|
Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
16-03-2020, 20:00 | #1 |
Reputacja: 1 | Joker/Harley - Rok Pierwszy (+18) Wrota szpitala dla obłąkanych Arkham otworzyły się z hukiem. W zasadzie zostały wyważone przez potężnie zbudowanego mężczyznę w masce, pelerynie i stroju nietoperza, który ciągnął za sobą drugiego mężczyznę ucharakteryzowanego na cyrkowego artystę, w stroju showmana i pełnym makijażu klauna. -Wo bist du…. Meine liebe fraulein.. Klaun kaszlał krwią, nie przestając się uśmiechać i bredził coś od rzeczy. Zapewne był w szoku. Na mężczyźnie w stroju nietoperza nie robiło to żadnego wrażenia, ciągnął drugiego jakby ten był szmacianą lalką. Stary Gregory Jonas pełniący wtedy wartę miał potem opowiadać, że ciągnięty przez wielkiego nietoperza mężczyzna wypluł jednego zęba, zaśmiał się a następnie próbował tańczyć po śliskiej od krwi i płynu do mycia. Wyznał, że widok ten skojarzył mu się z mężczyzną na szubienicy, którego nogi rozpaczliwie szukają oparcia na twardym gruncie. Tylko, że klaun cały czas się uśmiechał. Szybko wytłumaczono mu, że widział dwójkę najbardziej znanych i niesławnych postaci Gotham, Batmana i Jokera. Nowo zatrudniony strażnik, a wcześniej zwykły ochroniarz supermarketu w sąsiednim hrabstwie, który przeniósł się do Gotham by zajmować chorą siostrą, pan Gregory miał wcześniej takie rzeczy za miejski mit. No wiecie; jak aligatory w kanałach, latające po mieście monstra czy inne cuda z powieści fantasy. W tym momencie pożałował, że nie wynegocjował większej stawki za bycie nocnym stróżem w Arkham. Co zrobił ten cały Joker, że Batman sponiewierał go aż tak bardzo? Podobno był na miejscu morderstwa jakiejś rodziny, cały we krwi i czekał aż go złapią. Znudzony dzwonił na policję i do gazet by przekazali Batmanowi by ten się pospieszył bo strasznie się nudzi. Nie było jasne czy to on jest mordercą, ale wydawało się to oczywiste. Nikt nie próbował powstrzymać tej dwójki, strażnicy i pielęgniarze odsuwali się z drogi lub wręcz otwierali kolejne drzwi. Czy osobnik zwany Batmanem mógł dostać się tutaj inaczej? Zapewne tak, ale widocznie chciał dać jasny komunikat pracownikom szpitala, albo myśli pochłaniało mu powstrzymanie się przed zabiciem Jokera. W końcu “para rodem z piekła” zjawiła się na oddziale dla wyjątkowo trudnych przypadków, który gościł pacjentów niebezpiecznych dla siebie i innych. Niektórzy wyraźnie reagowali na obecność nietoperza. Próbowali zagadywać, buczeli, uderzali w grube szyby oddzielające ich cele. Joker próbować kłaniać się nisko jak aktorka w świetle fleszy na czerwonym dywanie, ale mężczyzna w stroju nietoperza tylko szarpnął go mocniej wywracając na ziemię po czym zaczął ciągnąć klauna za nogę. “Nietoperz” zatrzymał się przy celi z napisem “JOKER”, otworzył komputerowy panel na swoim naramienniku i po wpisaniu kilku komend szyba odsunęła się pozostawiając celę otwartą. Klaun został do niej wrzucony wbrew swojej woli, uderzył w ścianę, zapewne łamiąc w ciele kolejną kość, ale wciąż nie przestawał się śmiać, cicho i niewyraźnie jak zepsuta zabawka. Najwidoczniej miał złamaną szczękę. Szyba odgradzająca jego celę zamknęła się zanim czyniąc go uwięzionym. -Co tu się wyprawia do cholery? -Naczelniku Arkham. -Bat... Bat.. Batmanie. Nie możesz tu… tu.. tak wchodzić jakbyś był autoryzowanym praco… -Liczę, że tym razem jego cela zatrzyma go na dłużej. -Tak… Tak, oczy.. oczywiście. -Będę obserwować naczelniku. Coś było niepokojącego w tym spojrzeniu człowieka, który zdaniem naczelnika placówki, doktora Jeremiah Arkhama sam potrzebował pomocy. Coś co kazało się mu podporządkować. Jemu, mężczyźnie o takiej pozycji i statusie. Było to dla niego uwłaczające, sam przed sobą bał się przyznać, że obawia się tego człowieka. Niestety musiał dostosować się do współpracy z mścicielem, ponieważ ten jakimś cudem posiadał poparcie władz miejskich i policji. Sam burmistrz Timothy Adams przekazał klucze do miasta na ręce komisarza policji Jima Gordona, by ten wręczył je “Rycerzowi Gotham”, jak ochrzciły go media. Jeśli zaś chodzi o Jeremiah, to jego relacja z Batmanem była... najlepiej to nazywając, napięta. Arkham wciąż szukał siły by postawić jemu i reszcie ludzi rządzących miastem. -Właśnie oprowadzałem po oddziale panią doktor Quinzel, która będzie pełnić u nas… Gdzie on się podział? Postać w czarnej pelerynie rzeczywiście rozpłynęła się bez śladu. Ku irytacji Jeremiah, który po późniejszym sprawdzeniu kamer zarejestrował braki w transmisji ilekroć tajemniczy Batman pojawiał się w ich polu widzenia. -Ja… Był tu jeszcze przed chwilą. Młoda, wyglądająca jeszcze na studentkę, niewysoka kobieta o ciemnych włosach i krótkich okularach mogąca uchodzić za ładną odezwała się pierwszy raz jakby wychodząc z szoku. Harleen Quinzel wiele słyszała o Arkham, ale nie spodziewała się tak szybko potwierdzić niektóre plotki. -Co prawda jest to pani pierwszy dzień i nie planowałem dziś pani wizyty w tym skrzydle, ale skoro już tu jesteśmy… -Kim jest ten mężczyzna? -On? To Batman, zapewne słyszała pani o samozwańczym mścicielu Gotham. Kobieta zaśmiał się krótko jakby naczelnik opowiedział jakiś dowcip, ale po karcącym spojrzeniu przełożonego szybko zakryła usta przybierając pełny powagi wyraz twarzy. -Nie on… Ten drugi. Błysk zaciekawienia w oku Harleen mówił, że ta myśli iż znalazła swojego “świętego grala” w świecie psychiatrii. Jeremiah zbyt często widział to spojrzenie u psychiatrów, którzy myśleli, że terapia tego mordercy przebranego za klauna wywinduje ich karierę na szczyt. Nigdy dotąd nie kończyło się to dla nich dobrze. -Aaa… To Joker. Tak przynajmniej o sobie mówi, nic nie wiemy na temat jego prawdziwego imienia, nazwiska, miejsca pochodzenia czy krewnych. Nie posiada także odcisków palców, chemikalia na których działanie została wystawiona jego skóra wymazały je bezpowrotnie. Sąd uznał jego niepoczytalność dlatego musimy się z nim użerać, ale był powiązany z dziesiątkami przestępstw, morderstw, zaginięć, porwań, napadów... -Chciałabym z nim porozm… Odpowiedź Arkhama, który przerwał kobiecie w połowie zdania nie pozostawiała jednak żadnych złudzeń. Harleen będzie musiała przekonać przełożonego, by mogła mieć szansę na rozmowę z tym pacjentem w cztery oczy. -Wykluczone. Po pierwsze Joker będzie pod nadzorem doświadczonej kadry. Myślałem o doktorze Zajcevie lub doktorze Strange’u. Po drugie myślałem, że na początek przydzielę panią raczej do terapii Jervisa Tetcha. Rozmowę przerwał cichy, niewyraźny głos z celi Jokera. Lekarze popatrzyli na siebie zaskoczeni. -Gdy… na… zewnatrz… tempetartura… wzrasta… Obłąkaniec z trudem mówił pojedyncze słowa, które wydawały się nie mieć żadnego sensu. -On chyba coś mówi doktorze. -Zaraz zawołam pielęgniarzy, ten mężczyzna na pewno potrzebuje swoich leków. -Chyba opieki medycznej, ten mężczyzna krwawi! Doktor Quinzel wydawała się szczerze oburzona obcesowym traktowaniem pacjenta przez szefa placówki. -Tak, tak oczywiście opieki medycznej również. Niech pani nie słucha tych bredni. Pacjent ewidentnie doznał szoku, pewnie ma wstrząśnienie mózgu. Harleen wydawało się jednak, że oczy tego niesławnego pacjenta patrzą wprost na nią. Te… oczy nie pozwalały o sobie zapomnieć. Po chwili gdy odeszła, pacjent kontynuował swój monolog już trochę bardziej wyraźniej, ale tak że nie usłyszałby go nikt poza celą. -Gdy na zewnątrz temperatura wzrasta…ha ha ha ha ha… a sens tego jest tak oczywisty. Joker zlizał krew z ust, zaraz potem drzwi jego celi otworzyły się a trójka sporych postury pielęgniarzy przetrzymywała go by podać środki uspokajające i przeciwbólowe. Następnie wsadzono go w kaftan bezpieczeństwa i przeniesiono do skrzydła szpitalnego. -Nie regulujcie odbiorników drodzy słuchacze! Z tej strony wasz ulubiony i jedyny Jaaaaack Ryder, a przed nami kolejna audycja z cyklu “Ulice Gotham” w radiu G.C.R. na czętotliwości 100.6. Dzisiejszej nocy nie będzie nic o korupcji w ratuszu, wzroście przestępczości w Bludhaven, kolejnym pożarze w dokach czy samobójcy na Robert Kane Memorial Bridge; nie, dziś mam dla was coś wyjątkowego, coś podnoszącego na duchu, coś co przypomni nam co to znaczy być mieszkańcem Gotham.Poszperałem trochę i…. Na pewno starsi słuchacze kojarzą, że od lat 60-tych co tydzień w Gotham Gazette była specjalna rubryka w której zaczepiano losowego obywatela i pytano go: czym dla niego jest Gotham? Otóż przejrzałem te archiwalne numery aż do tych współczesnych dzięki uprzejmości naczelnego Gazette, pana Malcolma Andersa i wykreśliłem dla was najciekawsze odpowiedzi: Przedsionkiem piekła Piękne każdej nocy, szkaradne za dnia Wyzwaniem dla nas wszystkich Architektonicznym cudem Zatłoczonym, brudnym kotłem, którego nikt nie szoruje Złą siostrą Kopciuszka, tj. Metropolis Wiecznie rozwijającą się , ewoluującą machiną, która nigdy nie śpi tak aby bogacze jak Wayne mogli napy chać kieszenie swoich fikuśnych marynarek. Walić system! Złem Chorobą dręczącą ten kraj Miastem, które kocham Najlepszym i najgorszym co w nas tkwi Przyszłością dla naszych dzieci Gotham to Batman Zagadką? Szaleństwem Nadzieją -Na koniec żart. Turysta z Metropolis przyjeżdża pierwszy raz do Gotham. Witaj w Gotham! Wita go znajomy u którego ten ma nocować. Czy to prawda, że u was jest aż tak niebezpiecznie? Pyta przyjezdny. Skądże, ale na wszelki wypadek lepiej padnij skurwysynu! [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=fLv6rvl71-4[/MEDIA]
__________________ "Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021 Even a stoped clock is right twice a day Ostatnio edytowane przez traveller : 09-04-2020 o 18:22. |
20-03-2020, 02:27 | #2 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Arthur Fleck : 20-03-2020 o 02:44. |
24-03-2020, 21:40 | #3 |
Reputacja: 1 | Pukanie do drzwi było dyskretne. Nienachalne. Znaczy – takie powinno się wydawać osobie, która za drzwiami przebywała. Ścisłej – przebywała z drugiej strony niż osoba pukająca. W środku. (Choć technicznie rzecz biorąc, obydwie osoby, i ta pukająca , i ta , nazwijmy to, pukana, [czyli inaczej adresat pukania] też znajdowali się w środku czegoś. Placówki. Miasta. Życia. Zależy, jak patrzeć). Pukanie nieco się wzmogło, tylko po to, aby drzwi mogły się otworzyć i wpuścić do środka drobną dziewczynę, o krótkich , ciemnych włosach. W dużych oczach była determinacja. I to głębokie przekonanie o własnej mądrości i sprawczości, które cechuje młodych lekarzy. Takich, którzy zdążyli już nieco liznąć zawodu. Odnieść kilka sukcesów (lub czegoś, co z braku doświadczenia brali za sukces). I nabrać przekonania, że są naprawdę zajebiści w tym, co robią. - Panie naczelniku – w głosie Harleen była tylko niezbędna doza szacunku. Niezbędna do tego, aby wytłumaczyć wtargnięcie bez zaproszenia. – Myślę, że pacjent zdążył nabrać do mnie zaufania. To świetnie rokuje. Kiedy mogę zacząć terapię? – zalała mężczyznę potokiem słów. – Myślę, że jak tylko go poskładają… Dziś? Za półtorej godziny? Nie mam na dziś innych zadań… Czyli mam pana zgodę, dziękuję. Uśmiechnęła się i skierowała do wyjścia. Jeremiah zaczął wracać z krainy ponurych rozmyślań. Ściągnął okulary, przetarł je założył z powrotem po czym zwrócił do lekarki poirytowany. - Proszę zaczekać. Jaką terapię? O którym pacjencie pani mówi!? Bo chyba nie o Jokerze? Niby kiedy zdobyła pani jego zaufanie? – Arkham zalał dr. Quinzel serią agresywnych pytań. Obróciła się energicznie na pięcie i usiadła na krześle obok jego biurka. Dociągnęła sobie je tak, żeby blat stołu nie oddzielał jej od ordynatora. Pochyliła się w jego stronę. Ich twarze dzieliło teraz nie więcej niż 30 cm. - Pan też to zauważył, prawda? Wiedziałam, ze takiemu specjaliście jak pan, to nie umknie… nawiązał ze mną kontakt wzrokowy. – wypaliła dumnie Arkham był człowiekiem pozbawionym poczucia humoru. Patrzył na lekarkę z miną, która mogłaby zgasić entuzjazm nawet największego zapaleńca. Na Harleen jego wzrok nie zrobił jednak większego wrażenia. Pochyliła się jeszcze nieco do przodu. - Kontakt wzrokowy? I niby co miał ten kontakt pani zdaniem oznaczać? – dociekał psychiatra. - Niesamowite, prawda? - w zaaferowaniu dotknęła kolana mężczyzny. - Wybrał mnie! Jestem przekonana, ze pod ta maską błazna , klauna siedzi wrażliwy mężczyzna. Głęboko skrzywdzony. Jeśli odkryję źródło jego traum - a wydaje się zapraszać mnie do swojego świata - będę mogła mu pomóc. W tym wzroku była prośba o pomoc, jestem tego pewna. - wyprostowała się na krześle. - Nie będzie miał pan nic przeciwko temu, jeśli moim superwizorem w tej sprawie zostanie profesor Hendry? Oczywiście, znam drogę służbową, ale trudno mi byłoby teraz zmieniać superwizora. Lekarz przez chwilę milczał, przecierając chusteczką okulary. Miał Harleen za irytującą osóbkę a jej beztroska i naiwność, aż prosiły się o mocną i dosadną reprymendę. Powstrzymał się jednak i zaczął cierpliwie tłumaczyć. - Rozumiem do czego zmierza ta rozmowa. Nasz pacjent… Joker…- Arkham nie cierpiał używać pseudonimów pacjentów, jednak klaun nigdy nikomu nie wyjawił swojej prawdziwej tożsamości – W naszym naukowym światku, jak wy to młodzi mawiacie jest celebrytą. Ja osobiście wolę określenie święty Grall. Codziennie dostaję wiadomości z Genewy, Oxfordu, Sorbony. Najwięksi akademicy w Europie i Stanach przebierają nóżkami żeby zmierzyć się z jego przypadkiem. Każdemu z osobna tłumaczę, to co powiem teraz pani. Jokera nie da się wyleczyć. Nie działa na niego farmakologia, psychoterapia, hipnoza, ani elektrowstrząsy. Przez ostatnie lata próbowaliśmy wszystkiego. A siedzi tu dlatego, że jest całkowicie obłąkany i nie można go skazać na elektryczne krzesło. To miejsce, w jego przypadku, nie jest lecznicą, lecz więzieniem. Jeśli zacznie pani terapię z tym człowiekiem, to za trzy miesiące, gwarantuję, złoży pani wymówienie. Żaden z naszych nowych lekarzy, nie wytrzymał z nim dłużej niż trzy miesiące. W dużych oczach dziewczyn, powiększonych jeszcze przez szkła okularów, pojawiło się zdziwienie. I zaciekawienie. - Jocer… Joker, tak? – upewniła się. – On już był leczony? Mogę zobaczyć dokumentację? Skąd wiadomo, że jego zaburzenia mają charakter organiczny? Są skany mózgu? Rezonans? – dopytywała. – No i przede wszystkim: skoro jest szaleńcem, nieuleczalnym, to czemu go wypuszczacie ?! Naczelnik nie był pewien czy ta młoda kobieta, jest całkowicie oderwana od rzeczywistości czy się z nim drażni i z niego kpi. - Powtarzam pani, próbowaliśmy WSZYSTKIEGO – odpowiedział Arkham – Rezonans nie wykazał żadnych niepokojących zmian, guzów, krwiaków, żadnej większej nadaktywności poszczególnych płatów. Ostatnie pytanie, rozumiem, to jakiś żart, którego nie za bardzo szczerze mówiąc rozumiem - Osoba nieuleczalnie chora nie powinna opuszczać placówki. Czyż nie? - w zielonych oczach nie było kpiny ani rozbawienia. Arkham poczerwieniał. Nie miał dowodów, że ta dziewucha z niego kpi, to niemożliwe jednak by nie czytała gazet, nie oglądała telewizji. Chciała go zmusić, żeby się przyznał do błędu. Do tego, że system bezpieczeństwa zawiódł a klaun kolejny raz zrobił z niego durnia. O ile przed chwilą nie pamiętał nawet imienia tej irytującej osóbki, tak teraz budziła się w nim chęć ukarania doktor Quinzel. Nie lubił się pastwić nad personelem, jeśli nie było to konieczne, ale to ona go pierwsza sprowokowała. Naczelnik wiedział, że nie ma dotkliwszej kary dla młodego, pełnego zapału i pasji lekarza niż oddanie w jego ręce beznadziejnego przypadku. A Joker był przypadkiem najgorszym z najgorszych. - Wie pani co? Chyba jednak mnie pani przekonała. Może rzeczywiście pacjent nawiązał z panią kontakt wzrokowy. Może dostrzegła pani coś, co przeoczyłem ja, doktor Strange i doktor Zajcev? Przyda nam się osoba, która spojrzy na sprawę świeżym okiem. Każę pani za chwilę przekazać dokumentację pacjenta. Superwizorem zostanie profesor Hendry, jednak chciałbym na bieżąco być informowany o postępach terapii. Harleen aż zatkało. Coś było w głosie ordynatora.. . Sprawa wydała się jej podejrzana, na tyle, aby wzbudzić pewne skojarzenia. Nie miała telewizora, czytała właściwie tylko sprawozdania z badań naukowych, ale nie była kompletnie oderwana od rzeczywistości. - Ale.. - zachłysnęła się prawie . - Ale że to jest TEN Joker? - zapytała, bez tchu. - Sądziłam, że to kopista… Wyglądał tak prawdziwie, nie sądziłam… Znaczy sądziłam, że użył charakteryzacji, wygląda aż za prawdziwie, jeśli pan rozumie, o czym mówię. - Tak, to prawdziwy Joker – westchnął Arkham – Przez cały czas to pani przecież tłumaczę. Wiem, że psychiatrzy bywają rozkojarzeni, ale radzę się wziąć w garść doktor Quinzel. Wystarczy, że raz się pani zapomni, zostawi długopis lub ołówek w jego celi….Kaftan bezpieczeństwa nie jest dla niego żadną przeszkodą. Proszę potraktować moje ostrzeżenia bardzo poważnie. To nie jest zabawa. Psychiatra wstał z fotela i podszedł do drzwi. Otworzył je dając lekarce do zrozumienia, że to koniec rozmowy. - Gratuluję. Od dzisiaj Joker to pani pacjent. Minie trochę czasu zanim dojdzie do siebie, więc w międzyczasie może się pani zająć Jervisem Tetchem. - O.. oczywiście. - wyjąkała lekarka i wyszła. Czuła, że potrzebuje zapalić.
__________________ A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić. |
28-03-2020, 20:57 | #4 |
Reputacja: 1 | Pół roku przed pierwszym spotkaniem Jokera i Harleen Dwóch mężczyzn z wymalowanymi jak klauni twarzami paliło papierosy w zakamarku jednego z opuszczonych magazynów w dokach Gotham City. -A słyszałeś to? He he he… Każdy zna Wayne’ów co nie? No więc, mały Bruce prosi… Nagle ktoś, bezpardonowo przerwał rozmowę, wchodząc między dwójkę przestępców. -Co tu się wyprawia? Co wyprawiają moi dwaj UlUbieeeNi pomagierzy? -Szef? No ten no… Jimmy opowiada kawał. -Kawał? Jim? Lubisz kawały? Czemu nikt mi nie powiedział, że mamy w ekipie takiego dowcipnisia? Zrobiłbym Cię moją prawą ręką! -Ja ten no… Drągal wyraźnie był zakłopotany i nie wiedział jak powinien zareagować. -No co tak stoisz wiejski ćwoku? Dokończ ten cholerny kawał żebyśmy mogli mieć razem jeden wielki, cholerny ubaw. Nie żebyście mieli załadować te beczki z kwasem na pakę nim znajdzie nas Batman, ale… Batman nie królik, tylko nietoperz więc chyba poczeka nie UwAżżaCieee? -Eeee… Zależy czy jest dzień szefie? No bo ten... Nietoperze śpią w dzień. Jimmy najwyraźniej nie słyszał w swoim życiu o pytaniach retorycznych, sarkazmie i tym podobnych. Joker przestał się uśmiechać i odciągnął powoli cyngiel swojego rewolweru, który nagle znalazł się w jego ręku. Powiedział tylko jedno słowo świadczące o tym, że traci cierpliwość. -KAWAŁ. Łysiejący sługus Jokera, Jimmy zaczął pocić się nerwowo i drapać niepewnie po skroni. Podjął jednak szybko z powrotem wiedząc, że teraz już musi dokończyć. -No więc, znacie Waynów prawda? No każdy zna Waynów i ten no… Mały Bruce mówi, więc do ojca tato, tato! Kup mi bilet na karuzelę! Na co jego ojciec odpowiada. Daj spokój synu! Nie ci wystarczy ci, że świat kręci się wokół nas? Kapujecie? Bo.. bo.. Waynowi są tak bogaci i jednocześnie ską… Wystrzał z pistoletu rozwalił mózg Jima pomagiera zanim ten zdążył dokończyć zdanie. -Brakowało mi jakiejś wybuchowej puenty na koniec ha ha ha… Ej ty! Jakby co to ten kawał by mój kApiSzzz? Joker mrugnął znacząco do drugiego ze swoich pachołków. Z jego długolufowego staromodnego rewolweru wciąż unosiła się długa strużka dymu. -Ba.. Ba.. Ba.. -Baba? Proszę niech to nie będzie kawał typu przychodzi baba do lekarza bo dołączysz do Jima jąkając się w anielskim chórze. -Chyba miał na myśli Batmana. Głęboki, pozbawiony emocji głos sprawił, że klaun nagle stracił swoją pewność siebie. -Oh… Stoi za moimi plecami prawda? Joker odwrócił się szybko, ale nie dość szybko. Pięść w skórzanej rękawicy pozbawiła Księcia Zbrodni świadomości. [MEDIA]http://i.pinimg.com/originals/ff/89/c0/ff89c094fbe4e662cc60de6005ef3ce0.gif[/MEDIA] Kilka dni po pierwszym spotkaniu Jokera i Harleen -Panno Queen. Pomyślałem, że się Pani przyda.. -Życzenia powodzenia naczelniku? -Nie, nie oczywiście że nie. Skąd w ogóle ten pomysł? Jeremiah Arkham spochmurniał jakby sama myśl, że miałby żartować w pracy z podwładną była odrażająca. -Chodziło mi o to, że skoro ma pani sprawować pieczę nad zdrowiem psychicznym naszego najbardziej znanego pacjenta… To może pomoże pani zapis jego sesji terapeutycznych z doktorem Laruso. -Laruso? Nie słyszałam tu tego nazwiska. -Tak Ekhm… To smutna historia i staramy się nie mówić zbyt głośno o tym co spotkało dobrego doktora. -A co spotkało jeśli można wiedzieć? Dr Quinzel podświadomie przełknęła ślinę. Uważała się z profesjonalistkę, ale to? To mogło ją przerosnąć i zaczynała zdawać sobie z tego sprawę. -Nie żyje… W każdym razie śmiem przypuszczać, że sprawa z Jokerem mogła być jednym z czynników, które spowodowały jego problemy rodzinne co… Arkham przerwał czując na sobie spojrzenie jednego ze strażników. No tak, pewne rzeczy lepiej zachować dla siebie nawet jeśli to on jest tu szefem. Chrząknął znacząco i przeprosił zostawiając zaskoczoną Harleen samą na korytarzu. Zapis sesji nr 15 doktora Roberta Laruso z pacjentem o pseudonimie “JOKER” -Może tym razem zrobimy jakie postępy co Joe? -Mówiłem, że nie nazywam się Joe doktorze. Ani Cesar, ani Jack, nie Heath, raczej nie Joaquin, chyba nie Mark, a już na pewno nie Jared! -Czekam więc cały czas, aż zdradzisz mi prawdziwe imię. Ja zdradziłem ci swoje. -Jest na plakietce głuptasie. Ciężko to nazwać tajemnicą. Klaun w kaftanie bezpieczeństwa teatralnie przewrócił oczami. Lekarz jednak pozostawał nieugięty i nie przejmował się postawą pacjenta. -Może zdradzisz mi jakąś prawdziwą tajemnicę, a ja zdradzę ci swoją? Szaleniec uśmiechnął się na pozór niewinnie. Bawiła go gra w kotka i myszkę z tym psychiatrą. -Dobrze. No więc... Strasznie chrapię przez sen z czego nie jestem dumny, ale jeszcze nikt z sąsiadów nie zadzwonił po policję. Doktor Laruso uśmiechnął się szczerze tak jak ktoś kto tłumaczy dziecku jak działa świat. Uśmiech mający wzbudzać zaufanie. - Jesteś wśród przyjaciół Joe. Możesz śmiało mówić co leży ci na wątrobie. Jak wyglądało twoje dzieciństwo? -Ja… Dobrze doktorze, dałem słowo więc zdradzę ci tajemnicę swojego dzieciństwa. Psychiatra zaczął notować, jednocześnie uważając by nie zdradzać za bardzo swojego podekscytowania. -Proszę kontynuuj. -Miałem dobre, zwyczajne życie. Byłem jedynakiem mieszkającym z rodzicami na peryferiach miasta, ale to była dobra dzielnica. Sąsiedzi sobie ufali tak, że można było poprosić ich o pilnowanie domu kiedy jechało się na wakacje. Mama pracowała w domu, gotowała, sprzątała, zajmowała nami, zadowolała mojego ojca żeby ten nie myślał tyle o pracy. Mama bardzo mnie kochała, a ja kochałem mamę. Tata… Taty nie było za bardzo w domu, miał waŻnnnnĄ pracę i wracał późno do domu. Odpoczywał, oglądał telewizję, słuchał muzyki, czytał książki i pił alkohol. Nigdy nie nauczyłem się jeździć na rowerze bo nie miał mnie kto nauczyć. Pamiętam jak dzieci sąsiadów śmiały się ze mnie z tego powodu, próbowałem się nauczyć, naprawdę! Jednak ciągle spadałem z siodełka, jak prosiłem tatę o pomoc to mówił, że nie ma czasu na bzdury, jego ojciec też niczego nie nauczył. “Żeby być mężczyzną musisz dojść do czegoś sam chłopcze. Jesteś mężczyzną prawda?” -Mimo wszystko żyło się nam całkiem dobrze. Typowa amerykańska rOdddzInKa. Do momentu gdy nie przebrałem się za klauna. Uuuu można powiedzieć, że tata nie był zachwycony… Widzisz zawsze lubiłem klaunów, poprawiali mi humor! Nieśli ludziom radość! Mój ojciec nigdy nie potrafił tego zrozumieć. Matka mnie kochała, ale była zbyt słaba by się mu postawić. Zabiłem swojego ojca… To był wypadek, głupi wypadek, ale zabiłem go. Chciałem tylko… Myślałem, że będzie się śmiał. Robert Laruso nie mógł uwierzyć własnym oczom, czy ten najbardziej znany morderca Ameryki od czasów Bundego i Mansona płakał? Otwierał się przed nim? Musiał to wykorzystać. To będzie jego bilet do sławy, ale musi rozegrać to z głową. -Przerwijmy w tym miejscu. Dziękuję za zaufanie Joe Koniec nagrania Zapis sesji nr 22 doktora Roberta Laruso z pacjentem o pseudonimie “JOKER” -Wiesz, że każda religia ma ze sobą coś wspólnego? Każda oparta jest na kłamstwie. Bogiem jest bowiem ten kto trzyma pistolet przy twoim czole i decyduje czy zrobi on *BANG*. Powiedz mi doktorze? Spotkałeś już swojego boga? -Ja… Skąd ta nagła agresja Joe? Może wrócimy do tematu twojego dzieciństwa? To zawsze cię uspokaja. -MÓWIŁEM, ŻE NIE NAZYWAM SIĘ JOE. Joker uśmiechał się w sposób wymuszony, zaciskał przy tym zęby tak mocno, że z dziąsła wydawały się krwawić. -Co u żony? Cathrine? I u młodego Bobbego Juniora? Ile on ma już lat? Siedem-osiem? Powiedział powoli przez zaciśnięte zęby niczym brzuchomówca. -Skąd ty… Przerwa. Przerwa w nagraniu! Doktor zerwał się z miejsca by wyłączyć aparaturę. Zanim to zrobił dało się słyszeć jeszcze głos jego pacjenta. -Na twoim miejscu wróciłbym do domu i sprawdził czy nic im nie jest tAtUuUsIu. Czasem wąż musi zjeść własny ogon. Koniec nagrania [MEDIA]https://media3.giphy.com/media/vLlqXqIlV9gcM/giphy.gif[/MEDIA] Robert Laruso miał dobre, zwyczajne życie. Mały domek na przedmieściach miasta. Co jakiś czas wyprawiał grila dla znajomych by pochwalić się kochającą żoną której zazdrościli mu kumple. Widział to na ich twarzach i czuł się mężczyzną. Miał pięknego chłopca, swojego pierworodnego syna, Bobbego. Junior, tak na niego mówił. Może był dla niego odrobinę ostry, ale wyznawał zasadę że diament trzeba oszlifować trudną metodą. Poza tym on, ojciec domu, żywiciel rodziny zasługiwał na należny sobie szacunek prawda? Przed wyjazdem do pracy chłopak przebrał się za klauna. Cholernego klauna, jakby Joker w robocie mu nie wystarczył. Co więc mógł zrobić Robert? Jak zareagować ? To co zrobiłby każdy normalny ojciec prawda? Sprał dzieciaka tak by temu nie przychodziły do głowy kolejne głupie pomysły i pojechał do pracy. Miał lekkie wyrzuty sumienia, ale Cathrine się nim zajmie, pocieszy od tego są kobiety. Ich słabość, jest naszą siłą lubił myśleć. Teraz ten klaun powiedział… Skąd znał ich imiona? Jego żony i syna? Nie mógł znać tych informacji, na pewno mu ich nie zdradzał, zresztą w pracy nie rozmawiał o prywatnych sprawach z nikim. Arkham podsunął mu je z jego teczki? A może to był Strange? Walnie w mordę tego kto pomagał temu wariatowi, tego był pewien. Wciskał pedał gazu do dechy, w domu nikt nie odbierał, ale chyba mieli gdzieś wyjść prawda? Co prawda zabronił Juniorowi wychodzić, ale wiedział że Cathrine, głupia, słaba Cathrine ulitowała się nad nim i pewnie poszli. Co to miało być? Parada? Wesołe miasteczko? Cyrk czy inna niedorzeczność? Mógł wyrazić się jaśniej, teraz pozostało tylko spieszyć się do domu. Nie było sensu dzwonić na policję. Śmiech Jokera dzwonił mu długo w uszach jak pospiesznie wychodził, ale to te… oczy nie pozwalały o sobie zapomnieć bardziej. Po krótkiej, ale szalonej jeździe która dla niego wydawała się wiecznością, dotarł w końcu do swojej dzielnicy. Skręcił we właściwą ulicę i zdecydowanie za szybko podjechał pod dom tak, że zaparkował na własnym trawniku. Otworzył drzwi swojego Pontiaca nie próbując ich nawet zamykać i pognał ile tylko miał sił w stronę frontowych drzwi, potykając się przy okazji i gubiąc buta. W końcu dopadł do klamki i energicznym ruchem otworzył wpadając do środka. Bobby Laruso Junior miał dobre, zwyczajne życie. Ten dzień był jednak inny. Ojciec uderzył go, zostało brzydkie limo, ale mama przyłożyła lód i poprawiła jego makijaż klauna tak, że prawie nie było nic widać, a już na pewno nie to, że płakał. Ojciec byłby wściekły, przecież prawdziwi mężczyźni nie płaczą. On jednak był inny i mimo szczerych chęci nie umiał przystosować się do bycia kimś, kim oczekiwał od niego jego ojciec. Próbował mu wytłumaczyć, że ubrał się tak bo do miasta przyjechało wesołe miasteczko. Od małego lubił klaunów i nie widział w tym nic złego. Chciał żeby ludzie cieszyli się na jego widok tak jak nich. Czemu ojciec zareagował tak ostro? Mama przytulała go i tłumaczyła, że on wcale nie chciał i to zwykłe nieporozumienie, ale Bobby bał się ojca, chciał tylko żeby ten go akceptował. Nie czuł się akceptowany, czuł się inny, ale czy to źle? Wyszli z mamą i Panią Collins do wesołego miasteczka. Tak długo czekał na to aż zobaczy klaunów! Zje watę cukrową i przejdzie się kolejką górską. Bobby przysiągł sobie,ze nie będzie więcej płakać. Nie będzie płakał za tym co było “wczoraj”, chce tylko zwyczajnego świata i jakoś przetrwa to próbując znaleźć do niego drogę. Wesołe miasteczko było lepsze niż podejrzewał, wszędzie wokół ludzie, rodziny śmiali się i cieszyli chwilą, która dla Bobbego mogła trwać wiecznie. Mama zagadała się z Panią Collins o następnym spotkaniu koła gospodyń miejskich. Miał wrażenie, że przyszły tu tylko dla niego, doceniał to, ale nie chciał dłużej być dla nikogo ciężarem. -Mamo? Mogę pójść poszukać na kolejkę? -Oczywiście kochanie, ale nie oddalaj się poza ogrodzony teren dobrze? Za godzinę bądź w tym miejscu. -Dobrze mamo! Kocham cię! Chłopiec w przebraniu klauna oddalił się tak szybko jak tylko mógł wciągnięty przez kolorowy świat. Zachwycał się siłaczem Henrym, który unosił nad głowę najcięższą kobietę świata (Bobby podejrzewał, że wcale nie jest najcięższa, ale bał się tego powiedzieć na głos). Był pod wrażeniem zaklinającej węże Jasminy czy starszego pana, który zawsze zgadywał dokładną ilość pieniędzy w słoju. Wśród tych dziwolągów czuł się jak w domu a jego uśmiech poszerzał się z każdą chwilą. -A cóż to za mŁooooDy człowiek? Ubrany jak prawdziwy artysta! Brawo, brawo. Mężczyzna w cyrkowym stroju uderzał zamaszyście o siebie dłonie na których tkwiły gumowe rękawice. -Pan mówi do mnie? Chłopak ze zdziwieniem spoglądał na dorosłego mężczyznę przebranego za klauna! -Nie widzę tu innego chłopca, który ma tak dobry gust do ubierania a ty? Mężczyzna się uśmiechnął i ukłonił nisko zamiatając podłogę swoim kapeluszem. -Witaj chłopcze nazywam się Joe. -Nie wolno mi rozmawiać z obcymi… Syn państwa Laruso wydawał się być zmieszany tym, że nieznajomy zwrócił się prosto do niego. -Phi! Nosens, tak przecież mówi się dzieciom, a ty chyba jesteś prawdziwym mężczyzną prawda? -No… No tak proszę Pana. Na imię mam Bobby. Chłopiec uśmiechnął się z ufnością. Nabrał pewności siebie, gdy ten dorosły nie tylko go dostrzegł, ale jeszcze mówił takie miłe rzeczy! -Zaprzyjaźnimy się Bobby? Jestem klaunem i lubię rozweselać ludzi! -Ja też! Powietrze wypełnił śmiech ich obojga. Część ludzi przelotnie im się przyjrzało, ale nie skupili długo swojej uwagi biorąc ich za syna i ojca. W końcu byli w wesołym miasteczku. -Chodźmy na kolejkę! No i poszli. Przez blisko godzinę śmiali się i rozmawiali o świecie, ludziach, klaunach, ojcach i synach. Życie było trochę mniej zwyczajne dla Bobbego kiedy ze swoim nowym przyjacielem podnosił ręcę do góry i wrzeszczał na kolejce, zderzał elektrycznymi samochodzikami, jadł watę cukrową czy strzelał w kaczki na strzelnicy. -Która godzina? Mama mówiła, że mam się nie oddalać. Na pewno się martwi… -Oj Bobby, Bobby… Tego byśmy nie chcieli prawda? Żeby twoja mama była zła. Chłopiec przecząco pokręcił głową i chciał już się pożegnać, kiedy jego przyjaciel nagle wyjął czarny zabawkowy pistolet. Bobbemu oczy wyszły z orbit. -Ładny prawda? Każdy prawdziwy mężczyzna musi mieć pistolet, to czyni go mężczyzną! Klaun skierował broń na kobietę, która szła niedaleko nich niosąc torbę popcornu. -Patrz młody przyjacielu! “Joe” wycelował pistolet w kobietę i krzyknął *BANG*! Wcisnął spust, po czym z lufu broni wystrzeliła chorągiewka z tym właśnie napisem. Kobieta przewróciła się wypuszczając z rąk popcorn, który rozsypał się po ziemi. -No wie pan co! Trochę powagi! Jaki przykład pan daje dziecku? Wściekła i zawstydzona zerwała się na nogi i odeszła w przeciwnym kierunku. W tej samej chwili “Joe” i Bobby kolejny raz tego popołudnia wybuchnęli śmiechem. -Widzisz? Co ci mówiłem? To dosSssKooonaŁy żart! -To prawda Joe! -Wiesz co? Mam pomysł! Jak twój tata wróci dzisiaj do domu to zrób mu taki sam kawał. To kawał dla prawdziwych mężczyzn, który na pewno doceni! -Tak myślisz Joe? -Jestem wręcz przekonany mój mały przyjacielu. Tylko nie mów nikomu dobrze? Niech to będzie nasza sŁŁŁoDka tajemnica. Klaun uśmiechnął się przebiegle jak lis w kurniku, ale chłopiec niczego nie zauważył, schował broń do kieszeni swojej kurtki. Chwilę później biegł już do mamy, która martwiła się nie na żarty nieobecnością syna. Dostał burę i wracali za karę do domu, ale poznał dzisiaj swojego pierwszego przyjaciela! No i nie mógł doczekać się miny ojca jak wróci do domu! Czasy współczesne Kilka dni po pierwszym spotkaniu Jokera i Harleen - I? Co było dalej? -Ja naprawdę nie powinienem o tym mówić, ale skoro pani doktor spytała… Mały rzeczywiście zastrzelił ojca. Mówił, że to miał być kawał. Nie wiadomo skąd miał broń, chociaż kilka osób widziało przebranego za klauna chłopca i mężczyznę w podobnym stroju na wesołym miasteczku to jednak… To nie mógł być Joker prawda? On cały czas był w Arkham, więc… Strażnik Joseph Conrad podrapał się po głowie. Był stróżem w Arkham dobre kilka lat i niejedno już widział. Okazja by zaimponować wiedzą młodej, ładnej lekarce była zbyt kusząca by nie skorzystać. Od kilku dni przynosił jej ranoj świeżą kawę, pili ją razem, rozmawiali a on objaśniał jej kto tu jest kim i jak to wszystko funkcjonuje. Dla Harleen okazał się skarbnicą wiedzy. -A jego rodzina? Matka i chłopiec? -Matka się powiesiła. Chłopak podobno od tego czasu się nie odezwał, zamknęli go w jednej z instytucji dla młodocianych i raczej prędko nie wyjdzie. -Niezwykła historia. Aż mi… Doktor Quinzel straciła równowagę, ale Conrad podtrzymał ją zdecydowanie by nie upadła na ziemię. -Wszystko w porządku pani doktor? -Tak, tak.. Trochę zakręciło mi się w głowie. Już dobrze, muszę tylko usiąść na chwilę. Gdzieś z oddali dało się słychać wrzaski, ale strażnik nawet nie reagował. Czyżby to była normalność w tym miejscu? W co ona najlepszego się wpakowała. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=eYf-EsadU7I[/MEDIA]
__________________ "Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021 Even a stoped clock is right twice a day Ostatnio edytowane przez traveller : 28-03-2020 o 22:49. |
01-04-2020, 15:49 | #5 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Arthur Fleck : 01-04-2020 o 19:24. |
05-04-2020, 21:07 | #6 |
Reputacja: 1 | Rozmowa z ordynatorem kosztowała Harleen sporo nerwów. - Nadęty, zadufany w sobie buc! – weszła przez okno na schody przeciwpożarowe, mieszące się z boku szpitala. Usiadła na metalowym podeście i wyciągnęła paczkę papierosów. – Sądzi chyba, że wszystkie rozumy pozjadał! – zaciągnęła się głęboko. – W tym wieku to już nie ma żadnego przyrostu wiedzy ani umiejętności! (choć coś jej majaczyło, że jeśli chodzi o treści, w których człowiek jest specjalistą, to jednak przyrost jest). Pamiętała takie doświadczenie na szczurach, gdzie młode karmione były mózgiem tych starych – co powodowało u nich wzrost inteligencji, a może tylko zdolności kojarzenia? – tego już nie pamiętała. W każdym razie takie zastosowane dla ordynatora było by najlepszym z możliwych! Papieros ją uspokoił. A może chodziło raczej o krótką wizualizację przerabiania mózgu Naczelnika Arkhama na pożywny pudding w połączeniu z oddechowym treningiem relaksacyjnym? Trudno ocenić tak od razu. Buc czegoś od niej chciał… a! Jervis Tetch. Szalony Kapelusznik. Coś ukradł, a że był (jak sam przydomek wskazuje) szalony, osadzono go u nich. Zamiast stracić. Ech, ona by potrafiła usprawnić ten system. Dobra, do roboty. Wróciła do budynku, założyła biały kitel i przeszła do izolatki, gdzie przetrzymywany był pacjent. - Dzień dobry, jestem dr Harleen Quinzel. Będę pana lekarzem prowadzący. - Och, jak miło cię widzieć, moja kochana, może napijesz się herbatki, Alicjo? - Oczywiście, dziękuję za zaproszenie – odpowiedziała Harleen. – Jestem zaszczycona. Potem piła z pacjentem herbatkę, zachwycając się jej smakiem i aromatem. Nie było to łatwe, bo herbatki nie było Podobnie jak zastawy, stołu, ciasteczek („Zwłaszcza te anyżowe są wyborne”). Harleen – Alicja – potakiwała, śmiała się z dykteryjek, opowiadała swoje. O nic nie pytała, nie zachęcała Szalonego Kapelusznika do żadnych zwierzeń. Można powiedzieć, że zanurzała się w jego szaleństwie. Potem pożegnała się ze swoim pacjentem, nieomal że czule i wymknęła z Instytutu. Zanim udało się jej wyjść wpadała na naczelnika, który patrzył na nią z dziwną mieszaniną odrazy, fascynacji i rozbawienia wypisaną na twarzy. - Na ten moment stosuję podążanie za pacjentem. Profesor Stephen Hendry, światowej sławy specjalista od socjopatycznych zaburzeń osobowości, jej promotor a obecnie superwizor, patrzył na młodą lekarkę ciepło. - Świetnie, pamiętaj tylko że kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie. - Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich. – zakończyła (lub może wyprzedziła) cytat Harleen. Nerwowo skubała kołnierzyk białej bluzki. – Tyle, że ja z nim nie walczę, staram się mu pomóc. A najtrudniejsze jest to, że nie mam w nim wsparcia, profesorze – wciągnęła nogi w niebieskich jeansach na fotel. Jej drobna sylwetka wydawała się ginąć w otchłani skórzanego mebla. - Mówisz teraz o swoim szefie? – doprecyzował. - Tak! Traktuje mnie jak niedouczoną gówniarę! - Po czym to poznajesz? Harleen zastanowiła się. - To raczej moje odczucie, trudno mi znaleźć sytuacje, które je potwierdzają… - Więc to jego zdanie na Twój temat, czy twoje? - Sądzi pan, że to JA się czuję niedouczona w jego obecności? - A czujesz się? Apartament był obszerny, urządzony minimalistycznie. Prosto z windy wchodziło się do dużej , otwartej przestrzeni łączącej salon i niewielki aneks kuchenny. Obok były dwie pary drzwi – jedne prowadzące do sypialni, drugie , prawie że niewidoczne, do salonu kąpielowego. Z boku było wyjście na obszerny taras, z którego rozciągał się oszałamiający widok na rozświetlone nocą miasto. Harleen, ubrana w leginsy do ćwiczeń i sportowy stanik leżała na plecach w poprzek ogromnej kanapy, z nogami przerzuconymi przez oparcie mebla. Głowa zwisała jej luźno. Z tej perspektywy świat - i ten w jej mieszkaniu i ten rozciągający się za przeszkloną ścianą) wydawał się stać na głowie. To było ciekawe doświadczenie . Odświeżające. Podniosła telefon na wysokość oczu i nacisnęła zieloną słuchawkę. - Kate? Gdzie jesteś ? Miałaś być pół godziny temu… - przez chwilę słuchała. – Andropauza?? A co to niby jest? I dlaczego z powodu czegoś tego mamy rezygnować z pole dancing? - Znów słuchała. – Tak, ja chciałam normalnie,. capoeirę. Ale nie, ty się uparłaś się że czas na coś nowego. – znów słuchała. – A, masz asystować przy wycinaniu tego czegoś. – znów słuchała. – Wybitny specjalista… No nie wiem, obrażam się, serio nie rozumiem, czemu asystowanie wybitnemu specjaliście ma być wartościowsze niż pole dancing ze mną. – znów słuchała. – Nie, to nie wystarczy na przeprosiny. Musisz się bardziej postarać. Dobra, idź się myć. Trzeba być czystym przy asyście, wiem. – Weź! Nie będę nikogo sprowadzać, mam narzeczonego, jakbyś zapomniała. Co z tego , że wyjechał? Tak mam wolną chatę… No weź! Wystarczy, że ty jesteś nimfomanką. No pa. Podniosła się z westchnieniem, zmieniła strój do ćwiczeń na kostium i zajechała do umieszczonej na parterze budynku strefy spa. Miała ochotę na basen. - To nie chodzi o to, że ja się czuję niedouczona, profesorze – Harleen potrząsnęła głową. Oprawki okularów dobrane były do koloru jej turkusowego, kaszmirowego spodnium – Chodzi o to, że on okazuje mi swoja przewagę! - Technicznie rzecz biorą wasze relacja jest skośna. Stoi w hierarchii wyżej niż ty. - No wiem… Ale to mnie złości! I dlaczego staje pan po jego stronie? - Jestem po twojej stronie, Harleen. Opisuję po prostu rzeczywistość. Złość to naturalna emocja. Złościsz się na niego, czy na siebie? Czy może na mnie? - Na niego! - Dobrze, to mamy ustalone. Twój szef cię złości. Jak okazujesz ta złość? - Nie okazuje! - Ok, więc inaczej – sądzisz, że on widzi, ze jesteś na niego wkurzona? Pewnego dnia – zgodnie z nurtem terapii prowokacyjnej - przyszła na spotkanie z Jervisem w niebieskiej sukience z bufiastymi rękawkami. Tego dnia reakcja pacjenta była wyjątkowo silna. Śmiał się, krzyczał, wyzywał Harleen od dziwek, potem przepraszał, zapewniał, że jest grzecznym chłopcem, że już nigdy nie będzie.. Że już więcej nie rozczaruje swojej mamusi. A potem poprosił ją, żeby zdjęła sukienkę. Harleen ubrana w obcisłą, czerwoną sukienkę , kończyła właśnie makijaż. Okulary zastąpiła soczewkami, wysokie szpilki czekały obok eleganckiego płaszcza. Odłożyła pędzel dokładnie w momencie, kiedy zabrzmiał dzwonek do drzwi jej apartamentu. Pobiegła otworzyć i już po chwili całowała się z wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, starszym od niej o dobre piętnaście lat. - Jean-Luc! Nie mogłam się już doczekać. - To podobnie jak ja, kotku – objął ją mocniej, zjeżdżając dłonią na jej pośladek. - Następnym razem pojedziesz ze mną. Paryż jest nudny bez ciebie, całe dnie oglądałem „dzieła” tamtejszych artystów, dawno nie widziałem tyle śmieci… - wsunął rękę pod jej sukienkę i uśmiechnął się z zadowoleniem, kiedy jego palce natrafiły na pasek gołej skóry nad pończochą. Harleen czuła jego wzwód przez cienki materiał sukienki. Odsunął ją, z wyraźnym żalem. - Za pół godziny jesteśmy umówieni z moim kolegą z Vegas. To buc, ale ma bzika na punkcie punktualności. I kilka niezłych płócien impresjonistów , na które mam podobną ochotę jak na ciebie. Kiedy cię zobaczy, zmięknie i negocjacje pójdą lepiej. Pocałował dziewczynę i podał jej płaszcz. - A później... wrócimy do tego, co przerwaliśmy. - Zauważyłaś, ze częściej mówimy o twoim szefie, niż twoich pacjentach – zagaił profesor. Harleen – tym razem ubrana w szorty i podkoszulek – wysunęła podbródek do przodu. - Bo wydaje mi się, że mam z nim większy problem niż z pacjentem – westchnę. - Jakiego rodzaju problem? - No, chyba szerszy… przypomina mi mojego ojca i z jednej stron mam ochotę pokazać mu, jaka jestem super, a z drugiej strony – mam ochotę się z nim konfrontować. - A poza wszystkim strony szukasz jego akceptacji i uznania – podsumował profesor. – To ambiwalencja. Zajmijmy się tym. Chwilę się ociągała, ale spełniła jego prośbę. Została w samej halce, a kiedy Kapelusznik wyciągnął dłoń, podała mu sukienkę. Gładził ją, wąchał i przytulał twarz do niebieskiego materiału. - Pachnie inaczej – mruczał sam do siebie. – Ale ten kolor.. fason jest prawie taki sam – przesunął dłonią po ściegu. - Nie podglądaj – rzucił do Harleen, która posłusznie zasłoniła twarz dłońmi. Zza lekko rozcapierzonych palców widziała, jak pacjent ściąga szpitalne odzienie, a potem próbuje się wcisnąć w jej sukienkę. Był to raczej model oversize, ale mimo to nie udało mu się dopiąć guzików. - Możesz patrzeć – powiedział w końcu, a duma wyraźnie była słyszalna w jego głosie. - Jak wyglądam, mamusiu? – zapytał cienkim głosikiem pięciolatka. Harleen nic nie powiedziała. - Ślicznie, prawda? – znów głos dziecka. - Nie jestem jakimś cholernym świrem! – wrzasnął kapelusznik, tym razem swoim głosem i zaczął rwać sukienkę. – Nie zmusisz mnie do tego, to pierdolona kurwo! - Sądziłam że mi zaufał… zgodził się , żebym prowadziła szczególnie trudnego pacjenta, Jokera – tylko lata praktyki pozwoliły prof. Hendry zachować ten sam wyraz twarzy: życzliwe zainteresowanie. – Sądziłam, ze to jakiś kopista, ale to był właśnie on! – Harleen poprawiła swoja sukienkę z surowego jedwabiu i mocniej owinęła się brązowym swetrem. – Do dziś nie mogę zrozumieć, jak to możliwe, że taki przestępca nie jest skazywany na śmierć, tylko ciągle na nowo osadzany w szpitalu. - Rozumiem, ze cię to porusza. Ale umawialiśmy się na spotkania w sprawie twojej praktyki a nie naszego systemu penitencjarnego – przywołał ja do głównego nurtu rozmowy. - Tak… - odetchnęła. – Sądziłam, ze to oznaka jego zaufania. Ale tak na prawdę – to pozwolił mi na terapię Jokera tylko po to, aby wykazać mi moją niekompetencję. - Czemu tak sądzisz? - Myślę, że nie dam rady. Brak mi doświadczenia. - Na jakiej podstawie tak wnioskujesz? - Boję się – wyznała w końcu. – Pokazał mi nagrania z sesji z poprzednim psychiatrą.. jego synek go zastrzelił. Podobno spotkał się z Jokerem wtedy, kiedy ten był w szpitalu.. to się wydaje niemożliwe, ale tak się stało. Popatrzyła profesorowi w oczy. - Nie sądzę, abym była gotowa. Nie. Wiem, że nie jestem gotowa. Miesiąc po pierwszym spotkaniu z Jokerem, Harleen , ubrana w swój lekarski uniform, czyli czarne, proste spodnie i biały podkoszulek, zapukała znów do drzwi ordynatora. - Dzień dobry, czy mogę wejść? Zaprosił ją gestem ręki i wskazał krzesło, stające po drugiej stronie biurka. Usiadła. - Dr Quinzel. Co mogę dla Pani zrobić? Odchrząknęła. - Chciałam przedstawić mój raport odnośnie spotkań z pacjentem Jervisem Tetchem – podała mu skoroszyt. - Może pani, krótko, podsumować swoje wnioski? - Myślę, że doświadczał przemocy ze strony matki w dzieciństwie – najprawdopodobniej nie akceptowała jego płci i zmuszała go do noszenia dziewczęcych ubrań. Traktowała jak dziewczynkę, ale też karała za to, że spełniał jej oczekiwania wkładając te ubrania. Był na raz zachęcany do pewnych zachowań i karany za nie. To musiało skutkować rozszczepem osobowości. Odtwarza kompulsywne wczesnodziecięce doświadczenia, próbując nadać im na nowo sens. W trakcie psychoterapii uda mi się zintegrować obie części jego osobowości, mam nadzieję. Nabrała powietrza, jak przed skokiem do basenu z górnego piętra wieży. - Jeszcze jedna sprawa, Dr. Arkham. Nie sądzę, abym była gotowa na terapię Jokera. Myślę, że dobrze pan o tym wie. Przesadziłam na początku i chciał mi pan utrzeć nosa. Przepraszam.
__________________ A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić. Ostatnio edytowane przez kanna : 06-04-2020 o 20:17. |
08-04-2020, 22:35 | #7 |
Reputacja: 1 |
|
08-04-2020, 23:22 | #8 |
Reputacja: 1 | -Muszę zrezygnować. Słowa były obce, jakby nie jej. Uderzenie dłoni Jeremiah, jej szefa zapiekło w prawy policzek Harleen. Ból z całą pewnością należał do niej. Przyjęła go jak matka swoje dziecko. Zaskoczenie jakie malowało się na jej twarzy i łzy, które pojawiły się w oczach sprawiły, że musiała w tej chwili wyglądać jak mała dziewczynka. Nienawidziła czuć się taka bezbronna. W tym świecie pełnym rządzących mężczyzn, być… być po prostu… kobietą. -Nie nadajesz się do tej pracy smarkulo. Kolejne rozczarowanie. Arkham prychnął pogardliwie i odsunął się z gestem, jakby chciał wytrzeć dłoń, którą przed chwilą uderzył kobietę. Jego twarz wykrzywiła się w obrzydzeniu. -Zupełnie jak twoja matka. Echo tych słów ciągnęło się za Harleen, biegnącą długim, krętym korytarzem szpitalnej placówki. Gdzie była? Jak długo biegła? Drzwi, schody, zakręty, anonimowi dla niej strażnicy, pielęgniarze i lekarze wszyscy zlewali się w jedno. Gdzie do cholery było wyjście? Pozbiera się i powie tej kanalii, Arkhamowi co o nim myśli. Rzuci mu to w twarz, tak samo jak pracę nie dając mu satysfakcji w zwolnieniu jej. Może powinna go także pozwać? Albo spoliczkować, by zrewanżować się mężczyźnie pięknym za nadobne? Czemu ojciec miał powiedzieć coś tak okrutnego? Przecież chciała tylko jego akceptacji. Zaraz, przecież to był jej szef, a nie ojciec. Musi odpocząć i zastanowić się, pogadać z Jean Luciem albo Stephenem. Zakręciło się jej w głowie. Rozejrzała się wokół, najwyraźniej była przy celi Tetcha. Zajrzała do środka i… -Psssst. -He? Zdawało jej się, że coś słyszała. Na korytarzu nie było jednak nikogo. No prawie nikogo. Pod jej nogami znajdował się najprawdziwszy królik, dziwna sytuacja, kto go tu wpuścił? Lekarka wzięła ostrożnie go na ręce i pogłaskała delikatnie. Jego cudownie miękkie futerko przyniosło jej w tej chwili ukojenie jakiego potrzebowała. -Skąd się tu wziąłeś króliczku? -Nieważne skąd. Ważne kiedy, a kiedy jest kiedy? Czy już jest za chwilę? Czy może wciąż jest teraz? Królik zakończył swoją przemowę, wyskoczył zaskoczonej Harleen z rąk i pobiegł przed siebie, następnie wskoczył do dziury, która znajdowała się na środku korytarza i tyle go widziała. Pomyślała tylko, gdzie on się tak spieszy? Przecież ona potrzebuje teraz kogoś do tulenia. -Jest spóźniony Alicjo. Tak jak ty moja droga. Za jej plecami dał się słyszeć znajomy głos. Doktor Quinzel pospiesznie się odwróciła. -Nie nazywam się… Odwróciła się chcąc zaprotestować, jednak mężczyzna za szklanymi drzwiami celu, który miał na głowie dziwny, ekstrawagancki kapelusz, zbył ją machnięciem dłoni. Człowiek ten wydał jej się znajomy, ale nie mogła sobie przypomnieć skąd go zna. -Ciiii. Spotkamy się na miejscu. Wszystko musi być jak w zegarku. -Ale gdzie idziemy? -Oh dziewczyno. Kapelusznik pokręcił z niezadowoleniem głową i po prostu przeszedł przez szklane drzwi swojej celi, które nie posiadały zamku. Przeszedł to może nie do końca dobre określenie, bowiem mężczyzna wszedł w drzwi i rozpłynął się w powietrzu. Harleen próbowała dotknąć tych samych lustrzanych drzwi od drugiej strony i ze zdziwieniem stwierdziła, że jej dłoń przeszła przez nie jakby nie było ich tam wcale. Co lepsze, jej wzrok nie sięgał za dłonią i spoglądała jedynie na kikut swojej prawej ręki. Wciąż jednak ruszała palcami i czuła się jakby dłoń była na swoim miejscu. Kierując się instynktem zrobiła krok naprzód przechodząc na drugą stronę lustra. Świat “Po Drugiej Stronie Lustra” zdawał się być w innych kolorach. W powietrzu unosiły się drobinki kurzu, w rogach ścian wiły gniazda pajęczyce. W tej rzeczywistości, szpital dla obłąkanych wydawał się zupełnie opuszczony. Harleen nigdzie nie widziała Kapelusznika, ani kogokolwiek innego. Szła korytarzem skrzydła dla szczególnie niebezpiecznych pacjentów gdy nagle z jednej z cel dała się słyszeć miauczenie. Zanim zajrzała w jej głąb, uwagę Harleen przykuła tabliczka na szklanych drzwiach, która powinna przedstawiać jej rezydenta. Tym razem zamiast imienia, nazwiska czy choćby pseudonimu, który nadaje się przy niezidentyfikowanych pacjentach widniał wizerunek małego kotka bawiącego się kłębkiem wełny. Harleen zdjęła okulary i zamrugała oczami, ale wszystko wydawało się w porządku. Czyżby to ona z jakiegoś powodu nagle straciła umiejętność czytania? Ktoś ponownie zamiauczał zwracając na siebie uwagę pani doktor. Kobieta, która znajdowała się wewnątrz leżała na materacu w czarnym, lateksowym stroju, jakby pospiesznie zszytym ze sobą z łat razem, w celu znajdowało się także kilka prawdziwych czarnych kotów. Osoba ta wydawała jej się znajoma, uwagę przykuwały kocie zielone oczy oraz długie, cienkie pazury będące zwieńczeniem lateksowych rękawiczek. -K.. Kate? -Miau… Kim jest Kate? -Wyglądasz zupełnie jak moja znajoma. No minus ten szmatowaty strój do ostrych zabaw… -Strój? Miau… Mówisz o moim futerku? Kobieta Kot polizała wymownie swoje ramię zrobiła to, jakby bezwarunkowo wciąż patrząc spokojnie na Harleen, jakby ta zapytała o godzinę. Kociaki u jej boku bawiły się w najlepsze, tuląc się i mrucząc do kobiety zamkniętej w celi. Harleen przemogła się by kontynuować rozmowę o tajemniczej postaci, przypomniało jej się przecież że dokądś bardzo się spieszyła i prawie na pewno była już spóźniona. - Nie widziałaś może przypadkiem Kapelusznika miałam się tu z nim spotkać? Może mogłabyś powiedzieć dokąd mam się udać? -Myślę, że to zależy od tego gdzie chcesz trafić. -Wszystko mi jedno, byle daleko stąd. Rzekła poirytowana Harleen. Miała już dość tej bezowocnej rozmowy. -Skoro wszystko ci jedno, więc chyba nie ma znaczenia gdzie pójdziesz prawda? Quinzel westchnęła tylko ciężko i już miała odejść naburmuszona, gdy jej rozmówczyni wtrąciła jednak coś ciekawego do rozmowy. -Podobno dzisiaj mają kogoś ścinać! Chyba po herbatce! -Herbatce? W którym to kierunku? -No, więc tam… Kocica pomachała prawą dłonią kręcąc długim pazurem w powietrzu. -... mieszka Kapelusznik, robi dobrą herbatkę, ale nie lubi moich maleństw. Natomiast tam… Zrobiła ten sam ruch lewą dłonią. -Można znaleźć Królową, ale nie polecam tam teraz iść, mają kogoś ścinać. W sumie chyba zawsze kogoś ścinają. Odwiedzaj sobie kogo tam chcesz, jak dla mnie oboje są szaleni. Fałszywa Kate rozłożyła bezradnie ramiona, po czym wróciła do lizania swojego ciała. -Powiedziała kobieta w stroju wielkiego kota, zamknięta w celi. -Myślisz, że jesteś inna miau? Co w takim razie robisz w takim miejscu? Wszyscy tu jesteśmy szaleni skarbie. Na to Harleen nie miała odpowiedzi, odwróciła się i odeszła w pierwszym kierunku wskazanym przez Kobietą Kota. - Miau. Masz może przy sobie karafkę mleczka? Jesteśmy głodni. A może mogłabyś mnie po prostu wypuścić? Halooo? Miauuu nie umiesz się bawić. Usłyszała za swoimi plecami, ale nie obejrzała się, ani nie odpowiedziała. Miała wrażenie, że kręci się w kółko, możliwe że tak właśnie było, ale w końcu jednak weszła do dobrze oświetlonego, przestronnego holu z dziwacznie zastawionym ogromnym stołem przykrytym obrusem, na którym znajdowała się zabytkowa porcelanowa zastawa: wazy, półmiski, cukiernice, imbryki, kubki, filiżanki, szklanki, spodki, wazy, brytfanki <słowa narratora unoszące się w powietrzu wewnątrz chmurki, na którą na moment spojrzała Harleen urwały się na chwilę, jakby ten zbierał siłę na oddech, po kolejnej chwili pojawiły się kolejne> talerze, miseczki, salaterki, sosjerki, pieprzniczki, solniczki i dzbanki. Brakowało jednakże jedzenia. Miejsce to do złudzenia przypominała stołówkę pracowniczą Arkham. -Alicjo moja droga! Oh moja droga, jak się cieszę, że jednak dotarłaś! Mamy tu istną katastrofę! -Kapeluszniku mówiłam, że nie jestem Alicją… Widziałeś może Królika? Szpakowaty rudy mężczyzna z zadartym do góry nosem, na którego głowie tym razem znajdował się wypchany, bądź śpiący puchacz machnął lekceważąco dłonią. Harleen mężczyzna wydawał się starym dobrym znajomym. -Spóźnia się jak zwykle. Są już inni goście, ale mam problem. To musi być idealne herbaciane przyjęcie jednak… Ktoś wszystko pomieszał. Możesz uwierzyć? Świat zwariował! -Co ty nie powiesz… Jak mogę pomóc? -Idź do kuchni zanim ktoś tu kogoś pozabija! Albo co gorsza wystawi mi na mniej niż pięć gwiazdek na wonderland.com! Przyporządkuj odpowiednie karteczki do potraw i napitków. To bardzo ważne, nie można się pomylić! Pani psychiatra w niebieskiej sukni z falbanami, zupełnie innej niż doktorski kitel, skierowała swe kroki do niewielkiej w kuchni, zgodnie z wskazówkami. W kuchni tej kucharze i kelnerzy kręcili się bez celu jak muchy w rosole, bezgłowe kurczaki czy dzieci przy przygotowaniach do świąt. Harleen bez problemu posegregowała karteczki przypinając do zup, napojów i alkoholów te z napisem “wypij mnie”, natomiast karteczki z napisem “zjedz mnie” powędrowały do ciast, mięs, makaronów, słodyczy, warzyw i owoców. -Możecie podawać. Powiedziała zadowolona z siebie doktor Quinzel do służby, demonstracyjnie strzepując niewidoczny kurz z sukni. Pracownicy kuchni z widoczną ulgą rozpoczęli pospieszne serwowanie potraw gościom w sali obok. Co by nie mówić o obsłudze, uwinęli się błyskawicznie kiedy otrzymali dokładne polecenia. Z chwilą gdy -Przepraszam? Ja tylko szukam Królika. Mam silną potrzebę przytulenia, czegoś miękkiego i puszystego. Naprawdę bardzo tego potrzebuję. Harleen zaczepiła Kapelusznika, który pełnił funkcję gospodarza przyjęcia, jednocześnie przypisując sobie zasługi kobiety w sprawie podanej żywności. Nalewał sobie właśnie herbatki rozlewając przy okazji sporą jej porcję na biały obrus. -Przestań wreszcie z tym Królikiem moja droga! Jesteś bohaterką dnia, zostań chwilkę z nami, Królik nie Zając, nie ucieknie. Na te słowa Marcowy Zając siedzący przy stole ukłonił się nisko. Harleen podziękowała krótko i usiadła na miejscu przy Kapeluszniku. Musiała zrzucić z niego uprzednio pluszowego misia, który zajmował krzesło. Przy okazji zauważyła, że niektórzy goście przyglądają jej się ukradkiem bądź jawnie, nie ukrywając przy tym swojego zainteresowania osobą nowego gościa. Twarze tych osób wydawały się kobiecie znajome. Dwoje zupełnie niepodobnych do siebie braci (podobno jednojajowych bliźniaków) w szelkach i pasiastych koszulkach ze śmiesznymi czapeczkami, z których jeden chełpił się tym, że mówił po francusku, Tweedle Hendry i Tweedle Dupo przypominało jej bliskich znajomych: profesora Stephena Hendrego i aktualnego partnera Jean-Luca DuPointa. Księżna Helenii, krainy która leżała “a gdzieś tam” przyglądała jej się bacznie przez pojedynczy okular, była chyba w wieku jej matki Heleny. Natomiast pociągający z ustnika sziszy i wydmuchujący kłęby dymu Pan Gąsienica przypomniał jej o ojcu, który czasem wieczorami przesiadywał w fotelu ze swoją fajką i książką w dłoni. Był jeszcze czarny Marcowy Zając imieniem Bill o którym zwykle nikt nie wspominał przy stole, podobnie jak o jej bracie Williamie. Podobieństwa te jednak były na tyle ulotne, że nie zastanawiała się długo nad nimi. -Wczoraj było jeszcze jakem słyszał by Królowa nasza, jej głowę by ściąć chciała. -Patrzcie jaka samochwała. W suknie z falbanami się dzisiaj ubrała. -Będzie z tego straszna chała! -Bezguście, bez manier, bez sensu! Jak ma mamusia mówić w zwyczaju miała, gdy bez zbierała. Harleen poczuła się trochę nieswojo gdy zaczęto rozmawiać o niej, nie kierując jednak swych słów bezpośrednio do niej. - Napij się wina Alicjo! Możliwe, że gospodarz wyczuł jej skrępowanie i chciał sprawić by rozluźniła się odrobinę. Uśmiechnął się krzywymi zębami próbując zapewne wydać się przy tym czarujący. Efekt był jednak bardziej komiczny. Kobieta zasłoniła usta dłonią by się nie roześmiać. -Nie nazy… Ah zresztą. Hmm… Chyba nie widzę wina Kapeluszniku. Widzę herbatę, yerbę, kawę, wodę, kakao, mleko z kożuchem, mleko bez kożucha, tonik, sok, brandy, bourbona, whiskey, piwo zbożowe, piwo korzenne, piwo kwiatowe, miód pitny, wódkę hmm chyba gin? Ale jestem pewna, żee nigdzie nie widzę wina. -Nie mamy tu wina. Odrzekł chłodnym głosem Kapelusznik. -W takim razie pozwolę sobie zauważyć, że to było bardzo niegrzeczne z twojej strony by proponować czegoś czego nie ma na stole. -Tak jak niegrzecznym było siadać bez pozwolenia! -Przecież powiedziałeś… -Że możesz zostać, ale nie powiedziałem że możesz usiąść na krześle prawda? Dokończył za nią podrażniony gospodarz wbijając z wielką siłą widelec w położony na talerzu schab. Zanim Harleen zdążyła odpowiedzieć zaczęło się dziać coś dziwnego wśród zgromadzonych gości. Jako pierwszy Tweedle Hendry padł głową w zupę, następnie dołączył do niego jego brat Tweedle Dupo, który zaczął dławić się by w końcu paść z krzesła, nieżywy nim jeszcze dotknął chłodnej podłogi. Po nich przyszła kolej na pozostałych gości, którzy co rusz poczęli umierać robiąc przy tym wielce teatralne gesty. -Ty…! Coś ty zrobiła głupia krowo?! Pomyliłaś karteczki? Ohhh… To wszystko twoja wina! Przerażona wybuchem złości Kapelusznika, Harleen szybko wstała pozostawiając za sobą to istne szaleństwo. Nie wiedziała jednak, że zostawiając za sobą szaleństwo, wcale nie będzie oznaczać, że szaleństwo nie czekało także przed nią, jak powiedziałaby Kobieta Kot. Ciężko jednak mierzyć szaleństwo jedną i tą samą miarą prawda? Przestała uciekać dopiero kiedy nie usłyszała za sobą wściekłych głosów. Odsapnęła chwilę i szła przed siebie mało pewnym krokiem. Miała zdecydowany dość tego miejsca, była głodna i zmęczona. Z trudem zwalczyła chęć by po prostu położyć się i nie zasnąć. Wyszła na dziedziniec lustrzanej placówki w której pracowała, z ulgą powitała promienie słońca padające na jej twarz. W prawdziwym świecie to tu wyprowadzano pacjentów by zaznali trochę ruchu i powietrza kiedy była ładna pogoda. Obecnie zrobiło się tu całkiem spore zgromadzenie. Gdy podeszła bliżej by się przyjrzeć, usłyszała donośny kobiecy głos, od którego przeszły ją ciarki. -Ściąć mu głowę! Opadła ostrze gilotyny. Sekundę później, tłum robiący za królewskich dworzan, składający się z pacjentów szpitala dla obłąkanych, ubranych w piżamy i kaftany bezpieczeństwa z figurami karcianymi westchnął, a głowa błazna z twarzą Jeremiah Arkhama potoczyła się po trawie wprost pod nogi Harleen. Dziewczyna szybko odwróciła wzrok. -Nigdy go nie lubiłam. Mądrzył się i nie miał poczucia humoru. Skwitowała niska, szczupła blondynka w wieku Harleen, ubrana była w suknię niedbal pomalowana farbą w czerwono-czarną kratę. Na nosie miała krótkie czarne okulary z czerwonymi serduszkami na oprawkach. Mogła uchodzić za siostrę bliźniaczkę Quinzel, gdyby takową miała. Na jej głowie widniała mała korona, będąca raczej rekwizytem teatralnym niż prawdziwą koroną. W ręku zaś dzierżyła berło zakończone głową ptaka dudu. -Jestem Królową. Kobieta wystawiła przed siebie dłoń z wielkim rubinem na palcu w kształcie serca. Chyba oczekiwała, że Harleen padnie jej do stóp całując pierścień. Ta jednak jedynie delikatnie dygnęła nie zwracając uwagi na pusty gest. -Harleen. Miło mi. Czy przechodził tędy może jakiś Królik? -Tak, tak był jakiś Królik i spieszył się na herbatkę, ale pewnie zgubił się gdzieś biedaczysko. Zagramy może partyjkę w krykieta? -Niestety żałuję, ale nigdy nie grałam w krykieta i wolę inne rodzaje sportu. Królowa prychnęła urażona i zaczęła się dokładniej przyglądać lekarce, studiując ją od stóp do głów. -Ktoś ci kiedyś powiedział, że lepiej byłoby ci w blondzie dziewczyno? Przykro mi, ale ja jedynie mogę przefarbować ci włosy na czerwono. Powiedziała Królowa rzeczowym, ale wywyższającym się tonem. Kierując swoje zamyślone spojrzenie w stronę szafoty i gilotyny, gdzie regularnie odbywały się egzekucje. -To mi jest przykro Królowo, ale nie widzę siebie jako rudej. Co za bezczelność… No nie, a dopiero co czyściłem szafot… Niesłychane… Jak ona śmie! Rozległ się szmer głosów wśród niecodziennego dworu. Królowa najwyraźniej usłyszała co nieco, bowiem momentalnie zmienił się jej nastrój. -Tak, tak jak śmiesz dziewczyno! Jestem Królową i za tą obrazę rozkazuję wam… Ściąć jej głowę! Co zatem mogła zrobić Harleen? Uciekła ponownie biegnąć przed siebie wprost w kierunku wejścia do kolejnego pomieszczenia, korytarza z wieloma rozgałęźniami, którego ściany były pokryte gęstym żywopłotem, a któryś z poddanych Królowej kończył malować papierowe róże, czerwoną farbą, która mogła wcale nie być farbą. Nikomu z tej zgrai nie udało się jednak dogonić dzielnej pani doktor. Zatrzymali się gdy ta przekroczyła pewien punkt i zawrócili przerażeni. Chaotyczne głosy królewskich poddanych pokrzykiwały tak, że nie sposób było niczego zrozumieć. W końcu sama Królowa zakrzyknęła donośnie tracąc cierpliwość. -Cisza! Ty tam sługusie, składaj raport. Monarchini wskazała na pacjenta pozbawionego sporej części garderoby, z wytatuowanym znakiem karo na twarzy, który uradowany, że właśnie jego wybrany począł mówić, całując jednocześnie wystawioną przez jej królewską mość, dłoń z rubinem. -Królowo! Melduję, że dziewczyna weszła do labiryntu. Czy mamy podążać jej śladem? -Nie trzeba. Jokkerwock zrobi swoje, już dawno nie był karmiony. Ściąć głowę komuś innemu! Ta wariatka wyglądała jak ona, ale przecież ona nigdy by nikogo nie zabiła. Coś tu było bardzo nie tak. Poczuła, że czas już wrócić do domu. Tylko gdzie był ten dom? Szła tym labiryntem minutami, może godzinami. Drogowskazy ze strzałkami na skrzyżowaniach głosiły coś w stylu: “w tą stronę”, “ślepy zaułek”, “skrót”, “zawróć za 500 kroków” “do siedmiomilowego lasu” i nie były zbyt pomocne. Nagle wszystko inne przestało mieć znaczenie, na środku labiryntu pojawił się Królik, ten sam którego Harleen spotkała wcześniej. -Panie Króliku, dzięki niech będzie bogom, szukam pana od nie wiem jak dawna... -O nie, tylko nie znów to dziewczę! Panienka wybaczy, ale spieszę się na herbatkę i jak wspominałem jestem już spóźniony. Królik pokicał w stronę żywopłotu i zniknął w gęstwinie liści oraz gałęzi. Kobieta skoczyła za nim, ale nie dość szybko. Nie zamierzała się jednak poddać. Przedzierała się przez chaszcze by w końcu cała brudna i podrapana, w poszarpanej niebieskiej sukience wyjść po drugiej stronie żywopłotu. Królik stał przed nią na dwóch łapach trzęsąc się jak osika ignorując zupełnie jej obecność. -No w końcu cię dorwałam! Królik jednak nie zareagował. -Panie Króliku? Co się… Odpowiedź przyszła sama kiedy Harleen podniosła wzrok. Najpierw zauważyła te oczy, złe, świdrujące ją do samego dnia jej jestestwa. Potem długie, żółte zaostrzone zęby. Białą skórę i monstrualny biały odwłok, pokryty setkami małych paszczy i wykręconymi rękoma, a wszystko to w ciągnącej się wraz z resztą cielska, zielonej burzy włosów. Jokkerwock, urealnienie wszystkiego tego czego się bała, a to co przypomniała sobie kiedy zajrzała w te ślepia. Poczuła, że w tym momencie spogląda w otchłań, a otchłań spogląda na nią. -Nie zaaaPPpppytAAszzz jak się dzZzzziiiiiiŚ czuję? Potwór uśmiechał się i pełznął w jej kierunku. Gardłowe charczenie mogło być śmiechem, ale jej nie było do śmiechu. Pokonując strach i paraliż zamknęła oczy, wzięła Królika na ręce i pobiegła przed siebie zamykając oczy tak by jej mózg nie mógł przetrawiać tego co widział. -Tam! Szybko! Wrzasnął Królik, pokazując małą pakę na dziurę w ziemi, która dawała jakąś nadzieję na ucieczkę przed potworem. Quinzel uchyliła mokre od łez powieki na tyle by wiedzieć gdzie biec. W końcu skoczyła i poczuła, że spada w pochłaniającą ją ciemność. Nie była pewna czy wciąż spada, czy trwa zawieszona w nicości, aż w końcu zobaczyła światełko na końcu tunelu. Lustro w które wpadła jak kamień w wodę. [MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=hWWsfrfq69A[/MEDIA] -Halo? Doktor Quinzel? Cholera… To jakiś rodzaj transu. Jak policzę do trzech to otworzy pani oczy i obudzi się ze snu. Raz, dwa, trzy. Hugo Strange klasnął w dłonie by dodać efektu -Nie sądziłem, że to rzeczywiście się uda. -Ma pani wiele do wytłumaczenia pani doktor. Mężczyźni mówili do niej, ale Harleen wydawała się wciąż zamroczona. -Co się… Strange? Arkham? Miałam strasznie dziwny sen... Jeremiah Arkham za plecami Hugo Strange’a nie wydawał się zachwycony. Oboje wyjaśnili cierpliwie jak niepozorny i pozornie nieszkodliwy Jervis Tetch zahipnotyzował kobietę, a ta umożliwiła mu jego ucieczkę. Nie wierzyła, ale jak chwilę się uspokoiła pokazali jej nagranie z monitoringu jak rozmawia ze strażnikiem informując o przeniesieniu pacjenta na przesłuchanie do sądu w sprawie jakiejś kradzieży. Widziała jak ona pozbywa się strażnika wypranym z emocji głosem, a Tetch obezwładnia bogu winnego sprzątacza i przebiera się w jego strój, po czym jakby nigdy nic wychodzi przez frontowe drzwi. Sama w tym czasie przez pół godziny wpatrywała się w ścianę i majaczyła do siebie zanim ktoś zorientował się, że coś jest nie tak. Wtedy właśnie wezwano Strange’a i Arkhama. Siedziała z rozdziawionymi ustami czując się upokorzona przez tego człowieka. Tego całego… Kapelusznika. Pozwoliła mu na zbyt wiele, zlekceważyła i teraz poniesie tego konsekwencje. Siedzieli, więc we dwoje w gabinecie naczelnika mając przed sobą kolejną trudną rozmowę. -Panno Quinzel… -Rezygnuję. Poczuła dziwne uczucie deja vu, od którego zakręciło jej się przez chwilę w głowie. -W żadnym wypadku nie przyjmuję pani rezygnacji. To… nieszczęśliwy wypadek, zbieg okoliczności, ale nie możemy pozwolić by coś takiego zawyżyło na całej pani karierze prawda? Rozmawiałem już z profesorem Hendrym i podziela on moje zdanie. -Że co proszę? Pozwoliłam uciec pacjentowi, a pan ma to gdzieś? -Powiedzmy,że… Takie sytuacje zdarzają, zdarzały się w przeszłości. Poprawił się szybko naczelnik. -Nie możemy sobie pozwolić na upublicznienie tej sprawy w tej chwili. Nie kiedy miasto czy Wayne mogą nam obciąć dotacje. Poza tym Tetch nie jest w gruncie rzeczy jakoś bardzo niebezpieczny prawda? Była pani jego lekarzem, więc zdaje sobie pani z tego sprawę. Poproszę Hugo i razem wymyślimy jakieś przekonywujący sposób ucieczki pana Tetcha, który można przedstawić reszcie Gotham. Harleen opadła na krzesło odjeżdżając nim kawałek w tył. Nie wierzyła własnym uszom. Ten dupek chce ratować własny stołek, ale przy okazji ratował także ją, więc niewiele mogła powiedzieć w tym temacie. Kiwała do siebie głową, słuchając jeszcze przez chwilę swojego szefa. W końcu wstała kierując się do wyjścia. -Niech pani weźmie wolne do końca dnia, a po weekendzie zajmie się pani Jokerem. -Chyba się przesłyszałam… -Nie. Ta sytuacja jest niefortunna, ale w gruncie rzeczy niczego nie zmienia. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno. Nie chciałbym przeprowadzać kolejnej rozmowy tego typu doktor Quinzel. W jej oczach błysnęła determinacja. Będzie musiała udowodnić temu człowiekowi ile jest warta. Zapewne tylko czeka na jej upadek. -Tak jest. -Jeśli to wszystko to może pani wyjść. Chciałbym wrócić do pracy. -Jeszcze jedno doktorze Arkham. Czy… Uderzył mnie pan? Naczelnik spojrzał na Harleen jakby ta zwariowała do reszty.
__________________ "Tak, zabiłem Rzepę." - Col Frost 26.11.2021 Even a stoped clock is right twice a day Ostatnio edytowane przez traveller : 10-04-2020 o 14:01. |
09-04-2020, 18:45 | #9 |
Reputacja: 1 | Kompletnie rozbita wewnętrzne Harleen przeszła przez okno szpitala, aby usiąść na metalowych schodach przeciwpożarowych. Ręce się jej trzęsły, kiedy wyciągała papierosa z paczki. Jeden wypadł jej z palców i spadł w dół, pomiędzy prętami schodów. Drugiego – ostatniego - udało się jej zapalić. Potrafiła zracjonalizować zahipnotyzowanie przez pacjenta i dziwaczny trans rodem z Alicji w Krainie Czarów. W końcu spędziła miesiąc z tym szaleńcem, a na superwizji omawiała głównie jej relacje z Arkhamem, zamiast odczuć i myśli odnośnie pacjenta. Profesor Hendry zwrócił nawet na to uwagę. Powinna była pójść za jego sugestią. Potrafiła – choć z trudem – przyjąć, że to całe… zdarzenie, jak je nazywała w myśli, nie zmieniło jej pozycji i nadal Joker był przypisanym jej pacjentem. Nie urodziła się wczoraj, wiedziała, że w zakładach psychiatrycznych działy się różne rzeczy, czasem balansowano na granicy prawa, czasem je naginano, a czasem przekraczano. Finansowanie i opinia ośrodka były priorytetem, nikt sobie nie mógł pozwolić na obcięcie funduszy. Tak, pacjentom udawało się uciekać, czasem z pomocą kogoś z zewnątrz, A czasem z wewnątrz. Nie czuła się winna, raczej użyta. Dotknęła, delikatnie, swojego policzka. Znów poczuła ból uderzenia, choć ten ból nie był w jej policzku, a raczej w mózgu. Wspomnienie bólu. Bólu, którego nigdy nie doświadczyła, nikt nigdy jej nie uderzył. Więc skąd to wspomnienie? Miała wspomnienia palących mięśni po treningu, zdartych kolan, skręconego barku po upadku z szarfy… Ale nie takie. Skąd się więc wzięło? I – poczuła, że się czerwieni, bo jest jej tak wstyd, że aż nie może oddychać. - jak mogła go o to zapytać? Jak mogła się tak podłożyć? Chciała znów zapalić, ale paczka była pusta. Wróciła do budynku, przypomniała sobie o wolnym na resztą dnia, zostawiła kitel na korytarzy i zeszła do garażu. Po chwili już jechała w stronę swojego apartamentu, szybko, ulice były pustawe, było jeszcze dość wcześnie, przed popołudniowymi korkami. Nie zauważyła, za samochód przed nią przyhamował – nie było powodu, żeby hamował, ulica była pusta, żadnych świateł, przechodniów – a jednak bmw przyhamowało. Wjechała mu prosto w bagażnik. Trzy godziny później Harleen otulona kocem siedziała, pochlipując, na swojej kanapie. Wiliam Quinzel – przystojny, opalony, z imponująca muskulaturą i jasnym spojrzeniem niebieskich oczu objął ją ramieniem. - No już, siostra – powiedział. - Ogarnij się. Nic się nie stało. Zwykła stłuczka. Każdemu może się zdarzyć. Wszystko załatwiłem. - Ale Bill… Dlaczego Jean-Luc nie przyjechał? Skrzywił się lekko, zawodowym, protekcjonalnym skrzywieniem starszego brata „Nie wiem, pewnie znów wdał się w jakieś szemrane interesy, jak to on. To nie jest facet dla ciebie” - Interesy, wiesz sama… Na pewno przyjedzie. Ne martw się. – poszedł do lodówki, pogrzebał chwilę i wrócił dla niej limonkowym radlerem. Sobie przyniósł normalne piwo. Stuknęli się. – Opowiedz mi więcej o tym swoim szefie – debilu. Uśmiechnęła się przez łzy. - Obijemy mu mordę z kumplami, chcesz? Znów się uśmiechnęła. - Wiesz, że serio mogę to zrobić? Naprawdę mógł. Nie osobiście, ale miał kumpli… Wiliam uprawiał zawodowo parkour i free diving, ale jego koledzy byli pasjonatami różnych sportów. Boksu. Bare Knuckle Fightingu. Baletu. - Dzięki, brat . – przytuliła się do jego ramienia. – Zapamiętam. W razie czego zadzwonię, dobra? - O każdej porze. No, chyba że będę z jakąś gorącą laską w łóżku, to nie.. ale wtedy cię uprzedzę – puścił do niej oko. Trzepnęła go w ramię. – Czyli wszystkie noce odpadają? - Noce, poranki, przerwy na lunch.. No, mała, koniec smutków. Jutro jadę nad zatokę, będę nurkować, normalnie z akwalungiem. Pojedziesz ze mną, oderwiesz się, wyluzujesz. Pociągnęła nosem. - Jutro nie mogę . Mamy coroczne spotkanie ludzi z roku. Co kto osiągnął, dzieci, mężowie.. takie tam. Przerwał im dzwonek do drzwi. Bill poszedł otworzyć. - Dzwoniłaś Harleen, nie mogłem odebrać, wiec przyjechałem, coś się stało? – dopiero teraz Jean-Luc dostrzegł drugiego mężczyznę. – Hej Wiliam – powiedział. – Coś się stało? Wiliam wykonał lekki ruch otwartą dłonią. Gest ten mówił „Nic wielkiego, miała zły dzień, trochę dramatyzuje, hormony”. A potem skonkretyzował: – Miała stłuczkę. Wszystko załatwiałem, nic jej nie jest. Pokłóciła się z szefem.– Znikam. - Na razie, siostra. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Nie musieli się lubić, ale dla obydwu Harleen była ważna. To ich łączyło. Przyjęcie odbywało się w kawiarni umieszczonej na dachu wieżowca Sky Tower. Miało charakter niezobowiązującego spotkania, proste standing party, stroje wieczorowe nie są wymagane, dużo alkoholu, fikuśne przekąski. Harleen w swoich najwyższych szpilkach i prostej, jedwabnej sukience podkreślającej jej kształty, przyjęła kolejny kieliszek martini od Lean-Luca. - Jesteś kochany – powiedziała. Mężczyzna uśmiechnął się, tłumiąc ziewnięcie. – Poszukam czego dla siebie – wytłumaczył się, dbając o to, aby jego francuski akcent był bardzo wyraźnie słyszalny. Przycisnął Harllen do siebie, pocałował, a potem uśmiechnął się do towarzystwa ich otaczającego i zniknął. - Pewnie poszedł rozmawiać z jakimś kontrahentem. Jest bardzo zajęty, jak to marszand.. – lekarka machnęła dłonią, nieco alkoholu wylało się na podłogę. Była już lekko wstawiona, ale miała do tego prawo, do cholery! Dziś to ona była gwiazdą imprezy. Z facetem, na widok którego jej koleżankom spadały majtki. W szpilkach z najnowszej kolekcji najbardziej znanego projektanta. Ze stanowiskiem w szpitalu, który dla wielu był szczytem marzeniem. - Podobno zamknęli tam samego Jokera.. – zaczął Peter Bowie z jej roku. Prymus, pierwszy na roku, najprzystojniejszy z przystojnych który przez całą specjalizacje nie zwracał na nią uwagi. - Och tak – powiedziała, dbając o to, żeby jej wyznanie brzmiało lekko, jakby rzucone mimochodem. – Jestem jego lekarzem prowadzącym. Peter prawie wypuścił swojego pokala z dłoni. - Jest taki , jak go opisują? – nie potrafił się powstrzymać od zadania pytania. Bogiem z prawdą Harleen nie za bardzo wiedziała, co wypisują o Jokerze. Psychopatyczny szaleniec, te nagłówki oczywiście widziała. Poza tym – jak na razie jej bycie lekarzem prowadzącym ograniczyło się do tego jednego kontaktu, miesiąc temu. Ale Peter nie musiał o tym wiedzieć. Ujęła go pod ramię. - Przecież wiesz, że to tajemnica zawodowa - przyłożyła wskazujący palec do jego ust. – Nie możemy o tym rozmawiać. Chociaż bardzo bym chciała, uwierz mi. To niesamowity przypadek. Peter więcej nie pytał, a ona wiedziała, że teraz nie ma już odwrotu. Nie może się wycofać.
__________________ A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić. |
10-04-2020, 16:57 | #10 |
Reputacja: 1 |
***
Ostatnio edytowane przez Arthur Fleck : 10-04-2020 o 19:42. |