Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-03-2022, 13:33   #11
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Rozmowy z McCoyem nie zakłóciło już żadne zdarzenie, a gdy rozmowa dotarła do końca John przygarnął garść nabojów, butelkę whisky (miał co prawda dwie, ale ta była odrobinę lepsza), prowiant i bilety.
Daty sugerowały, że podróż będzie dość długa, a wypisana na bilecie kwota - że nie będą podróżować w luksusach. Ale lepiej spędzić ponad dobę w wagonie, niż dużo, dużo więcej czasu w siodle.

W stajni poczęstował wierzchowca marchewką, osiodłał, starannie schował butelkę, zabezpieczywszy ją przed stłuczeniem. I był gotów do podróży.
A ta zaczęła się od zabawnego incydentu... Na szczęście to nie Melody miała być ich przewodnikiem...


W drodze do Dallas,
na prerii, po opuszczeniu
rancza McCoy'a


- Panie Taylor, a pan to prawdziwy lekarz? - Melody podjechała obok Johna, gdy cała grupa jechała konno drogą.
- Proszę mi mówić John - zaproponował. - I tak, jak najprawdziwszy. Coś ci może dolega? - spytał.
- Aha, dobrze… ja Melody jestem - Dziewczyna się przelotnie uśmiechnęła - Huh? Nieee, tak tylko pytam, bo to takie… ten… dziwne.
- Że nie siedzę w wygodnym fotelu, w dobrze urządzonym gabinecie, i nie przyjmuję pacjentów?
- Ehem - Przytaknęła głową.
- Tu też się zdarzają pacjenci, czasami nawet kilku dziennie - odparł. - No i konkurencja jest niewielka.
- Wizyty w domu to ja rozumiem, ale na takiej wyprawie… lepiej żeby pacjentów nie było… a ten, to tak długo się trzeba uczyć na doktora?
- Mi to zajęło trzy lata. Niektórym potrzeba więcej czasu. - Kwestii leczenia współtowarzyszy nie podjął. Może dlatego, że się zgadzał z dziewczyną.
- A ja kiedyś znałam takiego nie-doktora-doktora, i od jego toników ludziom zęby wypadały, i się wkurzyli, i dostał manto, a potem smoła i pierze, i na kopach won… - Zachichotała Melody.
- Powinien był szybciej wyjechać - stwierdził John. - Głupota została słusznie ukarana. - Pokiwał głową. - Widziałaś go, w tym pierzu?
- Ano - Kiwnęła głową, nadal rozbawiona - Wyglądał jak wielka kura.
- Kogut... Jajek by nie znosił. - Uśmiechnął się.
- No taaak - Dziewczyna przewróciła oczami - A ten, strzelać umiesz? Czy to tylko do obrony? Że jest, żeby było? - Zerknęła na rewolwer przy pasie Johna.
- Umiem. A czasami nawet uda mi się trafić w to, w co chcę. - Ponownie się uśmiechnął.
- Ja bardziej Winchester. Ze 100 kroków pieskowi preriowemu jaja odstrzelę! - Zaśmiała się głośno, perliście - Melody "Bullseye" Gregory! - Dotknęła palcem ronda własnego kapelusza.
- Biedak... Ciekawe, co na to powie jego żona czy kochanka - stwierdził z poważną na pozór miną John, a jego rozmówczyni zamrugała oczkami z dziwaczną miną.
- Eemm… dobra… - Zdaje się, że na moment nie wiedziała co powiedzieć.
- Czyli, w razie czego, możesz nam upolować coś na kolację? - John zszedł z tematu preriowych piesków.
- Tak daleko chyba nie będziemy? A zresztą, grzebać we wnętrznościach… nie lubię. Ale dla doktora to normalne? Tak w kimś… grzebać?
- Dobra pieczeń jest lepsza, niż fasola z puszki czy suchy prowiant - podzielił się doświadczeniem. - A co grzebania w kimś... Czasem trzeba coś rozciąć, czasami zeszyć. Można przywyknąć. To kwestia doświadczenia.
- A co lubisz? - spytał.
- Uch… - Melody się wzdrygnęła - Tu o jedzeniu, tu o grzebaniu w kimś… to może ten… a pani doktorowa jest? - Uśmiechnęła się.
John odpowiedział uśmiechem dość skąpym.
- Nie... ale szukam kandydatki. - Zlustrował rozmówczynię od stóp po czubek kapelusza, na co ta uniosła zdziwiona brewkę.
- A na co wydasz swoją działkę? - Najwyraźniej Melody znowu wolała zmienić temat.
- Na dom w Bostonie albo Nowym Jorku - odparł. - A ty? Jakie masz plany?
- Ja… hmmm… w sumie nie wiem - Zachichotała - Jakiegoś takiego konkretnego powodu jeszcze nie mam… może połowę przewalę, może jakiś domek z kawałkiem ziemi, nie wiem… - Wzruszyła ramionkami.
- Masz jeszcze parę dni na przemyślenia. - Lekko się uśmiechnął. - A potem z workiem złota na zakupy... - dodał. - Może sobie męża znajdziesz? Bogata panna, to będziesz mogła wybierać i przebierać w kandydatach...
- Phi - Melody prychnęła - Mąż… na co mi mąż?? - Roześmiała się głośno - Wyjadę gdzieś do… Nevady, czy coś, i będę żyła jak księżniczka. Saloon se otworzę, albo ten… sklep z bronią, o!
- Można i bez męża... - John skinął głową. - A ten sklep, to całkiem niezły pomysł. Z pewnością ci się powiedzie. Na broni się znasz, jakby nie było.
- Ale do dużego miasta mnie nie ciągnie… ty i ten twój Nowy Jork… i tam też będziesz doktorował? - Podrapała się po nosie, ukrywając śmiech. Chyba chciała powiedzieć coś jeszcze, ale się wstrzymywała?
- W końcu to robię najlepiej - odparł. - W mieście lepiej leczyć, niż faszerować kogoś kulami. Szczególnie w dużym mieście.
- A byłeś kiedyś w Kansas? Ja tam paru nafaszerowałam… - Melody błysnęła ząbkami.
- I parę osób gratulowało ci tego osiągnięcia? - Spojrzał na nią z lekkim uśmiechem. - Zapewne stałaś się dość popularna...
- Parę osób wyciągnęło nogi - Powiedziała z sarkastycznym uśmieszkiem - A ja się tam już nie powinnam pokazywać.
- Sława, jak widać, ma pewne wady. - John lekko się uśmiechnął. - Na szczęście jest jeszcze parę miejsc, które możesz odwiedzić.
- Jeszcze nigdy nie jechałam pociągiem! - Melody nagle znowu przeskoczyła do następnego tematu.
- No to będziesz miała okazję nadrobić zaległości - odparł. - Przy odrobinie szczęścia będzie to przyjemne doświadczenie - dodał z lekkim uśmiechem.
- A ty światowyyyy? Pociągi, duże miasta, i te sprawy? - Parsknęła dziewczyna.
- Szczególnie te sprawy. - Uśmiechnął się szerzej, a zdziwiona Melody przyglądała mu się przez chwilę. W końcu i ona się lekko uśmiechnęła.
- A czarnuchów lubisz? - Wypaliła nagle.
John wzruszył ramionami.
- Prawdę mówiąc są mi obojętni - przyznał. - Są, czy ich nie ma - wszystko mi jedno.
O stosunku do "czekoladek" nie wspomniał.
- A tacy jak on? - Powiedziała cicho, spoglądając na Indianina.
- Gdyby ich nie było, to świat byłby lepszy - odparł równie cicho, a Melody wyszczerzyła ząbki w uśmieszku.
- Zaleźli ci za skórę?
- A komu nie zaleźli...? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Nie wdawał się w szczegóły.
- Czyli czarnuchy i czerwoni "beee" - Powiedziała cichym tonem dziewczyna - A meksykańce? - Zachichotała - Pewnie seniority tak?
- Ładne dziewczyny to co innego - odparł. - Zawsze mają u mnie plus.
Uśmiechnął się do Melody.
- Ty jesteś pies na baby! - Roześmiała się głośno dziewczyna, zwracając na nich uwagę pozostałych…
- No wiesz... Tylko na niektóre - sprostował.
- Czyyyyyli? - Dopytywała Melody.
- Młode, ładne... to drugie jest ważniejsze - powiedział, ale trudno było powiedzieć czy mówi to serio..
- Eheeem… - Dziewczyna mruknęła, tłumiąc śmiech - A potem stadko dzieci?
John spojrzał na nią, jakby zaskoczony pytaniem.
- A po co mi stadko dzieci? - powiedział.
- No jak to po co? Pan i pani doktorowa, w wielkim mieście, z kupą kasy… to co innego robić, jak nie dzieci? - Parsknęła.
- Przyjemności łóżkowe to jedno, a dzieci to co innego... chyba o tym wiesz... - odparł.
- Emm… nie? - Powiedziała Melody, i jakoś tak przesunęła kapelusz, by przesłaniał jej oczy. Na ustach zaś na chwilę obecną zniknął uśmieszek.
- Aaahaaa... - ograniczył się do tego jednego, nieco rozciągniętego wyrazu. - Rozumiem...
- Guzik rozumiesz… - Mruknęła pod nosem dziewczyna, po czym się roześmiała, i pokazała mu język.
Darował jej i sobie znane powiedzenie o języku i krowie.
- Nieźle... - powiedział.

Chwilę później Melody podjechała do Arthura, by z nim z kolei zacząć rozmowę.
John uśmiechnął się lekko. Zastanawiał się, czy obecność dziewczyny będzie miłym urozmaiceniem podróży, czy też Melody zadręczy wszystkich swą ciekawością i gadatliwością.


Miejsce na nocleg, jakie wypatrzył Indianiec, było znacznie przyjemniejsze od tego, w jakim zatrzymałby się John. Woda, trawa... same plusy. Ale za niektórymi przyjemnościami kryły się cienie, których czasami nie można było dostrzec na pierwszy rzut oka.
Woda na prerii nie występowała co krok i można było się spodziewać, że to miejsce często widziało gości. A nie każdy, kto wędrował przez prerię, miał pokojowe zamiary.
 
Kerm jest offline  
Stary 08-03-2022, 15:56   #12
 
Elenorsar's Avatar
 
Reputacja: 1 Elenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwu
Siedząc w kulbace długo się nie odzywała. Myślała nad przebiegiem spotkania oraz nad wydarzeniami, które miały za niedługo się dziać. Uśmiechnęła się sama do siebie, gdy spojrzała na Melody i przypomniała sobie, kiedy ta wyrwała na koniu do przodu niczym pocisk. "Porywacza." Pomyślała. Podobnie jak ona w jej wieku próbowała pokazać mężczyznom, że jest im równa i w większości przypadków kończyło się tak jak dzisiaj. Salwa śmiechu z ich strony. W końcu jednak nauczyła się tego i owego, a ona sama przez jej porywczy charakter oraz akcje dorobiła się ksywki Wildfire.

Przez całą trasę trzymała się z tyłu. Nie ufała żadnemu z nich, więc chciała mieć ich wszystkich na oku, nie zostawiając nikogo za plecami. Wyczekiwała momentu, aż Melody, bo to właśnie z nią chciała najbardziej porozmawiać, znajdzie się z tyłu całej kolumny, tuż przed nią. Gdy tak się stało, odczekała chwilę, a później popędziła lekko konia, aby zrównał się z jej wierzchowcem, a po chwili zagadała.

- Cześć - powiedziała najbardziej normalnie jak tylko potrafiła. - Jak się jedzie? - nie spojrzała na nią, a na unoszące się nad nimi słońce. Pociągnęła też prawie niezauważalnie za lejce, aby jej koń zwolnił kroku, mając nadzieję, że chęć prowadzenia rozmowy i ją zmusi do tego samego. Chciała oddalić się na tyle od reszty, aby ci ich nie usłyszeli.
- Tyłek mnie już boli - Melody parsknęła, wpatrując się w twarz Elisabeth - a co?
- Nic konkretnego - powiedziała odwracając twarz w jej stronę i uśmiechając się - Mnie trochę też, ale przyzwyczaiłam się do tego. Pracowałaś wcześniej dla McCoy'a?
- Robiło się to i owo… - Melody wyszczerzyła ząbki - A ty?
- Dla niego nie, ale wiele różnych akcji przeżyłam. Jak się z nim pracuje? Zawsze jest taki pewny siebie?
Dziewczyna spojrzała na moment jakby nieco zaskoczona na rozmówczynię…
- No tak. Twardy jest, i pewny. I lepiej mu nie zaleźć za skórę, nie wybacza błędów. Ale jak to się gada, jak wilk syty, to i owca cała - Zachichotała.
- Z jednej strony może i lepiej, wiadomo czego można się po nim spodziewać - odpowiedziała Dixon, ukazując zęby w uśmiechu - A propo wilków, co o nich myślisz - kiwnęła głową w stronę mężczyzn jadących przed nimi.
- Pan Arthur jest trochę straszny, i chyba wiele wycierpiał w życiu… - Melody pokiwała głową, jakby w zrozumieniu - A nasz doktorek nie luuuubi indianów, ale za to lubi młode i ładne panienki - Cicho zachichotała.
- Mnie też jego widok nie zachwycił, ale wydaje się, że może mieć twarde jaja - zaśmiała się trochę głośniej - A jak już jesteśmy przy jajach, w razie czego wiesz jak celnie wymierzyć w nie kopniaka, czy będziesz potrzebować kilku lekcji? - ponownie zaśmiała się patrząc na dziewczynę.
- Ordynarna jesteś - Zaśmiała się Melody na pierwsze słowa Elisabeth - A co do kopa w-co-trzeba, poradzę sobie - Mrugnęła - A ty co, taaaka bojowa?
- Przebywanie dłuższy czas w męskim gronie sprawia, że zaczynasz mówić jak oni - Dixon ugryzła się kłem delikatnie w język, kiedyś sama nie lubiła takich słów, ale kiedy to było - Nie bojowa, a praktyczna. Nie wiem jak ty, ale ja dużo spędzałam czasu z chłopami, wiem jak mogą się zachowywać, a szczególnie w długich podróżach i przy młodych kobietach, szczególnie ładnych. - spojrzała jednoznacznie na Melody.
- Umm… jeden czy drugi próbował, teraz są pod piachem - Melody wzruszyła ramionkami - Ja się tam nie boję - Uśmiechnęła się.
- To dobrze, cieszę się - Elizabeth zastanawiała się, czy dziewczyna zwyczajnie tak mówi, czy może rzeczywiście tak jest, lecz wierzyła w tę drugą wersję. - Ale jakbyś coś potrzebowała, to przychodź śmiało. Jako jedyne kobiety w tym męskim gronie musimy się wspierać - puściła do niej oczko.
- Noooo… tak. Lepiej się w sumie trzymać razem, kto tam wie… - Błysnęła ząbkami Melody - A ty już sporo narozrabiałaś w życiu?
- Yhym… - Ognista zacisnęła lekko wargi i przytaknęła - Ostatnie lata były dość owocne w rozrabianiu - szczególny nacisk dała na ostatnie słowo, a po nim roześmiała się. - Ale nigdy nie było to na taką skalę jak dzisiaj. I po raz pierwszy idę do większej roboty z ludźmi, których nie znam. Spójrz - pokazała ręką na indiańca - Mówiłaś, że doktor nie przepada za nimi, nie tylko on. Nie raz przed nimi uciekłam i nie jednego zabiłam, kiedy musiałam, a mimo to jakoś bardziej jestem pewna jego niż kilku z pozostałych - przejechała wzrokiem po każdym z mężczyzn, a na koniec spojrzała na nią z uśmiechem, dając znać, że w tym momencie nie chodzi jej o nią.
- Ja tam im nie ufam ani trochę… znaczy się, "czerwonym". I czarnuchom też nie, i meksykom też nie - Melody wyszczerzyła ząbki, i na moment powierciła się w siodle - Głodna jestem i mnie tyłek boli - Parsknęła.
- Ja tam nie robię sobie takich ograniczeń, nie ufam nikomu - Elizabeth uśmiechnęła się i uniosła brwi - I chyba nie jesteś przyzwyczajona do siodła. - było to bardziej stwierdzenie niż pytanie - Musisz wytrzymać do zmierzchu, jak mamy wyrobić się na pociąg to musimy podążać bez przerwy. Jutro powtórka, więc tyłek nie odpocznie za długo. Może przydałoby się lepsze siodło? Ja w nim nie oszczędzałam.
- Nie no, ja umiem jeździć! - Melody pokazała jej język - Tylko… no, mniejsza z tym. Po obozowaniu będzie lepiej, serio.
- Pewnie - Dixon chciała jeszcze coś dodać, ale tym razem udało się jej ugryźć w język - Jeśli można wiedzieć. Czemu zdecydowałaś się na to zlecenie? Oczywiście nie licząc prawdopodobnej kulki w łeb przy odmowie. - przypomniała sobie zimny wyraz twarzy McCoy'a w trakcie oddawania strzału. - Chodzi mi o to, czemu w ogóle zdecydowałaś się przyjść na spotkanie.
- No jak to czemu? Dla kasy! McCoy się pierdołami nie zajmuje, więc od razu byłam pewna, że chodzi o coś grubego. A właśnie, co sobie kupisz za twoją część? - Melody się wesoło uśmiechnęła.
- I kasa sprawiła, że nie było żadnych obaw? - spojrzała na dziewczynę znacząco - Bo u mnie były, ale kończące się fundusze przechyliły szalę niepewności. - Dixon zastanowiła się chwilę patrząc w dal - Myślę nad kupnem ziemi gdzieś w mieście na dom lub po prostu dom, może też jakiś interes. Na pewno nie będzie to tanie, dlatego mam nadzieję na większy udział. - spojrzała na dziewczynę i znów się uśmiechnęła - Nie mam pojęcia jednak co by to mogło być, poza bandyckim stylem życia oraz hodowlą bydła na niewielu rzeczach się znam. A ty w co zamierzasz zainwestować? - powiedziała zawadiacko Elizabeth.
- W sumie nie wiem… albo przewalę wszystko, albo może… hmmm… jakiś sklep otworzę? - Zaśmiała się wesoło Melody.
- Sklep? Zbyt mało szalone dla mnie, ale przewalić… to też jest myśl - zaśmiała się razem z nią. - Nie wiem jak ty, ale ja muszę zatrzymać się za potrzebą - powiedziała w poszukiwaniu jakiegoś krzaka, czy kaktusa w pobliżu, za którym mogłaby się na moment skryć. - Przy okazji chociaż na chwilę oderwę tyłek od siodła i rozprostuję nogi.
- Umm… to idź, ja poczekam na ciebie - Powiedziała Melody rozglądając się po okolicy. Co prawda wyciągnęła czubki butów ze strzemion, ale nadal siedziała na swoim rumaku.

Elizabeth skierowała wierzchowca do najbliższego kaktusa, a gdy się zbliżyła zeskoczyła z niego, aby załatwić za nim swoją potrzebę. W sumie bardziej niż potrzeba wypróżnienia pęcherza, była chęć sprawdzenia reakcji dziewczyny i uznała, że uzyskała połowę sukcesu. Miała nadzieję, że pójdzie z nią, jak to zwykle robią kobiety, choć nie rozumiała tego zupełnie. Jednak fakt, że poczekała, a nie pognała rumaka w dalszą drogę mogła uznać za małe osiągnięcie.

Gdy skończyła, napiła się jeszcze łyk wody z bukłaka, sprawdziła umiejscowienie swojej broni, a gdy była pewna, że każda jest na swoim miejscu, ponownie wskoczyła na grzbiet konia i kłusem skierowała się do dziewczyny.

- Od razu lżej - powiedziała z uśmiechem, gdy zbliżyła się do Melody - Widzę, że masz Winchestera. Nie mogę tylko dopatrzeć, czy taki sam jak mój. - wskazała na swoje plecy - Ja mam model '73, a ty?
- Będzie ten sam! - Powiedziała z uśmiechem dziewczyna - Znany… chodź jedziemy, bo jeszcze nam uciekną, i zgarną wszystko dla siebie! - Zaśmiała się głośno.
- To może mały wyścig? - powiedziała stając w strzemionach - Kto dobiegnie jako drugi do ostatniego jeźdźca, ten oporządza oba konie na obozie? - spojrzała pytająco na Melody.
- No nie wieeeeem… - Powiedziała dziewczyna, ale nagle spięła konia i wystrzeliła do pozostałych wśród własnego śmiechu, mała oszustka…

Elizabeth nieco zdezorientowana i zaskoczona, jak została wykiwana, straciła krótką chwilę, nim ponownie opadła na siodło i spinając konia, aby ten przeszedł w galop, a następnie w szybki cwał, a sama przyjęła pozycję w półprzysiadzie.

Gregory dzięki sztuczce udało się uciec na niecałe pół stai w akompaniamencie ciągłego śmiechu, lecz Dixon nie zamierzała odpuścić. Z każdą chwilą zmniejszała dzielący je dystans, ale postać, która wyznaczała metę, robiła się coraz większa.

Ognista krzyknęła głośno na konia, mając nadzieję, że ten jeszcze przyspieszy i nawet wydawało jej się, że tak się stało. Po kilku sekundach dzieliło je już tylko kilka łokci. Dixon zaczynała równać się z Gregory, która zobaczyła ją kątem oka i także mocniej spięła swojego wierzchowca, nie pozwalając się wyprzedzić, a zaledwie zrównać się ze sobą i właśnie w tym momencie przebiegły jednocześnie z dwóch stron jeźdźca, którego nawet nie rozpoznały.

Elizabeth pociągnęła za wodze spowalniając tempo biegu konia, przechodząc kłusem do stępu, a ostatecznie do zatrzymania go. Koń zarżał i pociągnął łbem do przodu, krocząc niespokojnie w miejscu. Dixon przyłożyła rękę do jego szyi, próbując uspokoić. Parsknął ponownie, ale przestał wierzgać.

Rozejrzała się i ruszyła w stronę dziewczyny, która także uspokajała swoje zwierzę.
- No nieźle - powiedziała Dixon trochę cięższym głosem - Wychodzi na to, że każda zajmuje się swoim koniem - uśmiechnęła się szeroko - Gdybyś nie oszukała, miałabym trochę wolnego… ale jakby nie patrzeć, wszystkie chwyty dozwolone. Następnym razem nie dam się - zaśmiała się cicho.
- Jaaaa? Oszukiwaaać? - Melody zamrugała niewinnie oczętami, udając niewiniątko, i w końcu też się roześmiała. Po chwili napiła się z manierki.
- Ale umiesz jeździć, nie ma co - Uśmiechnęła się do Elisabeth.
- Ty też nieźle sobie radzisz - powiedziała z uznaniem. Może jednak ta młódka będzie twardsza niż jej się wydawało - To w drogę. - powiedziała, po czym machnęła lejcami ruszając w dalszą drogę zostawiając za sobą jedynie dziewczynę… która się po chwili z nią zrównała.
- Chcesz coś słodkiego? - Spytała Melody, grzebiąc po kieszeni… i w końcu wyciągnęła małe papierowe zawiniątko, które po chwili rozwinęła, pokazując Elisabeth jego zawartość.



Sama wzięła jeden z miętowych cukierków, po czym trzymała go w ustach, prawie jak papierosa.

- Czemu nie - uśmiechnęła się sięgając po miętusa, którego od razu w połowie włożyła do ust. - Dziękuję. Ja niestety nie mam nic w zamian - mówiła lekko niewyraźnie trzymając słodkość w buzi - ale postaram się coś kupić w Dallas. Trzeba czymś uczcić ten jakże oszałamiający wyścig. - zaśmiała się głośno.
- Dobra, dobra… to żaden tam handel wymienny - Uśmiechnęła się Melody - A w Dallas to sama polecę jeszcze po jakieś słodkości - Zachichotała.
- Przez ciebie ja też muszę - też zachichotała - Lubię słodkości, ale zwykle ich nie jem, ale… ale jak już spróbuje to nie mogę się pohamować, żeby jeść więcej - zaśmiała się jeszcze głośniej. - Znasz jakiś fajny sklepik w Dallas ze słodkościami?
- Nigdy tam jeszcze nie byłam, nie mam pojęcia… - Melody wzruszyła ramionkami, i zaśmiała się, przez co mało jej nie wyleciała miętowka z ust - Ach! Ojej… - Dłoń błyskawicznie przytknięta do ust temu zapobiegła, a przyglądająca się temu wydarzeniu Dixon zaśmiała się w głos, wcześniej łapiąc w palce miętusa ucząc się na błędzie dziewczyny - …ale pewnie tam mają jakieś General Stores, to i będą słodkie…
- To jeżeli nie masz nic przeciwko - powiedziała Elizabeth kiedy udało jej się uspokoić już napad śmiechu - To możemy poszukać ich na miejscu razem. Będę też potrzebowała poszukać sklepu z amunicją, za pieniądze McCoy'a chce dokupić sobie kilka naboi. Nigdy nic nie wiadomo.
- Możemy iść do sklepów razem, nie ma sprawy - Melody się miło uśmiechnęła.
- To fajnie - odpowiedziała z uśmiechem - Wiesz, będę szczera. Z początku byłam sceptyczna do twojej obecności przy tej akcji, ale teraz cieszę się, że jesteś. Pozory jednak mogą chyba mylić, a i czas może inaczej zleci przy innej kobiecie, a nie ciągłym towarzystwie wielu mężczyzn.

Melody po raz pierwszy zmarszczyła brewki, i spojrzała na Elisabeth dosyć poważnie.
- Co masz na myśli? Odnośnie mnie tutaj?
- To znaczy - Dixon spojrzała pytająco - Bo nie do końca zrozumiałam pytanie.
- Nooo… przed chwilą powiedziałaś, że nie bardzo mnie tu widziałaś na początku. A czemu to tak? - Wyjaśniła Melody.
- Nie miej mi tego za złe, ale nie wyglądasz na kogoś kto zajmuje się takimi rzeczami na co dzień. Sama na początku też nie byłam orłem w rozbojach, więc wiem z czym to się je. Ale jak już mówiłam, pozory mylą, a przynajmniej na razie.
- Pozory mylą, tak - Melody pokazała jej język, i uśmiechnęła się - Nie każdy… musi strasznie wyglądać? - Zachichotała - Potrzebuję parę blizn? Klapkę na oku? - Zaśmiała się głośniej.
- O, klapka na oku to byłoby coś… - Dixon przez chwilę zrobiła zamyśloną minę, a później pół serio, pół żartem rzuciła do Melody - A to co mówisz, oznacza że ja wyglądam strasznie?
- Hmmm… - Mruknęła dziewczyna, i zaczęła przyglądać się Elisabeth z góry do dołu, i przeciągała owe oględziny i przeciągała… z narastającym powoli, rozbawionym uśmieszkiem na ustach.

Dixon próbowała zachować powagę, ale mimowolnie uśmiechnęła się.
- Ktoś tu chyba naprawdę chce nosić klapkę na oku - kończąc zdanie śmiała się.
- No co?? - Powiedziała niby oburzona Melody, i też się roześmiała.
- A nic, jedźmy pani NIE-straszna.
- No to jedźmy, pani straszna - Zaśmiała się Melody.

Elizabeth do końca podróży już się nie odzywała. Próbowała znaleźć kogoś ponownie do rozmowy, ale nikt, z kim chciałaby zamienić słowo, aby móc go zrozumieć, poznać jego plany nie pojawił się na ogonie kolumny, a tego nie chciała opuszczać.

Gdy zbliżała się pora wieczorna mieli rozkładać obozowisko, ale indianin postanowił znaleźć lepsze miejsce, co udało mu się. Z płaskiej prerii trafiliśmy na zbiornik wody ze świeżą trawą. Dixon ucieszyła się, bo sama pewnie nigdy by nie trafiła na takie miejsce, chyba że przypadkiem. Obozowanie w tym miejscu gwarantowało większy odpoczynek koniom, a to później mogło przełożyć się na szybszą podróż kolejnego dnia, a więc więcej czasu w Dallas przed odjazdem pociągu.
 
Elenorsar jest offline  
Stary 10-03-2022, 15:22   #13
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Ruszyli w końcu, zostawiając ranczo McCoya daleko za sobą. Z garścią nabojów rzuconych pańskim gestem i biletami na pociąg w dłoniach. Nahelewesie nie uśmiechała się podróż pociągiem, metalową bestią napędzaną ogniem, ale cóż robić. Mus, to mus. Jakoś sobie poradzi. Na pewno lepiej niż Melody, która wyrwała się do jazdy z godnym podziwu zapałem, tylko że nie w tą stronę co trzeba. Wesa pokręcił tylko głową, cmokając na konia i uderzając piętami, machając na nieobytą w kierunkach dziewczynę.

Nahelewesa prowadził, jakżeby inaczej. Nie było lepszego kandydata, który pasowałby na awangardę całego orszaku. Indianin wysforował się daleko na przód grupy, wyciągając twarz ku słońcu i czerpiąc przyjemność ze świeżego powietrza oraz jazdy konnej. To był jego żywioł, a nie ociekające bogactwem gabinety i rozmowy towarzyskie. Nawet niechęć do odwracania się plecami do białych tutaj jakby zelżała, bo Wesa jechał na takiej odległości, że wątpił czy któreś z nich byłoby w stanie trafić stado bizonów, a co dopiero jego. Prowadził więc, wypatrując niebezpieczeństw i od czasu do czasu zerkając do tyłu, czy aby ktoś się nie zgubił.

Wędrówka miała się kończyć, trzeba było zrobić postój na noc. Tutaj już Wesa był bliżej towarzyszy podróży, którzy szykowali się do rozkulbaczania wierzchowców i rozkładania dobytku. Zeskoczył jak i oni, ale z kwaśną miną obejrzał okolicę, która do obozowania nadawała się średnio. Wystawiona na żywioły, nieprzyjazne oczy i bez źródła wody. Nie, nie pasowało mu.

- Tutaj nie - zawyrokował zwięźle. - Znajdę inne.

I, chwytając lejce swojego kasztanka, ruszył na przełaj przez teren, nie czekając na odpowiedź. Stąpał ostrożnie, prowadząc konia, wśród wysokiej trawy i krzewów, akcentowanych gdzieniegdzie wysokimi badylami wyrastającymi z kłączy. Wesa kluczył nierównym terenem, mając baczenie na potencjalnie skryte w zielono-brązowych kryjówkach grzechotniki i wypatrując śladów jakiejś większej zwierzyny, która mogłaby chcieć im uprzykrzyć nocleg. Szczęście i duchy musiały jednak nad nimi czuwać, bo nie dość że żadne zwierzę nie wyskoczyło mu na spotkanie, to Wesa usłyszał też szmer wody.

Widok, jaki ukazał mu się na szczycie drobnego pagórka sprawił, że Nahelewesa uśmiechnął się pod nosem. Szerokie źródełko, z jednej strony skryte za zielonym morzem wysokich do pasa krzewów i trawy. Indianin poklepał kasztanka po szyi i nakazał mu czekać, a sam ruszył z powrotem swoimi śladami, by sprowadzić resztę do znacznie bardziej nadającego się na obóz miejsca. Nie bawił się w kulturalne rozmowy i zapraszanie towarzystwa do ruszenia w jego ślady - gdy tylko miał na nich dobry widok, gwizdnął przeciągle, by zwrócić na siebie uwagę i machnął rękoma, nawołując ich do ruchu.

Wesa skorzystał z chwili odosobnienia, by przemyć twarz w źródełku i zgarnął wodę w złączone dłonie, kojąc pragnienie jednym ciągłym haustem. Później wziął się za ściąganie siodła i własnego dobytku z końskiego grzbietu, gdy wierzchowiec poszedł w ślady właściciela i sam zaczął siorbać wodę. Gdy już zaczęli rozbijać obóz, Wesa podobnie jak co niektórzy ruszył zbierać opał na ognisko. Wrócił z naręczem chrustu i gałązek, które bezceremonialne walnął na rosnący stos i przysiadł na obrzeżu bandy, wyciągając i pałaszując suszone mięso.

Później wziął się za strzały, wsłuchując się w kiełkujące rozmowy.
 
Aro jest offline  
Stary 12-03-2022, 22:00   #14
 
Dhratlach's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputację
Gato, człowiek znany jedynie pod tym jednym i nic nie mówiącym imieniem a znaczącym tyle co "kot" jechał konna na przedzie kolumny, zaraz za indiańcem. Wesą, zdaje się.

Mówił tyle co nic. Właściwie, to wszelkie zaczepki na rozmowę kwitował prostym i nic nie mówiącym "Później", czy innym "Nie teraz", a widać było po nim, że raczej o niczym nie myśli... bardziej rozglądał się czujny niczym myśliwy upolować jakąkolwiek ofiarę. Niczym wygłodniały wilk gotowy rzucić się jeleniowi do gardła i rozszarpać kłami tętnice... a wszystko z niemalże obojętnie surową twarzą. Tylko te oczy. Czujne, ale też mające w sobie coś nadzwyczaj ciemnego kryjącego się za zielonymi tęczówkami.

Nie mniej proste, surowe słowa padły. Proste, surowe i trzeźwe. Jakby nie było jeszcze nie pił... jeszcze! Zamierzał jednak to nadrobić przy najbliższej okazji.

Kiedy czerwonoskóry odnalazł przyjemne miejsce noclegowe on bez ceregieli skinął z uznaniem głową, a kiedy wszyscy zaczęli się rozgaszczać stał na tak jakby wachcie z karabinem w dłoniach obserwując perymetr. Dopiero chwilę później przed snem, a nie trwało to długo, po posiłku skromnym zajął się czyszczeniem swojej broni. Widać było w tym wprawę godną fachu.

Sen był istotny, ale myśl jego uciekała do zapotrzebowania którym musiał się zająć w najbliższej mieścinie... oraz do kluczowej kwestii. Woda oznaczała zwierzynę. Zwierzyna znaczyła skóry i mięso. Skóry to moneta, a mięso to żarcie i moneta. Trofea zawsze dobre jeśli da radę...

Co tu dużo mówić, nikły uśmiech zawitał na dość surowej twarzy, ale wie wiadomo było, czy to z powodu myśli o monecie, czy dlatego, że wzrok spoczął w okolicach dwóch kobietek z ich małej ekspedycji... jedna przyjemnie młoda, druga z dużymi walorami...
 

Ostatnio edytowane przez Dhratlach : 12-03-2022 o 22:25.
Dhratlach jest offline  
Stary 13-03-2022, 07:15   #15
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Droga do Dallas nie powinna obfitować w atrakcje, jednak James nie docenił panny Melody, która już od początku rozpoczęła ją od klasycznego faux pas. Nie, aby James był tym który parsknął czy się zaśmiał. Stoicko wskazał prawidłowy kierunek i pokręcił jedynie głową.

Jechali stępa, wolno i jak zwykle nudno. Pogoda o tej porze dopisała, choć właściwie James mógłby być wdzięczny, że nie padało. Maj w Teksasie potrafił być deszczowy, i rewolwerowiec z zadowoleniem obserwował rzadkie i gdzieniegdzie pojawiające się chmury.
Pozostawało zaufać rdzennemu mieszkańcowi tych ziem, czyli indianinowi, co do którego James nie był uprzedzony, jak większość amerykanów. Jako rdzenny brytyjczyk nie urodził się w koloniach, więc większość problemów, jakie koloniści mieli z indianami i jakieś zadawnione niechęci i niesnaski jakoś mu umykała. I o ile większość nowej bandy jechała w pewnym oddaleniu od śniadego człowieka każącego się zwać Wesa, James wysforował się lekko w jego kierunku. A może jego Bessie spodobał się kasztanek indianina?

Bessie była dobrym koniem. Kilkuletnia klacz rasy quarter horse dobrze sprawdzała się na teksańskiej prerii i jak James mógł zauważyć, nie jadła i nie kosztowała go za wiele. Koń bywał szybki, szczególnie w galopie, który choć krótki czasem ratował życie, a czasem pozwalał zarobić na chleb.

Popas nie wniósł niczego konstruktywnego. Może poza faktem, że Wesa okazał się niezłym tropicielem znajdując całkiem dobre miejsce na obóz, zaś nowej bandzie brakowało doświadczenia w rabowaniu pociągów a niektórym jak przypuszczał James brakowało doświadczenia w rabowaniu czegokolwiek.
Niektórzy zawieszali wzrok na jedyne dwie kobiety znajdujące się w ich bandzie z lubieżnością graniczącą z brakiem profesjonalizmu i rewolwerowiec zastanawiał się przez pewien czas, czy podejrzenia Oppenheimera o tym, że McCoy ich bezczelnie wystawił nie są czasem prawdziwe?
Na rozmyślaniach o potencjalnym planie i intencjach McCoya zeszło mu aż do jego warty na którą wstał z właściwym sobie stoickim spokojem.
Skręcił jeszcze papierosa, nastawił w garnku kawę, aby była gotowa na sam koniec wartowania i pobudkę, oporządził konia, zaczął zwijać swoje manele. Małe, drobne prace nie wymagające uwagi, ale nie pozwalajace zasnąć, a wręcz pozwalające się rozbudzić i pobudzić krążenie. Potem dzień zaczynał się jak zwykle. Wpierw ranny śpiew ptaków, potem łuna na horyzoncie oznajmiająca nadejście dnia. Gdyby James był naturalistą, byłby przeszczęśliwy mogąc to doświadczanie opisać. Na szczęście nie był.
Co prawda James wiedział ,że za całe lata spędzone w kulbace i na prerii przyjdzie mu zapłacić jakąś wredną chorobą na starość, rewolwerowiec powtarzał sobie w myślach.
Jeszcze nie dziś.
 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est
Asmodian jest offline  
Stary 13-03-2022, 10:35   #16
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
- Niezłe miejsce - przyznał John. - Ale, z pewnością, w okolicy nie ma wielu takich i z tej racji zapewne jest dość często odwiedzane.
- Tak, dobre miejsce - potwierdziła Elizabeth - Konie będą miały, gdzie się napoić. Proponuję nocne warty, mogę wziąć pierwszą zmianę. Ktoś ze mną?

Oppenheimer musiał przyznać doktorowi rację. Czerwonoskóry się spisał nad wyraz dobrze. Aryjczyk nie zamierzał jednak okazywać żadnej wdzięczności i wyrażać pochwał. Nikt nie głaska świni bo znalazła trufle, do tego wszak ją stworzono, każdy ma jakąś rolę do odegrania na tym świecie.
Mężczyzna złapał wodze a następnie poprowadził wierzchowca do wodopoju. Słysząc pytanie Elizabeth, mruknął.
- Chętnie dotrzymam ci towarzystwa frau Dixon.
Dziwne, ale z jego ust zabrzmiało to trochę jak groźba.
- Dobrze, w takim razie spotykamy się o zachodzie słońca - odpowiedziała beznamiętnie Ognista - Zanim się ściemni muszę oporządzić konia.
Elizabeth częściowo była zadowolona, a częściowo zawiedziona. Z jednej strony może będzie miała okazję bardziej poznać Oppenheimera oraz jego plany, a z drugiej miała też nadzieję, że zgłosi się Melody i będzie mogła ponownie z nią porozmawiać. Jednak trzymanie przy sobie osoby, której się nie ufa, a mężczyznom nie ufała bardziej, też było dla niej bardzo ważne, więc opcja trzymania warty z Arthurem wydawała się dosyć optymalna.

Melody ściągnęła wszelkie duperele z konia… mało się nie przewracając pod ciężarem siodła, a następnie puściła konia luzem, by sam pił wodę i skubał trawę. Ona sama z kolei zaczęła szukać opału na ognisko, nie oddalając się jednak od reszty towarzystwa na dalej niż 20 kroków.

John rozkulbaczył wierzchowca, po czym dopinował, by zwierzak nie wypił za dużo wody. Później przywiązał go w miejscu, gdzie było dosyć dużo trawy.
- Mogę wziąć drugą wartę - powiedział.
Było mu w zasadzie obojętne, kto razem z nim podejmie się tego obowiązku. Z tym, że wolałby, iż nie byłby to Indianiec.
- Ja wezmę ostatnią, nad ranem - James rozkulbaczył konia i kiedy tylko przywiązał go w taki sposób, by mógł dosięgnąć do wodopoju, zaczął mościć sobie wygodne miejsce do spania na które składały się dwa koce, derka a jako zagłówek zdjęte z konia siodło. Karabin na wszelki wypadek umieścił gdzieś pod ręką, wychodząc z założenia, że w razie ewentualnego napadu wolałby mieć pod ręka długą broń. Potem poszedł pomóc Melody w szukaniu drewna na opał. Powody były dwa. Po pierwsze dziewczyna wyglądała na taką, co potrafi zgubić się w pobliżu własnego obozowiska. Po drugie, zabiłby za kawę a bez ogniska nijak nie można byłoby zaparzyć świeżej.

Elizabeth przyciągnęła swojego ciemnogniadego wierzchowca do źródła wody, gdzie pozwoliła mu się napić, a sama wyjęła z juków worek z przyrządami do oporządzenia zwierzęcia. Zdjęła z niego siodło wraz z jukami, które położyła na kamieniu. Pierwsze wzięła do ręki zgrzebło, ale po chwili namysłu stwierdziła, że nie ma zbyt wiele czasu, aby zająć się pojedynczymi zaklejakami, więc zamieniła je na szczotkę z długim włosiem czyszcząc konia z kurzu, a później wzięła się za szybkie wyczyszczenie najbrudniejszych części jego sierści szczotką z twardym, krótkim włosiem.

Gdy uporała się z błotem, zabrała się za kopyta czyszcząc je kopystką, wydłubając nią ziemię, ściółkę i odchody różnych zwierząt. Na koniec zostawiła sobie rozczesywanie grzywy i ogona, przy czym koń podskubywał ją zębami domagając się jedzenia. Po skończonym rytuale zaprowadziła zwierzę na ziemię z trawą, przymocowując lejce do wysokiego krzaka z grubymi gałęziami. Wyjęła z kieszeni kostkę cukru, dając ją koniowi i klepiąc po grzbieniu. "Koń ogarnięty, można zająć się sobą." Pomyślała po czym rozejrzała się po obozowisku, co robią inni i po krótkim zastanowieniu, postanowiła pomóc w zbieraniu opału, którego na całą noc trzeba będzie zebrać dosyć sporo.

- Pan uważa na grzechotniki - Powiedziała w pewnym momencie do Jamesa, zbierająca jak on, opał do ogniska Melody, z przelotnym uśmieszkiem - Kiedyś tak wujek Jack się na jednego nadział, właśnie w trakcie zbierania badyli na ognisko. Ledwo co przeżył…
James spojrzał na Melody i lekko się uśmiechnął - Myślę, że nie będziemy tu aż tak długo aby któryś poczuł się na tyle urażony, by zechciał nas ugryźć. Nie potrzebujemy drewna na całą noc, bo te są już ciepłe. Po prostu tyle, aby zjeść kolację i napić się rano kawy - odpowiedział i po nabraniu odpowiedniej naręczy badyli, suchych gałązek i różnych, leżących gdzieniegdzie szczap suchego drewna skierował się do obozu.
- A wujek Jack? Opowie mi panienka o nim, o ile to nie problem? - zapytał spokojnym tonem James, poprawiając kapelusz, przekrzywiony nieco od częstego schylania się po badyle.
- A co tu dużo do opowiadania… zabralimy go szybko do doktora, dostał zastrzyk, i przeżył, a nogi nie trzeba było ucinać - Wzruszyła ramionkami dziewczyna - Ale strachu było sporo…
-Acha… - Mruknął James. Całość niespecjalnie się mu kleiła, ale nie powiedział tego głośno. Postanowił nie ciągnąć dziewczyny za język i wrócić z opałem do ogniska. Zrzucił całą naręcz opału obok brodacza i umościł się wygodnie na swoim miejscu.

Gato również zajmował się przez chwilę swoim wierzchowcem, a następnie zaczął rozkładać swoje rzeczy obozowe… których miał w cholerę. Pojawił się wkrótce nawet ruszt, garnek, patelnia. W pięć minut zapłonęło w końcu ognisko, i zaczął gotować kawę. Tak, kawę!

- Całkiem nieźle pachnie - powiedział John, rzucając na ziemię garść suchych jak pieprz gałęzi. - Starczy dla wszystkich? - spytał.
- To zależy… - Odparł Gato, spoglądając na Johna z krzywym uśmiechem.
- OK - rzucił John, nie zamierzając dopytywać się o szczegóły. Zostawił półgłówka przy ognisku i poszedł szykować sobie posłanie niedaleko swego wierzchowca.

Elizabeth dorzuciła naręcze suchego drewna na część, którą wcześniej przyniósł John.
- Czy ktoś umie wytropić jakąś zwierzynę w tym terenie? - rzuciła głośno w eter kobieta - Zanim całkiem się ściemni moglibyśmy coś upolować, aby nie jeść samego suchego prowiantu. Mogę oddać celny strzał, ale potrzebuje tropiciela - rozejrzała się po twarzach zebranych osób, zatrzymując swój wzrok na Indiańcu.
- Na tyle osób to zając nie starczy. Upolujesz dwa, trzy? Na nic innego bym tu nie liczył… ale i tak zajmie to sporo czasu, więc szkoda zachodu. A fasolą na ciepło też się można najeść? - Mruknął Gato, zajmując się dalszym gotowaniem kawy - Jutro w Dallas można sobie zjeść "obiadek"… - Powiedział ze sporym sarkazmem.
 
Kerm jest offline  
Stary 13-03-2022, 12:28   #17
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
Oppenheimer przygotowując się do kolacji poszedł nad strumyk. Zawinął rękawy koszuli pod łokcie a potem z namaszczeniem obmył twarz z kurzu. Zwilżył i przeczesał włosy do tyłu a potem wrócił do ogniska, przynosząc po drodze trochę chrustu i wysuszonych roślin.
Usiadł na złożonej kurtce, ściągnął z piersi skrzyżowane pasy wypchane nożami a potem z dystynkcją włożył pod kołnierz koszuli chustę, która miała mu służyć za serwetę. Nawet w dziczy nie zamierzał rezygnować z dobrych manier.
W ciszy przysłuchiwał się rozmowom. Gato w swoim nieokrzesaniu, wzbudzał w nim odrazę, chyba nawet większą niż czerwonoskóry. Tamten przynajmniej milczał.
- Co myślicie o planie herr McCoya? – zapytał w końcu, bo nie interesowało go co kucharzyna ma do powiedzenia na temat swojej fasoli. Choć Oppenheimer mówił półszeptem jego głos wybił się ponad dźwięk trzaskających w górę płomieni.

- Z pewnością jest lepszy niż fasolka na ciepło - rzuciła ironicznie patrząc na Gato, który gotował kawę - Jednak planem za bardzo tego bym nie nazwała, a jedynie jego zarys. Żadnych szczegółów, o te musimy zadbać sami.
- Ktoś z was robił już pociąg? - zapytał James moszcząc się wygodniej i czekając na kawę.
- Ja tylko dyliżans - Powiedziała Melody szczerząc ząbki.
- W tej materii nie mam doświadczenia - powiedział John.
- Zdziwiłabym się, jakbyś miał - Zachichotała dziewczyna, przygotowując sobie posłanie do spania.
- Jakieś pościgi się trafiały, ale nie na pociąg… i nie na taką gotówkę - odpowiedziała Dixon rozkładając koc na ziemii.
Arthur tylko pokręcił głową nie wdając w żadne zbędne szczegóły.
- Nie, pociągu jeszcze nie - Powiedział Gato, i zarechotał - Sami porządni obywatele?
- Też nie - rzucił Wesa gdzieś z obrzeży grupy, gdzie przeglądał i poprawiał strzały w kołczanie.
- Mamy teraz czas i warunki, by wymienić się pomysłami i wybrać jakiś - powiedział John.

W tym czasie Gato w końcu zagotował kawę, po czym nalał jej sobie do kubka.
- Na planowanie, jak to zrobić, jest w cholerę czasu… a jeśli się nie mylę, Arthur w sumie pytał, co sądzimy ogólnie o planie McCoy'a… no chyba, że już serio planujemy szczegóły, i tamten temat już zamknięty? I przy okazji, kawa jest z moich zapasów, nie od naszego "szefa". Więc jeśli ktoś chciałby się poczęstować, oczekuję coś za coś. Mała wymiana towaru, jakaś drobnica, lub coś podobnego… do przyjaciół nam jeszcze daleko - Gato wyszczerzył zęby i usiadł ponownie na swoim miejscu.

Gato jednak nie był takim półgłówkiem na jakiego wyglądał, stwierdził Oppenheimer.
- Dobrze. W takim razie ja zacznę. To co za chwilę powiem, mogłoby się naszemu pryncypałowi nie spodobać, więc zanim przejdę do sedna muszę złożyć pewną deklarację. Jeśli znajduje się wśród nas szpicel, oczy i uszy herr McCoya to musi wiedzieć, że jego pracodawca, na mój temat nie wie prawie nic. Nie wie, że jestem bardzo cierpliwy i długo pamiętam urazy. Zdrajca może próbować się przed mną ukrywać, ale to nie jego będę tropił. Konsekwencje poniesie rodzina. Cała. Trzy pokolenia wstecz, każdy stopień pokrewieństwa. Chcę, żeby była jasność w tym temacie zanim wybierze strony. To nie jest czcza groźba ani przechwałki, tylko obietnica.
Podłożył drwa do ognia wzniecając płomienie, cienie tańczyły na okrutnej twarzy.
- A teraz do sedna. Po tym co zobaczyłem do tej pory nigdy nie uwierzę, że ktoś taki jak McCoy wybrałby do tej roboty osobę, której mylą się nawet kierunki. Bez urazy frau Gregory, ale taka jest niestety brutalna prawda. Wykonałem dla McCoya jedno zadanie, podobnie jak Melody. Zakładam więc, że z wami jest podobnie. To mi każe przypuszczać, że jesteśmy niestety grupą dla odwrócenia uwagi, przeznaczoną do odstrzału a prawdziwy napad został zlecony bardziej zaufanej i doświadczonej ekipie. To tylko moja teoria i mogę się mylić, natomiast wiele rzeczy mi się nie zgadza i trochę mnie to niepokoi.

Melody zamrugała oczkami i spojrzała zdziwiona na Oppenheimera.
- Nie można się pomylić? Nie mam kompasu w głowie - Pisnęła.
- Nie chodzi tylko o ciebie frau – odpowiedział Oppenheimer - Dwa dolary na drogę, garstka amunicji, trzy laski dynamitu, wyżebrane przez Gato. McCoy nawet się nie próbuje dbać o pozory. Albo rzeczywiście jest ignorantem, któremu w życiu dopisało wyjątkowe szczęście. Sami oceńcie.
- Ignorantem z pewnością nie jest - powiedział John. - Ma łeb na karku, inaczej nie miałby takiego majątku. No i potrafi dobierać sobie ludzi. Chociaż nie zawsze - dodał z uśmieszkiem.
- Uważasz, że powinniśmy odpuścić? - Spojrzał na Arthura.
- Nie. Napadniemy na ten pociąg – w źrenicy Oppenheimera odbijał się pomarańczowy płomień – Mam swoje rachunki do wyrównania. Ale zrobimy to na naszych warunkach.
- W tym miejscu, gdzie proponował McCoy, czy całkiem gdzie indziej? - Spytał zaciekawiony Gato, popijając sobie kawkę.
- Nie wiem – odpowiedział szczerze Aryjczyk – Na początek ustalmy czy w pociągu znajdują się ludzie McCoya. Jak już będziemy w Dallas sprawdzajcie listy gończe, zapamiętujcie twarze. Mamy jeszcze czas wszystko przemyśleć. Na razie miejcie na uwadze to co powiedziałem.
Spojrzał na Melody.
- Możliwe, ze przed chwilą zabrzmiałem nieco grubiańsko panienko, ale wierzę, że stać cię na więcej niż bycie przynętą. Nie żyw urazy.
- Nie jestem przynętą… - Burknęła dziewczyna ze skwaszoną minką, wysilając się jednak na uśmiech.

- Ludzie McCoy'a w pociągu? Wątpię… - Powiedział Gato - McCoy to gracz. My jego pionki. I dlatego my, a nie jego ludzie, żeby nie było z nim żadnego powiązania, żadnych śladów. A i jednocześnie to człek interesu. Dał nam kość, a my mamy się nią zająć. I oszczędza na środkach… w końcu inaczej byśmy wszystko dostali na srebrnej tacy? - Gato znowu się w denerwujący sposób zarechotał - Ale ja tam z takim czymś mogę żyć…
 
Arthur Fleck jest offline  
Stary 13-03-2022, 14:57   #18
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
- Chciałbym się mylić herr Gato. Chciałbym spoglądać na świat w tak prosty i nieskomplikowany sposób jak pan – skwitował Arthur – Życie jednak nauczyło mnie ostrożności. McCoy nie ukryje swojego udziału w sprawie, jeśli nas złapią. Gdy ludziom kostucha zagląda w oczy, gdy wisi nad nimi pętla stają się wyjątkowo wylewni. Jak pańskim zdaniem zabezpieczył się przed tym nasz pryncypał?
- A jak skończył "Piącha"? - Gato wzniósł toast kawą.
- Jak będą ci wieszać pętlę na szyi, nie będziesz myślał jak skończył "Piącha" - skwitowała Dixon. - Dla wyjaśnienia Panie Oppenheimer, mówiąc że zrobimy to po swojemu, chce Pan zwyczajnie zmienić plan, czy wykiwać McCoy?

- Tylko jeśli on zechce wykiwać nas frau Dixon. Jestem honorowym człowiekiem i dotrzymuję umów. I tego samego bezwzględnie oczekuje od innych. Jeśli ktoś próbuje grać znaczonymi kartami ja wyciągam swoje.
Spojrzał na leżący obok pas z nożami
- Proponuję trzymać się ustaleń herr McCoya, ale zachować czujność. W razie potrzeby zaczniemy improwizować i korygować jego plan.

Nahelewesa, który odłożył strzały i od jakiegoś czasu przysłuchiwał się uważnie wymianie zdań, parsknął pod nosem.
- Atsilvquodi aniyonegi - cokolwiek by to nie znaczyło, ton głosu Indianina wskazywał na mieszankę rozbawienia, niedowierzania i kpiny.
- A może by tak, aby każdy zrozumiał?! - powiedziała z wyrzutem Ognista - Jak masz coś ciekawego do dodania to mów po ludzku, a jak nie to lepiej w ogóle się nie odzywaj - Dixon nie lubiła kiedy indiańce mówili przy niej w swoim języku, a szczególnie jeżeli brzmiało to tak jakby mogli ją obrażać.
- Honor białych - wycedził Wesa powoli i z grymasem, jakby samo połączenie tych dwóch słów zostawiało w jego ustach kwaśny posmak. W chwilę później splunął gdzieś w bok.
- Coś ci nie pasuje? - Elizabeth spojrzała w miejsce gdzie splunął, a później na Wesę.
- Dzikie psy ujadające na pierwszy obcy dźwięk - Wesa oparł łokcie o kolana i nachylił się w stronę grupy - i naiwne myślenie, że drapieżnik nie jest drapieżnikiem.
Wskazał gestem Oppenheimera, ale wzroku na niego nie przeniósł.
- On dobrze mówi. Nie wiemy, czy McCoy nie zdecyduje że nie jesteśmy mu potrzebni, gdy już damy mu to, co chce. I nie powinniśmy o tym zapomnieć. Atsilvquodi aniyonegi - powtórzył, jakby na przekór Ognistej. - Ganolvvsgv atselvsga. Jak wiatr. Raz jest, raz nie ma.

- Jeśli założymy, a powinniśmy, że wśród nas jest oko i ucho McCoy'a - powiedział John - to lepiej omówić wszystko jak już będziemy w pociągu. Wtedy nikt, celowo czy przez przypadek, nikomu nie zdradzi naszych planów.
Aryjczyk skinieniem zgodził się z doktorem, nic już nie mówił. Przyglądał się Gato… który po kilku sekundach nawiązał kontakt wzrokowy.
- Hę? - Odezwał się brodacz wielce elokwentnie.
Oppenheimer nic nie odpowiedział. Wyciągnął ostrzałkę by ukołysać swoje dziesięciocalowe, lśniące czystą stalą dziecko do snu. Był to rytuał powtarzany codziennie od wielu lat. Jedno, żywe oko wpatrywało się w wypolerowany metal, drugie, martwe nieruchome wciąż zawieszone było na usłużnym, spolegliwym, bezrefleksyjnym kucharzynie.

Melody siedząca na swoim kocu wyciągnęła pakunek, po czym zaczęła jeść suchary, popijając wodą z manierki. Ściągnęła również buty metodą noga o nogę, świecąc dużym palcem prawej stopy, w dziurawej skarpetce. Wpatrywała się gdzieś w horyzont, powoli jedząc…

- To chyba wszystko na daną chwilę mamy ustalone - wypaliła po krótkiej chwili Dixon z wypełnioną buzią czymś co, przypominało smak fasoli z puszki, była na zimno, nie zamierzając dawać satysfakcji Gato - Nikt nikomu nie ufa, dla mnie tutaj nic się nie zmieniło. Żeby uniknąć celowej czy przypadkowej zdrady - mówiąc to spojrzała na Joha - proponuje, jak już dotrzemy do miasta, tam też trzymać się w dwójkach… i jednej trójce. Wtedy będzie wiadomo, że ktoś nie rozmawia z niepowołanymi osobami.
- Jak na razie nie bardzo jest z czym się wygadać - stwierdził John. Otworzył puszkę, której zawartość miał zamiar podgrzać. Z kawą Gato mógł sobie robić, co chciał, ale ognisko nie było prywatną własnością miłośnika handlu. - Ale jeśli chcesz, to możesz mnie pilnować. Zapraszam.

- Wybacz, ale jestem już umówiona z Melody, zgadaliśmy się w trakcie marszu. No chyba, że któryś z panów chce do nas dołączyć, bo nie ufa odseparowanym kobietom? - spojrzała po całym towarzystwie.
- No chyba nie zabłądzicie w wielkim mieście - powiedział, z lekkim uśmiechem, John.
- Mogę się dorzucić z fasolką? - Spytała po chwili wahania Melody, trzymając własną puszkę w dłoni - A co do Dallas, mi to tam obojętne - Wzruszyła ramionkami, lekko uśmiechnięta.
- Jeśli to do mnie, to zapraszam. - John wysunął w stronę Melody patelnię. - Chyba że chodzi ci o kawę.
Melody wstała, po czym podała Johnowi puszkę.
- Tak. A ja rano zrobię placki, ok? - Uśmiechnęła się.
- Kobieta wielu talentów. - John również się uśmiechnął. - Bardzo starannie wyczyszczę patelnię - zapewnił.
Odebrał od dziewczyny puszkę.
- Ja mogę zrobić kawę rano. Do śniadania - zaproponował James, aby Gato nie był stratny na kawie - Mam też puszkę z gęsimi wątróbkami jakby ktoś chciał. Przepyszne - dodał z ironią i podał swój kubek kucharzowi. Planu Oppenheimera nie komentował, bo nie było czego. Plan McCoya też nie istniał bo był tak ogólnikowy, jak tylko było to możliwe. James postanowił przespać się z tematem.
 
Aro jest offline  
Stary 13-03-2022, 15:00   #19
 
Elenorsar's Avatar
 
Reputacja: 1 Elenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwu
I WARTA
DIXON & OPPENHEIMER

Cykanie świerszczy, wycie kojotów, trzaskające płomienie, chrapanie Gato. Taka oto symfonia towarzyszyła Ognistej i Oppenheimerowi w tą piękną bezchmurną księżycową noc na teksańskiej pustyni, gdzie pełnili swoją wartę.
- Myliłem się co do ciebie, Elizabeth Dixon – rzucił beznamiętne mężczyzna przerywając panującą między nimi ciszę. Podłożył do paleniska, ogień wystrzelił w górę.
- A co takiego dokładnie o mnie myślałeś Oppenheimer - powiedziała Dixon siedząc po turecku odrywając na chwilę wzrok od rozłożonego przed sobą zestawu do czyszczenia broni i Winchestera na kolanach.
- W dużym skrócie, nie przepadam za nacjami kupieckimi frau Dixon, głównie semitami – odpowiedział Arthur siadając z powrotem na kurtce – Targowanie się o pieniądze uważam za dość uwłaczające zajęcie. Proszę nie brać tego do siebie, to tylko moje osobiste odczucia, wynikające z poczucia estetyki. Tak czy inaczej patrzyłem na ciebie przez pryzmat tego niefortunnego, i jak myślę nieprzypadkowego pokazu chciwości. Domyślam się, czemu miało ono służyć, ale na razie zachowam to dla siebie. Niemniej frau wydajesz się osobą przenikliwą. Gdy ten głupiec posłużył się przykładem nieszczęsnego herr Bergera wytrąciłaś mu argumenty z ręki. Dobrze mieć po swojej stronie, kogoś kto myśli samodzielnie.
- Masz rację - potwierdziła wcześniejsze słowa rozmówcy, z zadowoleniem kiwając sama do siebie głową z uzyskanej pracy przy broni, którą następnie zaczęła składać - Pokaz chciwości nie był przypadkowy, który de facto nie był pokazem chciwości, ale jego cel także zachowam dla siebie. A przykład "Piąchy"... wystarczy mieć odrobinę rozumu, aby wiedzieć, że McCoy nie będzie rozpaczał, kiedy z naszej misji wróci jak najmniej ludzi, a po jej wykonaniu nawet żaden. Gato jednak chyba ma inną perspektywę.
- Pytanie czy to jego własna dziecięco naiwna perspektywa, czy może raczej perfidna próba odwrócenia uwagi i sprowadzenia nas na manowce – zastanawiał się głośno mężczyzna. Nie przejmował się tym, że Gato może podsłuchiwać. Może nawet lepiej jeśli pewne prawdy trafią do jego uszu i dadzą mu do zastanowienia – Głupota i infantylizm to bardzo wygodne przebranie dla zdrajcy.

Oppenheimer odgonił rękę krztuszący dym, unoszący się znad palących się drewienek, spojrzał na winchester, który Ognista najpierw trzymała na kolanach a teraz zaczęła składać.
– Jestem świadomy, że moje towarzystwo nie zawsze bywa pożądane, ale nie musisz się obawiać frau. Uwolniłem się dawno temu od wszelakich namiętności, z mojej strony nic ci nie grozi.
- A czy ja wyglądam na kogoś kto się boi? - spytała i spojrzała na niego zdziwiona, dostrzegła że patrzy na broń - To? Nie dopowiadaj sobie. Broń to jest coś co potrzebuje odpowiedniej uwagi. Jeżeli zbyt mało jej poświęcasz czasu, to tego czasu następnym razem może nie być ci wiele dane… a propo towarzystwa. Wybacz, ale życie nauczyło mnie nie bawić się konwenanse - pokazała palcem po swojej szyi - Za co? I jakim cudem przeżyłeś?

Mężczyzna zamyślił się na chwilę, pojedynczy mięsień zadrgał na twarzy, pełzały po niej cienie.
- Za namiętności – odpowiedział enigmatycznie na jej pytanie – A jak przeżyłem? Wasz Bóg mnie opuścił, więc pewnie to sprawka diabła.
Zamilkł i nic już więcej nie powiedział gapiąc się pustym wzrokiem w ognisko.

Elizabeth pogrzebała kijem w ognisku, polana zaświszczały, a iskry buchnęły w górę.
- Tajemniczy jesteś - powiedziała krótko kobieta.
- Pewne rzeczy lepiej zostawić w spokoju – mruknął cicho – Rozumiem, ty nie masz żadnych tajemnic frau, jesteś przejrzysta jak górski potok?
- Tego nie powiedziałam, każdy ma tajemnice - zrobiła krótką przerwę - Jednak ty mało się odzywasz. Mało komentujesz. Ogólnie mało mówisz.
- Ja tak tego nie postrzegam. Mówię kiedy odczuwam taką potrzebę. I nie pamiętam, by ktokolwiek prócz frau Melody dzielił się historiami swoich blizn, więc twoja ocena nie do końca jest sprawiedliwa. Wiesz o mnie tyle samo co ja o tobie Elizabeth.
- Może… - powiedziała przeciągle po krótkiej chwili zastanowienia - Może jedynie takie odebrałem wrażenie. Żeby nie było… szanuję twoją dyskrecję. Co do mnie, często zwyczajnie za późno ugryzę się w język, zanim coś powiem, ale nigdy nie żałuję tego co wyszło z moich ust.

Elizabeth wypowiedziała samospełniającą się przepowiednie. Rzeczywiście resztę czasu ponury Oppenheimer milczał pochłonięty własnymi myślami. Tylko czasem się poruszył by wrzucić drew do ogniska. Po kilku godzinach wstał jakby nigdy nic a potem podszedł do jednego ze śpiących mężczyzn. W ciemnościach na chwilę zniknał z oczu Dixon, ale Ognistej wydawało się, że czegoś szuka, albo coś sprawdza. Po chwili znów pojawił się w polu widzenia i w dość niesalonowy sposób trącił pochrapującego towarzysza butem.
- Koniec warty, twoja kolej, wstawaj herr Gato - powiedział.

Dixon korzystając z osłony nocy i z faktu, że większość spała, wyciągnęła z juków pakunek i oddaliła się od obozowiska trzymając się źródła wody. Gdy stwierdziła, że na pewno jest już sama, rozebrała się do naga i weszła do wody, której chłód spowodował na jej ciele gęsią skórkę. Chwilę popływała, a później obmywa się z kurzu i błota. Wychodząc później na brzeg, przysiadła chwilę na kamieniu rozczesując włosy w czekaniu aż wyschnie. Na koniec włożyła czystą bieliznę i założyła codzienny ubiór upewniając się, czy każda broń i każdy nabój jest na swoim miejscu, po czym wróciła do obozowiska, ułożyła się na swoim legowisku i poszła spać z nożem pod ręką.
 
Elenorsar jest offline  
Stary 13-03-2022, 16:03   #20
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Texas
Na zachód od Dallas
Preria, poranek,
6 maj


Melody wstała skoro świt, po czym wzięła ze sobą ręcznik i mydło. Przystawiła palec do ust, wśród lekkiego uśmiechu, w kierunku Jamesa, po czym poszła się umyć przy strumyku… a że James świnią nie był, nie poszedł za nią.

Na śniadanie młódka zrobiła dla wszystkich placki. Raz, czy dwa, przypaliła sobie trochę palce, koniec końców wyszło dobrze. Placki były co prawda bez jajek, ale za to było w nich kakao!


Z kawą smakowały zaś całkiem nieźle, i była to niezła odmiana od typowego, "podróżnego" jedzenia.

Po śniadaniu spakowano zaś manele, i ruszono w dalszą drogę, do Dallas.

I znowu wiało nudą.

Kilometr za kilometrem, godzina za godziną… raz się trafił wóz z osadnikami, którzy byli trochę zaniepokojeni ich widokiem, a ojczulek rodziny dzielnie ściskał w dłoniach strzelbę(tylko na pokaz, bez żadnego celowania w kogokolwiek), po pozdrowieniu jednak i wypytaniu o drogę w obu kierunkach, na tym się całe spotkanie skończyło…

Raz widzieli oddaloną farmę po prawej stronie drogi, nie było jednak powodu tam zaglądać.

A im bliżej Dallas, tym w końcu był większy ruch na drogach.

I w końcu dotarli.





Texas
miasto Dallas
12:55


Miasto było duże… dla co niektórych z nich nawet zbyt duże. Wszędzie pełno wozów, koni, ludzi, dzieci, a nawet wiele psów. Spory harmider, zgiełk, rozmowy, wszędzie głośno i tłoczno. Budynki były wysokie często na kilka pięter, i zbudowane z cegły.

Była i masa ciekawskich oczu, gapiąca się na każdym kroku na ich grupkę, a przede wszystkim na indianina.

A z jednej kamienicy, to nawet machały słodko uśmiechające się, frywolnie ubrane panienki, co wywołało uśmieszek u Gato.

~

W pierwszej kolejności skierowano się ku wielkiej stacji kolejowej, gdzie było jeszcze więcej ludzi, towarów, i bydła. No i wiele torów, i pociągów, i wagonów…

Prawie kwadrans zajęło im odszukanie w całym tym burdelu właściwego pociągu, i kogoś, kto mógł im pomóc. I przyszło pierwsze, spore rozczarowanie.
- Nooo tak, się zgadza… - Konduktor gapił się to na bilet, to na Oppenheimera - …wagon towarowy numer trzy. Przewóz 7 koni i 7 ludzi… to będzie ten… - Wskazał paluchem.



- O żesz… - Mruknęła Melody.

O pierwszej klasie to raczej nie myśleli… druga może. Ale żeby tak całkiem bez??

- Nie, wagonu restauracyjnego nie ma - Odpowiedział Johnowi konduktor - Ale pociąg się będzie zatrzymywał na stacjach, to wtedy można coś zjeść… to pakujecie konie, czy nie? Odjeżdżamy za 50 minut, i to dokładnie za 50, punkt 14:00.

Mieli więc trochę czasu, by pokręcić się jeszcze po Dallas, i dokonać jakiś zakupów, lub… zjeść obiad na stacji? W końcu była odpowiednia pora na kolejny posiłek, a następna ciepła strawa(jeśli w ogóle) będzie dopiero gdzieś w godzinach wieczornych?

- To za chwilę po słodkie? - Mruknęła do Elisabeth młódka z warkoczami.






***

Komentarze za moment.
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD

Ostatnio edytowane przez Buka : 20-03-2022 o 19:46.
Buka jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172