Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-03-2022, 12:15   #21
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Pierwsza noc w nowym towarzystwie minęła spokojnie. James, który obudził się przed świtaniem biorąc ostatnią wartę właściwie musiał wpierw nieźle się rozbudzić. Korzystając z resztek żaru dogasającego ogniska wstawił czajnik z kawą, aby była ciepła i poszedł zająć się koniem, wiedząc, że praca najlepiej spędza sen z powiek. Melody, która wymknęła się nad ranem nad strumyk, niewątpliwie jak przypuszczał James w celu dokonania porannej ablucji. James odwzajemnił uśmiech dziewczyny, skinął jej głową i lekko przygiął dwoma palcami rondo kapelusza w kowbojskim przywitaniu.

Na śniadanie nie można było narzekać. Po pierwsze łamało to pewną niepisaną zasadę dzikiego zachodu, że kto narzeka na kucharza sam się nim staje. James inklinacji do kucharzenia nie miał żadnych, toteż zjadł ze smakiem swoją porcję niemalże bez słowa. Niemalże, bo po drugie, placki okazały się nieco wykwintne, bo okraszone kakao, a te na prerii nie było czymś powszechnym.
- As pośród naleśników - skomplementował wysiłki Melody, zamykając swoją menażkę.

Droga do Dallas nie była zła. Nie padało, nie było żadnych stróżów prawa ani desperatów szukających zawady, więc podróż przebiegała spokojnie. James pozdrawiał przejezdnych zwyczajowym, kowbojskim zawołaniem i skinieniem głowy i jechał najczęściej dalej, znając drogę i mając o wiele ważniejsze rzeczy do roboty niż rozpytywanie farmerów czy osadników.

Dallas było całkiem dużym miastem. Szybki rozwój małych miejscowości farmerskich było dla Jamesa fenomenem, który warty byłby wzmianki w dzienniku, o ile ktoś chciałby go prowadzić. W każdym razie miasto, które jeszcze niecałe czterdzieści lat temu niemal nie istniało na mapach, w obecnej chwili mogło liczyć na oko kilkanaście tysięcy dusz. Wjeżdżając do miasta szerokimi ulicami mijali niejednokrotnie liczne sklepy, warsztaty rzemieślnicze, zwykłe stragany a tu i ówdzie większe, ceglane już budynki dumnie prezentowały nowe fasady. Przeważał kolonialny styl niemiecki, holenderski i rodzimy, przypominający angielski, przez co James mógł czuć się jak w czasach swojej młodości w Birningham. Niuanse jednak były na tyle widoczne, że Dallas jak zwykle nie zawiodło Jamesa w oczekiwaniach, dostarczając odpowiednio amerykańską dawkę egzotyki. Traperzy oferujący ze straganów skóry lokalnych zwierząt, zaciągające po francusku ladacznice na balkonach saloonów, czy indianie, chińczycy przemykający służalczo bocznymi uliczkami, wszystko zaś skąpane w amerykańskiej tłuszczy kowbojów, przedsiębiorców i farmerów. Tymczasem jednak sprawy na dworcu nie dla wszystkich wyglądały na załatwione.

Gato roześmiał się radośnie w ostrym kontraście do śmiechu który znali wcześniej i z uśmiechem oznajmił.
- No cóż… wiedziałem, że typ co nam opylał bilety po okazji coś mataczy. Cena była za dobra, ale tego się nie spodziewałem. Nie no, dobre, dobre… grunt, że miejsce jest bo podejrzewałem, że pociągu nie będzie! - tu znów się roześmiał ubawiony dodając niewypowiedziane w myślach “McCoy, huh?”
- No to pakujemy konie - powiedział John. - Otwieraj pan.
Sprawdził, która godzina jest na jego zegarku.
Oppenheimer złapał za cugle czekając aż konduktor otworzy wagon. Gdy pracownik kolei znalazł się poza zasięgiem słuchu zwrócił się do towarzyszy. James w tym czasie wprowadził swojego konia do wagonu i zarzucając na ramię skórzaną sakwę, najpewniej na sprawunki, odszedł w stronę głównej ulicy.
- To chyba ostatni moment die Herren by się dozbroić i uzupełnić sprzęt. Pan McCoy w swej nieskończonej przebiegłości podarował nam garść amunicji i trzy laski dynamitu, ale obawiam się, że przeciwko dwudziestu karabinierom i marshallom to może nie wystarczyć.
Wyciągnął z kieszeni swoje ostatnie oszczędności, szesnaście dolarów i trzydzieści centów, oraz dwa dolary zaliczki od herr McCoya.
- Mam zgromadzonych trochę środków pieniężnych. Mam świadomość waszych potrzeb, ale nie musicie się martwić, że whisky, cygara i nierządnice staną się nagle dobrem luksusowym. Wykorzystajcie śmiało swoje zasoby, nie oszczędzajcie.
- Zamilcz, durniu - syknął cicho i jadowicie w stronę znoszonego, nie dyskretnego niemca Gato - Nie tu, a swój rozum mają.
- Przecież tu nikogo nie ma herr Gato - odpowiedział spokojnie Oppenheimer ignorując zniewagę. Jeszcze przyjdzie czas udzielić prymitywowi lekcji pokory.

Melody spoglądała z lekko rozdziawionymi usteczkami to na Gato, to na pana Arthura. W końcu zamrugała oczętami…
- To my idziemy na zakupy. Mamy tam kilka rzeczy na oku - Powiedziała, i zaczęła ciągnąć za sobą Elisabeth.
- Chwileczkę frau – rzucił Oppenhaimer bo przypomniał sobie na co swoje oszczędności planowała wydać Melody do spółki z Elizabeth. Za sto pięćdziesiąt lat takich jak on będą nazywać panem marudą, niszczycielem dobrej zabawy i pogromcą uśmiechów dzieci, teraz jednak musiał opanować ten chaos, wprowadzić jakąś namiastkę dyscypliny. W nic już przecież nie wierzył poza harmonią i porządkiem.
- Nie wydaj wszystkiego na słodycze. Naprawdę potrzebujemy sprzętu i amunicji. Rozumiesz to prawda? - Spojrzał w jej lico z płonną nadzieją, na co ta po krótkim "ummm", kiwnęła potakująco głową.
- Dzięki za radę Arthur, ale pozwól, że ja osobiście sama rozplanuję swój budżet - powiedziała całkowicie normalnie nie ironizując - Do tej pory sobie radziłam, teraz też powinnam, ale dzięki za troskę - powiedziała unosząc rant kapelusza w jego stronę i poszła wraz z Melody.
- Przyjemnych zakupów - powiedział John w stronę Melody.
Nie miał zamiaru ani brać udziału w bezowocnej dyskusji, ani udzielać rad Melody. Miał swoje plany i mało czasu na ich realizację.
- Spotkamy się tu za... - sprawdził czas - za trzy kwadranse.
A potem zostawił kompanów i poszedł załatwiać swoje sprawy. .
Gato mruknął coś patrząc na Artura po czym wprowadził konia do wagonu i dobrze uwiązał.

Oppenheimer kończył oporządzać konia, upewnił się, że jest dobrze uwiązany, przez otwarte drzwi wagonu zwrócił się do Dixon.
- Jestem pewien, że o budżet dbasz z równym namaszczeniem jak o swój karabin Elizabeth. Pragnę jednak zauważyć, że przy takim deficycie czasu odwiedzanie cukierni lub kawiarni…
Dopiero teraz zorientował się, że kobiety odeszły. John też pomaszerował w miasto swoimi ścieżkami. Aryjczyk spojrzał beznamiętnie na Gato, dopiął kołnierz koszuli zasłaniając makabryczną bliznę, przeczesał włosy do tyłu po czym ruszył w głąb tętniącego życiem Dallas.
Odprowadziło go krzywe, beznamiętne spojrzenie Gato, który i on niedługo potem był w drodze.


James zostawił konia pracownikowi kolei, i mając jeszcze trzy kwadranse, zarzucając juczne sakwy na ramię poszedł na zakupy. Na rozmowę z nowymi towarzyszmi podróży miał jeszcze czas, bo z informacji na bilecie i od pracowników kolei wynikało, że spędzą razem ponad dobę. Tymczasem zapasy należało uzupełnić a Dallas, poza Kansas było pierwszym miejscem które to umożliwiało. Garść nabojów podarowana przez McCoya nie mogła starczyć na długo a zakupy na niewielkich stacyjkach nie mogły zagwarantować odpowiedniego wyboru, nie mówiąc już o cenach. James szybko odnalazł sklep z bronią, prowadzony przez sympatycznego staruszka, najpewniej weterana wojny domowej. Obszerne katalogi Montgomerego Warda nie były potrzebne, bo James nie miał czasu ani pieniędzy na zakup nowej broni. Amunicja zaś była do nabycia niemalże w każdym sklepie z towarami żelaznymi. James wolał jednak zakupy u doświadczonego rusznikarza, nie ufając zwykłym sprzedawcom.
Po kwadransie i wydaniu dwóch dolarów James wyszedł z firmy Bronco and Son Gunsmiths and Iron Wares z dwoma pudełkami amunicji , po jednym do Colta i Smith&Wessona. Zadowolony z transakcji przespacerował się jeszcze główną ulicą, podziwiając lokalną architekturę, egzotykę lokalnego języka i urodę amerykanek, które niczym majestatyczne żaglowce wolno sunęły w swoich kosztownych sukniach, wachlując się koronkowymi wachlarzami, lub osłaniając się od słońca kolorowymi parasolkami.
Na stację przybył kilka minut wcześniej niż planował, toteż spokojnie poczekał na resztę bandy. Paląc skręconego wcześniej Lorillarda, kontemplował spokojnie wielkomiejskie obrazki, oparty o nowy, bo mający dopiero kilka lat budynek stacji kolejowej.


 
__________________
Iustum enim est bellum quibus necessarium, et pia arma, ubi nulla nisi in armis spes est

Ostatnio edytowane przez Asmodian : 24-03-2022 o 09:14.
Asmodian jest offline  
Stary 19-03-2022, 00:59   #22
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Wesa niejedno miasto czy osadę widział, ale w żadnej jeszcze nie poczuł się komfortowo. Były inne, nienaturalne, zbyt tłoczne i klaustrofobiczne. Czuł się w nich jak w klatce, labiryncie czy też innej pułapce, z której jak najprędsza ucieczka była wskazana. Nie pomagał też fakt, że Czirokez wśród białych zawsze był na świeczniku, w centrum uwagi. I to takiej, która mogła skończyć się uszczerbkami na zdrowiu. Nie, Wesa nie lubił amerykańskich miast, zawsze starał się spędzać w nich jak najmniej czasu i było mu całkiem na rękę, że pociąg miał odjeżdżać wcześniej, niż później. To, że mieli jechać w wagonie towarowym nie wadziło Wesie aż tak bardzo, jak sam fakt jazdy pociągiem. Świdrowało go nieco w żołądku na samą myśl, ale cóż poradzić. Może klaustrofobiczna przestrzeń sprawi, że się pozabijają i nie będzie musiał za długo znosić podróży wątpliwym cudem techniki.

Samo Dallas było takie, jak się spodziewał. Tłoczno i klaustrofobicznie, a do tego gapiący się na niego ludzie. Nic nowego, ale mimo wszystko... O ile dzień zaczął z dobrym humorem, o wiele lepszym po kąpieli w strumieniu, tak im bliżej teksańskiego miasta, tym grymas na jego twarzy się pogłębiał. Nie zwierzał się towarzyszom podróży, ale przed samym Dallas zwolnił i wypadł ze szpicy. Jakby chciał wmieszać się w ich gromadkę i stać się niewidocznym. A może po prostu wiedział, że w kupie siła? Jakby nie było, przynajmniej nikt niczym w niego nie rzucał, co już było na plus.

Konia odstawił do wagonu, nie wdając się za bardzo w rozmowy. Wesa rozglądał się niby nonszalancko po okolicy, ale tak naprawdę miał baczenie, czy aby któryś z przechodniów nie chciał wyrwać się z elokwentną przemową pod jakże oryginalnym hasłem "won do rezerwatu, czerwonoskóry dzikusie". Wiele takich przemów słyszał, jedne gorsze od drugich. Bez wątpienia jego faworytem było napompowane hipokryzją i ironią "to nasza ziemia, spierdalaj", które zręcznie potwierdzało kolonizacyjną kulturę. Wesa przemknął więc ulicami do najbliższego sklepu, wdzięczny że przynajmniej jego pieniądze były dla białych dobre, zaopatrzył się w naboje i lasso (swoje gdzieś posiał nie wiadomo kiedy), wrócił do wagonu i zamelinował się w kącie.

Nie miał ochoty znosić natrętnych spojrzeń.
 
Aro jest offline  
Stary 19-03-2022, 11:22   #23
 
Dhratlach's Avatar
 
Reputacja: 1 Dhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputacjęDhratlach ma wspaniałą reputację
Miasto, mieścina... jedno drugie speluna, ale różniło się dostępnością wszelkiej maści towarów, rozrywek i możliwości zarobku. To tutaj? Za mało czasu by obskoczyć wszystko. Przynajmniej do tego wniosku doszedł po rozmowie z konduktorem.

Po odstawieniu konia do wagonu miał czas na skrajnie niewielka liczbę możliwości do zrobienia.

Najpierw z zegarkiem zamówił obiad na konkretną godzinę, a potem pośpiesznie ruszył na zakupy. Minimum? Nie miało znaczenia, najważniejsza była tylko i wyłącznie amunicja, reszta też istotna, ale nie niezbędna. Nie mniej, i tak nieźle się spłukał na tej wyprawie.

Gdyby ktoś go obserwował przez cały ten zabieg biegania jak kot z pęcherzem po mieście zwróciłby uwagę na odwiedzenie jednego miejsca jak najbardziej stojącego w ciekawej relacji do planu... Nie mniej, wyszedł, zadowolony. Byleby zgroza była większa. Miejsce to było miejscem, gdzie przedstawił się... z imienia i nazwiska, oraz intencją celu wizyty!

Obiad, jeden z ostatnich ciepłych posiłków przed dalszą podróżą i już był w wagonie. Parę chwil później wpółsiedział przy kozie na niezłej stercie miękkiego sianka nieopodal jakiejś słomy i czegoś co wyglądało na wygięty kawałek metalu bogi wiedzą skąd.

Z spokojem godnym szamana czerwonoskórych pykał drewniana fajkę nabitą dobrym, zdrowym i pachnącym jakością... tytoniem.
 
Dhratlach jest offline  
Stary 19-03-2022, 18:17   #24
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
Dallas trudno było nazwać dużym miastem, lecz Oppenheimer miał przekonanie, że miasteczko w niedługim czasie zacznie się rozrastać. Już teraz wydawało się za małe by pomieścić tych wszystkich obwoźnych sprzedawców, handlarzy bawełny i poszukiwaczy złota tłumnie przybywających tutaj żeby wyśnić swój sen o bogactwie. Główną ulicę, pełną pasaży, szemranych saloonów i zakładów usługowych co chwilę przecinały pędzące dorożki wzniecając dookoła gryzący w gardo kurz. Damy wachlując się spacerowały pod ocienionymi ścianami budynków, prości robotnicy w akompaniamencie głośnych przekleństw wyładowywali towary z wozów. Z saloonów wytaczali się podejrzani szubrawcy upojeni tanią whisky i wdziękami miejscowych kurewek.

Pierwsze kroki Arthur skierował prosto do sklepu z bronią by uzupełnić zaopatrzenie. Wyszedł biedniejszy o dwa dolce, ale bogatszy w dwie paczki amunicji. Spojrzał na swój kieszonkowy zegarek. Wciąż miał duży zapas czasu. Do budynku znajdującego się po drugiej stronie ulicy nie miał ochoty wchodzić, lecz tylko w saloonie mógł znaleźć to czego potrzebuje i bynajmniej nie chodziło o panienki. Chwilę później przez wahadłowe drzwi wszedł do speluny. Rozejrzał się niechętnie, jakby z odrazą. Przeszył go nieprzyjemny dreszcz wspomnień. W końcu ruszył do baru. Przycisnął dzwoneczek umocowany przy kontuarze. Gdy z zaplecza wyszedł w końcu tęgi, wytatuowany barman, Aryjczyk skinął mu uprzejmie głową.
- Gutten tag szanownemu panu. Potrzebuję kilku butelek alkoholu. Najmocniejszego jaki macie. Takiego który dobrze pali…
Martwe nieruchome oko Oppenheimera zatrzymało się na mężczyźnie.
-…w gardło.
Położył na blacie pieniądze.

Chwilę później opuścił przybytek, pakunek stawał się coraz cięższy. Niespiesznym, dostojnym krokiem ruszył z powrotem na peron, odbił w jedną z pomniejszych uliczek, jakich tu było pełno. I w pewnym momencie przechodził obok warsztatu kowala, skąd dochodziły odgłosy bicia po kowadle. Nic nadzwyczajnego… po chwili zauważył i owego kowala przy pracy. Ale była i kowalowa? Ona z kolei zajmowała się właśnie jakimś koniem, czyszcząc jedno z jego kopyt. Trochę nietypowe zajęcie dla kobiety… nawet nieźle umięśnionej kobiety.
Ich wzrok spotkał się przez przypadek. Jedynie na sekundę, na drobną chwilę. I po tej chwili, po tym ulotnym jej spojrzeniu przez burzę blond włosów, coś zaczęło kiełkować w umyśle Arthura.

Jedno krótkie przelotne spojrzenie wystarczyło, by mężczyznę ogarnęło zapomniane, wyparte dawno temu uczucie niepokoju. Czasem wystarczy jeden zły dzień by człowiek postradał zmysły, lecz w przypadku Oppenheimera jeden zły dzień wystarczył by przestał być człowiekiem. Niezdolny odczuwać radości, smutku, strachu, współczucia, niezdolny ani kochać ani nienawidzić. Zło wcielone. Tak go określali na plantacji. Wszyscy bez wyjątku, od czarnuchów, po strażników, których przewyższał okrucieństwem, bezwzględnie egzekwując stworzone przez siebie prawo. Miał w sobie już niczego co określać go może istotą ludzką, nawet wyglądem bardziej przypominał potwora niż człowieka.
A jednak spoglądając na kobietę, obudził się w nim niepokój.
Zrobił jeszcze trzy kroki, jakby chciał jak najszybciej stamtąd odejść, zrejterować jak ostatni tchórz. Coś jednak zmusiło go by zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał na blondwłosą niewiastę.
Czy my się znamy?
Nie powiedział tego na głos, ale w jego zdrowym oku dało się wyczytać pytanie.

Kobieta odstąpiła od rumaka, po czym… skierowała kroki prosto do Oppenheimera. Z pasa z narzędziami na biodrze wyciągnęła młotek. Oddzielało ich jakieś 10 metrów.
- Ty… - Syknęła - To ty, ty skurwielu… - Rzuciła młotkiem w zaskoczonego Arthura.

Przeleciał on o cal od jego lewego ucha.

Wtedy też, w końcu ją rozpoznał. Minęło tak wiele lat, ale te zielone oczy, te… blizny po oparzeniach.



Nie mogło być… nie mogło być pomyłki.

Arthur czuł jakby gorzka trucizna zalewała pustkę jaką w sobie nosił przez te wszystkie lata. Nie drgnął gdy młotek przeleciał tuż obok jego głowy. Poparzenia na twarzy dziewczyny nie pozostawały złudzeń kim jest i skąd pochodzi. Mówi się, że przeszłość zawsze w końcu wraca, ale Oppenheimer wierzył, że on uniknie tej klątwy, że opuścił Santo Domingo na zawsze. Pozostawił jednak świadków, swoich potwornych czynów, ta dziewczyna była dowodem, że wciąż ma lub miał kiedyś w sobie jakieś pokłady litości. Jej nienawistny wzrok krzyczał jednak, by wsadził sobie swoją litość w rzyć.
Aryjczyk czuł na palcach zimny dotyk stali schowanej w rękaw kurty. Kobieta wyglądała na krzepką i silną, nie mówiąc już o kowalu, który mógł być jej mężem. Arthur wahał się. Stał kolejny raz sędzią. Ale to co rozważał, nie miało nic wspólnego ze sprawiedliwością. To co rozważał było tchórzliwym morderstwem.
Bez słowa odwrócił się i przyśpieszył kroku. Nie odwracał się za siebie.

- Wracaj skurwielu!! Morderca!! - Wrzeszczała młoda kobieta, po tym jak dopadł jej kowal, i mocno od tyłu objął łapskami, blokując i jej ręce.
- Zdechniesz w piekle!!

Piekła nie ma, odpowiedział w myślach Oppenheimer odchodząc w akompaniamencie krzyków kobiety, piekło jest tutaj. A my jesteśmy diabłami i potępieńcami. Sami zadajemy sobie ból.
Jej oszpecona w płomieniach twarz i jego blizna od sznura tylko potwierdzały to przekonanie. Arthur czuł jak jego wystygłe przed laty serce zaczyna mocniej bić, pod gardłem zaległa gorzka żółć, wyschło mu w ustach. Jego skóra pobladła i wyglądała jak brzuch śniętej ryby. Nagle się zorientował, że wcale już nie idzie, tylko biegnie. Ucieka. Ile nie miałby sił w nogach i tchu w płucach, wiedział, że ucieczka jest bezcelowa. Nienawistny krzyk dziewczyny wwiercał mu się w głowę, stała za nim, przed nim obok, wyglądała zza każdego rogu budynku wskazując na niego oskarżycielsko palcem.
Dobiegł w końcu na peron, stała na torach i obok wagonów.
- Morderca!!! Zdechniesz w piekle! – krzyczała na jego plecami. Mężczyzna wsunął się do wagonu, w którym mieli spędzić kolejne dwadzieścia cztery godziny. Jak duch rozpłynął się w cieniu i osunął na ziemię, opierając plecami o zimną, stalową ścianę. Zamknął oczy i zasłonił uszy.
 
Arthur Fleck jest offline  
Stary 19-03-2022, 18:37   #25
 
Elenorsar's Avatar
 
Reputacja: 1 Elenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwu
- Po słodkie - odpowiedziała bez chwili zastanowienia Elisabeth - Trzeba sobie jakoś osłodzić ten zawód, a także podróż… - zazgrzytała zębami, ale złapała Melody za rękę i pociągnęła w stronę budynków, nie chcąc tracić i tak niewielkiej ilości czasu.
- Jej, gdzie tak pędzisz? - Zaśmiała się głośno ciągnięta Melody, aż kilka osób spojrzało w kierunku obu pannic.
- No po słodkie, a gdzie? - Z uśmiechem na twarzy mówiła Ognista - Miałam zamiar jeszcze kupić amunicję, a także coś zjeść, no chyba że znowu chcesz na obiad zadowolić się puszkami? A nawet nie mamy pojęcia, gdzie czego szukać… - rozglądała się szukając wskazówek, gdzie może znaleźć jedno z trzech interesujących ją miejsc - A Ty? Chcesz coś jeszcze załatwić?
- Ummm… - Melody wskazała paluszkiem na stację, którą już opuściły - Zjeść można tam? - Powiedziała i znowu się głośno roześmiała.
- No ale mniejsza z tym… czekaj… - Młódka odeszła od Elisabeth, po czym przecięła drogę jakiejś starszej parce spacerującej ulicami.
- Ma'am, Sir… - Melody dotknęła ronda swojego kapelusza, jak to się w zwyczaju robiło, pozdrawiając - Przepraszam, gdzie znajdę najbliższy General Store?
- Witaj panienko… najbliższy to by był dwie ulice stąd, w tamtym kierunku - Wskazał mężczyzna.
- Dziękuję - Melody kiwnęła głową - Miłego dnia.
- Proszę. Panience również - Mężczyzna kiwnął głową, podobnie jak kobieta.

- Taaa-daaa! - Melody wróciła wielce uśmiechnięta do Elisabeth, po czym ona złapała ją za rękę - To w drogę!
- Ja nie lubię ludzi - Także mocno uśmiechnięta po owym "taaa-daaa" Dixon pozwoliła prowadzić się za rękę - Dobrze, że poszłam z tobą. Tak to bym szukała wieki.
- Och, tego mi nie gadałaś… jak to nie lubisz? - Zdziwiła się Melody.
- Po prostu… nie lubię, nie ufam. Tak już mam - Odpowiedziała krzywiąc usta - Wolę zwierzęta. Mój koń nigdy mi nie zrobi krzywdy, nie zdradzi, nie to co ludzie.
- Och… ok… wiesz, ja też nie ufam ludziom… - Powiedziała z miłym uśmiechem Melody, i jakoś tak troszkę mocniej chwyciła już trzymaną dłoń Elisabeth.
- To czemu byłaś taka zdziwiona na moje słowa? - nie oderwała ręki, pozwoliła się trzymać mocniej.
- Mi też nie ufasz - Melody spojrzała na moment prosto w twarz Elisabeth, po czym… pokazała jej język.
- Masz rację - Nie ukrywała prawdy przed dziewczyną, także lekko mocniej ściskając jej rękę - Ale reszcie naszej bandy nie ufam bardziej. A ty mi ufasz?

Melody zatrzymała się. Wciąż trzymała Elisabeth za dłoń. I nagle potarła kciukiem w rękawiczce tak minimalnie ową trzymaną dłoń. Uśmiechnęła się miło.
- Co mam powiedzieć? Ja… ja ci w plecy nie strzelę - Ramionka Melody drgnęły - I tak, ufam ci - Dodała, wpatrując się prosto w jej oczy - Komuś trzeba.

Elizabeth starała utrzymać się kontakt wzrokowy, ale było jej ciężko, co zresztą Melody musiała zauważyć.
- Wierzę ci - Odpowiedziała w końcu po chwili ciszy - Na razie z całego towarzystwa, ty najbardziej zasługujesz na moje zaufanie. Ale nie miej mi za złe, że nie będzie ono pełne - oderwała ona w końcu wzrok - Ale mało kto zapracował sobie na moje zaufanie, kto wie może ty będziesz kolejna? - powiedziała na nowo uśmiechając się - Chodź, bo nie zdążymy kupić cukierków - Pociągnęła ją na nowo mocno trzymając za rękę w stronę wskazaną przez wcześniej napotkaną parę.

Po kilku minutach zaś były na miejscu… i Melody wparzyła do sklepu, i po chwili rozglądania od razu poleciała do miejsca ze słodyczami.
- Ojeeeej, ile słodkości! - Powiedziała głośno, i radośnie.




- Ojej! Ojej! - Melody aż kilka razy przyklasnęła w dłonie, i zapomniała nagle o Elisabeth, zachowując się niczym mała dziewczynka, wpatrując oczarowana w te wszystkie słodkości niemal z nosem przy słoikach.
Gdy Melody w zachwycie przeglądała się słodyczom, Elizabeth zwróciła się do sprzedawcy.
- Poproszę z każdego słoiczka po kilka sztuk. Tak do dwóch torebek.

Sprzedawca wybałuszył oczy na Elisabeth.
- Jest… panienka pewna? To sporo zakosztuje…
- Czy ja wyglądam na kogoś kto musi się powtarzać? - odpowiedziała ostro Ognista jak to miała w zwyczaju.
- Przepraszam najmocniej… - Sprzedawca się kajał, zajmując się już zamówieniem Elisabeth, a Melody cicho chichotała. Jego młodszy pomocnik zaś przyglądał się wszystkiemu, po kryjomu szczerząc zęby.

- Serio mi to kupisz?? - Melody chyba nie mogła uwierzyć, co też robi Elisabeth.
- Serio - powiedziała uśmiechając się - Przez ciebie będzie mi rosło dupsko, więc czemu mam być w tym jedyna? - zaśmiała się. - To też w ramach zapieczętowania naszego… zaufania - zamrugała niby to zalotnie i znów się zaśmiała.

Melody… zapiszczała. Tak bardzo po dziewczęcemu, tak z radości, tak słodko. Skoczyła ku Elisabeth i uwiesiła jej się na szyi.
- Dziękuję. To ja ci kupię naboje, ok? - Powiedziała i przytuliła się policzkiem do policzka.

Elizabeth także się przytuliła. Nie pamiętała kiedy ktoś przytulił ją tak po prostu, tak szczerze. Pozwoliła także ochłonąć dziewczynie, a później odchyliła się od niej.
- Naboje to mi kupuje McCoy. Jak tak bardzo ci zależy to możesz postawić mi coś do jedzenia o ile zdążymy, a jak nie to ugotujesz coś w podciągu. Placki z rana były pyszne - wyszczerzyła zęby w jej stronę.
- Hmmm… ok! - Powiedziała Melody, i cmoknęła Elisabeth w policzek(!), a potem niby nic, odeszła od niej, i wśród nieco… zszokowanych spojrzeń(?), zwróciła się do sprzedawcy - Pan mi da ten jeden na spróbowanie, te gumowe? - Wskazała paluszkiem na żelki.

Dixon chwilę stała wprawiona w osłupienie, ale w moment przebudziła się patrząc na Melody, która próbowała wyciągnąć jeszcze więcej słodkości od sprzedawcy myśląc jaka to z niej pozytywna wariatka.
- Ile będzie za te paczuszki? - zwróciła się do pomocnika sklepikarza, który w tym momencie akurat był wolny, zbliżając się do niego bardzo blisko. Niby przypadkiem upuściła mieszek z pieniędzmi na podłogę mówiąc przy tym "Ups!" i pochyliła się do niego, natto przedłużając tę czynność zwrócona przodem do młodego mężczyzny.
- Yyyyyyy… to będzie…. yyyyy… - Zaglądał jej w dekolt, wychylając się mocno przez kontuar - To będzie… 1$ 80c… panienko…
- Ale gorąco dzisiaj - powiedziała, gdy się wyprostowała i rozpięła górny guzik gorsetu… a po chwili dodała drugi. Wyciągnęła z mieszka trzynaście monet 10 centrowych - Może pan powtórzyć, bo nie dosłyszałam - oparła się o kontuar łokciami, ściskając je, czym jeszcze mocniej uwydatniła swoje piersi, a w dłoni trzymając monety. Patrzyła na niego zalotnie, zatrzepotała rzęsami.
- Yyy… o mamusiu, ale ja bym je… yyyy… no znaczy się… no 1$ 80c… - Powiedział pomocnik, cały czas wpatrując się w cycuszki Elisabeth, wyciągając dłoń po pieniądze. Chyba go miała, gdzie chciała, i chyba był tak rozkojarzony jej dekoltem, że nie miał zamiaru nic przeliczać?

Dixon przerzuciła trzymane monety do wyciągniętej dłoni. Kusiło ją, żeby jeszcze jedną sobie zostawić, ale ostatecznie pomyślała, że co za dużo to niezdrowo.
- Jestem cała mokra, tak tu duszono - powiedziała ocierając dekolt dłonią - Nie miałby Pan jakiejś chusteczki, abym mogła zetrzeć pot? - Skończyła mówić zatrzymując palce na rancie gorsetu, który trzymała rozchylony na bok. Facet wybałuszył oczy, a potem… zemdlał. Tak po prostu. Pieprznął za ladą, rozsypał monety po podłodze, i tyle.
- No jasna cholera! Co mu panienka zrobiła?? - Oburzył się sprzedawca, i pognał do swojego pomagiera. Postawił też torebki ze słodyczami na ladzie przed Elisabeth.
- Tutaj macie, miłego dnia! - Zabrał się za cucenie nieprzytomnego brodacza.

A Melody cichutko śmiała się na całego.

Elizabeth wzięła obie paczki oraz śmiejącą się dziewczynę pod rękę i kierując się do wyjścia również się śmiejąc, powiedziała do sprzedawcy.
- Niech pan tu wywietrzy, zbyt duszno i odleciał - wychodząc rozglądała się, czy jest coś wartego lub dobrego do zwędzenia, wykorzystując obecną nieuwagę sprzedawcy… akurat jednak w tym momencie wchodzili nowi klienci do sklepu, więc się nie bardzo dało.

Już na ulicy, roześmiana Melody zaczęła grzebać po torebce, i próbować różnych rodzajów słodyczy.
- Ale s siefie faliatka… - Powiedziała dziewoja z pełną, ucieszoną buzią - Fo so lofimy felas?
- A teraz opychamy się słodkościami - wybrała jeden z cukierków i włożyła go do buzi - Czemu wariatka? Widziałaś co zrobiłam?
- No zemdlał biedak, tak mu po oczach cyckami świeciłaś! - Powiedziała po przełknięciu słodyczy Melody i głośno się roześmiała… i wpatrywała się we wciąż nieco rozpięty gorset towarzyszki tych eskapad.

A przechodząca obok jakaś parka spojrzała ze zgorszeniem na Elisabeth.

- A co miałam zrobić tak gorąco było? - Powiedziała udając zdziwienie, a później roześmiała się. Zapięła też jeden guzik gorsetu, pozwalając jednak nieco piersiom pooddychać. - Wiesz, która godzina? - Elizabeth rozejrzała się, czy nie ma gdzieś wieży z zegarem… była. I ten wskazywał 13:20.
- Tam - Melody też zauważyła, i wskazała na niego palcem - To co jeszcze robimy?
- Myślę jeszcze nad tą amunicją… ale nie wiem, czy bardziej nie wolę czegoś zjeść. A ty jak myślisz? Przez najbliższe dni będzie ciężko z jedzeniem.
- Z amunicją… no przecież właśnie wyszłyśmy ze sklepu! - Roześmiana Melody trąciła Elisabeth łokciem - Jedzenie… konduktor gadał, że będą przystanki i będzie można coś zjeść… ale w sumie można też coś na zapas wziąć.
- No drugi raz do tego sklepu nie wejdę… - zaśmiała się - To w takim razie co proponujesz, jak nie amunicja i nie jedzenie?
- Ummm… a może jednak jedzenie? - Roześmiała się Melody, ale po chwili jej i nieco mina zrzedła - Cała noc i cały dzień w pociągu…
- I to z końmi… a co gorsza z resztą bandy - Elizabeth znowu się zaśmiała, mając nadzieję że i Melody poprawi się humor - Przydałoby się jakoś urozmaicić ten czas w pociągu. Karty i kości to nie są moje specjalności… a na nic innego nie mam pomysłu - Mówiła prowadząc towarzyszkę w stronę, gdzie wcześniej widziały miejsce z jedzeniem.
- No tak, i z końmi też… jaaaa cię, będzie kiepsko. I do tego jeszcze brak wody żeby się umyć?? - Melody spojrzała na Elisabeth unosząc brwi - Wiesz co? Bez flaszki wina się nie obejdzie, a może nawet dwóch! - Dodała, i w końcu się uśmiechnęła.
- No niestety, czeka nas podróż w smrodzie końskiej sierści, łajna i męskiej pachy przez najbliższe długie godziny… - Elizabeth ucieszyła się, że wzięła orzeźwiającą kąpiel w ostatnim źródle wody i od razu skrzywiła się też, bo nie przypominała sobie, aby ktoś poza nią też to uczynił… chociaż po słowach Melody mogła przypuszczać, że i ona skorzystała w pewnym momencie z osłony nocy - Nie… tutaj bez trzech flaszek się nie obejdzie - zawtórowała w śmiechu Melody - Do wina przydałby się ser, może krakersy… chyba czeka nas ponowna wizyta w sklepie - spojrzała wymownie na swoje piersi, później na dziewczynę i roześmiała ponownie.
- To idziemy po dalsze zapasy! - Powiedziała radosnym tonem Melody - A facetom… nic nie damy! - Dziewczyna też się roześmiała.
- Może… podpytasz się kogoś o inny sklepik? - zrobiła słodką minę.
- Pomachaj cyckami, to nas do niego zaniosą - Parsknęła towarzyszka Elisabeth.

~

Po kilku minutach obie dziewoje były w kolejnym sklepie, i tym razem Melody wyglądała już na bardziej skoncentrowaną i… spokojniejszą. Podrapała się po nosie, zjadła znowu coś słodkiego z torebki, po czym rozglądała się po towarach…


… których były tu setki. Różności nad różnościami, aż w głowie się kręciło.
- Rozejrzyj się za winem i czymś do wina. Ja przepadam za słodszymi trunkami, ale inne też wypije, oby nie kwaśne. Ja zobaczę, czy mają amunicję, w porządku?
- Nieeee - Powiedziała Melody, i z uśmieszkiem… trzasnęła własnym biodrem w biodro Elisabeth, jakby nadając jej odpowiedni kierunek - Ty to załatw, proszę, ja zajmę się resztą, zgoda?
- Jaką reszta? - zrobiła nieco zdziwioną minę Elizabeth.
- Zobaczysz… - Melody uśmiechnęła się słodko, po czym znowu dała "biodrowego" kuksańca, a kilka osób zaczęło im się dziwnie przyglądać.
- No dobra - powiedziała nieco marszcząc brwi i skierowała się do sprzedawcy - Dzień dobry, mają państwo naboje .44-40 i jak tak to po ile?
- Dzień dobry panienko. Oczywiście, że mamy - Mężczyzna podkręcił koncówki swoich wąsów - Paczka 50 sztuk za 2$ - Wskazał jedną z półek, na których była masa pudełek z amunicją różnego kalibru.
- To proszę jedną paczkę, a do tego jakieś wino. Słodkie… nie, półsłodkie - pomyślała, że odrobina mniej słodyczy nie zaszkodzi - Trzy butelki. Do tego krakersy, orzeszki ziemne i pistacje, hymm… coś jeszcze pan poleci?

W tym czasie, oddalona o kilka metrów Melody…
- Dzień dobry pani.
- Dzień dobry panienko, co podać? - Spytała sprzedawczyni.
- Oj, to będą trochę duże zakupy…
- Proszę mówić.
- No to tak. Potrzebujemy… suszony bekon, peklowany bekon. Chleb. Puszkę kawy, trochę tylko cukru. Jajka macie? To 6… albo nie, 12. Ogórki z beczki. Ser? Masło? Jabłka! Tak z 6… Pomidory!
- Jimmy, potrzebuję pomocy! - Zawołała sprzedawczyni, na chyba swojego około 10-letniego syna. A Melody wyszczerzyła ząbki, spoglądając na nieco oddaloną Elisabeth.

Słysząc długą listę zakupów Dixon odwróciła się w stronę Melody. Podniosła wysoko brwi ze zdziwienia, ale na jej ustach widniał uśmiech. "Zapowiadają się ciekawe kolejne godziny w pociągu. Głodna na pewno nie będę… nudzić też się nie powinnam." Pomyślała po czym puściła oczko do Melody, odwróciła się ponownie do właściciela sklepu.
- To jak? Znajdzie się coś jeszcze godnego uwagi do wina?
- Krakersy i orzeszki są dobre… może ser? - Powiedział sprzedawca, kręcąc jednak już wajchą od kasy, i wbijał ceny - Naboje 2$... "dzyń", 3 flaszki wina… 3$ "dzyń, dzyń, dzyń"... Krakersy 10c "dzyń"... orzeszki po 10c "dzyń, dzyń"…

I nagle te zakupy zaczęły się robić dosyć drogie.

- A te wino, jaką ma pojemność? - powiedziała odrobinkę nerwowo Ognista słysząc dźwięk kasowego dzwonka, który pędził jak szalony.
- Flaszki zwyczajowe, 750ml - Odparł sprzedawca.
- Ciut drogie… ale niech będzie - Powiedziała ciszej i spojrzała w stronę Melody, która też robiła spore zakupy, a nie chciała przy niej wyjść na sknerę, ale z drugiej strony miała też w myślach szybki zarobek - Ale chyba zapomniał pan o pistacjach? Nie macie?
- Są, są. Policzyłem zaraz po orzeszkach. 5$ 30c razem za wszystko.

W tym czasie, Melody też była gotowa z zakupami, i zapłaciła 5$. Elizabeth wyjęła odliczone pieniądze podając je sprzedawcy. Tym razem nie próbowała metody z biustem. Nauczyła się tego nie robić przy prawdopodobnych partnerach mężczyzn, gdyż najczęściej nie kończyło się to upustem, a ścierą na plecach bez zakupów. Wzięła swoją torbę z zakupami i skierowała się do Melody.

- Ale jesteśmy obładowane. Oppenheimer z pewnością byłby dumny z naszych rozważnych zakupów - kończąc zaśmiała się w głos.
- Ciężkie te toboły w cholerę - Dodała Melody, i też się zaśmiała - To co, powoli na stację, ale jeszcze obiad?
- Chyba tak, przed stacją widziałaś jakaś jadłodajnię, prawda? Jak dojdziemy to zobaczymy godzinę i upewnijmy się, czy zdążymy coś zjeść. Daj mi jedną torbę, moje nie są takie ciężkie.
Melody zrobiła "skrzywioną minkę", przyglądając się Elisabeth z góry do dołu.
- Hmmm… jesteś silniejsza niż ja - Powiedziała, ale i w końcu się uśmiechnęła, i dała jeden pakunek - Tylko uważaj, na nasze… jajca - Zachichotała.
- Już się nie mogę doczekać co z tych jajec przyrządzisz - odpowiedziała także chichocząc - Chodźmy szybciej, bo nie zdążymy zjeść, a przydałoby się pospieszyć, aby zająć dobre miejsce w wagonie… chyba, że chcesz pić wino przy końskich zadach…
- Lepiej przy zadach, niż przy ich… - Melody nie dokończyła, i tak się roześmiała, że musiała się aż zatrzymać, postawić tobołki, i przetrzeć łezki po naprawdę długim napadzie śmiechu…
- Wiesz co? Masz na mnie straszny wpływ - Powiedziała żartem do Dixon i pokazała jej język - Dobra, chodźmy…
- Poczekaj aż upijemy się winem - Podniosła brwi w znaczący sposób - Może wtedy nawet nie będą przeszkadzać ci ich… - spojrzała na Melody, ale nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.

~

Po kilku kolejnych minutach obie były już ponownie blisko dworca, siedząc przy stoliku lokum serwującego jedzenie. Zostało im niecałe 20 minut.
- Ummm… to co by tu… - Powiedziała Melody.
- Ja poproszę rybę i jakieś świeże owoce jeśli macie… - Elizabeth zastanowiła się chwilę - Mleko, dawno nie piłam mleka. Ciepłą szklankę z miodem wezmę. Tylko tak na szybko, nie mamy wiele czasu.
- O! O! To dla mnie też rybę… - Powiedziała Melody.

Mleka ani miodu nie było, a z owoców tylko jabłka. Ale rybka była, owszem, w końcu w pobliżu Dallas było kilka dużych jezior. Obie otrzymały posiłek po 5 minutach oczekiwania… przez co został im niecały kwadrans do odjazdu pociągu. Ale w sumie daleko nie było, ledwie 100m.

Nieco zasmucona, że nie napiła się mleka, zadowoliła się podaną lemoniadą. Rybę zjadła szybko, oblizując każdą jej ość. W trakcie posiłku praktycznie nic nie mówiły, tylko czasem coś zdawkowo, nie chcąc tracić czasu, aby zjeść wszystko co im podano.

Gdy skończyła jeść, dopiła napój i wstając wzięła jabłko w rękę, w które się wgryzła, a sok z niego ściekł jej po brodzie.

- No dobra, czas ruszać - Wzdychnęła głęboko podnosząc ramiona, niechętna do pakowania się na tyle godzin do wagonu - Coś obawiam się, że jednak zostaną nam te miejsca przy końskich dupach - Mówiąc to jednak zachichotała i złapała za torby.
- Mamy wystarczającą ilość "znieczulaczy"? - Melody próbowała jakiegoś optymizmu.
- Trzy butelki… to ponad litr na głowę. Mnie powinno wystarczyć, aby się odpowiednio odprężyć w pierwszej połowie podróży - Uśmiechnęła się do dziewczyny - A po takiej dawce, drugą część możliwe, że prześpię… - Zrobiła krótką pauzę - Jeszcze trzeba będzie obgadać plan działania - Skrzywiła trochę usta. Wolałaby mieć już rozmowę z nimi za sobą.
 
Elenorsar jest offline  
Stary 19-03-2022, 20:19   #26
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację

John był w Dallas parę zaledwie razy, ale miał nadzieję, że budynek, który miał zamiar odwiedzić, znajdował się stale w tym samym miejscu i pełnił tę samą funkcję. Madame Blanche co prawda w prasie się nie ogłaszała, ale Czerwona Podwiązka cieszyła się uznaniem w pewnych kręgach i słynęła nie tylko z fachowej obsługi, ale i z cen, które nie drenowały sakiewek klientów.
A kolejną zaletą tego przybytku było to, iż znajdował się stosunkowo blisko dworca kolejowego.

* * *

W normalnych okolicznościach, wypadało chwilę posiedzieć przy jakimś drinku, pogadać z panienkami o pierdołach, może i im coś postawić, John jednak za bardzo czasu nie miał. I w sumie troszkę mu było z tego powodu źle, ale tylko troszkę. Kij tam z tym.
W salonie siedzialo i rozmawiało

- Hej kowboju… - Ciemnowłosa panienka, całkiem niczego sobie, w sporym negliżu, zbliżyła się do Johna.


- ...szukasz towarzystwa?
- Można tak rzec... chociaż do kowboja mi daleko - odparł, uśmiechając się do rozmówczyni. - Ale mam tylko parę minut - dodał tytułem wyjaśnienia. Przesunął wzrokiem po ciele panny. - Niestety tylko kilka minut.
- Czyli od razu do celu? - Panienka uśmiechnęła się miło, rozchylając poły swojego półprzezroczystego wdzianka, odsłaniając nagie piersi.
John poczuł, że jego spodnie zrobiły się jakby ciasniejsze. Skinął głową z aprobatą.
- Tam...? - nie dokończył, wskazując głową schody prowadzące na piętro.
- Mam własny pokoik, oczywiście. Dwa dolary? - Powiedziała czarnowłosa, podchodząc do Johna i wyciągając ku niemu dłoń. W jednoznaczny sposób, i nie było to żądanie zapłaty.
Biust panienki był na tyle ładny, że John nie zamierzał się targować. Uniósł dłoń panienki do ust.
- John - przedstawił się. - Miło mi poznać, madame - powiedział.
- Jestem Kaloma - Uśmiechnęła się miło do niego - Chodźmy więc, Johnie…
John uprzejmie podał ramię dziewczynie, a potem ruszyli po schodach.

Na pięterku było słychać śmichy-chichy zza paru innych drzwi, albo i już "poważniejsze" odgłosy, tego co tam się działo… Kaloma zaprowadziła Johna do małego, skromnie urządzonego pokoju. Łóżko, fotel, stojący wieszak, szafa, dwa kiepskiej jakości obrazy. Ale przynajmniej było czysto, i nie cuchnęło.
- No to… - Powiedziała panienka ze słodkim uśmiechem, siadając na skraju łóżka, po czym zsunęła z ramion swój półprzezroczysty fatałaszek.
Wbrew nazwie "pensjonatu" panna nie nosiła czerwonych podwiązek, ale brak tego elementu garderoby w niczym nie Johnowi nie przeszkadzał. Podobnie jak nie przeszkadzał mu fakt, iż Kaloma nie miała innych części garderoby, poza jeszcze pantofelkami.


Powiadano, że czas to pieniądz, ale tu nie o pieniądze chodziło, tylko o to, że pociąg nie miałby wyrozumiałości dla całkiem naturalnych pragnień jednego człowieka. John pospiesznie zaczął się rozbierać, obserwowany przez uśmiechniętą Kalomę, wodzącą sobie leniwie opuszkami palców po lewej piersi.

Po krótkiej chwili, potrzebnej na zrzucenie z siebie niepotrzebnych części garderoby, John był gotowy do działania, i to tak gotowy-gotowy… co przyciągnęło w tamte rejony wzrok panienki. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, po czym zrzuciła pantofelki ze stóp, i gdy John do niej podchodził, myknęła z chichotem bardziej w tył, w głąb łóżka. Tam z kolei, leżąc na pleckach perfidnie rozchyliła uda, dając mężczyźnie pełny wgląd na swój krzaczek. Przywoływała go do siebie kiwaniem paluszka…
Bez wahania skorzystał z zaproszenia.
Co prawda nie rzucił się na nią jak zgłodniały lew na niewinną gazelę, ale... niewiele brakowało. Położył się obok niej, jedną dłonią obmacując pierś dziewczyny, drugą sprawdzając jej gotowość do dalszych działań.
- Och! Ostrożnie John… - Pisnęła Kaloma na jego dłoń, między jej udami - Chyba mi nie chcesz zrobić krzywdy? - Uśmiechnęła się słodko, po czym objęła go za głowę, i delikatnie skierowała ku swojej piersi.
Johnowi zdawało się, iż jest w miarę delikatny, ale najwyraźniej dziewczyna miała inne zdanie. Posłusznie przesunął głowę i sięgnął ustami do piersi dziewczyny. Palce Kalomy dołączyły do palców Johna, i przez chwilę pokazywała mu jak lubi, i w jakim tempie. Następnie zaś, jej dłoń odszukała jego "interes", i zaczęła powoli masować…
John nowicjuszem w zabawach damsko-męskich nie był, wiedział więc, jak wykorzystać podpowiedzi - ku zadowoleniu obu stron. I miał wrażenie, że jego działania przynoszą odpowiednie efekty.
Polizał sterczący sutek, a Kaloma pogładziła dłonią jego potylicę.
- Jestem gotowa… - Mruknęła zalotnie.

Kolejne zaproszenie, a on nie zamierzał odkładać nic na później. Przesunął się i położył na dziewczynie, starając się nie wgnieść jej w materac, a potem wsunął się w ciepłe i wilgotne wnętrze. Najpierw powoli, a potem szybciej, głęboko. Na moment zadrżały jej usta, a potem się uśmiechnęła… i znowu przyciągnęła jego twarz do swoich piersi, by je pieścił. Po kilku zaś dłuższych chwilach, Kaloma objęła go nawet nogami w pasie. Było dobrze, było bardzo dobrze, coraz lepiej… oboje cicho jęczeli.
"Trwaj chwilo", powiedziałby poeta, ale John poetą nie był, a poza tym czasu nie miał. Przyjemność nie mogła trwać wiecznie, więc John przyspieszył, chcąc w miarę szybko dojść do finału.
- Mmmm… mmmm!! - Jęknęła Kaloma, i w końcu "Doc" zaczął w niej podrygiwać, a panienka wprost nieco wdusiła jego twarz w swoje piersi, również drżąc, i rozchyliła przy tym mocno nogi na boki.
- Uuuu… John… to było… - Szepnęła, i chyba brakowało jej słów - …było bardzo miło.
- To twoja zasługa... - odszepnął John, gdy już odzyskał oddech. - Ale nie możemy tego powtórzyć... niestety...
Ucałował piersi dziewczyny, a potem powoli zaczął się podnosić. Kaloma uśmiechnęła się sympatycznie, i pogładziła go dłonią po policzku.
- Kto wie, może się jeszcze spotkamy…
- Kto wie, może. - Uśmiechnął się.
Raz jeszcze pocałował piersi dziewczyny, a potem wstał i zaczął się ubierać, cały czas przyglądając się spoczywającej na łóżku Kalomie… która szybciutko wyciągnęła spod poduszki szmatkę, i wsadziła sobie między uda, a po momencie i z owej kryjówki wyciągnęła majtki, które założyła. Kilka razy spojrzała przy tym krótko na Johna, i się uśmiechnęła.



John odpowiedział uśmiechem, kończąc się ubierać. Kaloma założyła w tym czasie swoje wdzianko, pantofelki, i zbliżyła się do Johna. Poprawiła mu z uśmiechem kołnierz koszuli przy szyi.
- Dziękuję... - szepnął jej do ucha, po czym przytulił ją na moment, i wręczył zapłatę. Panienka zerknęła na monety w swojej dłoni, po czym spojrzała Johnowi w oczy.
- Więc do kiedyś kochany - Powiedziała i cmoknęła go w policzek na pożegnanie.
- Do kiedyś, moja śliczna - odparł. Raz jeszcze przytulił i cmoknął w policzek.

Chwilę później opuścił gościnne progi "Czerwonej Podwiązki".
Spojrzał na zegarek. Jeśli się pospieszy, to może nawet zdąży coś kupić po drodze i zjeść coś na dworcu.

Zdecydowanie się przeliczył. Zdążył jedynie kupić paczkę nabojów do spencera, a na dworcu "coś na wynos", w skład tego 'czegoś" wchodził chleb kukurydziany, pęto wędzonej kiełbasy, wędzona ryba i parę owoców.
Do wagonu wsiadł parę chwil przed odjazdem pociągu.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 20-03-2022 o 10:00.
Kerm jest offline  
Stary 23-03-2022, 19:19   #27
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Texas, Dallas,
później
w drodze na północ…


Na powrót przy pociągu pierwszy zjawił się James. Później przyszedł Wesa, dziwnie pobladły Arthur, następnie Gato, Elisabeth i Melody, i na końcu John. Powiadają, że kto pierwszy, ten lepszy… i pewne strategicznie wygodne miejsca w wagonie zostały pozajmowane, i gdy był już komplet wraz z rumakami, zaczęło się robić nieco ciasno.

Szlag by to trafił.

Pociąg ruszył punktualnie o 14:00, wśród gwizdu lokomotywy, łomotu wagonów, i skrzypienia desek. Zaczął się więc kolejny etap podróży, ku domniemanemu bogactwu… i nikt nie mówił, że będzie łatwo.



Jeden czy drugi koń, narobił na podłogę, czy to "numer 1" czy "numer 2", nie miało znaczenia, w ciągu kilku godzin zaczęło w wagonie nieźle śmierdzieć. A do tego wszystkiego, upchnięte między sobą, od czasu do czasu się ugryzły, nawet kopnęły, czy i ogier próbował wejść na klacz…

No i ten łomot pociągu. Nieustanny, uporczywy, drażniący. Zgrzyt metalu, miarowe stukanie, skrzypienie. Ciągle i ciągle, bez ustania, wywołując ból głowy. I nie tylko.

Gdy Gato zaczął coś pichcić na piecyku, mający już od "jedynie" samej jazdy pociągiem rewolucje Wesa, zdecydowanie miał już za dużo… w żołądku. Można było otworzyć okienka-klapy w liczbie 4, żeby choć trochę wpuścić świeżego powietrza, wtedy jednak pojawił się mały, denerwujący świst, wpadającego do wnętrza powietrza. Można i było otworzyć wielkie drzwi załadunkowe po obu stronach wagonu, było to jednak w sumie nieco niebezpieczne.

A z własną potrzebą? Iść w kąt wagonu, przeciskać się między końmi, po czym w miejscu, gdzie brakowało kawałka deski, po prostu robić w dół na tory, właściwie na oczach pozostałych… uważając przy okazji, by konie tego kogoś nie zgniotły.

Blada Melody trzymała się od dłuższego czasu obiema dłońmi za usta. Że śmierdzi? Że jej niedobrze? Nie. Bolały ją po prostu zęby od nadmiaru słodkiego.

Flaszka alkoholu. To chyba był jedyny ratunek, to było chyba na obecną chwilę lekarstwo na wszystko. Chlać, znieczulić się, otępić, jakoś znosić ten syf wokół. Innego wyjścia chyba nie było…

A mieli tak jechać 30 godzin!!

~

Około godziny 17, Melody poprosiła Elisabeth o flaszkę… i nie miała zamiaru jej oddawać. Po troszku, po troszku, po troszku, i wypiła już niemal całą sama, i przestała narzekać na bolące zęby, i na panujące wokół warunki. A za to miała niezłe rumieńce, i szklące się oczka, i od czasu do czasu nawet się bez powodu uśmiechała, a parę razy nawet spojrzała w stronę koni, potem na Dixon, i chichotała na całego.

James był głodny, i to bardzo. Nie jadł przez cały dzień nic, poza śniadaniem na prerii, i zaczynało się to dawać mocno we znaki.

Arthur miał podobnie.

Całkiem inaczej Wesa. Ten miał już co prawda pusty żołądek, ale na jakąkolwiek strawę nawet patrzeć nie mógł, a sam zapach również wywoływał w nim mdłości.

Gato pichcił sobie kolację.

Pozostali również albo próbowali coś przekąsić, coś małego, albo… otwierali flaszki własnego alkoholu. Inaczej się chyba takiej podróży nie dało przeżyć.

A gdzie ten obiecany postój na kolację? Konduktor o nim gadał, ale czy będzie, i kiedy będzie, nikt nie miał pojęcia… a w sumie robił się już wieczór.

Dochodziła godzina 19:00.



I ten ciągły łomot, i zgrzytanie, i stukanie, i drżenie, i smród w wagonie…








***

Komentarze jeszcze dziś...
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD
Buka jest offline  
Stary 24-03-2022, 16:34   #28
 
Elenorsar's Avatar
 
Reputacja: 1 Elenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwuElenorsar jest godny podziwu
Przyszła wraz z Melody na kilka minut przed odjazdem. Po nich zjawił się jedynie John. Tak jak się spodziewała, najlepsze miejsca zostały już zajęte i zostały jedynie te, które znajdowały się przy końskich zadach. No cóż, jakoś będzie trzeba to przetrwać.

Pociąg jeszcze nie ruszył, a ona miała już wszystkiego dość. Ciasnoty, duchoty, ludzi, a także smrodu zwierzyny. Gdy koła ruszyły po szynach chwilowo zrobiło się fajniej, wiatr wpadał przez okiennice ochładzając i wietrząc wnętrze wagonu, ale im pociąg bardziej przyspieszał, tym było znowu coraz gorzej. Wiatr świszczał, co jeszcze bardziej ją drażniło w porównaniu z wcześniejszą duchotą, a w połączeniu ze stukotem, skrzypieniem oraz dźwiękiem głośnej lokomotywy, która była tuż obok nich, doprowadzała ją do szału.

Dixon nie lubiła też siedzieć w miejscu, musiała się ruszać. Truptała więc raz w jedną, raz w drugą na małym skrawku przechodząc koło koni.

Jakby tego wszystkiego było mało, jeden z koni narobił na podłogę, co w połączeniu z dużym gorącem, po chwili stworzyło smród nie do wytrzymania. Sama nie wiedziała co lepsze. Smród, czy świszczenie? Pozostawiła tę dezycja innym, bo sama nie umiała się zdecydować.

W końcu podeszła do niej Melody i poprosiła o flaszkę, a Dixon wyjęła dwie. Jedną dała jej, a drugą sobie. Stwierdziła, że w tych warunkach nie ma co się rozdrabniać. Obie piły własne butelki odurzając się. Powoli otępiający się umysł częściowo przestał zwracać uwagę na niedogodności. Lokomotywa nie była taka głośna jak wcześniej, tak samo jak stuki i skrzypy. Końskie łajno już tak nie śmierdziało. A duchota? Z nią też nie miała problemu. Zwyczajnie rozpięła kilka dodatkowych guzików w gorsecie. Pozwoliła sobie także na zdjęcie kozaków, a nawet i getry. Teraz było jej obojętne, czy ktoś będzie na nią patrzył, czy nie.

Wraz z upływem opróżniającej się butelki robiło jej się coraz fajniej. Elizabeth uniosła butelkę wina biorąc kolejny łyk. Wraz z kończącym się trunkiem, dziewczyna miała coraz większe zawroty głowy. Zwróciła jednak uwagę, że butelka Melody też powoli zaczyna się kończyć.

- Wesz… hyk… to był dobry pomysł ssss tym winem… hyk… - Powiedziała już trochę bełkocząc do dziewczyny, która siedziała tuż obok niej, a ta pokiwała energicznie głową, z miną "yup", po czym wzniosła swoją flaszką toast do Elisabeth, która również podniosła butelkę, stuknęła nią w tę od dziewczyny i wzięła kolejny łyk.

- Nie wiem czo zrobimy, jak nam się flaszki ssskończą… jakiś pomysł?
- Hmmm… - Wielce się zamyśliła Melody, stukając palcem po nosie, ale najwyraźniej jakoś nic wymyślić nie umiała, w końcu więc jedynie wzruszyła ramionkami.
- Nie pomagasz - Zmarszczyła brwi Elizabeth patrząc na dziewczynę - Hym… - Dixon mruczała coś do siebie grzebiąc w torbie - Tu są! - Krzyknęła uradowana wyciągając paczkę krakersów i od razu wkładając sobie kilka sztuk do ust. Wzięła kilka kolejnych i wyciągając je w stronę Melody spytała - Też chcesz?
- Jaaaaaasssssneee - Melody wyciągnęła do niej dłoń, ale nagle jej wzrok uciekł ku koniom, i parsknęła, i aż mocno przymknęła oczka. Elizabeth chcąc wiedzieć co tak rozśmieszyło dziewczynę, spojrzała w tę samą stronę.

Jeden z koni próbował wejść na drugiego… na widok czego Elizabeth parsknęła śmiechem, a gdy już się opanowała powiedziała dosyć głośno.
- A nie mówiłam? Że jak się upijesz to przestanie ci przeszkadzać?
- Ech… - Melody przesunęła się w miejscu, odwracając plecami do rumaków, po czym ponownie wyciągnęła dłoń do Elisabeth, po krakersy, a ta przesiadając się poczęstowała ją.
- Ty lepiej nie pij więcej - Mówiła chrupiąc krakersami - Ooobiecałaś mi coś uchotować… hyk… a jak to zrobisz jak zaśniesz?
- Jaaaa?? - Zdziwiła się wielce Melody, stukając palcem między cycki, po czym się roześmiała.
- A chto?? Baba jacha? - Elizabeth zrobiła wielkie oczy. Chciała wziąć kolejny łyk, ale okazało się, że butelka jest pusta. Popatrzyła na nią jakby z wyrzutem, że tak szybko pojawiło się jej dno. Rzuciła butelką w stronę dziury w podłodze. - Trza było wziąć cztery butelki! - wykrzyczała, ale w zasadzie słowa chyba nie były skierowane do nikogo.
- Dobbbbraaa, ugotujeeem… - Powiedziała Melody, energicznie kiwając głową, po czym zrobiła małego łyczka, i oddała swoją butelkę z resztkami Elisabeth. A po chwili…
- Ma toś coś do piiiisiaaa jesze?!! - Wydarła się, aż konie drgnęły, po czym rozpięła nieco swój gorset.
- Nie papuchuj - Elizabeth zaśmiała się patrząc jej w dekolt - Idź spać, a nie pić… - Dixon przymknęła na chwilę oczy, a na sekundę nawet przydrzemała i pewnie spała by dalej, ale obudził ją głos Arthura.
 
Elenorsar jest offline  
Stary 24-03-2022, 16:39   #29
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
Głośne stukotanie, jazgot maszyny sunącej po torach a nawet parskanie i obrzydliwe, uwłaczające każdej istocie rozumnej i nierozumnej odgłosy wypróżniania koni okazały się dla Oppenheimera wybawieniem. W tym hałasie nie słyszał własnych myśli, więc krzyk dziewczyny niknął w kakofonii innych męczących dźwięków. Ostatecznie nie pokonał go własny schorowany umysł, lecz pusty żołądek. Gdyby mężczyzna nie siedział w kącie oparty o jedną ze ścian przedziału, słaniałby się z głodu na nogach. Wyciągnął torbę, gdzie trzymał prowiant. Wtedy dostrzegł to co zakupił w saloonie a o czym zapomniał. Dwie flaszki parszywego, łatwopalnego whisky zostawił w spokoju, ponieważ nie były przeznaczone do degustacji,, wyciągnął jednak sześć butelek wina. Chwycił po trzy butelki w jedną dłoń i podszedł do Melody.
- Rozdziel je uczciwie na pozostałych frau. To może być nasza ostatnia wieczerza, zasłużyliście na odrobinę wytchnienia i zabawy.
Oddał dziewczynie butelki i wrócił na swoje miejsce, by pożywić się swoimi zapasami a potem spróbować się choć trochę zdrzemnąć.
 
Arthur Fleck jest offline  
Stary 24-03-2022, 19:59   #30
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Miłe złego początki, powiadano, a John był ciekaw, czy działa to również w drugą stronę. Początek podróży był, delikatnie mówiąc, kiepski, a sytuację można było określić paroma słowami - tłok, bród, smród i hałas.
Może przysłowie zadziała w drugą stronę i zakończenie podróży, a dokładniej - złoty pociąg - będzie lepsze?

John rozłożył koc na jednym z niewielu dostępnych kawałków podłogi, powiesił surdut na wbitym w ścianę gwoździu, a potem w miarę wygodnie usiadł.
Może i podróż w wagonie była szybsza i mniej męcząca niż na końskim grzbiecie, ale czy przyjemniejsza? McCoy zdecydowanie zaoszczędził na swych pracownikach i dość łatwo można było ocenić go słowem "sknera".

Do "stajennych" zapachów John był przyzwyczajony, w końcu często zajmował się końmi i innymi czworonogami, z brudem i tłokiem też miewał do czynienia. Gorzej było z hałasem, bo tego było jak na gust Johna za dużo.
Sięgnął po zakupione niedawno wiktuały i zaczął się posilać, od czasu do czasu wypijając malutki łyczek z butelki.

Trudno było nie zauważyć, że panie znalazły niezły sposób na umilenie sobie życia. A sądząc po zmniejszającej się ilości zapiętych guziczków...
"A nuż ta podróż będzie przyjemniejsza...", pomyślał, przyglądając skąpiej niż zwykle przyodzianej Elizabeth.

Od przyjemnych rozmyślań oderwał go głos Melody.
- Ojeeeej, panie Arthusze... dzięękujemy...
Dziewczyna odebrała flaszki od hojnego darczyńcy, a potem rozdała je pasażerom, idąc przez wagon krokiem, z jakiego byłby dumny każdy wąż. O dziwo, ani nie upadła, ani nie upuściła żadnej z butelek.
- Dziękuję. - John podziękował najpierw Melody, potem Arthurowi.

Na razie jednak nie sięgnął po wino od Arthura. Odłożył je na później,na razie zadowalając się własnymi zapasami.
Miał cichą nadzieję, że pełen żołądek i parę kropel whisky w końcu uodpornią go na hałas i będzie można się zdrzemnąć.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:53.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172