Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-03-2019, 17:08   #1
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Pewnego razu na Dzikim Zachodzie




Słońce powoli kryło swoje oblicze, znikając za płaską linią horyzontu. Dzień dobiegał końca, zabierając ze sobą swój blask, żar i suchotę. Nadchodziła noc, dająca wytchnienie królowa o dwóch obliczach. Zanim jednak zasiąść miała na swym czarnym tronie i przywdziać gwieździstą koronę, świat objął we władanie zmierzch. Nie dzień już i nie noc jeszcze. Czas pomiędzy, który dawał szansę na znalezienie schronienia, na przygotowanie się na to co kryło się w mroku. Tym zaś, którzy z owego mroku wychylić swe głowy mieli, dawał on okazję do otrząśnięcia się z oparów snu, z zastoju w którym tkwili gdy złocista kula królowała na nieboskłonie.

Wiatr leniwie poruszał źdźbłami wysuszonej trawy, wypełniając powietrze drobinkami pyłu, a uszy słuchających pełnym prośby o deszcz, szmerem. Susza jednak, gdy już swą ofiarę dorwała w swe szpony, wypuścić jej nie miała zamiaru. Ani kropla nie spadła z nieba od czasu, który już dawno przestano liczyć w dniach. Najwyższy nie miał litości dla spękanej ziemi i tych, którym przyszło po niej stąpać. Co rusz napotkać można było wybielone przez słońce szkielety tych, którym nie udało się na czas dotrzeć do szybko kurczących się źródeł życiodajnej cieczy. Czy to cztero czy dwunożnych. Śmierć bowiem, owa zakapturzona mara, nie znała litości. Ci, którzy nie byli w stanie o siebie zadbać, którym brakło wiedzy, brakło czasu czy też zwyczajnie mieli pecha, padali od ostrza jej kosy.
Czy los takowy spotkać miał także uczestników niewielkiej karawany, która niczym fata-morgana, pojawiła się na horyzoncie? To miało się dopiero okazać.

Karawana składała się z czterech krytych wozów, poruszających się jeden za drugim, w tempie wyraźnie świadczącym o tym, że ciągnące owe wozy konie znajdowały się u kresu swej wytrzymałości. Biorąc pod uwagę to, że nie słychać było świstu batów, także i osoby odpowiedzialne za przymuszanie owych zwierząt do wykrzesania z siebie owych ostatnich okruchów energii, także na jej brak cierpieli. Nic jednak w tym dziwnego nie było. Karawana wielebnego Morgana znajdowała się w drodze od ładnych trzech tygodni. Wyruszyli z Fort Kenneth i zmierzali ku górom Skalistym, gdzie oczekiwała na nich ziemia obiecana w postaci działek rozmieszczonych wokół miasta o wdzięcznej nazwie Hope. Na dowód iż ziemię tę im przyobiecano mieli odpowiednie papiery, jakże rozsądnie i odpowiednio skryte w żelaznej skrzynce nad którą to Najwyższy poprzez osobę Izaaka Morgana, pieczę sprawował. Wraz z Bożym posłańcem i jego rodziną, na którą to składała się żona Estell, córka Aurora oraz syn Jacob, wyruszyli także rodziny Thompsonów, Donaldsonów oraz najliczniejsza z nich wszystkich, Harrisów. Wraz z nimi oraz ludźmi, których wielebny do ochrony najął, karawana liczyła sobie dwadzieścia jeden dusz.


Dusze owe z ulgą powitały widok, który wreszcie się ich oczom ukazał. Niewielkie skupisko drzew, które nie dość że zapowiadało koniec nader męczącej drogi przez wysuszoną prerię, to także dawało im nadzieję na uzupełnienie zapasów wody, której to po prawdzie zabrakło już w południe, zmuszając podróżnych i zwierzęta do walki z niemiłosierną naurą o suchym gardle. Co prawda suche gardło nie każdy z nich miał, na co wielebny nader niechętnym okiem spoglądał, mówić jednak nic nie mówił. Najemnicy wszak, którzy to zgodzili się wspomóc jego wyprawę, nie byli ludźmi którym to można było kazania prawić. Nie znaczyło to oczywiście, że nie próbował. Oczywiście że próbował, a przynajmniej próby te wznawiał aż do chwili w której groźba pozostania bez ochrony uświadomiła mu, iż niektórych dusz zbawić nie można było, a wręcz zbawiać się nie powinno. Niechętnie zatem odpuścił, co jednak nie powstrzymywało go od rzucania nader nieprzyjaznych spojrzeń tym, którzy i tak niewiele sobie z owej dezaprobaty robili.

Najmniej zaś robił sobie z owych spojrzeń Tom. Tom i tyle, bowiem swego nazwiska mężczyzna ów nie raczył podać nikomu. Nieprzyjemny był z niego typ, trzeba mu to było przyznać i chyba mu z tym dobrze było. Młode panny, które to w skład karawany wchodziły, szybko nauczyły się by unikać tego człowieka niczym ognia… piekielnego. Także i męska część za nim niezbyt przepadała, nikt jednak nie mógł mu odmówić umiejętności, zarówno gdy w grę wchodziła strzelba jak i siodło. Znał on także, a przynajmniej wrażenie takie sprawiał, teren po którym przyszło im podróżować i aż do tej chwili wszelkie jego, rzucane zwykle od niechcenia rady i wskazówki sprawdzały się i w jednym kawałku doprowadziły ich aż do tego zagajnika, który wedle słów Toma, wkrótce miał się w pełnoprawny las zamienić. Zanim jednak stać się miała owa wspaniała i wyczekiwana metamorfoza, należało jeszcze przeżyć dobre cztery dni drogi. Wspomóc ich w tym miałą woda, którą liczyli znaleźć i wszystko wskazywało na to że znajdą wśród owych z rzadka rozrzuconych drzew, ku którym się kierowali.

Zagajnik faktycznie nie był szczególnie gęsty. Ot, drzew kilka na krzyż rozsianych, pnących się dumnie ku niebu wbrew nieprzychylnemu im otoczeniu. U ich stóp miejsce swe znalazły krzewy i to one bardziej nawet niż same drzewa, za ochronę przed żywiołami służyć mogły. One to także skrywały to, co w obecnej chwili cenniejsze było od złota. Rzeczka, a raczej potok jedynie, którego źródło znajdować się musiało gdzieś dalej, najpewniej wśród szczytów górskich, kończył w tym miejscu swój żywot. Ślady, które i niewprawne oko dostrzec mogło, sugerowały iż sytuacja taka nie utrzymywała się przez rok cały, a jedynie w porze, w której niebo żałowało ziemi wody. Pech chciał, iż właśnie tę porę obrał sobie wielebny na swą podróż ku obiecanej ziemi.

Ostatnia (lub pierwsza - zależnie od punktu widzenia) oaza zieleni miała jednak swego mieszkańca, który z bardzo umiarkowanym entuzjazmem obserwował zbliżające się wozy. James nie był odludkiem, ale w niektórych rejonach ludzie mogli oznaczać kłopoty, a samotny wędrowiec niewielkie miał szanse w starciu z kilkunastoma zbrojnymi.
Mimo wszystko postanowił stawić czoła przyszłości i, jak przystało na gospodarza, choćby tymczasowego, przywitać przybyszów. Aby ich jednak nie zaskakiwać, wyszedł spomiędzy drzew, by dać szansę ujrzenia go tym, co mieli dość bystre oczy.

Bystre oczy, chociaż mocno już zmęczone, znalazły się dość szybko. Nie tylko bowiem James zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw jakie wiązały się ze spotkaniem żywej duszy na tych dzikich terenach. Nie od dziś także wiadomym było, że największym wrogiem człowieka był drugi człowiek.
Karawana zatrzymała się na chwil parę, dając krótkie aczkolwiek niechętnie przywitane wytchnienie zwierzętom. W końcu woda znajdowała się tuż tuż, czuły ją i ku niej to pragnęły dostać się jak najszybciej. Dłonie jednak, które nimi kierowały, były pewne i silne zatem nic innego nie pozostało jak poddać się ich woli, licząc na litość i zrozumienie. Wreszcie nadeszło, gdy już ludzie naradzili się co do swych dalszych kroków. Przewaga liczebna, którą to mieli nad samotnym mężczyzną, dawała im do tego prawo, którego nie zamierzali odrzucać. Nawet zresztą gdyby owej przewagi nie było to i tak wyboru większego nie mieli. Bez wody czekała ich śmierć.

Wozy zatrzymały się tuż przed linią drzew. Powożący nimi mężczyźni ustawili je tak by tworzyły boki trójkąta, w środku którego zamierzano rozbić obóz. System ten znany był i sprawdzony, dając znużonym podróżnym poczucie względnego bezpieczeństwa, a tym którzy ich ochroną zająć się mieli, ułatwiać miał owe zadanie gdyby takowa ochrona była wymagana. Pozostawiwszy swą trzódkę by zajęłą się tymi pracami, które to niezbędne były przed udaniem się na spoczynek, wielebny wraz z Brownem i Kitem, ruszyli w stronę tego, który nadal cierpliwie czekał by ich powitać. Już na pierwszy rzut oka widać było, kto jakie stanowisko w tej grupie zajmował. Morgan, pewnie swe kroki stawiający, był mężczyzną w sile swego wieku, o posturze zdradzającej że nie obca mu była praca fizyczna i bystrym wzroku sugerującym że i pod względem umysłowym niczego mu nie brakowało.
Idący po jego prawej stronie Kit, był z kolei typowym przedstawicielem młodszego rocznika. Dumnie uniesiona głowa, dłonie na kolbach rewolwerów i pełen wyższości uśmieszek na ustach sugerowały, że widział on siebie ponad pozostałymi. Nie brak było takowych kogucików czy to w większych miastach, małych miasteczkach, wśród gór czy na preriach. To właśnie tacy jak oni nakręcali interes grabarzom, o ile oczywiście tacy znajdowali się w pobliżu. W innych wypadkach ich ciała zamieniały się w ucztę dla czworonożnych mieszkańców ziemi.
Ostatni z trójki, Brown, był zarazem najstarszym. Rzadko spotykało się w tych rejonach człowieka, któremu czas zdołał zabarwić włosy śnieżną bielą. Tym bardziej gdy człowiek ów w swych dłoniach dzierżył broń, która to nie tylko odstraszać intruzów potrafiła ale i chętnych do wypróbowania umiejętności jej właściciela, przyciągała. Wysuszona, spalona słońcem skóra ciasno opinała czaszkę, sprawiając nieprzyjemne wrażenie iż ma się do czynienia z samym wcieleniem śmierci. Tym bardziej że i reszta ciała bardziej obleczony w skórę kościotrup przypominała niż żyjącą istotę. Poruszał się jednak sprawnie, z werwą i bez cienia zniedołężnienia które wraz z wiekiem zwykle się pojawiało. Nie sprawiał też przy tym wrażenia kruchego, jak to niektórzy na jesieni swego życia sprawiali. Wręcz przeciwnie, z całej trójki to właśnie ów białowłosy sprawiał, że dreszcz wstrząsał ciałem, a po kręgosłupie spływała zimna kropla potu.

- Bądź pozdrowiony w imię Pana naszego - wielebny powitał nieznajomego, zatrzymując się o kroków kilka przed nim.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 25-03-2019, 09:21   #2
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Stojący przed nimi mężczyzna nie wyglądał na przytłoczonego wizytą takich osobistości; nawet żywy trup nie zrobił na nim większego wrażenia. Szare oczy spokojnie spoglądały na przybyłych spod szerokiego ronda stetsona. W dłoni spoczywał, opuszczony lufą w dół, winchester.

- I ja Go chwalę - powiedział, dłonią dotykając ronda kapelusza. - Witajcie w moich skromnych progach. Musicie być zmęczeni podróżą... Zapraszam więc... - Wykonał oszczędny gest, zapewne mający oznaczać wspomniane zaproszenie.

-Wdzięczni jesteśmy i z chęcią z niego skorzystamy - odparł stojący pośrodku trójki nowoprzybyłych, mężczyzna. Uśmiechnął się przy tym, co tylko dodatkowo podkreśliło przyjazne wrażenie jakie sprawiał przy tym pierwszym spotkaniu. W przeciwieństwie do jego towarzyszy. Młodzian po jego prawej stronie, słysząc słowa James’a, parsknął okazując tym nader wyraźnie co sądzi o owym zaproszeniu. Wszak przewaga liczebna była po ich stronie i na dobrą sprawę nie trzeba by się było aż tak wysilać by przejąć ową oazę zieleni od samotnego podróżnego. Ostatni nie rzekł nic, nie zareagował także w żaden sposób, ograniczając się do uważnego śledzenia ruchów ich gospodarza.

- Izaak Morgan - mówca przybyszy kontynuował. - Sługa Pana i głowa tej niewielkiej owczarni - dodał, a następnie wskazał na mężczyznę po swojej lewej ręce. - Panowie Brown - następnie jego dłoń powędrowała na prawo - i Smith, którzy na czas naszej wędrówki zgodzili się nas radą swą i doświadczeniem wspomóc.
Obaj wymienieniu ogarniczyli się do ledwie widocznych skinięć głowy. Najwyraźniej nie zamierzali brać udziału w powitalnej rozmowie bowiem żaden z nich ust swych nie rozwarł.

- Taylor. James Taylor. - James tyle razy przedstawiał się tym nazwiskiem, że to niewielkie minięcie się z prawdą przyszło mu bez trudu. Ponownie dotknął dłonią ronda kapelusza. - Myśliwy i przewodnik - dodał, co mniej więcej było prawdą. - Jedziecie w Góry Skaliste, czy jeszcze dalej? - Z cieniem wątpliwości w oczach spojrzał na wozy i zwierzęta pociągowe.
- Ale bym proponował zamiast tu stać nabrać świeżej wody i zacząć powoli poić te biedne stworzenia.

- Celem naszym jest Hope - wielebny wymienił nazwę, która jednak Jamesowi z niczym się nie kojarzyła. Nic w tym dziwnego, mieściny potrafiły nieraz wyrosnąć w ciągu tygodnia i równie szybko zniknąć.

- Niewiele mi to mówi - odparł James - ale nazwa brzmi obiecująco - dodał z cieniem uśmiechu. - Wolicie się osiedlić tam, gdzie są już jacyś ludzie? Nie lepiej zająć jakiś kawałek, do którego nikt nie rości sobie pretensji? - spytał.

- Może i byłoby lepiej, jednak Pan chciał, żeśmy trafili na miejsce, do którego zmierzamy i ofiarował nam dość swej łaski by prawa do niego uzyskać. Z tego też powodu droga nasza prowadzi tam, a nie gdzie indziej - wyjaśnił wielebny, a następnie wskazał na tworzące się powoli za jego plecami obozowisko. - W podzięce za gościnność zapraszam na kolację. Żona moja z pewnością już zaczęła przygotowania. Zwierzętami także ktoś się za chwil parę zajmie przeto można będzie spokojnie usiąść i wieściami się wymienić, a także hołd Panu naszemu złożyć i podziękować za ten kolejny dzień, który już przeminął a także o spokojną noc Go prosić.
Pozostała dwójka, całkiem jakby słowa Izaaka magiczną moc w sobie miały, nie czekając na wielebnego i Jamesa, skierowała swoje kroki w stronę obozu. Najwyraźniej uznali, że Taylor nie stanowi dla ich pracodawcy niebezpieczeństwa.

James nie skomentował fanatyzmu swego rozmówcy, bo na tematy religijne nigdy nie dyskutował. Miał jednak nadzieję, ze względu na dobro członków tej karawany, że działania wielebnego nie na samej wierze są oparte. Zatrudnienie ochrony było mądre, ale wyruszenie w drogę o takiej porze - wprost przeciwnie. Chyba że były ku temu inne jeszcze powody.

- Z chęcią przyjmę zaproszenie. - Uprzejmie skinął głową. - Jedzenie, którego nie trzeba własnoręcznie łapać i piec czy gotować, zawsze smakuje lepiej.
Wypowiedź okrasił kolejnym lekkim uśmiechem. Gestem poprosił Izaaka, by ruszył pierwszy.

Wiara wielebnego musiała być solidna, zarówno w Boga jak i w ludzi. Dowodem na to było chociażby to, że bez wahania ruszył przodem, odsłaniając Jamesowi plecy. James wnet dołączył do niego, by iść z Izaakiem ramię w ramię. Jego wiara w ludzi była znacznie mniejsza, toteż idąc bacznie lustrował poczynania tych, co byli w obozie. Z ochroną na czele.

Obóz zaś zdawał się być obojętny na toczącą się na boku rozmowę i poczynania czterech mężczyzn, którzy brali w niej udział. Zajmowano się końmi, przygotowywano miejsce na ognisko, rozkładano naczynia. Praca wrzała niczym w ulu, nikt nie stał i nie marnował czasu. Światło dnia umykało w tempie, które nie pozwalało na taki luksus. Szybko także dostrzegł James, że wiara w ludzi, o którą wielebnego można by posądzać, miała swoje usprawiedliwienie. Dwójka mężczyzn, która towarzyszyła Izaakowi, nie była jedyną ochroną, która pilnowała by spotkanie przebiegło wedle planu. Gdy tylko zbliżyli się do przejścia między wozami, powitał ich postawny mężczyzna ze strzelbą w dłoniach. Biorąc pod uwagę jego pozycję, musiał tam stać cały czas i z daleka mieć oko na całą sytuację.

- Pozdrowiony - mruknął w stronę Jamesa i na tym poprzestał. Widać nie był też zainteresowany zawieraniem bliższej znajomości bowiem nie czekając na odpowiedź oddalił się w stronę drzew. Najwyraźniej stanowiły one dla niego ciekawszy obiekt niż samotny, przypadkowo spotkany podróżny.
- Proszę mu wybaczyć - Morgan stanął w obronie jednego ze swych ludzi. - Tom jest człowiekiem, który woli swój czas spędzać we własnym towarzystwie, co prawdę powiedziawszy witane bywa z ulgą - dodał, zdradzając swym tonem że także on sam, mimo iż niechętnie się do tego przyznawał, za owym mężczyzną nie przepadał.

- Nie ma co wybaczać. Nie każdy jest duszą towarzystwa - przyznał James. - Ale w tym wypadku ważniejsze jest to, jak się wypełnia obowiązki, niż jak bryluje w towarzystwie. Tam - skinął głową w kierunku, gdzie za horyzontem znajdowały się Góry Skaliste - bardziej przydadzą się ci bardziej obowiązkowi, niż miłe i sympatyczne obiboki.

- Co prawda to prawda - Izaak zgodził się ze swym rozmówcą po czym wskazał na wychodzącą z jednego z wozów kobietę. - Moja żona, Estell - przedstawił, kierując się w stronę wspomnianej kobiety. - Tylko dzięki niej udało się nam dotrzeć aż tutaj. Nikt tak jak ona nie potrafi tworzyć cudów z najprostszych nawet produktów. No, może poza Panem naszym - dodał wesoło. Najwyraźniej wizja kolacji dobrze wpłynęła na jego poczucie humoru, a może po prostu z natury był człowiekiem pogodnym.
Estell powitała zbliżających się mężczyzn skinieniem głowy i uśmiechem, który rozjaśnił jej twarz i wzbudził iskry w błękitnych oczach. Nie była kobietą pierwszej młodości, podobnie jak jej mąż, widać jednak było, że wciąż drzemie w niej ogień, który sprawiał że wiek przestawał mieć znaczenie.

- James Taylor. - James ściągnął kapelusz i ukłonił się. - Miło mi poznać - powiedział. - Pani mąż zaprosił mnie na kolację, więc pozwoliłem sobie przyjąć to zaproszenie. Mam nadzieję, że to nie będzie problem...

- Oczywiście że nie - odpowiedziała, zapewne szczerze. - Goście zawsze są mile widziani - dodała, ruszając w stronę miejsca pośrodku obozowiska, gdzie wkrótce miało zapłonąć ognisko. - Dokąd pan zmierza, panie Taylor? - zapytała, jednocześnie wykładając wiktuały ze skrzynki, którą to wyniosła z wnętrza wozu.

- Może w czymś pomogę? - zapytał James, który uznał, że nie wypada tylko stać i czekać. - W góry. Mniej więcej te same, w które i wy jedziecie - wyjawił swój cel podróży. - Jest tam tyle ciekawych miejsc do odkrycia... - dodał z odrobiną tęsknoty w głosie.

- Proszę nawet nie żartować - oburzyła się chociaż bez wątpienia było w tym więcej żartu niż faktycznej urazy.
- Zatem niespokojna dusza z ciebie - wtrącił się wielebny, rozglądając się wokoło, po czym zapytał: - A gdzie to Jacob?
- Wraz ze starszym Donaldsonem po drzewo poszedł - wyjaśniła mu żona, nie sprawiając wrażenia zaniepokojonej, po czym pospiesznie wyjaśniła gościowi. - Jacob to nasz syn. Dobry chłopak - dodała z dumą, jak na dobrą matkę przystało.
Jacob bez wątpienia nie był jedynym przedstawicielem młodszego pokolenia, jakie znajdowało się w grupie wielebnego. Nie trzeba było jakoś specjalnie szukać by znaleźć takowych, czy to pomagające matkom dziewczynki, czy też chłopców zajętych drobniejszymi pracami, którymi dorośli mężczyźni postanowili ich obarczyć. Bez dwóch zdań grupa ta składała się z osób, które porzuciwszy wszystko gotowe były stawić czoła przeciwnością losu w nowym miejscu, w którym przyjdzie im zapuścić korzenie. To, czy im się owa sztuka powiedzie, póki co pozostawało niejasne. Nie brakowało wszak takich, którzy jak oni wyruszyli w nieznane i ślad po nich zaginął. Nie brakowało i takich którzy napotkawszy trudności, wracali z podkulonymi ogonami z powrotem w ramiona cywilizacji.

- Gdy mój starszy brat się ożenił - powiedział cicho James - w domu zrobiło się nieco zbyt ciasno. Dzielenie gospodarstwa to niedobry pomysł, pozostawało więc ruszyć w drogę, chociaż ani brat, ani bratowa nie chcieli mnie puścić. Ale widziałem już u sąsiadów takie sytuacje... Często nie kończyły się dobrze, więc lepiej było jechać w świat. Szukać szczęścia i swego miejsca w życiu - dodał.

- Szukajcie, a znajdziecie - zacytował wielebny, kiwając głową na znak aprobaty dla decyzji Jamesa.
- Rzec zatem można żeś w podobnej do naszej sytuacji - dodała jego małżonka. - Samotne szukanie nie jest jednak bezpieczne. Pan wie, że ludzie największymi są wrogami swych braci. Może dołączysz w takim razie do naszej grupy skoro i tak w tym samym kierunku droga twa wiedzie?
- Nie było by to złym pomysłem
- przytaknął Izaak, mierząc wzrokiem młodszego od siebie mężczyznę. - Co prawda Pan nasz nakazuje drugi policzek nastawić jednak ja uważam, że lepiej najpierw postarać się by okazji do ciosów brakło niż na nie odpowiadać wedle Jego nauczań. Jedzie z nami paru obeznanych z bronią gentlemanów, nic jednak nie stoi na przeszkodzie by kolejny do nich dołączył. Co prawda niewiele zaoferować w zamian możemy, nie wieziemy ze sobą nie wiedzieć jakiego majątku, podzielimy się jednak wszystkim tym co mamy, a i samo towarzystwo niekiedy walutą stać się może. Pomyśl nad tym, przyjacielu. Naciskać nie będziemy ani też żalu żywić - zapewnił, poklepując Jamesa po ramieniu. Widać było że nowopoznany przypadł mu do gustu. Możliwe też że z natury takim już był człowiekiem, który z otwartymi ramionami gotów jest powitać każdego.

James przeniósł wzrok z Estell na Izaaka. Przez moment milczał, po czym powoli skinął głową.
- Racja. Ludzie czasami nie przypominają ludzi - powiedział. Można było się domyślać, że pewne doświadczenia w tej materii już miał. - Jeśli nikt nie będzie miał przeciwko temu, to z przyjemnością skorzystam z zaproszenia. Dobrze jest od czasu do czasu móc pogadać z drugim człowiekiem nie zastanawiając się, czy tamten nie dybie na twoją sakiewkę. - Na moment zamilkł. - To będzie dla mnie prawdziwa przyjemność - dodał. - Pieniądze są mniej ważne, przyznaję, niż dobre towarzystwo. Ale jeśli miałbym dołączyć do tych, co chronią spokoju karawany, to musiałbym się czegoś dowiedzieć o strukturze dowodzenia.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 09-11-2019 o 22:43.
Kerm jest offline  
Stary 26-03-2019, 07:25   #3
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

==== Jakiś czas później===



Hope. Miasteczko, jak sama jego nazwa wskazywała, oznaczać miało nadzieję. Na lepsze jutro, na lepszy los, na nowe życie. Jeżeli jednak było ono synonimem nadziei, to współczuć należało tym, którzy ją żywili. Widać było już na pierwszy rzut oka, że owa osada ludzka swe najlepsze chwile miała już za sobą. Domy, budowane w pośpiechu, ledwo utrzymywały kształt, który nadali im ich budowniczowie. Płoty, jeżeli jeszcze stały, chroniły co najwyżej przed biegaczami stepowymi. Ich rola, jako wyznaczników zajmowanych posesji, nie wchodziła nawet w grę.
Jedynym budynkiem, i to akurat dziwić nie powinno, który stał w miarę pewnie i nawet rzec można było że lśnił niczym diament wśród szklanych ozdób, był saloon. Dwupiętrowa budowla stała prosto i dumnie, zapraszając do schronienia się w cieniu werandy. Goręcej nawet niż ów cień, zapraszał mrok wnętrza owego przybytku, kusząc chłodem, napitkiem i towarzystwem. To, jakiego sortu ono być mogło, nie trudno było się domyślić, bowiem nawet do dziur takich jak Hope, a może właśnie w szczególności do takowych, trafiali ci, którzy nie do końca za linią prawa podążali, a wraz z nimi trafiały tu także damy, które ich zabawiały.
Bez dwóch zdań wiele czekało tu pracy dla osoby głoszącej słowo Pana, pragnącej zbawić dusze, które zboczyły z Jego ścieżki.

Taka to właśnie osoba, w towarzystwie tych, którzy w niego uwierzyli oraz tych, którym za owe towarzystwo zapłacono, wkroczyła w pewne upalne popołudnie w granice opuszczonego przez Boga miasteczka. Na czele, wraz z małomównym Tomem, jechał najnowszy nabytek kawany, James. Podróż, od chwili w której dołączył do wyprawy wielebnego, minęła mu niezwykle szybko i całkiem przyjemnie. Nie licząc głupawych odzywek Kit’a, który wyraźnie się nudził, nic mu owej przyjemności nie psuło. Tom, który to też był dowódcą luźnej zbieraniny mężczyzn mających za zadanie ochraniać Izaaka i jego owieczki, okazał się mężczyzną o ciętym języku i małej tolerancji. Był jednak człowiekiem, który posiadał coś, co ostatnimi czasy rzadko było spotykane. Tym czymś był honor wsparty prostym kodeksem, który wyznaczał jego drogę. Nieco do niego podobny był Brown, pozostali zaś… Cóż, pozostali byli tacy jak większość tych, którzy utrzymywali się ze swych umiejętności zabijania współbraci. Dopóki wielebny płacił im za ochronę, dopóty lufy ich rewolwerów kierowały się w stronę tych, którzy mogli mu zagrozić. Gdyby jednak pojawił się ktoś, kto chętny byłby do rozstania się ze swoją sakiewką na rzecz odesłania duszy Izaaka wprost przed oblicze Piotra… Cóż, dobrze się stało, że nikt taki w trakcie ich wędrówki się nie napatoczył.

James nie mógł także narzekać na brak gościnności ze strony podążających za wielebnym, rodzin. Każdy zdawał się chętny do zamienienia paru słów, do podzielenia się jadłem, do pomocy przy utrzymaniu odzienia w stanie względnie czystym. Byli to ludzie dobrzy z natury, wierzący w przesłanie głoszone przez Syna Bożego i spoglądający przed siebie z nadzieją. Trudy podróży zdawały się nie mieć wpływu na ich ducha ani na powziętą decyzję. Brnęli dalej i zdawać się mogło, że nic nie jest w stanie zawrócić ich z raz obranej drogi.

- Cholerna dziura -
usłyszał James, gdy tylko pierwsze zabudowania w pełni ukazały się ich oczom. Tom najwyraźniej, podążając za swoim zwyczajem, nie miał zamiaru silić się na uprzejmości. Określenie, bez dwóch zdań, jak najbardziej pasowało do Hope. Można się wręcz było zastanawiać, czy aby na pewno trafili do właściwego miejsca, jednak znak, który minęli chwilę wcześniej, jasno dawał do zrozumienia, iż nie było tu miejsca na błąd. Oto wkroczyli do ziemi obiecanej, do miejsca, które miało stanowić nowy początek dla jadących się za ich plecami rodzin. Początek lub marny koniec. To, która z owych opcji zdawała się bardziej prawdopodobna, nie napawało zbytnim optymizmem.

- Dziura... - przytaknął James, który widział już będące w lepszym stanie miasta-duchy. - Gdybym miał rodzinę, ominąłbym to miejsce szerokim łukiem - dodał nieco ciszej.
Istniejące osady, bez względu na wielkość i nazwę, rządziły się swoimi prawami, których przybysze zwykle zmienić nie mogli. I rządziły nimi osoby, które zazwyczaj koso patrzyły na tych, co chcieli wprowadzać nowe porządki.
"Nie wlewa się wina do starych bukłaków", głosiło Pismo, a wyglądało na to, iż właśnie takie plany ma zamiar wcielić w życie Izaak.
- Założyłbym własną osadę - dodał równie cicho.
Mogło się też okazać, że ziemia, obiecana i przyznana przez rząd, jest już zajęta, a wtedy rządowy papierek z nadaniem będzie się nadawać do jednego tylko celu…

Jadący obok mężczyzna ograniczył się do skinięcia głową. Jakby na to nie spojrzeć, słowa nie były w tej rozmowie niezbędne. Każdy rozsądny człowiek czym prędzej zawróciłby swego wierzchowca i oddalił się z tego miejsca.
- Kłopoty - Tom rzucił kolejnym skrawkiem informacji, głową wskazując najokazalszy budynek Hope. I faktycznie, zwabieni odgłosami zbliżającej się karawany lub też, co było bardziej prawdopodobne, poinformowani o jej przybyciu goście saloonu, wylegli by rzucić okiem na przybyszy. Niedbałe pozy i dłonie luźno spoczywające na kolbach rewolwerów, nie mogły zmylić doświadczonych podróżników. Nic w zbieraninie, która wyległa na werandę, nie było niedbałego. Pozy, wyćwiczone niczym u aktorów odgrywających po raz setny te same role, miały za zadanie obniżyć czujność ofiary, która nieopatrznie wkroczyła na terytorium drapieżnika. Ofiary podobnej do tych, które bez cienia uśmiechu na ustach, snuły się między zniszczonymi domami. Doprawdy, miasteczko którego nazwa miała podnosić na duchu, jedyne co było w stanie uczynić, to owego ducha stłamsić.

Na szczęście, wedle posiadanej przez wielebnego mapy i słów Tom’a, celem karawany nie było samo Hope, a ziemie położone w pewnym oddaleniu od niego, znajdujące się bliżej widocznego na horyzoncie pasma górskiego. W ich skład miał także wchodzić dostęp do potoku, którego źródło w tychże górach się znajdowało. Już sam ten fakt sugerował kłopoty. Dostęp do wody był bowiem niezwykle cenny, szczególnie w trakcie trwającej obecnie suszy ale nie tylko. Bydło trzeba było poić, uprawy nawadniać, a i człowiek bez wody niewiele mógł zdziałać. Z tego też powodu działki, na których znajdowały się źródła owej życiodajnej cieczy, zazwyczaj stawały się powodem krwawych konfliktów, w których świstek papieru wystawiony przez nieznanego urzędnika, niewiele znaczył.

Karawana jechała dalej, podążając za przecinającym miasteczko na dwie połowy, szlakiem. Jego mieszkańcy nie spuszczali nowoprzybyłych z oczu, oceniając i nadając im odpowiedni do wyników tej oceny, status. Cisza, która przy tejże ocenie panowała, wwiercała się w czaszki i drążyła umysły, nie pozwalając na rozluźnienie napiętych mięśni. Nawet zwierzęta, wyczuwając niepokój swoich właścicieli, podrygiwały nerwowo łbami. Ci, którzy liczyli na przyjazne powitanie, szybko zdali sobie sprawę z błędu w swych obliczeniach. Hope nie chciało nowych przybyszy.

Oczywistym jednak było, że wielebny nie podda się tylko dlatego, że nie powitano jego owczarni z otwartymi ramionami. Gdyby tak było, zawróciłby już dawno temu. Nie, Morgan nie należał do ludzi, którzy łatwo tracili swą wiarę. Jak coś, to można było wręcz powiedzieć że rosła ona wraz z każdą nową przeszkodą, którą los rzucał mu pod nogi. Tak samo teraz, siedząc na koźle i powożąc pierwszy z wozów, promieniował spokojem i pogodą ducha. Każde wrogie spojrzenie odbijało się od niego nie czyniąc mu żadnej krzywdy, całkiem jakby otaczała go nieprzenikalna tarcza. Gdyby ktoś go o to zapytał, z pewnością nazwałby ją tarczą wiary lub ochronną dłonią Pana. Jakkolwiek by nie było, trwał w swym postanowieniu, prowadząc za sobą stadko tych, którzy niczym ćmy do światła, lgnęli do niego szukając ochrony przed mrokiem, jaki spowijał świat. Szkoda tylko było, że tacy jak on zwykle kończyli jako męczennicy, prędzej czy później ulegając owemu mrokowi. Kiedy i w jakich okolicznościach miał on zwyciężyć nad wytrwałym wielebnym, tego nikt nie wiedział, jednak ci, którzy przeżyli już swoje, nie dawali mu dużo czasu.

Przejazd przez miasteczko, pomimo odpychającej atmosfery, przebiegł spokojnie. Tom pokierował grupę w stronę widocznych w oddali drzew, które szerokim pasmem oddzielały prerię od pasma górskiego. To właśnie z ich pni miały wkrótce powstać nowe zabudowania, dające schronienie tym, którzy postanowili rozpocząć tu nowe życie. Praca, do której najął się James, dobiegała końca.

Karawana zatrzymała się w końcu przy brzegu ledwie szumiącego potoku, który wedle posiadanej przez Morgana mapy, należał teraz do niego. Ziemia w tym miejscu zdawała się być żyzna, pomimo suszy kusząca zielenią. Nigdzie nie widać było żadnych zabudowań, co pozwalało przypuszczać, że szczęście wielebnemu sprzyjało. Nikt jednak nie był na tyle naiwny by tylko na moc owego szczęścia się zdawać. Wozy ustawiono tak jak w poprzednie noce, co miało ułatwić obronę w razie ewentualnego ataku. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, mawiano i wiele przy tym racji miano.
Kobiety zabrały się za przygotowywanie posiłku i rozbijanie obozu, mężczyźni zaś wybrali się na zbadanie terenu, który miał od teraz stanowić ich nowy dom. Kit ulotnił się niemal od razu, stwierdzając że jego robota została wykonana i pora była najwyższa by skorzystać z owoców, które przyniosła. W jego ślad poszła jeszcze dwójka najemników, zmniejszając ochronę do trzech zaledwie osób, wliczając w to Jamesa i Tom’a. Trzecim, co w sumie nie dziwiło nikogo, był Brown. Pora nadeszła by zdecydować co też dalej robić. Kit bez wątpienia miał rację, w końcu najęci zostali tylko do tego by bezpiecznie przeprowadzić karawanę do miejsca docelowego, co też uczynione zostało. Nic nie stało na przeszkodzie w tym, by podążyć za młodzikiem i skorzystać z zasobów saloonu w Hope. Czy jednak zostawienie wielebnego i jego ludzi samych, bez ochrony, w tej samej chwili, w której dotarli na miejsce, było czymś co dobry chrześcijanin powinien uczynić? Nikt jednak nie namawiał na pozostanie, tak jak i nikt nie rzekł słowa sprzeciwu gdy połowa ochrony zwinęła się by skorzystać z uroków życia. Decyzja pozostawiona została w ich dłoniach i sumieniach.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 26-03-2019, 13:05   #4
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Rozsądek mówił jedno - "Weź dupę w troki i uciekaj stąd jak najszybciej", James jednak w ciągu swego niezbyt długiego życia nie zawsze kierował się rozsądkiem. Zdarzało się, że wieszał go na kołku i podejmował się zadań, które rozsądny człowiek omijałby szerokim łukiem.
Co więc miał robić teraz? Ulotnić się, pozostawiając wielebnego samemu sobie, pod opieką Opatrzności (tudzież Toma i Browna), czy może spróbować odwdzięczyć się za okazane napotkanemu na szlaku 'przybłędzie', ryzykując nie tylko zdrowiem, ale i życiem?
Pytanie na razie pozostawało bez odpowiedzi, a James miał świadomość, że wielebny nawet słowem nie wspomni o tym, że przydałaby mu się jakaś pomoc. Nie miał świadomości niebezpieczeństwa, lekceważył je, czy kierował się niewzruszoną wiarą?
James rozejrzał się dokoła.
Tradycyjne prace obozowe trwały. Najemnicy zwykle w nich nie uczestniczyli. Do ich obowiązków należało pilnować, by ewentualny wróg został dostrzeżony odpowiednio wcześnie. I odpowiednio 'serdecznie' przywitany.

Gdy pani Estell wezwała wszystkich na kolację, James był już prawie zdecydowany.
- Zostanę jeszcze dwa, trzy dni - powiedział. - Może się przekonam, że lubię osiadły tryb życia - dodał z uśmiechem.

- Ależ proszę, proszę - Estell wyglądała na zadowoloną z decyzji Jamesa, podobnie jak reszta zebranych przy naprędce skleconych stołach. Tom i Brown także nigdzie się nie wybierali, sądząc po tym że obaj mieli już przygotowane swoje posłania.

Noc zapowiadała się ładna i spokojna, księżyc świecił jasno, gwiazdy mrugały przyjaźnie. Dzieci, jak to było w zwyczaju, wysłane zostały do snu zaraz po kolacji. Starszym latoroślom pozwolono pozostać nieco dłużej jednak i one w końcu zniknęły z widoku. Opowieści przy ognisku nabrały nieco barw w miarę jak butelki niekoniecznie wodę zawierające traciły swą zawartość. O jej uzupełnienie, w przeciwieństwie do wcześniejszych postojów, nie było problemu. Miasteczko wszak było jedynie chwilę drogi od obozowiska, a to że drzwi saloonu pozostaną otwarte aż do późnych godzin nocnych, pewne było niczym to, że słońce wstanie wraz z nadejściem poranka.

Ten z kolei nadszedł jak zwykle, rozwiewając lekką mgłę, która spowiła ziemię mlecznym woalem. Znak to był, że wkrótce uciążliwy upał osłabnie i nadejdą dni, w trakcie których lepiej było gdy miało się nad głową coś więcej niż kapelusz i błękit nieboskłonu. Nic zatem dziwnego że prace nad ugruntowaniem pozycji nowych osadników rozpoczęły się wraz z pierwszymi promieniami słonecznymi. Zajęć, jak i rąk do pracy chętnych, nie brakowało. Każdy chciał dodać swoją cegiełkę pod fundamenty pierwszego z domów.
James wraz z pozostałymi najemnikami, jak przystało, zajęli się ochroną skupionych na pracy mężczyzn i kobiet. Co prawda niebezpieczeństwo siedziało póki co cicho, niczym myszka pod miotłą, każdy z nich wiedział jednak doskonale że mysz ta w każdej chwili może się zamienić w atakującego znienacka węża.
Pierwsze godziny prac minęły w spokoju. Należało przy tym nadmienić, że prace te posuwały się szybko, dając świadectwo zgrania które szło w parze z długoletnią znajomością, jaką zebrane u podnóża Gór Skalistych rodziny mogły się poszczycić. Dopiero w okolicy południa nastąpiła nieprzewidziana przerwa. Jej powodem były niezapowiedziane odwiedziny czteroosobowej grupki, która najwyraźniej stanowić miała komitet powitalny miasteczka. W skład owego komitetu wchodziły, co mogło nieco dziwić ale wcale nie musiało, same kobiety. Biorąc pod uwagę, że niosły ze sobą podarki w formie świeżo upieczonego ciasta, zagrożenie z ich strony swobodnie można było określić jako minimalne.
Ta, która damom przewodziła, przedstawiła się wszystkim jako Mary Holsden. Była to kobieta we wczesnej jesieni swego życia, posiadająca jednak siłę i werwę kogoś o wiele młodszego. Jej towarzyszki, pomimo tego iż bez wątpienia mniej lat liczące, ginęły w cieniu tej kobiety, która niemalże szturmem wdarła się do obozowiska i niczym kwoka zaczęła ogarniać świeżo znalezione pisklęta.

Dzięki tej wizycie dowiedziano się że sytuacja w mieście przedstawia się dokładnie tak jak to widać było, gdy karawana wielebnego przez nie przejeżdżała. Mimo iż osada ta liczyła sobie ledwie parę miesięcy, powoli zaczynałą już obumierać. Jedyne co trzymało w niej ludzi to obietnice rządowe kuszące zapowiedziami rozbudowy traktów handlowych, a także plotki o tym, jakoby w pobliżu miasteczka miała przebiegać część planowanej trasy kolejowej, o której ostatnio było głośno. Plotki, jak to plotki, wcale nie musiały mieć w sobie wiele prawdy, wystarczyły jednak na to by utrzymać tą garść rodzin, która utrzymywała Hope przy życiu. Nie brakowało też przejezdnych, którzy zwykle zatrzymywali się na noc czy dwie, a później znikali. Napędzali oni biznes, chociaż głównie ten, którego właścicielem był niejaki pan Olsten. Nie trzeba było wiele by się domyślić iż biznes ten skupiał się w najlepiej utrzymanym budynku miasteczka. Ten sam człowiek był także właścicielem sklepu wielobranżowego, który zaopatrywał mieszkańców we wszystko to, czego sami nie byli w stanie wyprodukować. W Hope była także, a jakże, poczta i był bank. Obie te instytucje mieściły się w jednym budynku znajdującym się naprzeciwko biura szeryfa. Zapytana o przybytek Pana, pani Holsden pokręciła ze smutkiem głową. Plany były, a jakże, nawet budowę rozpoczęto jednak, niestety, pastorowi zmarło się zanim zdążył objąć pieczę nad spragnionymi słowa Pana owieczkami. Po nim nikt już chęci na zajęcie tego stanowiska nie wykazywał i tak to niedokończona budowla zamieniona została z domu Bożego na stajnie, obok której, po czasie, postawiono także kuźnię Justusa.
Jak nic wielebny dobrze wybrał sobie miejsce gdzie nie tylko ziemie na niego czekały ale i bezpańskie stadko, które mógł przygarnąć. Dość rzadki zbieg okoliczności, rzec trzeba było.
Wizyta nie trwała długo, praca nie chciała jakoś sama się wykonać zatem trzeba było powrócić do ścinania drzew i przygotowywania gruntu pod budowę. Trzeba także było wysłać kogoś do samego Hope. Co prawda karawana była dobrze wyposażona, jednak niektóre sprzęty trzeba było dokupić. Do tego też zadania wybrany został James wraz z najstarszym z dwóch synów Thompsona, Natanielem. Obaj mężczyźni mieli towarzyszyć wielebnemu, pierwszy jako ochrona, drugi jako pomocnik. Była to też doskonała okazja do tego by rozeznać się w miasteczku i nieco dokładniej przyjrzeć tym, którzy je zamieszkiwali.

James nie miał nic przeciwko temu, by obejrzeć sobie Hope. Możliwości zapoznania się z towarami, jakimi dysponował tutejszy sklep i kowal, nie można było przegapić. Podobnie jak szansy zapoznania się z niektórymi mieszkańcami, którzy wszak powinni się zainteresować nowo przybyłymi. Bez względu na stosunek do przybyszów.
- Najpierw szeryf, sklep czy kuźnia? - spytał.

- Wypada chyba najpierw przywitać się z przedstawicielem prawa - stwierdził wielebny. Nie da się ukryć że miał sporo racji. Co prawda kwestie prawa i jego przestrzegania bywały dość względne, nawet w przypadku stróżów, to jednak wypadało pojawić się u takowego w pierwszej kolejności, zanim on sam stwierdzi że ma ochotę wpaść na parę słów. Względnie - zanim zostanie on wysłany by owe słowa zamienić. Nierzadko przy okazji ozdabiając je paroma kulami gdy w grę wchodziła opcja druga.

Po szeryfie postanowiono odwiedzić kuźnię, a na końcu wybrać się do sklepu. Dwa juczne konie zostały przygotowane, ostatnie zamówienia złożone, można było wyruszyć.
Dzień wstał wyjątkowo piękny. Słońce już od samego rana radośnie przyświecało pracującym w pocie czoła ludziom, zapowiadając kolejny z upalnych dni, jakich tak wiele mieli już za sobą. Temperatura była jednak wyczuwalnie niższa, co zawdzięczać można było bliskiemu sąsiedztwu gór. Powiewał także wiatr, niosąc ze sobą powiew świeżości, dający nadzieję na to, że wkrótce na horyzoncie ujrzeć będzie można nie tylko szarość wypalonego nieba zlewającą się z równie wypaloną ziemią, ale także trochę chmur. Oczywiście, deszcz był potrzebny, a jakże. Wszyscy jednak liczyli na to, że te główne ulewy, które zawsze po takiej długiej suszy zwykły następować, poczekają nieco aż nowo przybyli zdołają postawić ściany swych domostw, a co najważniejsze, zwieńczyć owe ściany dachami.
 
Kerm jest offline  
Stary 27-03-2019, 15:50   #5
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację


Krótka droga do Hope minęła Jamesowi i jego towarzyszom, w ciszy. Nataniel nie był szczególnie rozmownym towarzyszem, trzymał się też nieco z tyłu, zapewne z szacunku dla wielebnego, który wszak był człowiekiem w wieku jego ojca i do tego posłańcem Bożym. Wielebny z kolei bez wątpienia wiele miał do przemyślenia. Pan świadkiem, że powodów do przemyśleń nie mogło mu brakować. Oto otwierała się przed nim szansa na przygarnięcie tych pozbawionych pasterza owieczek zamieszkujących Hope. Z szansą tą szły jednak, jak zawsze gdy w grę wchodziły relacje pomiędzy nowoprzybyłymi a starymi mieszkańcami, problemy. Izaak Morgan musiał sobie z tego zdawać sprawę. Może i był on człowiekiem, którego krokami kierowała głęboka wiara, nie znaczyło to jednak, że wiara ta nie była wspomagana przez sprawnie działający umysł, a przynajmniej póki co takowych objawów James nie dostrzegł.
James natomiast przez parę chwil zastanawiał się, jak ich przyjmie Hope. To, że kilka pań przyszło powitać wędrowców, nie znaczyło bynajmniej, że dalszy ciąg powitania będzie równie serdeczny. Nie zamierzał tymi przewidywaniami psuć nikomu humoru, ale, na wszelki wypadek, wolał się przygotować na najgorsze. Owczarnia wielebnego, pozbawiona pasterza, natychmiast padłaby łupem wilków, których w żadnej społeczności nie brakowało.

Hope powitało ich nielicznymi oznakami życia. Ludzie zajęci byli swoimi sprawami lub odpoczywali od męczącego upału w cieniu werand. Nikt nie wybiegł by przywitać trójkę jeźdźców, nawet pies nie zaszczekał, uznając zapewne iż jego głos jest na to zbyt cenny. Wzrok jednak, co było do przewidzenia, podążał za nimi, gdy kierowali się w stronę biura szeryfa. Jakby na to nie spojrzeć byli oni nowością w miasteczku, dla którego największą atrakcją były cotygodniowe wizyty dyliżansu pocztowego. Oczywiście, o ile takowemu udawało się w ogóle do Hope dotrzeć. Drogi wszak do najbezpieczniejszych nie należały, o czym każdy wiedział, a ci którzy tej wiedzy nie posiadali, znaczyli ziemię swymi oczyszczonymi z mięsa szkieletami.

Szeryf, jak przystało na ciche i upalne popołudnie, odpoczywał w bujanym fotelu, ustawionym na werandzie tak, by mężczyzna, który go zajmował, mógł mieć kontrolę nad tym co działo się przy jedynej ulicy miasteczka. O tym zaś, że działo się niewiele, świadczyła drzemka, którą sobie uciął, a z której wybudziło go pojawienie się niespodziewanych gości.

- Niech będzie pochwalony - przywitał się wielebny, zsiadając z wierzchowca. Ponownie sprawiał wrażenie człowieka, który idzie przez świat nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństw, które czyhają na niego za każdym rogiem. Najwyraźniej taki już miał zwyczaj gdy w grę wchodziły spotkania z nieznajomymi, że pokazywał tą stronę siebie, która sprawiała, iż traktowało się go bardziej jak nieszkodliwego głupca, niż osobę, której wszak rozumu nie brakowało. Czy robił to aby specjalnie zmylić drugą osobę, czy też był to odruch naturalny, wynikający z jego powołania, tego James jeszcze nie wiedział, za krótko bowiem ich znajomość trwała, by aż tak dokładnie w naturze drugiego człowieka się rozeznać.
Szeryf skinął głową, po czym wstał z wyraźną niechęcią ku tej czynności. Bez dwóch zdań wolałby dalej w spokoju delektować się popołudniowym odpoczynkiem i nie było powodów by się mu dziwić.

- Pochwalony - odpowiedział nieco machinalnie, wskazując iż wiary zbyt wiele za tym powitaniem nie stało. Widać jednak było, że w pewnym okresie jego życia, wpojono mu szacunek dla przedstawicieli Pana, którzy wędrowali po tej spalonej słońcem ziemi, bowiem wraz z chwilą, w której Morgan podał swoje imię i wspomniał iż do takich właśnie przedstawicieli należy, wyraźnie się ożywił i gestem dłoni wskazał skryte w kuszącym mroku, wnętrze biura.
- Peter Smith - przedstawił się przy tym, bacznym spojrzeniem obrzucając towarzyszy wielebnego. Szczególną uwagę skupił przy tym na Jamesie, który z całej trójki najwyraźniej wyglądał dla niego najbardziej podejrzanie. Jakby na to nie spojrzeć był on tym, który miał przy sobie najwięcej broni, a każdy wiedział że tam, gdzie owej broni pojawiało się więcej niż rozsądku, tam też rodziły się kłopoty. Smith wyraźnie tych kłopotów wolał uniknąć, za co nie można go było wszak winić.
- James Taylor - powiedział właściciel tego nazwiska, unosząc dłoń do ronda kapelusza. Miał zamiar wejść do biura razem z wielebnym, bo chociaż w tym miejscu nie obawiał się o całość jego skóry, to miał też do szeryfa garstkę własnych pytań.

Szeryf zaprosił ich do swojego biura, które było po prostu jedną, dość dużą izbą. Pod przeciwległą ścianą umieszczono dwie cele, zaopatrzone w wąskie prycze. Obecnie nikt w nich nie kwaterował, ziały więc niezbyt zapraszającą pustką. Znacznie bardziej zapraszająco wyglądały dwa krzesła, które stały naprzeciwko prostego biurka, za którym usiadł Smith i które to krzesła wskazał swym gościom. To, że gości była trójka, zaś miejsc do siedzenia jedynie dwa, nie wydawało się jakoś szczególnie trapić szeryfa. Uznał najwyraźniej że najmniej istotna osoba w grupie zadowoli się oparciem swych pleców o ścianę. Względnie zajęciem miejsca przy jednym z dwóch okien. Miejsce przy oknie miało bez wątpienia swoją strategiczną wartość, tak samo jak wybór miejsc siedzących. Każda z owych wartości miała swoją rolę do odegrania.

Wielebny, bez oporów czy wahania, zajął jedno z krzeseł. Nataniel przystanął niezdecydowany, spoglądając to na krzesło, to na Jamesa. Wyraźnie nie mógł się zdecydować czy ustąpić miejsca starszemu, czy w ogóle powinien tu być i czy James w ogóle chce to miejsce zająć. James natomiast nie zamierzał siadać i gestem dał Natanielowi znać, by ten zechciał usiąść. Sam stanął przy oknie.
- W czym mogę panom pomóc? - Peter nie czekał aż kwestia zajęcia miejsc zostanie uzgodniona. Ledwie jego pośladki dotknęły twardego drewna siedziska, przeszedł do sedna. Widać nie lubił tracić czasu albo też już mu się tęskniło do bujanego fotela, który został na werandzie.
Izaak w odpowiedzi wyjął zza pazuchy plik papierów i przekazał je stróżowi prawa.
- Wraz z paroma rodzinami postanowiliśmy się osiedlić w tej okolicy - poinformował. - Te dokumenty są potwierdzeniem zakupienia ziemi. Słyszałem także, że miasto to nie posiada domu Bożego - urwał, czekając aż szeryf potwierdzi ową informację, co też zrobił skinięciem głowy i potakującym mruknięciem.
- Były plany ale jak to już z planami bywa, nie wypaliły - dorzucił, oddając wielebnemu jego papiery. - Nie widzę z tym żadnych problemów. Ta ziemia nie należała wcześniej do nikogo poza matką naturą. Witamy w Hope - dodał, nie wyrażając swym głosem ani entuzjazmu ani też niezadowolenia. Ot, sztampowe słowa, wypowiedziane zgodnie ze zwyczajem, nic ponad.
- Skoro plany istniały - powiedział James, odrywając wzrok od tego, co działo się za oknem - to nic nie stoi na przeszkodzie, by do nich wrócić. Szczególnie że są teraz ludzie naprawdę tym zainteresowani. - Spojrzał na wielebnego. - Chyba nie ma w Hope nikogo - przeniósł wzrok na szeryfa - kto by miał coś przeciwko postawieniu świątyni?
- Gdzie tam - machnął dłonią szeryf, rozsiadając się wygodniej na krześle. - Pewnie się nawet jacyś ochotnicy znajdą co by przy całej robocie pomóc. Hope to mała mieścina i nie najwyższych lotów, ludzie tu jednak żyją porządni i to się liczy. Spokojnie tu też - dodał, spoglądając na Jamesa, a konkretniej na jego broń - i to liczy się dla mnie.
- Rozumiemy, rozumiemy - zapewnił pogodnie wielebny, zanim Hardin zdążył się obronić przed dość wyraźną aluzją, jakoby miał być ewentualnym ogniskiem problemów. - Cieszy mnie wielce że w takie dobre miejsce trafiliśmy. Widać od razu że ręka Pana krokami naszymi kierowała.
- Kto tam wie - odparł enigamtycznie Smith. - Za trzy dni mamy spotkanie miasta, tam możecie pomysł wznowienia budowy kościoła przedstawić. Do tego czasu radzę się zająć budową własnego dachu nad głową. Deszcz czuć w powietrzu - dodał, krzywiąc się nieco jakby go coś bolało.
- Święta racja - zgodził się z nim wielebny, wstając z krzesła. - Bóg wynagradza ciężką pracę, przeto winniśmy do niej powrócić.
- Co prawda to prawda - odrzekł szeryf, nie sprawiając przy tym wrażenia chętnego do wykonywania jakiejkolwiek pracy poza ponownym ruszeniem swojego ciała i przetransportowaniem go na poprzednie miejsce spoczynku.
- Hope jako takie jest spokojnym miastem - powiedział James. - A często miewacie mniej spokojnych gości? Wszak nie zawsze przybysze chcą tylko odpocząć, a niektórzy mają bardzo specyficzne poczucie humoru i bardzo dziwne podejście do słowa 'zabawa'. Pan rozumie, szeryfie, o czym mówię, prawda?
- A zdarzają się - przyznał szeryf, okraszając swe słowa grymasem niechęci, który wykrzywił jego twarz. - Nie często, na szczęście, ale się zdarza.
Szeryf nie sprawiał wrażenia chętnego do zwierzeń. Albo z owymi niezbyt chcianymi wizytami wiązało się coś jeszcze albo też po prostu nie miał ochoty na dzielenie się swymi doświadczeniami z kimś, kogo poznał ledwie kilka chwil wcześniej.
- W takim razie - James spojrzał na wielebnego - chyba nie będziemy zajmować czasu. Mamy tyle jeszcze spraw. Chyba że może nam pan powiedzieć, szeryfie, gdzie jest kawałek miejsca, gdzie moglibyśmy postawić dom boży. Raczej nie wypada stawiać go poza miastem.
- To już na naradzie - uciął szeryf, najwyraźniej uznając że nie ma powodu ku temu by się tym problemem użerać w obecnej chwili skoro może go zrzucić na głowę mieszkańcom. Jakby nie spojrzeć, bez dwóch zdań, mieli oni w tej kwestii sporo do powiedzenia, a przynajmniej taki właśnie obraz został przez Smith’a namalowany.
- W takim razie - wielebny rozpoczął podobnie jak James - nie zabieramy więcej czasu i oddalimy się by dokończyć załatwianie spraw, które nas tu dzisiaj sprowadziły.
Szeryf pokiwał głową, jak najbardziej zgadzając się z taką decyzją i uznając jej słuszność ponad ewentualnymi, dodatkowymi pytaniami na które ewidentnie nie miał ochoty odpowiadać.

Zakupy, na które to udali się w następnej kolejności, przebiegły bez większych niespodzianek. Sklep wielobranżowy, którego właścicielem był niejaki Olsten, oferował wszystko to co mogło być potrzebne przy rozpoczęciu nowego życia na wciąż w dużej mierze nieodkrytych terenach Ameryki. Były tu widły, były wiadra i siekiery. Nie brakowało beli płótna, gwoździ, a także produktów ciężkiej pracy rolnej, wykonanej przez tych, którzy przybyli tu przed wielebnym i jego grupą. Pomocną dłoń zaoferował im Brendan, młody człowiek, który okazał się być jednym z synów właściciela. Z wprawą świadczącą iż zajmuje się sprzedażą dłużej niż dni parę, zebrał zamówienie od Morgana i poinformował że te rzeczy, których nie będą w stanie zabrać od razu, zostaną im dowiezione.
James niewiele kupował, jako że stale był na wikcie u Morgana, ale to, że sklep oferował wiele rzeczy, można było wykorzystać.
- Naboje do winchestera - powiedział. - Dwadzieścia sztuk. I paczkę nabojów do colta.

Następnym przystankiem miała być kuźnia, tu jednak z inicjatywą wystąpił Nataniel, oferując że sam się resztą sprawunków zajmie. Nie pozostawało zatem nic innego jak skorzystać z okazji i odwiedzić centrum życia towarzyskiego Hope. Saloon kusił zarówno cieniem jak i szansą na przepłukanie wyschniętego gardła porcją chłodnej chociaż palącej cieczy. Wewnątrz panował przyjemny półmrok i wyraźnie chłodniejsza temperatura. Co nieco w tej kwestii mieli do powiedzenia ci, którzy do owego przybytku zawitali przed Jamesem i wielebnym. Ponure miny, niezbyt przyjazne spojrzenia, ciekawość podszyta obawą, względnie wrogością. Za barem stał pokaźny jegomość próbujący brudną ścierką wypucować niezbyt czysty kielich. Zdawać się mogło iż obrał on sobie za życiową rolę bycie kwintesencją wszystkich opowieści o barmanach. Miał brzuszek, miał fartuch, miał nawet od dawna nie myte, rzednące włosy. Jedyne czego mu brakowało to uśmiechu na twarzy, chociaż sądząc po stanie jego higieny osobistej, może i lepiej się złożyło.
- Co podać - mruknął, ledwie rzucając na nich okiem, jakby nie byli godni jego uwagi pomimo tego, że wraz z ich wejściem pojawiła się okazja zarobienia. Najwyraźniej nie chciał psuć sobie wizerunku wśród miejscowych, albo też było mu wszystko jedno.
- Piwo - powiedział James, rozglądając się po lokalu i oceniając obecnych.
Wielebny powtórzył zamówienie i już po chwili przed najnowszymi klientami przybytku stały dwie, nie pierwszej czystości, butelki. To, co znajdowało się w środku mogło zarówno być zamówionym piwem jak i czymś znacznie mniej dla kubków smakowych przyjemnym. Ryzyko istniało, istniała także szansa. Tak to już bowiem było, że nigdy się nie wiedziało i czasami trzeba się było zdać na własne szczęście. W międzyczasie, za plecami Jamesa i wielebnego, na powrót rozległy się rozmowy, pokrzykiwania i zwyczajowy hałas, jaki nieodłącznie towarzyszył miejscom, w którym ludzie zbierali się by pokrzepić ciało i ducha trunkami wszelakimi. I nie tylko, oczywiście. Dziewczęta które znalazły tu zatrudnienie przewijały się między stolikami, próbując wykorzystać każdą sposobność na to by zarobić. To, że godzina wciąż była dość wczesna nie zmieniało nic poza wyraźnie widocznymi cieniami pod niewyspanymi oczami kobiet, których godziny pracy przypadały na ciemną noc.
Jedna z nich, po krótkim namyśle podeszła bliżej.


- Witaj przystojniaku -zagadnęła, opierając się o bar. - Cóż cię sprowadza w nasze piękne strony?

 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 15-04-2019, 13:05   #6
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Saloon był podobny do setek innych, jakie James odwiedził podczas wielu podróży po świecie, chociaż musiał przyznać, że w wielu z tych odwiedzonych panowała mniej pogrzebowa atmosfera. Nie lubili obcych? Było jeszcze za wcześnie, by wlane w gardło trunki podziałały rozweselająco? Nie zatrudnili pianisty i pianino tylko stało i się kurzyło? Panienki były kiepskie i nie znały swego fachu? A może to obecność wielebnego zwarzyła atmosferę?
James postawiłby połowę swego majątku na kiepską jakość trunku, a drugą na to, że to 'zasługa' wielebnego. Najwyraźniej niektórym nie odpowiadała wizja umoralniania i zmiany obyczajów na lepsze.

Rozważania na temat powodu kiepskiej atmosfery w lokalu, który dla całej okolicę być źródłem dobrego humoru, przerwane zostały pojawieniem się jednej z panienek, których zadaniem było dbanie o dobry nastrój bywalców saloonu.
- Napijesz się? - podsunął dziewczynie butelkę. - James - przedstawił się. - A to wielebny Morgan. - Wskazał na swego towarzysza.
Rekcja panienki mogłaby wiele powiedzieć zarówno o jakości trunku, jak i stosunku do świata jako takiego tudzież przedstawicieli stanu duchownego w szczególności.

Dziewczyna z ochotą skinęła głową, wyrażając tym samym aprobatę dla poczęstunku.
- Mary - przedstawiła się, mierząc wielebnego zaciekawionym spojrzeniem, w którym jednak nie widać było wrogości. Najwyraźniej panienka z saloonu nie miała nic przeciwko duchownym, chociaż sytuacja ta mogła by się zapewne zmienić gdyby Morgan zbytnio w interesy zamierzał się mieszać. Ten jednakże nie sprawiał wrażenia bycia chętnym do tego, by mieszać się w cokolwiek. W spokoju kontemplował zawartość butelki, rozglądając się po głównej i zapewne jedynej sali przybytku, w którym się znajdowali. Sprawiał przy tym tak niegroźne i wręcz pocieszne wrażenie, że bez wątpienia większość z obecnych szybko skreśliła go z listy potencjalnych zagrożeń.
- Co też was sprowadza do naszego pięknego miasteczka? - zapytała Mary, skinieniem głowy zamawiając kolejną butelkę, jak nic na koszt Jamesa.
Jako że wielebny nie padł trupem po wypiciu piwa, ani nawet nie wypluł tego, co wziął do ust, James postanowił zaryzykować i również wypił kilka łyków cieczy, która w tym lokalu uchodziła za piwo.
Jakoś dało się to przełknąć.
- Wielebny Morgan zamierza się tu osiedlić - powiedział. - A w międzyczasie zapoznaje się ze swymi przyszłymi owieczkami. - Uśmiechnął się.
Po raz kolejny rozejrzał się po pomieszczeniu, chcąc, choćby z widzenia, zapoznać się z bywalcami lokalu.
- Wszyscy są tutejsi? - spytał, ruchem głowy wskazując na tych, co siedzieli przy stolikach. - Często miewacie gości? Przyjezdnych, znaczy? - sprecyzował.
- Zdarzają się, chociaż nie tacy przystojni - odpowiedziała Mary, trzepocząc przy tym rzęsami i uśmiechając się przymilnie. - A ci tutaj - ruchem głowy wskazała pozostałą klientelę - to głównie tutejsi. Tylko ten w rogu przyjezdny - dodała, kolejnym ruchem głowy wskazując na starszego jegomościa zajmującego samotny stolik w rogu sali i popijającego złoty płyn ze szklaneczki. - Wraz z córką przyjechali wczoraj. Podobno kogoś szukają ale co mi tam, ich sprawa. - Kobieta wzruszyła ramionami i powróciła spojrzeniem do swojego rozmówcy, tylko po to by zaraz prześlizgnąć wzrokiem na wielebnego. - To musicie być z tej grupy co to przybyła wczoraj. Plotki głoszą że za budowę kościoła się zabierać będziecie. Prawda to? - zapytała, sprawiając wrażenie szczerze zainteresowanej.
- O ile Pan pozwoli i dobra wola ludzi - potwierdził wielebny, obdarzając przy tym Mary przyjaznym uśmiechem dobrotliwego pasterza owieczek. - Niezbadane wszak są ścieżki jego - dodał filozoficznie po czym upił łyk ze swojej butelki.
- Aaha… - mruknęła w odpowiedzi rozmówczyni. - No to… Jak się to zapoznawanie podoba? - zapytała Jamesa, zmieniając pozę tak, by mógł dokładniej obejrzeć to, co wypychało górną część gorsetu sukni.
- Pierwsze wrażenie jest jak najbardziej pozytywne - przyznał James. Które to słowa można było zrozumieć w dwojaki co najmniej sposób. - Ale że zostanę tu trochę dłużej, zapewne zostanę dłużej - sprecyzował - zapewne będę mieć okazję do sprawdzenia, czy pierwszy rzut oka jest zgodny ze stanem faktycznym.
Przez moment zastanawiał się nad mężczyzną, który kogoś poszukiwał... To czasami oznaczać kłopoty, a te dopadały niekiedy nawet tych, co w sprawę nie byli zaangażowani. A czasami w takie poszukiwania zaangażowane były też pieniądze. Wniosek był prosty - warto było się tym zainteresować...
- A co zrobiliście z pianistą? - spytał James, zmieniając temat.
Mary wydawała się zadowolona z informacji, która otrzymała, a która pozwalała przypuszczać, że uda się jej pozyskać nowego klienta. Wszak nie samym powietrzem człowiek żyje, a jedzenie wszak kosztuje.
- Uciekł wraz z Jean - poinformowała, wzruszając ramionami. - [i]Nikt jakoś jeszcze go nie zastąpił, więc instrument stoi cicho. A dlaczego pytasz? Czyżbyś także talentem muzycznym dysponował?[i] - zapytała z nadzieją w głosie. Widać brak muzyki doskwierał nie tylko przyjezdnym ale i miejscowym.
- Kiedyś usiłowano mnie nauczyć paru piosenek - odparł James - ale uwierz mi... raczej długo bym nie pożył, gdybym graniem spróbował umilić życie bywalcom tego lokalu. Tak więc... - rozłożył bezradnie ręce - raczej nie możesz na mnie liczyć w tej materii - dodał. - No chyba że wielebny ma w swej grupie kogoś, kto zna się na tych instrumentach. Ja potrafię jedynie wygwizdać różne melodyki.
- Pan nasz obdarzył mnie w swej łasce darem muzycznym - przyznał wielebny, wtrącając się do rozmowy. - Podobnie jak i mą małżonkę. Z całą pewnością gdy już uda się nam wznieść dom Jego, będzie ona chciała założyć chór, by głosami wielbić Jego imię - dodał, wstając i otrzymawszy zgodę poprzez kiwnięcie głowy barmana, ruszając do instrumentu będącego tematem rozmowy. Co prawda mina Mary nie była szczególnie wesoła, kobieta wyraźnie powątpiewała w to, że wielebny jest w stanie zagrać coś co by pasowało do przybytku, w którym się znajdowali, to jednak uznać musiała, że jakakolwiek muzyka lepsza była niż całkowity owej muzyki brak.
Morgan, w towarzystwie ciszy, która ponownie zapadła w lokalu, zasiadł na nieco chwiejnym stołku, rozciągnął ręce, strzelił palcami, po czym zaczął nimi dość szybko przebierać po klawiszach, budząc pianino do życia.

Muzyka, która popłynęła, zdecydowanie nie pasowała do kościoła. Były te lekkie, skoczne nuty, w sam raz pasujące do tego by wstać i ruszyć w tany. Idealnie także pasowały do tego by poprawić humor i rozluźnić atmosferę, co też natychmiast, całkiem jak za sprawą magicznej różdżki, się stało.
- Kto by pomyślał - Mary klasnęła w dłonie i z nadzieją spojrzała na Jamesa. A ten w zasadzie nie bardzo miał pojęcie, czego ona chce... i w czym akurat on może pomóc.
- To już wielebnego Martina musisz spytać - szepnął do Mary. - Może zechce od czasu do czasu umilić czas bywalcom tego lokalu. Pewnie dzięki temu zaskarbiłby sobie sympatię paru osób. To byłby jakiś argument w czasie rozmowy z nim. A tak na marginesie... - spojrzał na swą rozmówczynię - kto jest właścicielem saloonu?
Mary wyraźnie wyglądała na niezadowoloną z niedomyślności swojego ewentualnego klienta.
- Jak to kto? - odburknęła, po czym wskazała głową na grupę mężczyzn siedzących przy stoliku w pobliżu okna. - To będzie pan Olsten i jego synowie - poinformowała, zdradzając przy tym swym głosem, że o ile ojca darzy jakimś tam szacunkiem, to synów już niekoniecznie ów szacunek obejmuje.
Grupa, która znalazła się obecnie w centrum zainteresowania pary przy barze, składała się ze starszego mężczyzny w eleganckim garniturze oraz trójki znacznie od niego młodszych i bardzo do siebie podobnych młodzików. Była to jedna z głośniejszych grup, przy której uwijała się czwórka roześmianych dziewcząt. Czy ich uśmiechy były prawdziwe czy nie, tego James nie był w stanie powiedzieć. Bracia, bowiem bez dwóch zdań młodszych mężczyzn łączyły ze sobą więzi krwi, z werwą korzystali z zainteresowania panien, rzucając przy tym niewybrednymi żartami i pchając swoje łapy pod spódnice niewiast. Cóż, widok ten ani nie był niezwykły ani też nie domagał się interwencji bowiem żadna z kobiet o takową nie prosiła. To jednak oraz ilość butelek na stole, pozwalało domyślać się dlaczego Mary taką, a nie inną opinię ma na ich temat. Nawet jeżeli owej opinii nie wyraziła słowami.
- Miłe towarzystwo, jak widzę - odparł cicho James, na moment tylko zatrzymując wzrok na Olstenie i jego synach. O ile senior rodu sprawiał dość pozytywne wrażenie, o tyle jego synowie mogli być źródłem wielu kłopotów - szczególnie jeśli nie czuwałoby nad nimi baczne oko ojca.
Teraz pozostawało poczekać, aż wielebny skończy swój występ, a potem, wraz z nim, opuścić lokal. Co prawda Mary wyglądała na chętną do rozmowy (i nie tylko), lecz umawianie się z panienką na parę miłych chwil, na oczach wielebnego, mogłoby być przez tego ostatniego różnie przyjęte. A, jak na razie, James wolał robić jak najlepsze wrażenie.
Dziewczyna mogła być również cennym źródłem informacji, ale to źródło mogło działać w obie strony i za chwilę Mary mogła zdawać relację Olstenowi (lub któremuś z jego synów) na temat zainteresowań jednego z przybyszów.
- Twoje zdrowie! - Uniósł butelkę w tradycyjnym geście. - Co jeszcze interesującego - na moment spojrzał na biust dziewczyny - znajduje się w mieście i jego okolicy?
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 15-04-2019 o 13:07.
Kerm jest offline  
Stary 09-11-2019, 17:48   #7
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

Pytanie spadło na urodzajną glebę i już po chwili James został zasypany ploteczkami. Szybko też doszedł do wniosku, że życie w Hope zdecydowanie nie należy do szczególnie bogatych w akcję. Nie licząc wybryków synalków Olstena, nad którymi to Mary rozwodziła się w szczegółach które tylko podkreślały słabość charakteru młodzików, kobieta nie miała do zaoferowania żadnych istotnych informacji. Lub też takowymi dzielić się nie chciała…

Ten ostatni wniosek James mógł wysnuć na podstawie spojrzeń, które od czasu do czasu niewiasta ta rzucała w stronę Olstena, niezaprzeczalnego władcy tego miasteczka. Nie było to nic dziwnego. Niemal każda dziura posiadała kogoś takiego. Kogoś z wystarczającą charyzmą i dozą okrucieństwa, kto był w stanie wzbudzić podszyty strachem szacunek u pozostałych. Być zatem mogło, że działo się tu więcej niż to, o czym opowiadała Mary. Coś więcej niż kolejne narodziny, kolejna śmierć i liczone w setkach bójki. Coś, co miało głębsze dno i do zbadania czego potrzeba było więcej niż butelka podłego trunku, skoczna muzyka i luźna atmosfera.

James nie dowiedział się już nic więcej. Wielebny zakończył swój występ wśród oklasków, zaproszeń do kolejnych popisów i kobiecego narzekania. Wkrótce też pojawił się Nataniel wraz z zakupami, a co za tym szło, czas był najwyższy by zebrać się i powrócić do pozostawionych przy pracy członków trzódki Morgana.


Dni mijały powoli, pełne lejącego się z nieba żaru i skrzącego się na skórze potu. Prace nad budową nowych domów rozpoczynano wraz ze wschodem słońca i kończono gdy owe słońce chowało się za linią horyzontu. Przerwy robiono jedynie na jedzenie i na te chwile, w których upał zagrażał życiu i zdrowiu pracujących. Nie minęło więcej niż siedem dni, a już trzódka Wielebnego mogła schronić się w swych świeżo wybudowanych domach. Dla Jamesa nadszedł moment pożegnania z rodziną Morgana i tymi, którzy mu towarzyszyli.
Prośba ziemi i jej mieszkańców została w końcu spełniona. Ciężkie krople, jedna po drugiej, zaczęły opuszczać zasnute ciężkimi chmurami niebo. Natura wydała z siebie pełne ulgi, niemal ogłuszające westchnienie, roztrzaskane na setki drobnych uderzeń. Z początku wysuszona gleba zdawała się być zbyt zaskoczona by wchłaniać spadającą wodę. Było to jednak zaskoczenie jak najbardziej chwilowe. Gdy przeminęło, grunt pod nogami tych, którzy po niej stąpali, począł się uginać, jakby niezdolny dłużej wspierać ich ciężaru. Przepełniona zadowoleniem ziemia, oddała się swej przyjemności i sprawiała wrażenie jakby utraciła wszelką wiedzę o swej powinności.

Tak z pewnością mógł się czuć wierzchowiec Jamesa, którego kopyta zdawały się z każdym kolejnym krokiem zapadać głębiej i głębiej. Także i sam James cierpiał z powodu nagłej zmiany pogody. Co jak co ale jazda pod gołym niebem, gdy to w końcu zdecydowało się rozewrzeć i wypuścić wszystkie swe zbierane od dłuższego czasu żale, do najprzyjemniejszych nie należała. Szczególnie gdy w pobliżu nie było żadnego miejsca, w którym samotny wędrowiec mógłby się skryć. Co prawda, gdy jeszcze widoczność pozwalała na dostrzeżenie czegoś więcej niż czubek własnego nosa, był w stanie dostrzec cel, do którego tego dnia zmierzał. Celem tym był była linia drzew, która wedle mapy jaką posiadał, miała prowadzić do kotliny między dwoma potężnymi stokami, jakie górowały nad nim już od poprzedniego dnia. Preria sięgała tu niezwykle blisko owych szczytów, zostawiając tylko ów wąski pas drzew, stanowiący ostatnią zaporę, lub jak ktoś wolał, linię graniczną. Wedle planu, jaki sobie na ten dzień ułożył, James miał się wśród owych drzew znaleźć zanim ostatnie promienie słońca skryją się za horyzontem. Gdyby nie nagłe załamanie, z pewnością by mu się to udało, teraz jednak… Cóż, teraz nie mógł być nawet pewien czy zmierza we właściwym kierunku. Polegać mógł jedynie na instynkcie swego towarzysza i własnym szczęściu.

Czy to ostatnie czy pierwsze zadziałało, nad tym dyskutować by można, dostrzegł jednak w końcu coś, co pozwoliło by przyduszona nadzieja, zapłonęła na nowo. Nie była to jednak linia drzew, ku której zmierzał, chociaż pewności nie miał. Tym co ową nadzieję obudziło, był widoczny nie dalej niż kilka metrów od niego, blask. Nie był on duży, ot migotliwa iskierka, walcząca o prawo istnienia wśród panującego mroku i strumieni lejących się z nieba. Była to jednak iskierka zwiastująca schronienie. Nie było bowiem najmniejszej szansy by jakiekolwiek ogień czy inne źródło światła było w stanie przetrwać niekończące się ataki deszczu. Pozostawało oczywiście pytanie o to, na jakie powitanie takowy samotny jeździec mógł liczyć. Co zaś za tym szło, James stanął przed wyborem, którego dokonać musiał. Podążać dalej przed siebie, licząc że ulewa szybko się zakończy lub on sam dotrze pod osłonę koron drzew lub też skierować wierzchowca w prawo, tam gdzie owe migotliwe światło wabiło go swym blaskiem i obietnicą osłony przed nieubłaganą naturą.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 10-11-2019, 10:16   #8
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Czas płynął powoli, a James dość szybko przekonał się, że jeszcze nie dorósł do etapu "zbudować dom, zasadzić drzewo, spłodzić syna".
Bez wątpienia niejedna rodzina z chęcią oddałaby mu swą córkę - gdyby, oczywiście, zechciał poprosić o rękę i dołączyć na stałe do osadników, którzy rozgościli się w Hope i coraz bardziej zapuszczali korzenie.
A on na to jeszcze nie był gotowy. Na żadną z tych trzech rzeczy. "Żeby napić się mleka, nie trzeba kupować krowy", mawiało znane przysłowie a James wierzył w mądrości ludowe. Czasami wierzył. Wtedy, gdy mu to było na rękę - jak mawiała pewna jego dobra znajoma. A może raczej przyjaciółka, bo dość trudno było mu określić stosunki między nim a Sam.

A pomijając damsko-męskie stosunki... Dłuższy pobyt w Hope z pewnością zaowocowałby konfliktem z młodymi Olstenami, a potem z Olstenem-seniorem. To z kolei nikomu nie było potrzebne. No i nie wpłynęłoby pozytywnie na rozwój miasteczka.

- Nasz dom jest twoim domem - powiedziała Estell Morgan, gdy już wypuściła Jamesa z objęć.
To samo, choć może innymi słowami, powtórzył wielebny Martin.
A później James pożegnał się z pozostałymi owieczkami z małej trzódki.


"A deszcz padał przez czterdzieści dni i nocy."
Prawdę mówiąc nie padał nawet czterdzieści godzin, ale ulewa trwała wystarczająco długo, by zarówno James jak i niosący go na swym grzbiecie koń mieli lejącej się z nieba wody powyżej uszu.
James na wodowstręt nie cierpiał, nie uważał, że częste mycie skraca życie, w związku z czym kąpać się należy raz do roku, ale gdy chciał się kąpać, to wchodził do wanny. Ewentualnie do rzeki. No i robił to wtedy, gdy chciał i kończył kąpiel wtedy, gdy chciał.
No a teraz wyboru nie miał, a to mu się zdecydowanie nie podobało.
Na dodatek Wielkie Równiny miały to do siebie, że były... równinne. Nie płaskie jak stół, ale różnica była, zaiste, niewielka. Niewielkie pofalowania terenu nie zapewniały żadnego schronienia przed deszczem, a do drzew, pod którymi można by się schować, było ohoho... Albo i jeszcze dalej, bo mogło się okazać, iż James się oddalał od tych drzew, miast się zbliżać. Równie dobrze mógł się kręcić w kółko, do cna straciwszy orientację.

Światełko w mroku zdało mu się najpierw złudzeniem, a potem powodem do zatrzymania się na chwilę. Malutką, potrzebną na zastanowienie się. Błędny ognik to nie był, ognisko zdało się mało prawdopodobnym w takim deszczu... Domek na prerii?
Mimo wątpliwości decyzję podjął szybko - klepnął Nilchi po szyi i skierował rumaka w stronę światła. Nie sądził, by w taką pogodę ktoś przepędził wędrowca i nie przyjął go pod dach. A gdyby trafił na złe towarzystwo...
Była szansa, dość duża, że w taką pogodę nikt by nie zauważył stada bizonów przechodzących nieopodal. Samotny jeździec miał jeszcze większą szansę na bycie niezauważonym i wycofanie się na tyle szybko, by nie dopadły go kłopoty.
 
Kerm jest offline  
Stary 13-11-2019, 22:16   #9
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację

Ulewa nadal nie dawała za wygraną. Wraz z każdym kolejnym, poczynionym przez wierzchowca krokiem, światełko dostrzeżone przez Jamesa powiększało się. Wraz ze zbliżaniem się, zaczął odróżniać szczegóły, które niechętnie wyłaniały się zza zasłony deszczu. Ściany, stojące prosto i dumnie, spadzisty dach, werandę biegnąca przez całą długość domku. Nieco z tyłu widać było budynki gospodarcze w postaci niewielkiej stajni i przylegającej do niej, nieco wyższej stodoły. Co prawda deszcz nie pozwalał na dokładniejsze przyjrzenie się szczegółom ale tak na pierwszy rzut oka, wszystko trzymało się kupy w stopniu wystarczająco zadowalającym by można było mieć nadzieję na ciepłe schronienie i być może miskę strawy.
O ile, oczywiście, przyjęcie będzie przyjazne samotnemu podróżnikowi, zmagającemu się z siłami natury. Tu oddać należało pałeczkę szczęściu i jego zmiennym humorom, które raz przyświecało człowiekowi, a za drugim razem w niwecz obracało.

To, że domek nie był opuszczony, nie pozostawało cienia wątpliwości. Ktoś jednak nie tylko w owym domku przebywał ale i czuwał, o czym Hardin przekonał się gdy tylko but jego spotkał się z pierwszym z pięciu stopni, które prowadziły na werandę. Drzwi otwarły się niemalże na oścież ukazując drobną postać spowitą w złotym blasku. Odziana była w prostą, niebieską sukienkę ozdobioną drobną, białą koronką. Długie blond włosy spływały jej swobodnie aż do pasa, lśniąc w blasku jakby je złotym proszkiem posypano.


Dziewczę, nie mogła bowiem mieć więcej niż lat dwanaście, przez chwilę przyglądała się Jamesowi. Nie było w jej wzroku strachu, nie było także zaskoczenia. Stojąc w drzwiach sprawiała wrażenie jakby na kogoś czekała, chociaż Hardin nie mógł być tą osobą. Szybkie spojrzenie, które skierowała w ścianę deszczu za jego plecami, dobitnie o tym świadczyło.
Jej twarz spowił woal zawodu gdy nie ujrzała osoby, którą wyczekiwała. Dopiero gdy się co do tego upewniła, ponownie wzrok swój przeniosła na Jamesa.
- Do domu wpuścić nie mogę ale w stajni jest miejsce dla konia, a w stodole siano. Przyniosę koc i… - urwała i zrobiła krok w tył. Jej dłonie zacisnęły się na drzwiach, gotowe w każdej chwili zatrzasnąć je przed nieznajomym. - Przyniosę też jadło… Mama zawsze mówi, że należy pomagać…
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 14-11-2019, 20:55   #10
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Deszcz nie ustawał, a światełko w mroku wabiło swym blaskiem. A w końcu okazało się, iż nie był to błędny ognik ani ogień buzujący pod kociołkiem wiedźm.
Domek na prerii okazał się rzeczywistością, taką całkiem realną, materialną, otoczoną zabudowaniami. Na dodatek nie zamieszkiwały go duchy, które - jak głosiły legendy - gnieździły się w opuszczonych zabudowaniach.
Co prawda w duchy James nie wierzył, ale bywali ludzie gorsi od zjaw czy innych upiorów.

Osoba, która otworzyła Jamesowi drzwi, nie wyglądała ani na wiedźmę ani na bandytę, chociaż nie da się ukryć, na tych pierwszych James się nie znał. Dziewczynka raczej wyglądała na dobrą wróżkę, a wrażenie zwiększały oblewające ją fale światła.
Czy ktoś kiedyś mówił, że wróżka nie może mieć dwunastu latek?

- Piękne dzięki tym, co przyjmują strudzonego wędrowca. Wdzięczność za powitanie przy bramie. Fortuna i słoneczne jutro gospodarzom tego domu - powiedział, unosząc dłoń do ronda kapelusza. - Wdzięczny będę za każdą pomoc - dodał. - Również za koc... ale lepiej będzie, jeśli nie będziesz wychodziła na deszcz. Zaprowadzę Nilchi do stajni i zadbam o niego, a potem przyjdę pożyczyć koc - zaproponował.

Uniósł ponownie dłoń do kapelusza po czym ruszył w stronę stajni. Nilchi posłusznie poczłapał za nim.

Stajenka była niewielka, ale miejsca starczyłoby nawet dla trzech rosłych koni. A siana również było tam pod dostatkiem, trochę owsa i woda w cebrzyku również się znalazły.
Po rozsiodłaniu i wytarciu wierzchowca James pozwolił mu się napić, a potem poczęstował go sianem. Owies powinien zostać na deser, ale tego już James nie zamierzał pilnować.

- Tylko nie rozrabiaj - upomniał go James wychodząc ze stajni, po czym ruszył szybko w stronę stodoły, przerzuciwszy juki przez ramię.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172