|
Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
08-03-2022, 13:33 | #11 |
Administrator Reputacja: 1 | Rozmowy z McCoyem nie zakłóciło już żadne zdarzenie, a gdy rozmowa dotarła do końca John przygarnął garść nabojów, butelkę whisky (miał co prawda dwie, ale ta była odrobinę lepsza), prowiant i bilety. Daty sugerowały, że podróż będzie dość długa, a wypisana na bilecie kwota - że nie będą podróżować w luksusach. Ale lepiej spędzić ponad dobę w wagonie, niż dużo, dużo więcej czasu w siodle. W stajni poczęstował wierzchowca marchewką, osiodłał, starannie schował butelkę, zabezpieczywszy ją przed stłuczeniem. I był gotów do podróży. A ta zaczęła się od zabawnego incydentu... Na szczęście to nie Melody miała być ich przewodnikiem... W drodze do Dallas, na prerii, po opuszczeniu rancza McCoy'a - Panie Taylor, a pan to prawdziwy lekarz? - Melody podjechała obok Johna, gdy cała grupa jechała konno drogą. - Proszę mi mówić John - zaproponował. - I tak, jak najprawdziwszy. Coś ci może dolega? - spytał. - Aha, dobrze… ja Melody jestem - Dziewczyna się przelotnie uśmiechnęła - Huh? Nieee, tak tylko pytam, bo to takie… ten… dziwne. - Że nie siedzę w wygodnym fotelu, w dobrze urządzonym gabinecie, i nie przyjmuję pacjentów? - Ehem - Przytaknęła głową. - Tu też się zdarzają pacjenci, czasami nawet kilku dziennie - odparł. - No i konkurencja jest niewielka. - Wizyty w domu to ja rozumiem, ale na takiej wyprawie… lepiej żeby pacjentów nie było… a ten, to tak długo się trzeba uczyć na doktora? - Mi to zajęło trzy lata. Niektórym potrzeba więcej czasu. - Kwestii leczenia współtowarzyszy nie podjął. Może dlatego, że się zgadzał z dziewczyną. - A ja kiedyś znałam takiego nie-doktora-doktora, i od jego toników ludziom zęby wypadały, i się wkurzyli, i dostał manto, a potem smoła i pierze, i na kopach won… - Zachichotała Melody. - Powinien był szybciej wyjechać - stwierdził John. - Głupota została słusznie ukarana. - Pokiwał głową. - Widziałaś go, w tym pierzu? - Ano - Kiwnęła głową, nadal rozbawiona - Wyglądał jak wielka kura. - Kogut... Jajek by nie znosił. - Uśmiechnął się. - No taaak - Dziewczyna przewróciła oczami - A ten, strzelać umiesz? Czy to tylko do obrony? Że jest, żeby było? - Zerknęła na rewolwer przy pasie Johna. - Umiem. A czasami nawet uda mi się trafić w to, w co chcę. - Ponownie się uśmiechnął. - Ja bardziej Winchester. Ze 100 kroków pieskowi preriowemu jaja odstrzelę! - Zaśmiała się głośno, perliście - Melody "Bullseye" Gregory! - Dotknęła palcem ronda własnego kapelusza. - Biedak... Ciekawe, co na to powie jego żona czy kochanka - stwierdził z poważną na pozór miną John, a jego rozmówczyni zamrugała oczkami z dziwaczną miną. - Eemm… dobra… - Zdaje się, że na moment nie wiedziała co powiedzieć. - Czyli, w razie czego, możesz nam upolować coś na kolację? - John zszedł z tematu preriowych piesków. - Tak daleko chyba nie będziemy? A zresztą, grzebać we wnętrznościach… nie lubię. Ale dla doktora to normalne? Tak w kimś… grzebać? - Dobra pieczeń jest lepsza, niż fasola z puszki czy suchy prowiant - podzielił się doświadczeniem. - A co grzebania w kimś... Czasem trzeba coś rozciąć, czasami zeszyć. Można przywyknąć. To kwestia doświadczenia. - A co lubisz? - spytał. - Uch… - Melody się wzdrygnęła - Tu o jedzeniu, tu o grzebaniu w kimś… to może ten… a pani doktorowa jest? - Uśmiechnęła się. John odpowiedział uśmiechem dość skąpym. - Nie... ale szukam kandydatki. - Zlustrował rozmówczynię od stóp po czubek kapelusza, na co ta uniosła zdziwiona brewkę. - A na co wydasz swoją działkę? - Najwyraźniej Melody znowu wolała zmienić temat. - Na dom w Bostonie albo Nowym Jorku - odparł. - A ty? Jakie masz plany? - Ja… hmmm… w sumie nie wiem - Zachichotała - Jakiegoś takiego konkretnego powodu jeszcze nie mam… może połowę przewalę, może jakiś domek z kawałkiem ziemi, nie wiem… - Wzruszyła ramionkami. - Masz jeszcze parę dni na przemyślenia. - Lekko się uśmiechnął. - A potem z workiem złota na zakupy... - dodał. - Może sobie męża znajdziesz? Bogata panna, to będziesz mogła wybierać i przebierać w kandydatach... - Phi - Melody prychnęła - Mąż… na co mi mąż?? - Roześmiała się głośno - Wyjadę gdzieś do… Nevady, czy coś, i będę żyła jak księżniczka. Saloon se otworzę, albo ten… sklep z bronią, o! - Można i bez męża... - John skinął głową. - A ten sklep, to całkiem niezły pomysł. Z pewnością ci się powiedzie. Na broni się znasz, jakby nie było. - Ale do dużego miasta mnie nie ciągnie… ty i ten twój Nowy Jork… i tam też będziesz doktorował? - Podrapała się po nosie, ukrywając śmiech. Chyba chciała powiedzieć coś jeszcze, ale się wstrzymywała? - W końcu to robię najlepiej - odparł. - W mieście lepiej leczyć, niż faszerować kogoś kulami. Szczególnie w dużym mieście. - A byłeś kiedyś w Kansas? Ja tam paru nafaszerowałam… - Melody błysnęła ząbkami. - I parę osób gratulowało ci tego osiągnięcia? - Spojrzał na nią z lekkim uśmiechem. - Zapewne stałaś się dość popularna... - Parę osób wyciągnęło nogi - Powiedziała z sarkastycznym uśmieszkiem - A ja się tam już nie powinnam pokazywać. - Sława, jak widać, ma pewne wady. - John lekko się uśmiechnął. - Na szczęście jest jeszcze parę miejsc, które możesz odwiedzić. - Jeszcze nigdy nie jechałam pociągiem! - Melody nagle znowu przeskoczyła do następnego tematu. - No to będziesz miała okazję nadrobić zaległości - odparł. - Przy odrobinie szczęścia będzie to przyjemne doświadczenie - dodał z lekkim uśmiechem. - A ty światowyyyy? Pociągi, duże miasta, i te sprawy? - Parsknęła dziewczyna. - Szczególnie te sprawy. - Uśmiechnął się szerzej, a zdziwiona Melody przyglądała mu się przez chwilę. W końcu i ona się lekko uśmiechnęła. - A czarnuchów lubisz? - Wypaliła nagle. John wzruszył ramionami. - Prawdę mówiąc są mi obojętni - przyznał. - Są, czy ich nie ma - wszystko mi jedno. O stosunku do "czekoladek" nie wspomniał. - A tacy jak on? - Powiedziała cicho, spoglądając na Indianina. - Gdyby ich nie było, to świat byłby lepszy - odparł równie cicho, a Melody wyszczerzyła ząbki w uśmieszku. - Zaleźli ci za skórę? - A komu nie zaleźli...? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Nie wdawał się w szczegóły. - Czyli czarnuchy i czerwoni "beee" - Powiedziała cichym tonem dziewczyna - A meksykańce? - Zachichotała - Pewnie seniority tak? - Ładne dziewczyny to co innego - odparł. - Zawsze mają u mnie plus. Uśmiechnął się do Melody. - Ty jesteś pies na baby! - Roześmiała się głośno dziewczyna, zwracając na nich uwagę pozostałych… - No wiesz... Tylko na niektóre - sprostował. - Czyyyyyli? - Dopytywała Melody. - Młode, ładne... to drugie jest ważniejsze - powiedział, ale trudno było powiedzieć czy mówi to serio.. - Eheeem… - Dziewczyna mruknęła, tłumiąc śmiech - A potem stadko dzieci? John spojrzał na nią, jakby zaskoczony pytaniem. - A po co mi stadko dzieci? - powiedział. - No jak to po co? Pan i pani doktorowa, w wielkim mieście, z kupą kasy… to co innego robić, jak nie dzieci? - Parsknęła. - Przyjemności łóżkowe to jedno, a dzieci to co innego... chyba o tym wiesz... - odparł. - Emm… nie? - Powiedziała Melody, i jakoś tak przesunęła kapelusz, by przesłaniał jej oczy. Na ustach zaś na chwilę obecną zniknął uśmieszek. - Aaahaaa... - ograniczył się do tego jednego, nieco rozciągniętego wyrazu. - Rozumiem... - Guzik rozumiesz… - Mruknęła pod nosem dziewczyna, po czym się roześmiała, i pokazała mu język. Darował jej i sobie znane powiedzenie o języku i krowie. - Nieźle... - powiedział. Chwilę później Melody podjechała do Arthura, by z nim z kolei zacząć rozmowę. John uśmiechnął się lekko. Zastanawiał się, czy obecność dziewczyny będzie miłym urozmaiceniem podróży, czy też Melody zadręczy wszystkich swą ciekawością i gadatliwością. Miejsce na nocleg, jakie wypatrzył Indianiec, było znacznie przyjemniejsze od tego, w jakim zatrzymałby się John. Woda, trawa... same plusy. Ale za niektórymi przyjemnościami kryły się cienie, których czasami nie można było dostrzec na pierwszy rzut oka. Woda na prerii nie występowała co krok i można było się spodziewać, że to miejsce często widziało gości. A nie każdy, kto wędrował przez prerię, miał pokojowe zamiary. |
08-03-2022, 15:56 | #12 |
Reputacja: 1 |
|
10-03-2022, 15:22 | #13 |
Reputacja: 1 |
|
12-03-2022, 22:00 | #14 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Dhratlach : 12-03-2022 o 22:25. |
13-03-2022, 07:15 | #15 |
Reputacja: 1 |
__________________ Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est |
13-03-2022, 10:35 | #16 |
Administrator Reputacja: 1 | - Niezłe miejsce - przyznał John. - Ale, z pewnością, w okolicy nie ma wielu takich i z tej racji zapewne jest dość często odwiedzane. - Tak, dobre miejsce - potwierdziła Elizabeth - Konie będą miały, gdzie się napoić. Proponuję nocne warty, mogę wziąć pierwszą zmianę. Ktoś ze mną? Oppenheimer musiał przyznać doktorowi rację. Czerwonoskóry się spisał nad wyraz dobrze. Aryjczyk nie zamierzał jednak okazywać żadnej wdzięczności i wyrażać pochwał. Nikt nie głaska świni bo znalazła trufle, do tego wszak ją stworzono, każdy ma jakąś rolę do odegrania na tym świecie. Mężczyzna złapał wodze a następnie poprowadził wierzchowca do wodopoju. Słysząc pytanie Elizabeth, mruknął. - Chętnie dotrzymam ci towarzystwa frau Dixon. Dziwne, ale z jego ust zabrzmiało to trochę jak groźba. - Dobrze, w takim razie spotykamy się o zachodzie słońca - odpowiedziała beznamiętnie Ognista - Zanim się ściemni muszę oporządzić konia. Elizabeth częściowo była zadowolona, a częściowo zawiedziona. Z jednej strony może będzie miała okazję bardziej poznać Oppenheimera oraz jego plany, a z drugiej miała też nadzieję, że zgłosi się Melody i będzie mogła ponownie z nią porozmawiać. Jednak trzymanie przy sobie osoby, której się nie ufa, a mężczyznom nie ufała bardziej, też było dla niej bardzo ważne, więc opcja trzymania warty z Arthurem wydawała się dosyć optymalna. Melody ściągnęła wszelkie duperele z konia… mało się nie przewracając pod ciężarem siodła, a następnie puściła konia luzem, by sam pił wodę i skubał trawę. Ona sama z kolei zaczęła szukać opału na ognisko, nie oddalając się jednak od reszty towarzystwa na dalej niż 20 kroków. John rozkulbaczył wierzchowca, po czym dopinował, by zwierzak nie wypił za dużo wody. Później przywiązał go w miejscu, gdzie było dosyć dużo trawy. - Mogę wziąć drugą wartę - powiedział. Było mu w zasadzie obojętne, kto razem z nim podejmie się tego obowiązku. Z tym, że wolałby, iż nie byłby to Indianiec. - Ja wezmę ostatnią, nad ranem - James rozkulbaczył konia i kiedy tylko przywiązał go w taki sposób, by mógł dosięgnąć do wodopoju, zaczął mościć sobie wygodne miejsce do spania na które składały się dwa koce, derka a jako zagłówek zdjęte z konia siodło. Karabin na wszelki wypadek umieścił gdzieś pod ręką, wychodząc z założenia, że w razie ewentualnego napadu wolałby mieć pod ręka długą broń. Potem poszedł pomóc Melody w szukaniu drewna na opał. Powody były dwa. Po pierwsze dziewczyna wyglądała na taką, co potrafi zgubić się w pobliżu własnego obozowiska. Po drugie, zabiłby za kawę a bez ogniska nijak nie można byłoby zaparzyć świeżej. Elizabeth przyciągnęła swojego ciemnogniadego wierzchowca do źródła wody, gdzie pozwoliła mu się napić, a sama wyjęła z juków worek z przyrządami do oporządzenia zwierzęcia. Zdjęła z niego siodło wraz z jukami, które położyła na kamieniu. Pierwsze wzięła do ręki zgrzebło, ale po chwili namysłu stwierdziła, że nie ma zbyt wiele czasu, aby zająć się pojedynczymi zaklejakami, więc zamieniła je na szczotkę z długim włosiem czyszcząc konia z kurzu, a później wzięła się za szybkie wyczyszczenie najbrudniejszych części jego sierści szczotką z twardym, krótkim włosiem. Gdy uporała się z błotem, zabrała się za kopyta czyszcząc je kopystką, wydłubając nią ziemię, ściółkę i odchody różnych zwierząt. Na koniec zostawiła sobie rozczesywanie grzywy i ogona, przy czym koń podskubywał ją zębami domagając się jedzenia. Po skończonym rytuale zaprowadziła zwierzę na ziemię z trawą, przymocowując lejce do wysokiego krzaka z grubymi gałęziami. Wyjęła z kieszeni kostkę cukru, dając ją koniowi i klepiąc po grzbieniu. "Koń ogarnięty, można zająć się sobą." Pomyślała po czym rozejrzała się po obozowisku, co robią inni i po krótkim zastanowieniu, postanowiła pomóc w zbieraniu opału, którego na całą noc trzeba będzie zebrać dosyć sporo. - Pan uważa na grzechotniki - Powiedziała w pewnym momencie do Jamesa, zbierająca jak on, opał do ogniska Melody, z przelotnym uśmieszkiem - Kiedyś tak wujek Jack się na jednego nadział, właśnie w trakcie zbierania badyli na ognisko. Ledwo co przeżył… James spojrzał na Melody i lekko się uśmiechnął - Myślę, że nie będziemy tu aż tak długo aby któryś poczuł się na tyle urażony, by zechciał nas ugryźć. Nie potrzebujemy drewna na całą noc, bo te są już ciepłe. Po prostu tyle, aby zjeść kolację i napić się rano kawy - odpowiedział i po nabraniu odpowiedniej naręczy badyli, suchych gałązek i różnych, leżących gdzieniegdzie szczap suchego drewna skierował się do obozu. - A wujek Jack? Opowie mi panienka o nim, o ile to nie problem? - zapytał spokojnym tonem James, poprawiając kapelusz, przekrzywiony nieco od częstego schylania się po badyle. - A co tu dużo do opowiadania… zabralimy go szybko do doktora, dostał zastrzyk, i przeżył, a nogi nie trzeba było ucinać - Wzruszyła ramionkami dziewczyna - Ale strachu było sporo… -Acha… - Mruknął James. Całość niespecjalnie się mu kleiła, ale nie powiedział tego głośno. Postanowił nie ciągnąć dziewczyny za język i wrócić z opałem do ogniska. Zrzucił całą naręcz opału obok brodacza i umościł się wygodnie na swoim miejscu. Gato również zajmował się przez chwilę swoim wierzchowcem, a następnie zaczął rozkładać swoje rzeczy obozowe… których miał w cholerę. Pojawił się wkrótce nawet ruszt, garnek, patelnia. W pięć minut zapłonęło w końcu ognisko, i zaczął gotować kawę. Tak, kawę! - Całkiem nieźle pachnie - powiedział John, rzucając na ziemię garść suchych jak pieprz gałęzi. - Starczy dla wszystkich? - spytał. - To zależy… - Odparł Gato, spoglądając na Johna z krzywym uśmiechem. - OK - rzucił John, nie zamierzając dopytywać się o szczegóły. Zostawił półgłówka przy ognisku i poszedł szykować sobie posłanie niedaleko swego wierzchowca. Elizabeth dorzuciła naręcze suchego drewna na część, którą wcześniej przyniósł John. - Czy ktoś umie wytropić jakąś zwierzynę w tym terenie? - rzuciła głośno w eter kobieta - Zanim całkiem się ściemni moglibyśmy coś upolować, aby nie jeść samego suchego prowiantu. Mogę oddać celny strzał, ale potrzebuje tropiciela - rozejrzała się po twarzach zebranych osób, zatrzymując swój wzrok na Indiańcu. - Na tyle osób to zając nie starczy. Upolujesz dwa, trzy? Na nic innego bym tu nie liczył… ale i tak zajmie to sporo czasu, więc szkoda zachodu. A fasolą na ciepło też się można najeść? - Mruknął Gato, zajmując się dalszym gotowaniem kawy - Jutro w Dallas można sobie zjeść "obiadek"… - Powiedział ze sporym sarkazmem. |
13-03-2022, 12:28 | #17 |
Reputacja: 1 |
|
13-03-2022, 14:57 | #18 |
Reputacja: 1 |
|
13-03-2022, 15:00 | #19 |
Reputacja: 1 | I WARTA DIXON & OPPENHEIMER
|
13-03-2022, 16:03 | #20 |
Wiedźma Reputacja: 1 | Texas Na zachód od Dallas Preria, poranek, 6 maj Melody wstała skoro świt, po czym wzięła ze sobą ręcznik i mydło. Przystawiła palec do ust, wśród lekkiego uśmiechu, w kierunku Jamesa, po czym poszła się umyć przy strumyku… a że James świnią nie był, nie poszedł za nią. Na śniadanie młódka zrobiła dla wszystkich placki. Raz, czy dwa, przypaliła sobie trochę palce, koniec końców wyszło dobrze. Placki były co prawda bez jajek, ale za to było w nich kakao! Z kawą smakowały zaś całkiem nieźle, i była to niezła odmiana od typowego, "podróżnego" jedzenia. Po śniadaniu spakowano zaś manele, i ruszono w dalszą drogę, do Dallas. I znowu wiało nudą. Kilometr za kilometrem, godzina za godziną… raz się trafił wóz z osadnikami, którzy byli trochę zaniepokojeni ich widokiem, a ojczulek rodziny dzielnie ściskał w dłoniach strzelbę(tylko na pokaz, bez żadnego celowania w kogokolwiek), po pozdrowieniu jednak i wypytaniu o drogę w obu kierunkach, na tym się całe spotkanie skończyło… Raz widzieli oddaloną farmę po prawej stronie drogi, nie było jednak powodu tam zaglądać. A im bliżej Dallas, tym w końcu był większy ruch na drogach. I w końcu dotarli. Texas miasto Dallas 12:55 Miasto było duże… dla co niektórych z nich nawet zbyt duże. Wszędzie pełno wozów, koni, ludzi, dzieci, a nawet wiele psów. Spory harmider, zgiełk, rozmowy, wszędzie głośno i tłoczno. Budynki były wysokie często na kilka pięter, i zbudowane z cegły. Była i masa ciekawskich oczu, gapiąca się na każdym kroku na ich grupkę, a przede wszystkim na indianina. A z jednej kamienicy, to nawet machały słodko uśmiechające się, frywolnie ubrane panienki, co wywołało uśmieszek u Gato. ~ W pierwszej kolejności skierowano się ku wielkiej stacji kolejowej, gdzie było jeszcze więcej ludzi, towarów, i bydła. No i wiele torów, i pociągów, i wagonów… Prawie kwadrans zajęło im odszukanie w całym tym burdelu właściwego pociągu, i kogoś, kto mógł im pomóc. I przyszło pierwsze, spore rozczarowanie. - Nooo tak, się zgadza… - Konduktor gapił się to na bilet, to na Oppenheimera - …wagon towarowy numer trzy. Przewóz 7 koni i 7 ludzi… to będzie ten… - Wskazał paluchem. - O żesz… - Mruknęła Melody. O pierwszej klasie to raczej nie myśleli… druga może. Ale żeby tak całkiem bez?? - Nie, wagonu restauracyjnego nie ma - Odpowiedział Johnowi konduktor - Ale pociąg się będzie zatrzymywał na stacjach, to wtedy można coś zjeść… to pakujecie konie, czy nie? Odjeżdżamy za 50 minut, i to dokładnie za 50, punkt 14:00. Mieli więc trochę czasu, by pokręcić się jeszcze po Dallas, i dokonać jakiś zakupów, lub… zjeść obiad na stacji? W końcu była odpowiednia pora na kolejny posiłek, a następna ciepła strawa(jeśli w ogóle) będzie dopiero gdzieś w godzinach wieczornych? - To za chwilę po słodkie? - Mruknęła do Elisabeth młódka z warkoczami. *** Komentarze za moment.
__________________ "Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD Ostatnio edytowane przez Buka : 20-03-2022 o 19:46. |