocny cios w twarz wroga, która przez zgięcie się tamtego była w jego zasięgu i najszybciej jak mógł odwrócił się, zaciskając dłonie na rękojeści broni.
Już miał się szarpnąć, by ją podnieść, ale ta nagle zdematerializowała się. Spojrzał zdziwiony na swoje dłonie. Kłykcie bolały go od uderzeń w nienaturalnie twardy pancerz przeciwnika. Odwrócił się i zobaczył, że ten podnosi się, a maczuga pojawia się ponownie w jego dłoni.
W tym momencie Eliot oberwał w twarz. Drugi z Obdarzonych ponownie rozciągnął swoje ręce i właśnie po raz kolejny atakował. Chłopak zdołał się zasłonić przed drugim atakiem, ale uderzenie było na tyle silne, że posłało go w powietrze. Huknął plecami o starą, dziadkową jabłonkę, której pień pęknął pod jego wpływem.
Podniósł się, czując się nagle bezsilnym. Był silny, ale z powodu przewagi liczebnej stał na przegranej pozycji, a energii pozostało mu mało. Rozzłościł się jeszcze bardziej. Musiał wykończyć najpierw tego z wydłużającymi się rękoma. Ale jak ma to zrobić, gdy musi się martwić jeszcze o tego olbrzyma? Zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę, zdesperowany. Złapał to, co zostało z jabłonki i miotnął z całej siły w kierunku wyższego. Wiedział, że to nie zrobi na nim żadnego wrażenia, ale miało mu kupić tę parę cennych sekund, by mógł się zbliżyć do drugiego. Tym razem był gotowy na jego atak.
Drzewo rozleciało się w powietrzu, okazując się spróchniałym w środku. Większy z Obdarzonych rzeczywiście nie zwrócił na to uwagi. Wziął zamach i uderzył maczugą. Elliot odskoczył, ale siła wybuchu poniosła go w ruiny jego domu. Przebił się przez jedną ze ścian i resztki dachu. Wylądował na ulicy. Był cały osmalony. Próbował podnieść, ale prawa noga się pod nim ugięła. Na łydce miał nadtopiony pancerz. Ból powoli wdzierał się do jego umysłu.
Nie miał jednak ani chwili wytchnienia. Zaatakował go mniejszy z przeciwników. Tym razem użył do tego ostrza.
Jadący już na oparach White zdołał się odsunąć na tyle, żeby nie oberwać centralnie w pierś. Pchnięcie przeorało go pod lewą pachą. Teraz jednak był już w bliskim kontakcie z przeciwnikiem.
Nie było już ucieczki. Mógł tylko napierać dalej, spróbować zabrać mordercę mamy ze sobą. Nie bronił się już, tylko wykorzystując resztki sił rzucił się na wroga, chcąc go przewrócić i wykończyć. Krzyknął i zaatakował.
 
Kolejny jest offline  
Stary 04-01-2017, 01:37   #6
 
Ramp's Avatar
 
Reputacja: 1 Ramp ma z czego być dumnyRamp ma z czego być dumnyRamp ma z czego być dumnyRamp ma z czego być dumnyRamp ma z czego być dumnyRamp ma z czego być dumnyRamp ma z czego być dumnyRamp ma z czego być dumnyRamp ma z czego być dumnyRamp ma z czego być dumnyRamp ma z czego być dumny
Stal tak przed kantorem i zastanawiał się czy wchodzić czy nie wchodzić. Nie miał zamiaru układać się z mafia, ale z drugiej strony nie miał innego pomysłu na zdobycie pieniędzy. Kurwa ale ciulnia z grzybnia, było tak fajnie, nikt mnie nie nachodził, bylem anonimowy, a koniec kasy powoduje że muszę zrobić coś na co nie miałem ochoty.. Trochę czasu nad tym myślał ale zdecydował że zaryzykuje. Wszedl do kantoru i rozejrzał się gdzie musiał by najpierw uderzyć.
Pomieszczenie nie było duże. Tak naprawdę ledwo zmieściłby się tutaj trzy osoby. Naprzeciw drzwi była kasa, odgrodzona podwójną szybą i stalowymi kratami. Siedzący tam łysiejący mężczyzna spojrzał na Lisickiego ze znudzeniem.
Podszedł do kasy z niesmakiem.
- W jaki sposób mogę zarobić spora kwota pieniędzy? Dobrze wiem że nie dostanę ich od ręki.
Zapytany parsknął.
- Sprzedaj pan nerkę! - odparł ze śmiechem.
- Nie pierdol mi tu głupot… - chwila namysłu - Nie wszystkie organy państwowe wiedza czym sie tu zajmujecie i przypadkiem moglyby sie dowiedziec to i owo.
- A przydała by sie wam kolejna załatwiona sprawa, za która byście byli skłonni zapłacić.
- A spierdalaj mi stąd obszczańcu! - odwarknął. Najwidoczniej nie był zainteresowany ofertą. Machnął tylko ręką gdzieś na zaplecze, a wyszedł stamtąd mierzący dobre dwa metry dresiarz. Cechował go absolutny brak karku i twarz nieskalana myślą. Łapy miał za to jak Pudzian w najlepszych latach.
Zdziwił się trochę tą sytuacją. Chciał być miły, ale najwidoczniej oni nie chcieli być tacy dla niego.
Nie szukam zwady, chce tylko zarobić trochę grosza, a jestem w stanie wykonać nie jedną robotę jaką byście mi nie zlecili. - zapytał jeszcze raz, gdyż nie chciał wszczynać bójki albo przybierać postaci zbroi.
Cały czas zwracał uwagę na tego wielkiego miska. Nie chciał dać się zaskoczyć, i czekał aż zrobi niegrzeczny ruch w jego stronę. Wtedy zeche pokazać temu kozakowi, że wielkość to nie wszystko..
- A weź mi go stąd wypierdol Żuber - łysiejący mężczyzna wydał konkretny rozkaz karkowi.
Ten uchylił drzwi, wszedł do wąskiego pomieszczenia i wystartował do Maćka z rękami.
“Cholera, nie tego chciałem, mam nadzieje ze wszystko pojdzie po mojej mysli.”
Zrobił unik i czysto technicznie ma zamiar sprzedał mu kopniaka z kolana. Żuber się poskładał. Był za wolny, żeby zrobić unik. Lisicki zebrał się, żeby wykonać na nim dźwignię na łokieć, popularną “balachę”, ale się przeliczył. W pomieszczeniu było za mało miejsca, a kark też nie był totalną popierdułką. Chwycił Maćka za łachy, podniósł go i grzmotnął nim o drzwi, które wyłamały się z zawiasów.
Upadli obaj na chodnik, z tym że dresiarz był na nim i ciągle trzymał go za kurtkę.
“Lisek” nie tracił czasu. Podciągnął nogi i zarzucił Żuberowi na głowę. Ten próbował się wyswobodzić, ale Maciek zakleszczył chwyt bardzo mocno. Klasyczny trójkąt sprawił, że twarz dresiarza po chwili zrobiła się czerwona, a po kilkunastu sekundach ofiara straciła przytomność.
Mimo, że wielkolud nie ruszał sie, to Lisicki dopiero po chwili puścił skrępowany kark dresiarza.
Zrobił przewrót w bok, i wstał czując niezbyt lekki ból w plecach. Ale przekrzywił to w tą, to w tamtą stronę i zerknął czy wielkolud nie wstał, jak nie to wszedł z powrotem do kantoru.
Sprzedawca miał w dłoni “klamkę”.
- Już nie żyjesz debilu - wycelował w niego.
Tym razem nie mógł sobie pozwolić na obronę fizyczną. Uśmiechnął się tylko. Nie chciał ryzykować życiem. Kulka w łeb i po nim. Przybrał postać zbroi.
[media]http://img08.deviantart.net/e6d8/i/2015/120/d/e/mecha_concept_ortho_by_ichitakaseto-d3cknfc.jpg[/media]
Czuł się jakby w innym ciele. Większa swoboda, większa siła, większe możliwości. A co dziwne, choć nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. W ludzkiej postaci miły, grzeczny, chętny do pomocy, a gdy się przemienił, o wiele bardziej zły niż by to sobie wyobrażał. Wyrwał kraty i chwycił kasjera za szyje podnosząc do góry. Popatrzył tak przez chwilę po czym zmiażdżył mu głowę.
Zdjał z niego ubrania, by móc po przemianie sie w co ubrać. Przybrał ludzką postać i przy okazji zabrał jego pistolet oraz sporą gotówkę. Nawet nie liczył ile tego wziął. Po prostu, przyszedł po pieniądze i po ‘małych negocjacjach’ dostał je, nawet bez żadnego oprocentowania i przymusu zwrotu. Wychądząc musiał przeskoczyć wytargane drzwi co dziwnie sie skakalo z ubraniami i i torbą pieniędzmi. Miał nadzieję, że nikt do nie zauważy. Gdy wyszedł z tej dziupli, podszedł jeszcze do dresiarza nieprzytomnego i sprzedał mu kopniaka w twarz. A masz, to bedzie nauczka, zeby nie rzucać ludźmi o ścianę. i pobiegł w stronę swojej miejscówki.
 
Ramp jest offline  
Stary 04-01-2017, 02:45   #7
 
Turin Turambar's Avatar
 
Reputacja: 1 Turin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputacjęTurin Turambar ma wspaniałą reputację
Arabia Saudyjska, dolina Neryan, 1 stycznia 2017, 19.21 czasu lokalnego
Wszyscy w obozie zamarli wpatrując się w to, co zamierzał zrobić Obdarzony. Doniosła chwila zdawała się trwać wieczność. Będący najbliżej Edgar przestał nawet oddychać.
Theo wpatrywał się w ranę i… nic się nie wydarzyło. Nastała niezręczna cisza.
Obdarzony był jednak uparty. Jeszcze raz przystawił dłoń do gardła leżącego. Przymknął oczy i skupił się. Nagle poczuł gwałtowny odpływ sił. Zakręciło mu się w głowie. Nagle poczuł piasek na twarzy.
Musiał się przewrócić i wrócić do ludzkiej postaci. Podniósł powieki, ale świat wirował mu przed oczami. Zdążył zwymiotować zanim stracił przytomność.

USA, Illinois, Chicago, 1 stycznia 2017 roku, 10.29 czasu lokalnego
Przeskakiwała pomiędzy zatrzymującymi się w panice samochodami. Nie codziennie widzi się pięciometrowego Obdarzonego biegnącego autostradą. Dwa razy policja próbowała ją zatrzymać, ale nie mieli ku temu żadnych środków. W pewnym momencie nad jej głową pojawił się helikopter, ale po kilku minutach odleciał. Mogła tylko przypuszczać, że Lovan pociągnął za odpowiednie sznurki.
Co jakiś czas zerkała za siebie. Miasto wyglądało zwyczajnie. Tak jak każdego razu gdy na nie spoglądała.
Zeskoczyła właśnie z wiaduktu, by skrócić sobie drogę, gdy TO usłyszała. Ten ogłuszający dźwięk trudno było porównać do czegokolwiek innego. Zgrzyt milionów ton stali, łomot jeszcze większej ilości betonu… Porównanie tego do końca świata nie byłoby wcale bezpodstawne.
Odwróciła się gwałtownie.

Całe centrum Chicago, wszystkie wieżowce i drapacze chmur - zniknęły. Jakby wielka ręka zdmuchnęła zamki z piasku.
Tymczasem huk po początkowym wyciszeniu zaczął nabierać na sile. Jack wyraźnie zobaczyła, zbliżającą się i z każdą chwilą coraz większą, falę uderzeniową.

Wielka Brytania, Londyn, Chelsea, 1 stycznia 2017, 16.29 czasu Greenwich
Wpadł na przeciwnika i zaczęli się okładać pięściami. Zwykła, wręcz karczemna bijatyka. Naładowany w pełni White mógłby sprostać nawet komuś z dwoma mocami. Teraz jednak każdy cios odczuwał coraz mocniej. Po jednym z nich zachwiał się i nie dał rady oddać. Oberwał kolejny raz, tym razem w brzuch.
Zgięło go w pół. Miał ochotę wypluć swój żołądek. W tym momencie oberwał kolanem w szczękę. Zgrzyt metalu mógł świadczyć o powstałym wgnieceniu. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Siła uderzenia go wyprostowała. Półprzytomny zrobił kilka kroków w tył, ratując się przed upadkiem, ale właśnie wtedy dostał prostego na twarz. Aż go odwróciło. Nic już nie widział.
Poczuł tylko, że upadł na brzuch. Próbował się jeszcze czołgać, ale przeciwnik wbił mu ostrze w lewą łydkę, przygważdżając go do asfaltu.
To już koniec - przeszło mu przez głowę. Walka była skończona - uważali dwaj atakujący go Obdarzeni.

Mylili się.

Najbliższy hydrant wystrzelił w górę rozsadzony olbrzymim ciśnieniem. Jednak strumień wody zupełnie przecząc prawom fizyki skręcił równolegle do powierzchni ulicy i uderzył w Obdarzonego z rozciąganymi rękami, odrzucając go kilkanaście metrów dalej, wprost do pustego w tej chwili basenu na jednej z posesji.
Wokół leżącego i ledwo przytomnego White uformowało się pole ochronne, przypominające bańkę mydlaną.
Obdarzony z maczugą na chwilę zamarł zaskoczony, by zaraz zacząć się rozglądać.
To wystarczyło.

Kalipso spadła na niego wkładając w pchnięcie włócznią całą swoją masę, prędkość i siłę ramion.
Kryształowe ostrze wbiło się w plecy jej celu do połowy swojej długości, klinując się na wzmocnionym pancerzu. Zgromadzona przez Erikę energia kinetyczna była tak duża, że wbiła przeciwnika twarzą na dobry metr w ulicę.
Huk towarzyszący jej lądowaniu sprawił, że zatrzęsły się wszystkie pozostałe jeszcze szyby w oknach okolicznych domostw.
- W IMIENIU ŚWIATŁA ROZKAZUJĘ SIĘ WAM PODD… - nie dokończyła standardowej formułki.
Wbita w ziemię “trójka” zaczęła się wiercić, próbując wydostać. Jego ręce zamieniły się w długie ostrza, którymi machnął w kierunku przygniatającej go Obdarzonej. Ciosy jednak jedynie zaskrobały o jej pancerz, gdyż w tej pozycji nie miał jak włożyć w to większej siły.
Drugi z nich powoli zaczął się wygrzebywać z basenu, który teraz był napełniony prawie do połowy.

Poblisk hydrant cały czas pompował w powietrze wodę, która zaczynała krążyć wokół Kalipso. Ta tymczasem przydepnęła wiercącego się, kładąc mu ciężką stopę na plecach i wyszarpnęła z niego włócznię, a z otwartej rany strzelił strumień krwi. Obdarzona wycelowała w jego kierunku dłonią i wykonała nią gest pistoletu.
Z olbrzymią prędkością i pod potwornie wysokim ciśnieniem wystrzelił w tamtym kierunku bardzo cienki strumień wody. Przebił on się przez wszystkie organy wewnętrzne i przeleciał na wylot. Kalipso mogła go teraz powoli ciąć jak nie przymierzając laserem. Wokół drugiego z nich woda stworzyła wir, zupełnie go otaczając. Próbował przejść, ale jedynie się odbijał.
Obdarzona z żywiołem wody zupełnie kontrolowała sytuację.

Polska, Warszawa, Praga, 2 stycznia 2017 roku, 8.04 czasu lokalnego
Wieczór i noc minęły mu spokojnie. Wreszcie najedzony i wyspany. Kasy miał przy rozsądnym gospodarowaniu na najbliższe trzy miesiące. O dziwo w telewizji nawet nie było wspomnienia o wydarzeniu. Uszło mu to zupełnie na sucho.
Takie przynajmniej miał wrażenie.
Nad ranem znalazł w swojej skrytce list.
Przyjedź o północy w okolice “Góry Śmieci”, pogadamy o robocie.
Podpisu nie było.

Arabia Saudyjska, dolina Neryan, 2 stycznia 2017, 9.37 czasu lokalnego
Zerwał się zrzucając na podłogę koc, którym był przykryty. Oddychał bardzo szybko. Sen był bardzo dziwny. Nie pamiętał szczegółów. Było to smutne rozstanie z przyjaciółmi. Przyjaciółmi, którzy wkrótce stali się wrogami. Cios jednak nadszedł z zupełnie niespodziewanej strony. Theo popełnił błąd i nie był w stanie go naprawić. Strach jaki temu towarzyszył był prawie paraliżujący.
- Spokojnie, już jesteśmy bezpieczni - z boku dobiegł go głos Edgara.
Profesor kończył właśnie śniadanie. Zapach jajecznicy sprawił, że i Obdarzonemu zaburczało w brzuchu. Zauważył przy tym, że nie był nagi. Miał na sobie czyjeś bokserki, dresowe spodnie i bluzę.
- Siadaj, należy ci się - Massashi wskazał mu miejsce przy składanym stoliku. Podał kubek i nalał kawy z czajnika. - Długa to była noc - mruknął.
Jedli w milczeniu. Profesora coś wyraźnie gryzło, ale nie przeszkadzał mu w jedzeniu. Sam skończył nieco wcześniej i zapalił fajkę.
- Chodź ze mną - poprosił go, gdy Theo był już najedzony. - Chciałbym ci coś pokazać.
Przeszli do największego z namiotów. Przykrywał on prowadzone wykopaliska, chroniąc odkryte już fragmenty przed nawiewanym nieustannie piaskiem.
- Moją uwagę zwróciła tablica, którą przyniosłeś ze sobą. Tutaj - wskazał na kawał skały, starannie odkryty i zabezpieczony przez uczniów profesora. - występuje identyczne pismo jak na twojej tablicy. Nawet styl pisma i stawiania znaków jest wręcz jednakowy. Mogę się założyć, że zrobiła to ta sama osoba. Problemem jest fakt, że to tutaj - skinął głową na ich znalezisko - datujemy na około pięć tysięcy lat.

USA, Illinois, przedmieścia ruin Chicago, 1 stycznia 2017, 11.05
Lulu nie szczekała. Tylko cicho popiskiwała. Jeszcze nigdy nie była tak przestraszona. Trudno było się jej dziwić.
Zewsząd dochodziły okrzyki nawołujących się ludzi, ich płacz, klaksony pogniecionych samochodów, wycie rannych. Pył unoszący się w powietrzu powodował nieustanny kaszel i bardzo ograniczał widoczność.
Jack i jej podopieczni znieśli to o dziwo całkiem nieźle. Kobieta wskoczyła za jedną z podstaw wiaduktu, który sprawnie oparł się fali uderzeniowej. Dzięki telekinezie uniknęli pocięcia przez co drobniejsze odłamki karoserii i wszystkiego co niósł ze sobą podmuch.
Teraz, kiedy wszystko się uspokoiło, mogła się podnieść.
Ludzie dookoła natychmiast zaczęli w panice uciekać. To było jej nawet na rękę. Musiała zebrać myśli i zdecydować co dalej. Gdy się rozglądała, to sytuacja taka jak w jej okolicy była aż po horyzont.
Zniszczone budynki, poprzewracane samochody. To mógł być przecież skutek huraganu. Lecz gdy spojrzała w kierunku byłego centrum Wietrznego Miasta... Wiedziała jak potężni potrafią być Obdarzeni, ale tego nie mogła się spodziewać.
W tym momencie zauważyła coś jeszcze. Jakieś pół kilometra od niej przemieszczały się dwie duże sylwetki. Od razu rozpoznała parę spod feralnej kamienicy. Uciekali na północny zachód.
W powietrzu zaterkotał helikopter. Pojawiały się pierwsze jednostki ratunkowe.
- C-co? G-gdzie… - chłopak, którego przeniosła, obudził się. Lulu z nerwów polizała go po twarzy.
 
__________________
Show me again... The power of the darkness... And I'll let nothing stand in our way.
Turin Turambar jest offline  
Stary 04-01-2017, 14:52   #8
 
Lunatyczka's Avatar
 
Reputacja: 1 Lunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputacjęLunatyczka ma wspaniałą reputację
[media]http://www.youtube.com/watch?v=WQ-sKXuauTY[/media]
Działała instynktownie, choć instynkt nie jest tutaj chyba najlepszym słowem, bo Jack nie była szkolona w walce. Ona pomagała, lecz jej działania nie były widoczne gołym okiem, niekiedy trzeba było miesięcy by dostrzec pierwsze efekty jej pracy. Dlatego aktualnie racjonalność rządziła jej kolejnymi ruchami: ucieczką z miasta, biegiem na złamanie karku, nie wdawaniem się w utarczki z policją, dalszym biegiem, aż w końcu wskoczeniem za podporę wiaduktu, które przecież były budowane specjalnie by oprzeć się podobnym siłom. Przykucnęła za żelbetonową konstrukcją kładąc pod nogami chłopaka i Lulu. Na wszelki wypadek delikatnie przydeptała smycz, by wystraszona springel spanielka nie uciekła w tylko jej znanym kierunku. Potem przyszła fala. Niby potrafiła używać telekinezy jedynie przy pomocy wzroku, jednak pomagając sobie płynnymi ruchami, przypominającymi kolejne figury Tai-chi, lepiej kontrolowała przepływ energii i dokładniej wyznaczała przedmioty, które powinny zmienić swoją trajektorię lotu. Dla postronnego obserwatora, gdyby tylko ktoś był w stanie to zobaczyć, musiało to wyglądać dość kuriozalnie. Surowa mechaniczna powłoka zbroi nie sprzyjała płynności ruchów, zniekształca je i obdzierała z delikatności.

Potem nastała cisza, trwała sekundę, a może nawet jej ułamek, w której Jack wstrzymała oddech. Emocje uderzyły w nią. Niemalże poczuła namacalny ból, gdy krzyki, piski, nawoływania połączyły się z emocjami, które niosły wdarły się do wnętrza Jack. Przez jej głowę zdążyły przelecieć obrazy, twarze, wspomnienia, których tam nie chciała. To była chwila, ledwie mgnienie oka nim Jack zablokowała się na te doznania. Gdy odizolowała się od myśli i odczuć poszkodowanych wokół niej cały tragizm sytuacji dotarł do niej, jeżeli nie powiedzieć, że właśnie dostała od niego w mordę. Metaliczny, wysoki, jak dźwięk zderzających się ze sobą metalowych prętów jęk wydobył się z jej gardła. Rozejrzała się dookoła ogniskując wzrok na popiskującej Lulu. Słyszała kroki, szybkie, przerażone, niepewne, pospieszne, które oddalały się od niej. Zostawili ją samą.
To dobrze.
Gdy wyciągała dłoń do Lulu, była mechaniczną częścią jej zbroi, jednak gdy pogłaskała psa po głowie Lulu poczuła zwykłą, ciepłą dłoń swojej Pani. Znów była naga, a ciepłe łzy płynęły po jej policzkach. Ciało drżało, choć nie z zimna. Drżącymi dłońmi rozsunęła zamek torby i wyciągnęła bluzę, którą wcześniej zabrała z mieszkania. Narzuciła ją na plecy, by zaraz potem założyć dolną część bielizny i jeansy.


Usiadła pod filarem nie przestając płakać. Sears Tower, Navy Pier, Muzeum Historii Naturalnej z wypchanymi “Duchem” i “Mrok”, Oceanarium to wszystko i wiele, wiele, wiele więcej przepadło.

W pierwszej chwili gdy dostrzegła dwójkę znanych jej obdarzonych chciała biec za nimi, roznieść ich na strzępy, znaleźć ich najbardziej bolesne wspomnienia i zapętlić je, by poczuli, to co czuła ona teraz i zapewne tak właśnie by się stało, gdyby nie dźwięki, które wydał z siebie chłopak leżący przed nią. Jack jakby zapadła się w sobie, opuściła ramiona, rozluźniła dłonie i opadła na kolana. Zdobyła się jednak na uśmiech w kierunku osiemnastolatka, a Lulu jak zwykle wiedziała co zrobić.
- Jak się czujesz? - wyciągnęła dłoń i przyłożyła ją do jego czoła oceniając temperaturę ciała obdarzonego.
- Jakoś... - odparł nieskładnie. Świadomość wydawała się mu wracać, ale nadal był przymulony. Temperatura jego ciała wydawała się spadać, a nawet wrócić do normy. - Co tu się stało? - rozejrzał się. Źrenice mu się rozszerzyły widząc w jakim stanie jest okolica.
Spojrzał na kobietę.
- K-kim jesteś? - zamrugał i zaczerwienił, widząc jej urodę.
- Jestem Jack, a to jest Lulu - stwierdziła rzucając szybkie spojrzenie na spanielkę, która odważyła się delikatnie zamerdać ogonem. Próbowała uniknąć odpowiedzi na jego poprzednie pytanie, jednak pobojowisko, w którym tkwili nie dawało jej pola manewru do zignorowania go.
- Na początek dobra informacja.. Żyjemy i wygląda na to, że wyzdrowiałeś, zapewne więc należą Ci się gratulacje. Tak więc, gratulacje jesteś obdarzonym - stwierdziła unosząc w górę kąciki ust, chcąc mu tym samym dodać odrobinę otuchy w tej trudnej sytuacji.
- Co? - zmarszczył brwi. Rzeczywiście wydawał się zupełnie zdrowym. Ot i fenomen, który Jack trafnie zdiagnozowała. Chłopak podniósł się na rękach i nagle zamarł. Włożył rękę pod kurtkę, przykładając ją do piersi i zamarł.
Prawie nie oddychał. Wreszcie szybkim ruchem rozpiął zamek błyskawiczny i podciągnął do góry bluzę i koszulkę jednocześnie.
Na jego splocie słonenczym widniał kryształ o kształcie pionowego rombu z wydłużonymi rogami, tworząc coś w rodzaju czteroramiennej gwiazdy.
Kolor był szary.
- Ciekawy kształt - stwierdziła i z torby wyciągnęła błękitny płaszcz. Założyła go na siebie, bo styczniowe powietrze nie rozpieszczało ciepłem.
- Ale tym jaką mocą zostałeś obdarzony zajmiemy się później. - z kieszeni płaszcza wyciągnęła smartfona należącego do chłopaka i wyciągnęła go w jego kierunku.
- To należy do Ciebie. Próbowałam skontaktować się z osobą do której dzwoniłeś nim straciłeś przytomność, ale nie udało mi się.
Odruchowo wziął do niej komórkę i dopiero na jej słowa coś sobie przypomniał. Zapiął kurtkę, jakby nagle poczuł jak jest zimno. Przejrzał listę połączeń. Obrócił telefon w dłoni, nad czymś się zastanawiając po czym schował go do kieszeni.
- Co tu się stało? Ostatnie co pamiętam, to jak wychodziłem z pociągu w Chicago... Dalej tu jesteśmy? Dlaczego mi pomogłaś? - był zagubiony, ale starał się odzyskać choć część kontroli nad sytuacją.
- Dobrze.. Od początku może. Mamy 1 stycznia. Nowy Rok. Aktualnie znajdujemy się pod Chicago. Znalazłam Cię, a raczej zauważyłam Cię kiedy wyprowadzałam Lulu. -zaczęła powoli snuć opowieść. Słowa ją uspokajały, a ubranie całej historii w zdania i wypowiedzenie ich sprawiało, że powoli przywracała kontrolę rzeczywistości - Osunąłeś się na schodach. Zadzwoniłam po ambulans i miałam zamiar na niego z Tobą poczekać, ale pojawiła się dwójka obdarzonych, która szukając kogoś rozwaliła całą kamienicę, do której Ty, się próbowałeś dostać. Mój przełożony… -w tym momencie wyciągnęła identyfikator pracownika Światła i podała go młodemu by sam zorientował się z kim ma do czynienia - nakazał mi opuścić natychmiast miasto. Nie mogłam Cię tam zostawić, więc zabrałam Cię ze sobą -wzruszyła ramionami, bo dla niej takie postępowanie było czymś całkowicie normalnym, zdrowym, ludzkim odruchem - Zdążyłam dotrzeć tutaj, gdy miasto zostało zniszczone - to powiedziała już ciszej, jakby te słowa nie chciały jej przejść przez gardło - Chicago już nie ma.
- Jak to nie ma? - nie mógł zrozumieć o czym ona mówi. Wstał i wyszedł za róg podpory, pod którą cały czas siedzieli. - O fuck… - wyrwało mu się. Powoli odwrócił się i popatrzył na Jack. - Jak to możliwe? - powiedział cicho. Jeszcze raz wyciągnął telefon i wybrał numer. Jednak już po chwili go odłożył i wpatrywał się tępo w ekran. - Pewnie go nie było, musiał wyjechać w podróż służbową, czy coś… - mamrotał do siebie.
Jack wstała i otrzepała kurz z ubrania. Podeszła do chłopaka, niepewna jak powinna się zachować, co było dziwne biorąc pod uwagę, że właśnie zajmowała się pomaganiem ludziom w takiej sytuacji. Delikatnie, niepewna czy nie zostanie odtrącona położyła mu dłoń na ramieniu i zapytała.
- Jeździ motocyklem?
- Sean? Tak! - w jego oczach zapaliła się nadzieja. - Znasz go? Wiesz gdzie jest?
- Nie, ale jeśli jest podobny do Ciebie i jeździ motocyklem oraz mieszka w kamienicy, do której próbowałeś się dostać, to widziałam go rano tuż przed tym jak znalazłam Ciebie. Miał ze sobą kask więc na pewno zamierzał gdzieś jechać. - jej spojrzenie było łagodne, a uśmiech pełen ciepła, nawet w tak dramatycznej sytuacji. Chciała go uspokoić, za dużo przeszedł w ciągu ostatniej chwili.
Chłopak odetchnął z ulgą.
- Racja, gdyby brat znał kogoś takiego jak ty, nie omieszkał by się pochwalić - uśmiechnął się lekko. Po raz pierwszy od chwili ich spotkania. Nie wiem jak mam ci dziękować - najgorsze z emocji już z niego uszły. - Wygląda na to, że uratowałaś mi dzisiaj życie, a ja głupi się nawet nie przedstawiłem. Dean McWolf - wyciągnął do niej rękę. - Zdaje się, że miałem niezłego farta, że akurat tam się na spacer wybrałaś - spojrzał jeszcze raz w kierunku wschodnim, gdzie ziała pustka po centrum Wietrznego Miasta.
- Co teraz robimy?

Zaśmiała się na jego pierwszą uwagę i ścisnęła jego dłoń w ramach przedstawiania się.
- Tego się zaraz dowiem, a przynajmniej mam taką nadzieję - stwierdziła z pewnością w głosie, choć w środku cała drżała. Co jeśli Lovan nie odbierze, a co jeśli…?
Odeszła od chłopaka przyklękając przy swojej torbie i wyjęła z niej białego smatfona. Odblokowała ekran i kliknęła nr 1 na szybkim wybieraniu. Przyłożyła telefon do ucha czekając na połączenie z Davidem.
 

Ostatnio edytowane przez Lunatyczka : 04-01-2017 o 15:02.
Lunatyczka jest offline  
Stary 04-01-2017, 21:44   #9
 
Zaalaos's Avatar
 
Reputacja: 1 Zaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputacjęZaalaos ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=RxabLA7UQ9k[/MEDIA]

Obdarzony nie wydał z siebie żadnego dźwięku podczas śniadania. Był zbyt skupiony na swoim śnie. Czuł że kryła się tam jakaś podpowiedź, ale niestety sny mają to do siebie że szybko się rozpływają. Umysł miał brzydką przypadłość filtrowania wszystkiego co nie było niezbędne, a pamięć o snach nie była niezbędna. Po dziesięciu minutach pozostało mu tylko uczucie potężnego strachu. Westchnął lekko i wylizał do czysta talerz po jajecznicy. Czuł że byłby wstanie zjeść drugie tyle, ale nie domagał się dokładki. Zamiast tego ruszył za profesorem do drugiego namiotu.

Skała którą odkryli uczniowie Edgara natychmiast przykuła uwagę Obdarzonego. Powoli obszedł ją i przyjrzał się każdej powierzchni. Faktycznie zapisana była znakami identycznymi do tych które były na jego tablecie, ale były one wytarte, jakby poddane były długotrwałemu działaniu żywiołów. Bezwiednie wykonał w powietrzu gest, jakby chciał po nim pisać. Faktycznie on postawił by znaki tak samo.
Gdy skończył swoje oględziny przetłumaczył słowa zapisane na skale.
- "Przyjacielem moim zawsze Gilgamesh będzie, drzwi jego przed mym obliczem uchylą się." Brzmi jak fragment poematu. - zastanowił się - To nie ma sensu, nikt nie jest wstanie żyć pięć tysięcy lat. Może ktoś kto to zapisał miał niemal identyczny charakter pisma jak ja? O ile tablica którą przyniosłem jest mojego autorstwa.
- Dla nas być może tak. Kiedyś to był sposób wysławiania się, w którym okazywano szacunek - wyjaśnił Edgar. - Szczerze mówiąc nie byłem tego w stanie rozszyfrować. Dziękuję niezmiernie za pomoc - skinął głową. - Myślę, że ten tekst tutaj ma podwójne dno. Oprócz okazania szacunku jest także wskazówką.
Obdarzony podrapał się po brodzie, a między jego oczami powstała głęboka bruzda gdy myślał.
- Czy jest jakieś miejsce związane z Gilgameshem które zachowało się do dziś? Pałac, grobowiec, jakiś ziggurat? Może tam uda się znaleźć "drzwi" które mają się uchylić.
Profesor Massashi się uśmiechnął.
- Oczywiście, że tak. Będziemy musieli się udać w tym celu do Iraku. Dosłownie spadłeś mi tutaj z nieba ze swoją wiedzą. Nie wiem dlaczego cierpisz na amnezję, ale to może być powiązane z tą tajemnicą. - skinął na odkopany artefakt.
- Może. - odparł Theo i spojrzał profesorowi w oczy - Twój doktorant... Jest cały?
- Nie wiem. Dwie godziny temu zabrał go helikopter. Choć mam wrażenie, że bardziej jesteś ciekaw tego co udało ci się zrobić. Cóż - podparł się pod biodra. - Wyciągnąłeś kulę, a rana się zasklepiła. Jakbyś cofnął czas.
- Nigdy tego nie robiłem, ale cieszę się że mogłem pomóc. Profesorze będę chyba potrzebował jakichś papierów żeby podróżować. - powiedział Obdarzony - Jeśli nie masz nic przeciwko chciałbym wam towarzyszyć. Nie mam teraz gdzie się udać.
- Cała przyjemność po mojej stronie - ukłonił się. - Być może uda nam się nawzajem pomóc.
- Fantastycznie! - ucieszył się mężczyzna - Macie tutaj internet? Chciałbym czegoś poszukać.
- Tak, choć łącze nie jest pierwszej jakości. Budżet był ograniczony - wyjaśnił. - Chodźmy - wyprowadził go na zewnątrz. - W tamtym namiocie jest komputer z dostępem. Muszę cię teraz przeprosić, zajmę się formalnościami. Do Iraku nigdy nie było łatwo wjechać. Obojętnie czy z papierami czy bez.
- Jasne. Dziękuję bardzo. - rzekł i skierował się do wskazanego namiotu. Usiadł przy komputerze i zaczął szukać. Początkowo na wpisywał hasła które wpadały mu do głowy “Światło, Spis Obdarzonych, Lista Mocy”. Niestety nie znalazł niczego interesującego, choć zapamiętał numer do najbliższej placówki Światła. Potem będzie musiał zdobyć jakiś telefon. Najlepiej na kartę i cudzy.
W końcu zaczął przeglądać na chybił trafił zdjęcia różnych Obdarzonych, czy to potwierdzonych i powszechnie znanych jak Jack "Smaug" Vellanhauer, czy też Ulryk “Biały” Whistler, przez kompletne płotki, aż do zdjęć wykonanych przez ludzi którzy zarzekali się że mają sąsiada Obdarzonego. Niestety nie miał żadnych skojarzeń.
W końcu sfrustrowany ściągnął zdjęcia tabletów na których zapisane były Enuma Elish i Epik Gilgamesha. Czuł że w tych dziełach mogła znajdować się jeszcze jakaś wskazówka. Zamknął połączenie i zaczął czytać interesujące go pozycje.
 
Zaalaos jest offline  
Stary 05-01-2017, 23:53   #10
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Erika i Eliot

- ...NA ZIEMIĘ! Obaj! - huknął głos Obdarzonej w postaci trzynastometrowej zbroi, roznosząc się echem po okolicy. Można było odnieść wrażenie, że w tonie jej wypowiedzi wyczuwalna była pogarda, a może nawet nadzieja, że napastnik znów zdecyduje się nie dostosować do jej polecenia. Ta nowa osoba, która pojawiła się na scenie górowała nad nimi wszystkimi. Woda, tworząc wstęgi, zaczęła otaczać Obdarzoną. Ciecz posłuszna jej woli przybywała z pobliskich hydrantów i hydrauliki okolicznych budynków, tych uszkodzonych przez wrogich White’owi Obdarzonych.

Kalipso spojrzała na najmniejszą ze zbroi, tą otoczoną bańką bladej energii.
- Elliot White, jesteś już bezpieczny - powiedziała do niego, wciąż stojąc na jednym z jego oprawców, przygniatając go do asfaltu. Krew, czy też to cokolwiek co krążyło w Obdarzonych gdy stawali się zbrojami, zaczęło sączyć się z napastnika po jej ciosie tworząc rosnącą ciemną kałużę. Długą włócznię Obdarzona trzymała w prawej ręce, gotową do użycia. Przejrzystość powietrza zaczęła się nagle pogarszać, odkąd pojawiła się Kalipso.

Elliot w czasie gdy jego wybawicielka rozprawiała się z oprawcami zdołał obrócić się na plecy i otrząsnąć się na tyle ile mógł. Wszystkie ślady po ciosach i cięciach dalej pulsowały otępiającym bólem i nawet nie myślał o wstawaniu. Z niedowierzaniem patrzył na górującą nad wszystkimi tutaj Kalipso. Myślał już, że nikt nie przybędzie mu na pomoc, a na pewno nie spodziewał się tak potężnego Obdarzonego. Jej pokaz wywarł na nim ogromne wrażenie.
Czuł satysfakcję, że jego oprawcy zostali sprowadzeni na ziemię, ale dla niego to nie było wystarczająco. Zasługiwali na śmierć, był tego pewien i gdyby tylko miał siłę w tym momencie spróbowałby wykonać wyrok. Ale może najpierw najlepiej byłoby się dowiedzieć, kto dokładnie ich wysłał? Nie zależało to jednak teraz w żadnym stopniu od niego. Zebrał się w sobie i zadał drastycznie obniżonym głosem pytanie:
- Co z nimi zrobisz?

Większy z napastników zaczął charczeć z bólu, który sprawiała mu Kalipso. Chwilę po tym jak Elliot zadał swoje pytanie, ten krzyknął tubalnie.
- Poddajem się! Nie zabijaj! Pozwól się zmienić! - ewidentnie znajomość angielskiego nie była jego mocną stroną. Jego prośba była wszak na miejscu, ponieważ gdyby teraz powrócił do ludzkiej postaci, Erika mogłaby go po prostu rozdeptać.

Obdarzona spojrzała na tego, który błagał ją teraz o życie. Nieco przekrzywiła głowę jakby przyglądając mu się z politowaniem. Nie skomentowała tego.
- Zależy... - odparła Elliotowi i zaraz skierowała wzrok w bok, tam gdzie był drugi z NO.
Wir otaczający "dwójkę" zaczął się przesuwać, zmuszając uwięzionego w nim Obdarzonego do przemieszczenia się zgodnie z wolą powierniczki żywiołu.
A mgła zaczynała gęstnieć. Biorąc pod uwagę, że działania "jedynki" wyłączyły zasilanie w tej części dzielnicy, a z racji zimowej pory, wpół do piątej już się ciemno robiło, sprawiło to wszystko, że sceneria otaczająca Obdarzonych zaczynała przypominać tą z horroru Silent Hill.
- Kto was nasłał? - zadudnił głos Kalipso.
Jej pytanie pozostało jednak bez odpowiedzi. Wydawało się, że strach sparaliżował obu pokonanych.
- Coś mało ci na życiu zależy - stwierdziła Obdarzona przykładając ostrze włóczni do jego krwawiącej rany. Wystarczyłoby jedno pchnięcie...
- Kupiliśmy… - przygnieciony jej stopą zaczął wreszcie mówić. Choć jego głos przypominał grzmot, to wyczuć w nim było bojaźń. - Ten adres…
- Skąd?
- Jego miano to Informator. Można kupić od niego adres Obdarzonych - mówił coraz wolniej, niezbyt przekonany do sypania.

Kalipso przygniotła go mocniej swoją stopą.
- Zamierzasz mi w ogóle dać jakieś interesujące informacje? - mówiąc to zdematerializowała swoją broń. Ale zamiast dać mu miejsce na przemianę, sprawiła, że drobna, cieniutka strużka krwi, niczym czerwona wstążka, zaczęła wychodzić z jego rany.
- To prawda! Wszystko! Daje adresy jedynek! Za pieniądze! Nie kłamię! - jego angielski robił się coraz mniej zrozumiały. Zaczynał jęczeć po hiszpańsku. Jego drugi towarzysz trajkotał w tym samym języku jak najęty.
- Przedstawcie się! - zagrzmiała Kalipso, a czerwona serpentyna zaczęła okrążać “trójkę”.
- Juan Ramirez - odparł ten większy, po czym krzyknął po hiszpańsku do swego kumpla. Ten w odpowiedzi rzucił głośne - Esteban Camposso!

Nagle, mgła rozstąpiła, lecz tylko na niewielkim obszarze, który obejmował wyłącznie Obdarzonych. Szczęśliwie wszyscy ludzie, którzy byli w stanie to opuścili okolicę, a służby czaiły w bezpiecznej dla nich odległości i tylko wycie syren oraz rozbłyski świateł wozów mundurowych przypominały o ich obecności.
- Zaatakowali cię? - Kalipso zapytała patrząc na Obdarzonego otoczonego ochronną bańką energii. - Jesteś cały? Potrzebujesz pomocy medycznej?

[media]https://0.s3.envato.com/files/137974539/preview.jpg[/media]
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:12.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172