Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-08-2010, 09:36   #1
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
[Storytelling] Tajemnica S a m a r i s










- Czy wie pan, że słowo "cywilizacja" pochodzi od "civitas", oznaczającego "miasto"?

Xhystos. Jeśli miałbyś określić, jakim słowem najlepiej opisać jego zapierającą dech spójną architekturę, byłaby to zapewne linia. Linia, która żyła. Żyła na każdym poziomie tego świata. Wiła się na pierwszym planie wież i kamienic, mostów, ulic. Pobiegnijmy razem z nią, swobodną i wolną, przez dowolne z tysięcy okien, do środka budynków, do mieszkań i podziemi...Linia żyła, wciąż ta sama, nie przerywała się, pełzała dalej po meblach, ścianach, czasem plotąc tworzywo w esowate kształty lub spirale. Nie koniec na tym, bo według tej przemyślanej estetyki wystrój zewnętrzny budynku powinien tworzyć kompozycyjną i kolorystyczną jedność stylową z nie tylko wystrojem wnętrza, meblami, ale dalej - z zastawą stołową, wieszakiem na płaszcze, korkociągiem, przyciskiem do papieru czy spinką przy koszuli. Żaden mebel i żaden sprzęt w Xhystos nie istniał dla siebie samego, ale stanowił część harmonijnej całości. A linia gnała nadal, dynamiczna, zawijała się i kręciła z prawidłowością, która dla niewzwyczajonym patrzącym wymykała się określeniu.

Miasto buchało przez usta parą maszyn, a przez jego połączenia nerwowe biegła równie nieokiełznana co wszechobecna krzywa - elektryczność. Codziennie o palmę pierwszeństwa walczyły tu bóstwa metalu i szkła, dokładając na swoje podobieństwo coraz to nowe elementy do miejskiego krajobrazu. Mimo to w ornamencie królował biologizm, wszędzie przed oczyma tańczyły pawie i motyle, czy zmysłowe kobiece ciała, w tysięcznych odmianach skali na gzymsach i przedmiotach rosły niepowstrzymanie orchidee czy słoneczniki.

Skąd biegły słowa tej rozmowy? Z zewnątrz budynek był jedną z wielu sięgających wysoko wież Xhystos. Jak na to miasto nawet dość mało finezyjną, ale było to celowym zabiegiem by w środku tym bardziej zaskakiwał eksplozją stylu, w którym pobudowano to miasto. Jednak był on budynkiem dość nowym, a tak naprawdę mało osób wiedziało że projekt ten jest dziełem kobiety, młodej ale niebywale zdolnej absolwentki uniwersyteckiego wydziału architektury. Tablica z nazwiskiem architekta była co prawda wmurowana w jedną ze ścian na pierwszym poziomie, ale było to mało uczęszczane miejsce, a charakter pracy ludzi w tej budowli najczęściej nie dawał im czasu na podziwianie dekoracji.
Ogromne pomieszczenia odznaczały się niemal ascetyczną architekturą w geometryzującym duchu. Patrząc na olbrzymią główną salę centrali telefonicznej Xhystos, miało się wrażenie, że obok niesamowitych boazerii, geometrycznych pasów i charakterystycznych dekoracji z wmurowanych w ścianę kafelków równie ważne jest tu powietrze.

To, co rozbrzmiewało w tej sali, musiało chyba być nazwane muzyką. Muzyką nowej ery, symfonią wykonywaną przez orkiestrę złożoną na równi z maszyn jak i głosów siedzących w równych rzędach telefonistek. Cały skomplikowany proces łączenia abonentów trwał około pięciu sekund. Głowy pań przepasywała metaliczna wstęga mikrofonu, a na obu uszach miały słuchawki, co upodabniało ich do jakichś dziwnych nieziemskich stworzeń, a może owadów. Rzeczywiście, jak w orkiestrze lub ulu, praca wymagała synchronizacji, a od każdej z osobna robotnicy inteligencji, szybkiej orientacji i mocnych nerwów. Każda z kandydatek na to stanowisko przechodziła szereg badań lekarskich, bez zarzutu musiały być płuca, słuch i serce. Nie bez znaczenia były były oczywiście dodatkowe zalety - uprzejmość, a nade wszystko miły głos. Służba telefonistek trwała sześć i pół godziny. Wydajność pracy dochodziła do pięciuset połączeń na godzinę.

Jeśli chodzi o wydajność, to człowiek, który to stwierdził i ubrał w liczby stał właśnie wysoko nad tym wielkim, wydającym niesamowity szum organizmem przyglądając się przez szybę temu wszystkiemu. To właśnie profesor Harold Lancaster z nowo utworzonego wydziału ekonomiki i Uniwersytetu Xhystos prowadził od pół roku badania w tej instytucji, na zlecenie Rady, której zależało na jak najpowszechniejszym i najwydajniejszym zastosowaniu stosunkowo nowego wynalazku komunikacyjnego w mieście. Z tego powodu, operacja na otwartym sercu tego systemu, jakim była Centrala Telefoniczna, była niezbędna i jak przed każdą operacją potrzebna była diagnoza specjalisty.

Znajdował się on w gabinecie Dyrektora Centrali. Nad tym wszystkim co działo się na dole, na jednej ze ścian, tam gdzie wysoko urastały metalowe pałąki, na których zawieszono liczne lampy istniało podniebne królestwo władców tego małego świata. Prowadziły doń metalowe, kręcone schody, ale rzadko która z obsługujących połączenia śmiertelniczek dostępowała zaszczytu wejścia aż tak wysoko. Gabinet był urządzony z rozmachem, z motywem przewodnim podłużnych kobierców zwisających w równych odstępach na ścianach, a w rzeczywistości udających draperie reliefach, z ornamentyką pół-roślinną, pół-mechaniczną, wszystko na złotym tle.
Dyrektor siedział za wielkim biurkiem, rzeźbionym w drewnie tak, by wrażenie obrastającego mebla bluszczu było jak najpełniejsze. Nie był już najmłodszym człowiekiem, a otyłość była dużo bardziej wyraźna niż u profesora Lancastera. Za to jakość materiału jego spodni i żabotu była dużo wyższa niż u naukowca. Nie patrzyli na siebie, ale znali się już tyle lat, że nie musieli.

- Dlaczego mi pan to mówi, profesorze?
- Miasto to ludzie. Czasem decyzje Rady wydają mi się tak irracjonalne, pozbawione wszelkiej logiki. Albo inaczej, jakby nie było już za tym ludzi, jakby cały ten skomplikowany aparat urzędniczy oplatający nasze miasto w którymś momencie ożył, a teraz produkuje prawa i polecenia, których autora nie da się odnaleźć w gęstwinie procedur czy rozporządzeń.
- Proszę uważać na słowa, Lancaster. - ostrzegł go rozmówca - Ma pan szczęście, że się przyjaźnimy. Gdyby nie to...A Samaris...
- Zawsze uważałem, że Samaris to źródło problemów. Ale Xhystos ma wielkie aspiracje, a pozbywanie się za jednym zamachem dwóch solidnych umysłów z Uniwersytetu...
- Dwóch? Plotki krążyły o jednym. W dodatku w towarzystwie nikt za nim nie zatęskni, to prawdziwy grubianin, mimo wysokiego przecież urodzenia pozbawiony taktu.

Profesor pokręcił głową i wymienił kolejne nazwisko.
- Ach, on...Tutaj akurat...No tak, to ma sens. Te zdolności...
- Pardon...? - obruszył się profesor. - Pan raczy żartować.
- Myślę, że co do niego - to dobra decyzja Rady. - wyraził swe zdanie Dyrektor Centrali - Gdy wszelkie metody zawodzą, trzeba chwytać się nietypowych środków...
- Pan wybaczy, ale kojarzy mi się to z chorym, którego medycyna nie jest w stanie uratować, więc zwraca się ku szarlatanom...
- Zdolności tego typu istnieją, choć są niezwykle rzadkie. Aktywność paranormalna...
- Nigdy nie dowiedziono istnienia jakichkolwiek zdolności parapsychicznych. Nie jest znany ani jeden wiarygodny eksperyment naukowy, który dowodziłby istnienia tego zjawiska. Dziwi mnie, że ktoś taki jak pan skłania się ku takim bzdurom. To świat pseudonauki, zabobonu. Nie istnieje metoda poznania prawdy poza doświadczeniem, odnalezieniem twardego dowodu na poparcie swojej tezy.
- Zwolennicy istnienia takich zdolności twierdzą, że wiele zjawisk paranormalnych występuje spontanicznie, więc nie da się ich badać wedle ściśle określonych przez pozostałych naukowców technik. - zauważyła postać zza biurka.
- Bzdura. - żachnął się Harold Lancaster i odwrócił się od szyby - Ale widzę, że interesuje pana ten temat. Może dla ochłodzenia zapału przypomnę panu pewien fakt. Pięć lat temu Uniwersytet Xhystos ufundował potężną nagrodę dla każdego, kto dostarczy wiarygodnych dowodów na istnienie jakiegokolwiek zjawiska parapsychologicznego, lub zgodzi się na poddanie wiarygodnym testom na własne zdolności tego rodzaju i zdolności te okażą się prawdziwe. Nagroda nie została dotąd przyznana. Jak panu się wydaje, dlaczego?





Cicho! Słyszycie? To tylko tykanie zegara, mówicie. Metaliczne, miarowe tik-tik-tik-tik smukłej wskazówki zawieszone w ciszy. Nie, przysłuchajcie się dobrze, jest jeszcze ten głos. Ktoś szepcze, nie słyszycie?

"...Gdybym miał niebios wyszywaną szate
Z nici złotego i srebrnego światła,
Ciemną i bladą, i błękitną szatę
Ze światła, mroku, półmroku, półświatła,
Rozpostarłbym ci tę szatę pod stopy,
Lecz biedny jestem: me skarby -- w marzeniach,
Więc ci rzuciłem marzenia pod stopy;
Stąpaj ostrożnie, stąpasz po marzeniach..."



Już tylko tykanie zegara.

Zegar tykał. Otwarta, rozcięta starannie koperta leżała na stoliku. Na podłodze natomiast, pod starym, przeszklonym kredensem o przydymionych szybkach leżał list. Biegnące jedne pod drugimi rzędy liter w wielu miejscach przerywały okrągłe odbarwienia. Namokły papier zamieniał znajdujące się pod nimi pismo w rozmyte, blade jasnoszare kompozycje sprawiając, że treść w tych miejscach była niemożliwa do odczytania.

"...ście.Chciałbym trochę z wami porozmawiać, ale bałbym się mówić do Was normalnie, bo gdybyście mi odpowiedziały, mógłbym tego nie wytrzymać. Nie wiem nawet o czym mógłbym Wam powiedzieć, więc....



Mieszkanie było puste. Puste. Wypełniały je tylko dźwięki zza okien, dźwięki Xhystos, szum sunących przez ulice pojazdów, trzask elektrycznych linii, ludzki gwar. Lokator dopiero co opuścił, tym razem na długo, swoje lokum - wszystko było pozostawione w niemal idealnym porządku, tylko na łóżku zostały jeszcze wgniecenia na pościeli po niedawno zabranych stąd walizkach.

...do składania ze sobą p...różnych części układanki i odkrywania nowych zjawisk tam, gdzie inni widzieli tylko ścianę...Zawsze szeptali za moimi plecami..."



Wyjście zabrało mu tylko trzy minuty, a jednak wszystko było uporządkowane. To dlatego, że już od dawna był gotowy do wyjazdu. Od dawna wszystkie rzeczy były na swoich miejscach, a wszystkie zaległe sprawy załatwione. Kiedy przyszli, był gotowy.

... na uśmiech. Wasze odejście fakty...nie nieco mnie zmieniło – zrobiłem się chyba ostrożniejszy, nieco mniej ufam teraz różnym ludziom, większość chce przecież...


Na ulicy rzadki hałas. To kolorowa procesja, pełna barwnych ludzi wypełniających ulicę nawoływaniem i muzyką niesionych instrumentów. Cyrk Magnifice niedawno znowu zawitał do Xhystos, a teraz jego heroldzi raz na tydzień obwieszczają miastu swe zaproszenie do teatru rzeczy niebezpiecznych i dziwnych. Na platformach, w zamknięciu jadą zwierzęta pochodzące z dalekich miejsc za murem, które można obejrzeć z bezpiecznego miejsca by przekonać się, jakie niebezpieczeństwa czekają daleko od domu. Gdy przejeżdżają tędy, hałas korowodu na chwilę zagłusza tykanie zegara...

...niby za wzorową służbę na rzecz sprawiedliwości, ale tak naprawdę wiem, że ci dranie chcieli mnie dawno wyrzucić. Wyobraź sobie ...

Hałaśliwy kondukt oddala się i znowu słychać tykanie mechanizmu. Parowe maszyny sapią niczym płuca pompujące życie w arterie Xhystos. Z okna widać chłopca rozwieszającego jakieś barwne plakaty. Ale nie ma tu już nikogo, kto mógłby stąd go oglądać.

Muszę kończyć. Obiecuję, że odkryję, kto stoi za waszym morderstwem.

Czas opuścić to miejsce. Już czas. Na schodach jest pusto, dywan przygnieciony jest pozłacanymi prętami, aby nie pozwijał się od dziesiątek depczących go stóp. Wrota kamienicy wychodzą na jedną z ulic Xhystos, które bywa ostatnio wyjątkowo ciemne i pozbawione słonecznych dni jak na tę porę roku.

...do Samaris, tajemnicze to miejsce, musi być bardzo piękne. Często widzę je w snach, ma niesamowicie .......... budynki i...


Wracajcie. Jest jeszcze post scriptum. Ostatni dopisek, najwyraźniej robiony na szybko, odróżniający się od ładnej, starannej kursywy którą wykaligrafowano korespondencję.

PS. Jadę do Samaris. Chcę...

Dalszej części nie widać, bo z listu, najwyraźniej porzuconego, jeden róg jest wsunięty w szczelinę pod kredensem, gdzie mają go już we władaniu ciemność, kurz i pająki.







Wnętrze cukierni Ludwiq'a Roubauda było snem. Dziecięcym snem najmłodszych obywateli Xhystos, jednym z magicznych miejsc dzieciństwa dla całych pokoleń. Rajem, który był tak rzeczywisty gdy miało się parę lat, że można było do niego wbiegać każdego dnia po powrocie ze szkoły i po raz setny, tysięczny znaleźć się w królestwie powycinanych w esy-floresy mebli i sztucznego tataraku. Obrazem raju, który, gdy miało się lat tyle co teraz i stało się tu dziś, nadal miało się gdzieś tam gdzie mieszkały najdalsze wspomnienia.
Mężczyzna, który stał nieruchomo na wzorzystym, imitującym bujne trawy dywanie też pogrążony był w tych wspomnieniach, bo i on niegdyś podjeżdżał niegdyś pod to wejście w staromodnym już wtedy i pięknym powozie w towarzystwie rodziców, a potem wybiegał zeń jak szalony i nieposłuszny strofującej go, ale śmiejącej się matce...Wpadał przez niesamowite drzwi do świata, w którym nad jego głową latały roznegliżowane elfy o motylich skrzydłach a czas, ten stary drań, przestawał się liczyć. Tak, i on bywał kiedyś w raju.

Ale w każdym raju prędzej czy później musi pojawić się Wąż...

Patrzył teraz na dzieło Węża, zastanawiając się ile to już lat musiało minąć zanim to on sam ostatni raz przekroczył ten próg. Miał wrażenie, że jednostką nie były lata, ale wieki. Teraz elfy były martwe, bo tylko namalowane na ścianach, martwe jak ten, który niegdyś witał go z uśmiechem zza kontuaru zastawionego słojami z kolorowymi karmelkami. Wielkie słoje stały tu nadal, nadal pełne cukierków niczym barwne ryby zza szkieł oglądające ten świat, ale teraz jemu kojarzyły się tylko ze słojami z formaliną u koronera, w których zamiast łakoci pływały ludzkie organy. Teraz piękne wspomnienia nie grały już na żadnych pięknych strunach, bo nie miały już komu, bo ten mały biegnący z powozu chłopiec gdzieś po drodze w biegu zgubił swoje serce, bo gdy już dobiegł na miejsce i stał się mężczyzną, po drodze widział zbyt wiele by nadal śnić. Bo tutaj, gdzie za szpalerem arcybarwnych witrażyków wpuszczających do środka sklepu tak niewiele światła był kiedyś nieskalany raj, teraz widział wszędzie śluz pozostawiony przez węża...

Nie wierzył, że nie było tu węża, choć gdy przybył na miejsce, kręcący się wszędzie funkcjonariusze tak właśnie twierdzili. Właściwie wiara nie miała tu nic do rzeczy, wiara nigdy nie miała nic do rzeczy, bo w starciu z chłodną logiką i dedukcyjnym wywodem wystawiała się na łatwy i pewny sztych. Okazywała się zwiewnym pyłem w obliczu twardych matematycznych reguł. Tak było zawsze, i będzie po wsze czasy. Nie można więc powiedzieć, że nie wierzył, można powiedzieć, że wiedział. Wiedział, że Ludwik Roubaud, uśmiechnięte bóstwo małego świata cukierni z jego dzieciństwa, teraz pozostawione w bezruchu tam gdzie odnalazła go śmierć, tam gdzie odnalazł go Wąż, że bóstwo to nie odebrało sobie życia samemu. Wiedział, bo tam gdzie inni widzieli prostą odpowiedź, on widział wężowy śluz.

Potarł czoło, by zmęczony. Detektyw Bonnet nie bywał zmęczony, on tak. W powieściach temat tak przyziemnego wyczerpania po długotrwałym braku snu był rzadko eksponowany, w życiu czasami po prostu miewało się dość. Ale cóż było robić, kiedy dosłownie parę minut po zakończeniu jednej nieszablonowej sprawy jaką było tajemnicze zniknięcie zwłok znanej artystki rewiowej z miejskiej kostnicy, telefon ze słuchawką z bawolego rogu z The Préfecture de Xhystos Police rozdzwonił się ponownie. Proszono jego asysty przy wykrytym dopiero co samobójstwie cukiernika Roubauda. Konieczność jego udziału była tym razem niejasna, bo podobnież z tą układanką służby regularne spokojnie mogły sobie dać radę ze względu na oczywistość zgromadzonych dowodów, chodziło prawdopodobnie tylko o przesłuchanie żony denata.

Uparła się, że chce rozmawiać tylko z Panem...Wie Pan, z kim spokrewnieni są Roubaudowie...

Nawet gdyby nie ta kobieta, i tak by pojechał. Z jednego powodu: pamiętał Ludwiq'a z najdalszych otchłani swojego utraconego dzieciństwa, potem też spotkał go jeszcze parę razy w innych okolicznościach, głównie na rautach. Cukiernik postarzał się oczywiście istotnie, ale wcale się nie zmienił. Ludwiq Roubaud nigdy nie popełniłby samobójstwa...Ze wszystkich znanych mu osób, by jednym z ludzi, którzy najbardziej pokochali życie i trwali w swym uczuciu mimo upływu lat.

Teraz stał naprzeciw Frizji Roubaud, po której przypominającej cierpiętniczą maskę twarzy nie przestawały płynąć wielkie błyszczące łzy. Była damą w każdym calu, choć nadgryzioną zębem czasu, nawet w takich okolicznościach nie zapominała o manierach czy choćby wygładzeniu wymiętej, zapewne przy czuwaniu przy zwłokach męża, dzierganej w deseń nenufarów sukni.
- Proszę poluzować gorset, madame...- odezwał się, gdy tylko się przedstawił - Pani organizm znajduje się w stanie silnego rozstroju, to widać. Na początek musi pani uspokoić oddech.







Ściany jego mieszkania miały przydymione barwy i od jakiegoś czasu on sam czuł się, jakby wszystko dokoła niego było przydymione, jakby twarze innych były niewyraźne a powietrze nieprzejrzyste, tak gęste że możnaby zawiesić w powietrzu łyżkę. Jego wzrok pobiegł od zawijanych, krótkich nóżek stolika nocnego, wyżej, ku szufladom. Myśli pobiegły do ich zawartości, ale powstrzymał się i powędrował wzrokiem jeszcze wyżej. Na stoliku stała szklanka o grubym dnie, szlanka z wodą, do połowy pusta.
Pusta. Do połowy pusta. Jest pusta...
Nie, do połowy pełna, poprawił się. Ale jego umysł nadal nie chciał się z tym zgodzić. Jest pusta. Pusta, jak wszystko. Pusta jak życie. Puste, od kiedy...

Obok szklanki leżała książka, którą próbował wczoraj zabić bezsenność, w której próbował się zanurzyć by stać się na moment kimś innym. Piękne wydanie w twardej oprawie kolejnej przygody nieomylnego detektywa Bonneta, przemierzającego jak zawsze ulice Xhystos by rozwikłać dzięki nieprzeciętnej sile swego umysłu kolejną nierozwiązywalną sprawę, odrzucić tryumfalnie zasłonę z kolejnej tajemnicy..."Zagadka Hotelu Paradiso", głosiły wytłaczane, owijane w czerwone ciernie litery na okładce...Książkę wręcz wcisnął mu na siłę Albert, jego kolega-urzędnik tak typowy dla miejsca, w którym pracowali, że wydawało się, iż za tym jego biurkiem stoi jakaś dwuwymiarowa szara makieta człowieka powielana w innych pokojach w dziesiątkach, tysiącach egzemplarzy...

Czy on sam już też tak wyglądał?

Popatrzył jeszcze raz na książkę i wystający z niej języczek zakładki, tkwiący ledwie kilkanaście stronic za stroną tytułową. Przynajmniej próbował. Ale żywa beletrystyka, pisana przez kogoś kogo umysł był zapewne tak ścisły jak instrukcja obiegu dokumentów w Urzędzie, nie dawała, nie mogła mu dać dziś tego co poezja. Detektyw Bonnet był czymś zbyt rzeczywistym by być rzeczywistym w jego własnym prywatnym świecie, kimś kto nie lękał się żadnego wyzwania i żadnego nie zaprzepaścił. Właściwie i w świecie nie był rzeczywisty, nieskalany, nie popełniający omyłek, niezłomny. Detektyw Bonnet nigdy nie stracił tak wiele w tak krótkim czasie, cóż zrobiłby właściwie na jego miejscu? W utracie bliskich nie było żadnej tajemnicy do rozwiązania, był tylko pulsujący, zdawający się być nieśmiertelnym ból.

A przecież kontrakt, który niedawno podpisał, był niemalże czymś z kart powieści. Był czymś, co mogło wyrwać go z tej spękanej skorupy, w której tkwił, szansą na nowe otwarcie, na przeżycie...Czegoś...Czegoś, co nie było tysięcznym przybiciem pieczęci i smętnym spotkaniem wieczornym w gronie smętnych urzędników. W pierwszej chwili nawet się ucieszył. Ale teraz zaczynał wątpić, od podpisania minął już jakiś czas a obiecany list, mający odmienić całe jego życie, wciąż nie przychodził. Czasem miał wrażenie, że całe to wezwanie Rady tylko mu się wydawało, było reakcją obronną organizmu na wszechogarniąjący go marazm. Do tego, w pracy codziennie miał do czynienia ze sprawami zwykłych obywateli, na których rozstrzygnięcie musieli oni czekać całymi miesiącami, nawet latami. Może list przyjdzie, kiedy będzie już stary i niezdolny do podróży...

A może nie zastanie już adresata, pojawiła się zła, nachalna myśl. Kolejny łyk wody, która zdążyła się już nagrzać.

Kolejne spojrzenie na wiszący na ścianie portret w ramach złożonych w ornament wzorowany na dokonaniach sztuk jakichś dzikich ludów znajdujących się daleko poza murem. Każde takie spojrzenie było jak narkotyk, upajało dusznym powiewem bólu biorącego we władanie cały umysł i dalej, całe ciało. Przed każdym takim spojrzeniem musiał się powstrzymywać, walcząc jak z nałogiem, bo też każde takie spojrzenie przybliżało go do złych myśli...Myśli, które zaczynały się od chęci rzucenia wszystkiego i po prostu pozostania któregoś dnia w łóżku, z zasłoniętymi zasłonami, obojętnością na jedzenie i czas, na zmiany za oknem i syczące hałasy parowych maszyn w mieście, na pukanie i dzwoniące telefony...

Drrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrń...

Słuchawka podskakiwała na wygiętym pozłacanym pałąku. Nie wstawał, ale dzwoniący nie poddawał się. Dźwięk telefonu niósł się po mieszkaniu echem, miał wrażenie, że dociera do niego z dużym opóźnieniem. Westchnął. Gdy szedł, wydawało mu się, że jego kroki są niesłyszalne. Zawahał się chwilę. Owładnęło nim dziwne uczucie, uczucie podobne do narastającego bardzo powoli impulsu niekreślonej zmiany...

Drrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrń !

- Słucham...? - powiedział powoli do słuchawki.
- Czujesz się słaby. Czujesz się ostatnio coraz słabszy, prawda? - zapytał męski, poważny głos.
- Kto mówi...? - mimo wypitej wody moje gardło było suche jak wiór.
Jestem coraz słabszy, z każdym dniem...To prawda...
- Nie masz ochoty na nic poza snem?
W głosie tym było coś bardzo niepokojącego, coś czego nie mogłem uchwycić, wydawał się jednocześnie doskonale znajomy jak i obcy..
Tak, nie mam ochoty na nic. Tylko bym spał.
- Tylko byś spał...?
- Czego chcesz?! - próbowałem, by mój głos zabrzmiał groźnie. Nie wyszło. Nie wiem dlaczego, podszedłem w stronę okna, kabel telefonu napiął się jak cięciwa łuku...Patrzyłem na ulicę, po drugiej stronie w smukłej, samotnej budce telefonicznej z przydymionego szkła ktoś był. Rozciągające się w różne strony od jej zaostrzonego zwieńczenia druty telefoniczne zawsze przypominały mi z góry sieć pająka. Zniekształcony przez grube szkło zarys postaci falował, gdy tamten się poruszał.
- Gdzie jesteś? - zadałem kolejne pytanie.
- Przecież wiesz...
Milczałem. Rozpoznanie tego głosu było jak próba przypomnienia sobie snu, tak doskonale pamiętanego jeszcze przed chwilą, a teraz mimo wielkich wysiłków pozostającego za zasłoną niepamięci...
- Nie powinieneś był opuszczać swojego miasta...- rozległo się w słuchawce. Kształt za szkłem zmienił się, rozlał na inne, mniejsze kształty...
- Jeszcze go nie opuściłem. - odezwałem się po chwili milczenia. Nie wiedziałem dlaczego, ale czułem się, jakbym wygłaszał kłamstwo.
- Już czas...To miasto jest tak obce. Ujrzałeś prawdę...
Ujrzałem prawdę...?








- Prawda...Pragnie pan prawdy...
Nocą otwarta przestrzeń ciągnąca się aż do wysokiego ogrodzenia wyglądała przez okno jak morze, bezmiar czarnych wód.
- A co, jeśli on naprawdę wierzy, że ten człowiek jest prawdziwą osobą. Może to jest właśnie jego prawda. Po prostu różna od naszej.
W stojących na długim stole kryształowych karafkach światło załamywało się w niesamowity sposób. Doktor Paul Bowman miewał chwile wątpliwości, w miejscu takim jak to czasami po prostu opadały cię one i gryzły po nogach, tak by nie dało się nie zauważyć ich istnienia.
- Pan się z nim...Zaprzyjaźnił, prawda?
- Nie. Jako lekarz nie mogę wchodzić w stosunki emocjonalne z pacjentami. Po prostu zdobyłem jego zaufanie, to absolutnie konieczne przy terapii przypadków tego rodzaju. Proszę wybaczyć, ale zbliża się mój obchód.

- Doktorze...Zagram w otwarte karty. To nie może trwać wiecznie. - jego rozmówca zaczął mówić, coraz szybciej i z coraz większą energią - Musi być choć jedna osoba, która zacznie mówić. Wiem, że ma pan już tego dość. Dość trwania w kłamstwie. Niech pan przyzna, że w zakładzie zamyka się wielu ludzi bez żadnych zaburzeń, ludzi których jedynym szaleństwem było to, że odważyli się mieć odmienne zdanie od powszechnie obowiązującego, zdania Ra...
- Proszę przestać!
- Doktorze...
- Nie prowadzę już przypadku tego człowieka, o którym pan mówił. - Paul Bowman odwrócił się gwałtownie i wystawił trzęsące się ramię ku rozmówcy. Na prawej dłoni świeży opatrunek zwracał uwagę na kikut.
- Wie pan dlaczego? - wysyczał - Nasze stosunki ochłodziły się nieco, po tym jak odgryzł mi palec!
Tamten zwiesił głowę, ale tylko na chwilę.
- No dobrze, może akurat on...Ale są inni...
- Nie ma żadnych innych. Nie ma, rozumie pan?!!!
Doktor Bowman opanował się, wygładzając ubranie.
- Wiara w spiski to naturalny ludzki mechanizm przystosowawczy, który pomaga oswajać rzeczywistość. - powiedział - Ewolucyjnie większe szanse na przeżycie mają osobniki, które umieją odpowiednio wcześnie rozpoznać niebezpieczeństwo. Podejrzliwość – w adekwatnym do sytuacji nasileniu – służy naszemu przetrwaniu. Ale poza zdrową nieufnością spotykamy także formy patologiczne. Gdy osoby o paranoicznym typie osobowości napotkają przeszkody na drodze do realizacji celów, potrafią stać się agresywne. Wie pan jaki jest jeden z pierwszych symptomów? Osoby cierpiące na paranoiczne zaburzenia osobowości nie potrafią w ogóle zaufać ludziom.
Bowman oparł obie dłonie na ramionach człowieka, z którym rozmawiał i nachylił się.
- Najlepiej będzie dla pana, jeśli pan teraz po prostu wstanie i wyjdzie. A potem nigdy, nikomu już nie będzie opowiadał o pańskich bezpodstawnych podejrzeniach. Niech pan mi zaufa, tak będzie naprawdę najlepiej. A ja zaufam panu, że nigdy nikomu nie opowie pan o naszej dzisiejszej rozmowie. To jak, możemy sobie nawzajem zaufać?

Gdy został sam, a w korytarzu wybrzmiał już odgłos kroków, doktor Paul podszedł do aparatu, stojącego na biurku i podniósł mosiężną słuchawkę:
- Centrala? Bowman. Proszę połączyć mnie z prefekturą policji.

I co? I pożar. To bardzo powoli
się zaczynało. Najpierw mnóstwo znaków,
zapachów, trzasków, drobnych świateł. Teraz
płonie. Poważnie. Ogień stawia swoje
stopy ostrożnie. Ja to sobie tańczę.
Siedząc przed lustrem, zupełnie nieruchomo, z zamkniętymi oczami,
tańczę to sobie, ja to sobie tańczę.
Wyjąc bezgłośnie, postępując tuż za
ogniem, powoli,
powoli,
powoli.
Tańczę to sobie.



Siedział przed lustrem. A może była tu tylko szyba, nieważne. Oczy miał zamknięte, a ciało, którego mięśnie były rozluźnione, długo już nie znajdowało się w ruchu. Słyszał tylko znajomy głos, zza pleców.
- Ty nie uciekasz...? - zapytał tamten głosem spokojnym jak woda w górskim jeziorze jak niebo w dzień nie taki jak dzisiaj jak miasto gdy jeszcze istniało życie - Pochłonie cię ogień, razem z innymi, wiesz?
- Nie możesz ukryć się przed ogniem. - odparł.
- Dlaczego?
- "Tego świata, jednego i tego samego świata wszechrzeczy, nie stworzył ni żaden z bogów, ani żaden z ludzi, lecz był on, jest i będzie wiecznie żyjącym ogniem zapalającym się według miary i według miary gasnącym." - wsłuchiwał się w swoje własne słowa - Kto to powiedział? Nie pamiętam...
- Ja idę. Miło było cię poznać. Przepraszam za wszystko.
- Ja też nie jestem bez winy. Dokąd pójdziesz?
- A ty?
Otworzył oczy. Patrzyli na siebie przez zaparowane odbicie. Wyżej, w szczelinach okiennic pod sufitem pełzała czerwona poświata.

Jest jeszcze jedno miejsce miejsce o którym nigdy ci nie powiedziałem jednak zdajesz sobie sprawę z jego istnienia miejsce z którego nikt nie wraca to nieprawda spotkałem przynajmniej jedną taką osobę skąd wiesz że to prawda?
Jej prawda? Ta osoba powiedziała mi, że ją ujrzała. Czyją prawdę? Nasza prawdę? Twoją czy moją?

- Gdzie ją spotkałeś?
- Tutaj. Była tu.
- Tutaj?
- Tak, ale już jej nie ma. Nie ma.
- A może wcale jej nie było?


Nie wiem powiedziała Xhystos jest iluzją iluzją iluzji nie powinna była opuszczać swojego miasta.
Czy to prawda?
Nie wiem. Może wcale jej nie było.






Najpierw mówili to za jej plecami. Potem, coraz śmielej, do niej bezpośrednio. Nathan, Larissa. Inni. W mniej lub bardziej zawoalowany sposób. Na koniec otwarcie.
- To szaleństwo. Czyste szaleństwo.
- Nie jedź.
Ojciec był jedynym, który nie mówił już nic. Wiedziała, znała go zbyt dobrze, wiedziała że ich jedyna rozmowa na ten temat była i będzie rozmową ostatnią.

- Wiesz, co dla nas znaczysz...Nie opuszczaj nas...- dźwięczało w jej uszach, gdy stała nad otwartymi walizami.
- Powrócę...- wspomnienie dłoni na ich głowach. Ich smutnych, zrezygnowanych oczu. Nie wierzyli.

Została, by się spakować, gdy inni ruszyli w pochód ulicami miasta, by czarować wyglądających przez okna mieszkańców i skłaniać ich do przyjścia tam, gdzie będą mogli ujrzeć rzeczy których w życiu nie mieli. Nigdy dotąd nie opuszczała korowodów, kochała te zachwycone spojrzenia z balkonów i chodników, gdy niczym iskra lub płonąca żagiew wyróżniająca się nawet spośród ich nieszablonowej gromady dawała gawiedzi próbkę swoich możliwości. Gdy patrzyli z charakterystyczną fascynacją, jak ktoś igra ze śmiercią. Cywilizowane zwierzęta, gotowi zapłacić słono za możliwość bycia przy tym, kiedy sztukmistrz się pomyli...A jednak podziw i to coś więcej ponad to w ich oczach były jak narkotyk...

Nie cierpiała tego, nie cierpiała się pakować. Walizy napełniały się, a potem zmieniała nagle zdanie i wszystko lądowało na podłodze. Wybierała coraz to nowe rzeczy, ale cykl znowu się powtarzał. Co zabrać, a co zostawić? Co nosi się w Samaris?!
Mimo, że nie doszła jeszcze nawet do połowy bagażu, machnęła ręką i postanowiła przewietrzyć rozgrzaną głowę. Wyruszyła na miasto, bez celu włócząc się ruchliwymi ulicami. Elektryczne pojazdy pędziły po niekończących się liniach, oplatających Xhystos. Były jak wielkie żuki, pomyślała. Przyglądała się fasadom, wieżom, ścianom i im dłużej trwała jej samotna wędrówka po mieście, tym bardziej miała wrażenie, że wszystkie ornamenty ożywają, gdy ona stawia w ich pobliżu swoje kroki. Łodygi kwiatów niemal wyciągały ku niej swe ramiona, na rzeźbionych liściach kasztana widziała krople rosy, nenufary rosły w oczach, dekoracyjne ptaki i owady chciały zrywać się do lotu. Właściwie było to tak, jakby Xhystos przestawało istnieć, a ona czuła się jakby już była za jego wysokimi murami.

Zatrzymała się tylko raz. Na ulicy, gdzie dwa przeciwległe rzędy kamienic pyszniły się jedna przed drugą wyszukanymi fasadami, na jednej ze ścian, dość wysoko, dostrzegła malunek. Stanęła jak urzeczona z zadartą głową, przed barwnym wizerunkiem kwiatu.

Irys.

Dopiero nagły bełkot wyrwał ją z zamyślenia. Zdała sobie sprawę, że źródłem dźwięku jest obszarpany, zarośnięty i bosy człowiek, siedzący na bruku dokładnie poniżej malowidła. Tego człowieka ledwo było widać zza zmierzwionej brody, a w jego oczach płonęło coś, w co bezpieczniej było chyba się nie wpatrywać.
- To miasto...- z trudem rozpoznawała jego słowa.- Jest tak obce...Nie zniosę tego dłużej...
Chyba coś mówiła, ale on najwidoczniej nawet nie zdawał sobie sprawy z jej obecności.
- Nigdy nie powinienem był...- głos rozmywał się w bełkot. Brudna ręka próbowała cokolwiek uchwycić cokolwiek, kobieta odruchowo cofnęła nogę.
- Natychmiast się od niej odsuń! - rozdzielił ich strażnik, który pojawił się jak spod ziemi. Obdartus widząc rękę mężczyzny opartą ostrzegawczo na rękojeści szabli opadł na ścianę, ale nie przestawał bełkotać. - Jeszcze po ciebie nie przyjechali?
- Opuściłem ich...Moich bliskich...Prawdziwych bliskich dla...
- Co to za człowiek? - spytała rosłego strażnika, który w tej swojej czapie wydawał się jeszcze wyższy.
- To jakiś obłąkaniec. Kiedyś nie do pomyślenia było, by taki trafiał się na ulicy. Proszę sobie wyobrazić mademoiselle, ten tutaj od rana żąda natychmiastowej audiencji u Rady. Ma wiadomości tylko dla ich uszu! Paradne, co?
- Paradne...- odpowiedziała zamyślona.
- Proszę iść dalej, nie będzie pani niepokoił. Popilnuję go, zgłaszałem już kawał czasu temu, by go zabrali. Zaraz powinni tu być.
- Może ja..- przysunęła się, ale tamten zasłonił ciałem zarośniętego człowieka.
- Miłego dnia, mademoiselle.

- Jak to, zatrzymali?! - czuła, jak buzuje w niej jakiś ogień.
- Nie denerwuj się, wszystko się wyjaśni. - uspokajał ją Nathan. - Niedaleko trasy pochodu ktoś podpalił dom jakiegoś przemysłowca. On nami przewodzi. Wiesz, jak to jest...
- Wiem. - przerwała mu zimno - Jesteśmy przecież zwykłą bandą wywrotowców i złodziei. Wystarczy, by być innym, by stać się winnym, prawda?
- Nie mają żadnych dowodów, ani świadków. - wziął ją za rękę, czuła dotyk pomarszczonej skóry - Twojego ojca wypuszczą prędzej czy później, przecież nie raz już tak było. Po prostu chcą nas zniechęcić.
- Czy wolność musi być piętnem?! - wybuchła. - Nie zniosę dłużej tego miasta, cieszę się, że z niego wyjeżdżam!
Wiedziała, że zostawia za sobą ludzi i że obie strony będą cierpieć. Ale nigdy w życiu nie była bardziej pewna podjętej decyzji.

Ostatniego dnia przed wyjazdem przyszła oficjalna wiadomość, że podpisano zwolnienie ojca, z terminem: o świcie. W przekazanym liście pisał tylko, że wszystko jest w porządku, nie znaleziono dowodów na podpalenie i zdąży spotkać się z nią przy bramie, by się pożegnać. Napisał jeszcze, że ją kocha.







- Jaki jest powód, dla którego nie chce pani współpracować z policją?
Głos, jaki z siebie wydobywała, był suchy jak jej pomarszczona już skóra. Byli sami, podrzędni funkcjonariusze wypytywali teraz na przyległych ulicach poszukując świadków.
- Jest pan detektywem. To, co chcę powiedzieć...Zwykli funkcjonariusze nie zrozumieją...Gdy usłyszą, będą chcieli...
- Proszę się uspokoić i mówić składniej.
- Co, gdybym powiedziała, że za jego śmierć odpowiedzialna jest Rada...? - wykrztusiła z wielkim trudem, popatrując strachliwie na reakcję rozmówcy. Jak zwykle, ujrzała tylko zimną, nieczułą maskę. Nie, nie maskę, taka była jego prawdziwa twarz.
- Czy zastanawia się pani nad konsekwencjami swoich oskarżeń? Nie jestem funkcjonariuszem, ale współpracuję z prefekturą na mocy plenipotencji Rady. Przestrzegam tych samych praw. - odparł lodowatym tonem.
Skuliła się w sobie.
- Ma pani na myśli, że mąż nie odebrał sobie życia sam?
- Nie, to nie tak...- uniosła się i wychyliła ku niemu - To samobójstwo, tyle że...Tyle, że...
Popatrzył jej w oczy, jednocześnie analizując mowę ciała. Gestem zachęcił do kontynuowania.
- Od paru dni Ludwiq przeżywał załamanie...- zaczęła cicho, jej palce były jak dwa walczące ze sobą pająki - Powiadomiono go o decyzji Rady o jego rychłym wyjeździe z miasta...Kazano rzucić wszystko, mnie, córki, sklep...Tak po prostu, i wyjechać...
- Dokąd...? - zapytał, choć znał już odpowiedź.
Wdowa uniosła ku niemu zacięty, graniczącą z nienawiścią wzrok.
- Do Samaris...

S a m a r i s...








Kręte schody, w dół, w dół, miał wrażenie że nie zbiega, ale spada, a one wciągają go coraz głębiej, aż w końcu wypadł na ulicę, gdzie uderzył go hałas. Wypuszczana z sykiem para, maszyny, szemranie przechodniów niby muzyka ula. Przebiegł na drugą stronę, ignorując zbulwersowane komentarze mężczyzn chroniących własnym ciałem damy noszące małe parasolki przed ludzkim pociskiem. Wysoko nad nim elektryczność też biegła, na grubych kablach, trzaskami komentując jego nagły wyścig. Pomyślał, że dawno już nie poruszał się tak szybko, budka rosła w oczach. Dopadł spiralnie wygiętej, długiej klamki i wtargnął do środka.
W środku był tylko on sam. Zza ścian z rżniętego szkła miasto wyglądało nierzeczywiście, jak z wnętrza szklanej kuli. Rzucona, zwisająca słuchawka kołysała się jeszcze na długim kablu wykonanym z lśniących pierścieni podobnych do ślubnych obrączek. Wziął ją do ręki i podniósł do ucha. Sam nie wiedział jak długo słuchał jednostajnego, monotonnego sygnału.

Wyszedł wreszcie, w ciemny dzień, pozostawiając za sobą otwarte drzwi do budki. Rozejrzał się, ale wiedział, że było to bezcelowe. Jakaś para mówiła coś sobie po cichu, dyskretnie pokazując go palcem. Był znów spokojny, powoli ruszył z powrotem do siebie.

Spotkał ich na klatce schodowej, pyszniącej się finezyjną ornamentyką z motywem kasztana. Gdy go ujrzeli zatrzymali się na półpiętrze, podobni przez chwilę barwnym ptakom w niepowtarzalnym oświetleniu uzyskanym dzięki dużemu witrażowi z wizerunkiem młodego myśliwego z łukiem. Było ich dwóch, zawsze było ich dwóch. Wiedział, po co przyszli.
- Proszę, wejdźmy do mieszkania, zapraszam...- powiedział spokojnie i ruszył pierwszy. Nie oglądał się, szli w milczeniu za nim, słyszał dobrze ich kroki...
W przedpokoju znów byli już szarzy, powiesili swoje cylindry na metalowym wieszaku, imitującym smukłą kobiecą sylwetkę. Nie spieszyli się zbytnio, wprowadził ich do pokoju.
- Mamy dla pana zawiadomienie...- zaczął ten wyższy.
- Proszę o chwilę zwłoki...- powiedział uprzejmym tonem - Muszę skorzystać z toalety. Niech panowie się rozgoszczą.
Nie odpowiedzieli, czuł na plecach ich spojrzenia, gdy wychodził obok. Wypite od rana spore ilości wody dawały znać o sobie. Gdy strumień moczu rozbijał się o porcelanowe ścianki, wzrok powędrował w bok. Zostawił uchylone drzwi, dalej, w wiszącym na przeciwległej ścianie dużym lustrze widział kawałek odbicia jednego z funkcjonariuszy. Stali naprzeciw siebie, dyskutując o czymś. Nie trudzili się, by ściszać głos, więc nawet tutaj dobiegały go strzępy rozmowy.

-....ten list. Wiesz, do kogo go pisał? Do swojej rodzinki. Wiesz, do zmarłych.
Tamten niższy w odpowiedzi tylko parsknął.
- Wyobraża sobie, że w Samaris się z nimi spotka. Dasz wiarę? - ciągnął tamten.
- Totalny paranoik. Jak w ogóle Rada mogła wysłać kogoś takiego na misję jako obserwatora?!
- To samo powiedział Lafleur...


Urwali, gdy usłyszeli odgłos spuszczanej wody. Wyszedł i stanął przed nimi. Opowiadający odwrócił się ku niemu, przy obrocie nie zdążył do końca ukryć lekceważącego uśmieszku. Teraz był już poważny. Zawsze byli.
- Nie usiądziecie? Może reflektują panowie na świeżą herbatę...? - wskazał wygodne, wzorzyste fotele.
- Nie mamy tyle czasu. Musimy jeszcze dotrzeć dziś do paru osób. - pokręcił głową ten niższy. - Właściwie już wychodzimy.
- Proszę, oto oficjalne zawiadomienie Rady, do rąk własnych. - odezwał się drugi.
Wręczono mu podłużną kopertę. Zważył ją w rękach, musiała zawierać conajmniej parę kartek papieru. Na kopercie nie było żadnych oznaczeń, ani nazwiska adresata. Z drugiego pokoju dobiegało ciche, ale wyraźne tykanie ściennego zegara.





- To przez nich...- ten spokój w głosie kobiety był bardziej niepokojący niż wcześniejsze rozdygotanie - Proszę powiedzieć, jak można człowiekowi ot tak po prostu zdruzgotać całe jego życie, oderwać od rodziny jedną decyzją, zmusić do podpisania kontraktu...Jak nieludzkie jest kazać podpisać wyrok śmierci na siebie...Bo przecież nikt jeszcze stamtąd nie wrócił, prawda? Tak mówią, a Rada...
Milczał.
- Rano jechaliśmy przez miasto...- ciągnęła, a jej oczy zasnuła dziwna mgła - Miejską komunikacją, jak zawsze, do pracy...Był już innym człowiekiem, właściwie tylko strzępkiem dawnego Ludwiq'a. Mówił już tylko o wyjeździe, o niebezpieczeństwach jakie tam na niego czekają. Dotąd, nigdy w życiu nie wyjeżdżał z Xhystos, wie pan? Rozglądał się cały czas po współpasażerach, siedzących na swoich miejscach, twierdził, że wszyscy na niego patrzą, że wszyscy wiedzą...Mają go za szaleńca...
Zamilkła na jakiś czas, patrzyła przez barwne witraże okna na coś, co nie istniało. Gdy się znów odezwała, nie odwróciła wzroku.
- Mówił głośno, gorączkowo, zupełnie jak nie on. Na koniec rozpłakał się. Powiedział, że o świcie miał telefon, że w sklepie czekają już na niego funkcjonariusze z listem. Wiedział, że są w nim bilety na drogę i termin wyjazdu. Zapytałam, ile mamy czasu. Odpowiedział, że już przy podpisywaniu kontraktu poinformowano go, że od doręczenia listu do wyjazdu minie maksymalnie dwa dni. Chciałam, by nie otwierał dziś sklepu, byśmy razem wrócili do domu...
Głos Frizji Roubaud znów zaczynał się łamać.
- Nie chciał. Już wtedy powinno mi to dać do myślenia. Powiedział, że przez czterdzieści lat nie zamykał nigdy sklepu, więc nawet teraz dokończy swą pracę. Szanował pracę i klientów. Kochał dzieci... Twierdził, że chce mieć namiastkę normalności w tych ostatnich dniach... Mieliśmy spotkać się wieczorem w domu i...
Ukryła twarz w dłoniach...
Nadal nic nie mówił. Analizował. Jego umysł, choć zmęczony, jak maszyna układał wszystko na właściwe miejsca, obracał i poddawał obróbce. To, co przeżywała niemal osunięta na ziemię kobieta, nie miało żadnego znaczenia. Dopiero wzrok, ten wzrok wdowy, dwa płonące punkty pośród podkrążonych, przypominających popękane kratery oczodołów przyciągnęły go na powrót do rozmowy.
- To miasto...Rada...- ledwo rozchylała usta - Zabijają w nas wszystko... Jacyś ludzie, których nawet nie widzieliśmy uruchamiają tryb, który poprzez sieć kółeczek dociera aż na dół i miażdży nas, nasze życie, odbierają nam rozum...To oni. Oni są temu winni, winni jego śmierci. Także tych innych, którzy wyjechali i nie wrócili...Wyjechać, zostać, to bez znaczenia. Był martwy z chwilą gdy otrzymał list. Stracił przez nich rozum, któż by to wytrzymał...
Mówiła dalej, coraz bardziej nieskładnie. Słuchał tego rozmywającego się w bezładnej paplaninie wywodu, a jednocześnie myślał nad wieloma rzeczami naraz. Jedną z nich było to, jak łatwo można popaść w szaleństwo, jak szybko w radosnego człowieka można zamienić się w roztrzęsioną, myślącą o śmierci ludzką wywłokę widzącą to, czego w rzeczywistości nie ma. On sam widywał niemal codziennie rzeczy, które chciały przerwać tamy jego poczytalności, był jednak dotąd na tyle silny, by się im przeciwstawiać...W taki dzień jak dziś, po nieprzespanej nocy, nawet on mógłby założyć, że udręczony umysł może płatać poważne figle. A przecież cukiernik mógł nie być tak odporny, na pewno nie był...

Wszystko to miało sens, mogło być przyczyną samobójstwa. Analizując zachowanie wdowy, był też pewien, że nie kłamała w swej opowieści o ostatnim spotkaniu z mężem. Funkcjonariusze, doświadczeni przecież, nie znaleźli nic podejrzanego, co mogłoby świadczyć o zewnętrznych czynnikach prowadzących śmierci Ludwiq'a. Miało to sens.

Ale Roubaud nie popełnił samobójstwa.

Tylko on to wiedział, tylko on był na tyle bystry, bo to zauważyć. Zostało ono upozorowane. Było to zabójstwo, które popełnił ktoś kto zawitał do sklepu w ciągu dnia. Morderca był dobry, musiał to przyznać. Może nie tyle dobry w ukryciu rzeczywistej przyczyny zgonu, tutaj nie zmylił detektywa. Był cholernie dobry w zacieraniu śladów, na których mogłyby się opierać służby śledcze, by wpaść na trop czegokolwiek co prowadziłoby do odkrycia jego tożsamości. Śladów takich po prostu nie było. Ktoś dokładnie wiedział, czego i gdzie szukają biegli. Detektyw pomyślał, że gdyby on sam miał zatrzeć po sobie ślady po morderstwie dokonanym w ten sposób, zrobiłby to dokładnie tak samo, pozostawiłby tu wszystko właśnie w takim stanie. Pierwszy profil tego utalentowanego zabójcy, który ułożył sobie już w głowie, na razie określał drogą rozumowania dedukcyjnego jedno - morderca był człowiekiem, który pojawił się w tym sklepie w ściśle określonym celu, znał ten cel od samego początku.

- Jaki cel...? - słowotok wdowy został nagle przerwany przez nią samą, przez zadanie kategorycznego, skierowanego wprost do detektywa pytania - Co nimi kierowało? Niech pan powie, jaki cel mogła mieć Rada w wysłaniu zwykłego sprzedawcy słodyczy na wyprawę na koniec znanego świata?

Pytanie zawisło w powietrzu. Nie miał zamiaru dyskutować o tym z Frizją, choć rzeczywiście dotykało istoty rzeczy. Oto wreszcie miał przed sobą sprawę, która była jego warta...A jedna z roboczych hipotez, która zakładała że zabójstwo Roubauda miało związek z jego planowanym wyjazdem do Samaris, oznaczała równocześnie, że...

- Witam szanownego kolegę...- z zadumy wyrwał go znajomy dobrze głos. Należał do jednego z głównych inspektorów prefektury, Lantiera. - Piękny dzień, nieprawdaż?
Odwrócił się i spojrzał na niespodziewanego gościa. Żona Ludwiq'a siedziała już milcząca i nieruchoma, z obeschłymi na napiętej twarzy łzami wpatrzona gdzieś przed siebie - zachowywała się, jakby w ogóle nie zauważała tego wysokiego rangą policjanta. Lantier, nieco otyły i jak zwykle nienagannie ubrany uśmiechał się spod sumiastego wąsa, całą uwagę skupiając na detektywie. Ostatni raz współpracowali dwa lata temu, w sprawie właściciela pewnego hotelu. Co bogatsi goście, którzy przekroczyli próg przybytku zbrodniarza, nie mieli szczęścia go opuścić. Pazerność mordercy była tak wielka, że nie tylko okradał swoje ofiary, ale również ociosywał z mięsa i ćwiartował, a szkielety sprzedawał po jakimś czasie Akademii Medycznej.

- Inspektorze Lantier...- skinął nieznacznie głową zaindagowany.
- Proszę nigdzie nie odchodzić, zostanie pani przesłuchana na okoliczność śmierci męża...- powiedział od niechcenia do kobiety, ledwie zadając sobie trud by się ku niej zwrócić, a potem położył pulchną nieco dłoń na ramieniu detektywa. Obrączka, którą nosił była inna od tej, którą miał na palcach, gdy ostatnim razem się widzieli.
- Przejdźmy na zaplecze, chciałbym porozmawiać z panem na osobności...- nie przestawał się uśmiechać.

Zaplecze kryło w sobie niewielki magazyn i spore, gustownie urządzone biuro sklepu, gdzie spoczywały księgi rachunkowe. Wszystko to zostało już przez detektywa dokładnie obejrzane wcześniej, cal po calu. Pachniało kurzem i karmelem. Mężczyźni stanęli teraz niedaleko wygiętego w kształt muszli biurka z wiśniowego drewna, to tu po raz pierwszy z ust inspektora znikł uśmiech.
- Czemu zawdzięczam obecność pana tutaj, inspektorze? Niecałe dwie godziny temu otrzymałem upoważnienie do prowadzenia tej sprawy...
- Obawiam się, że to nieaktualne...- Lantier wręczył mu sporej wielkości dokument - Plenipotencja została cofnięta. Jadę prosto od Rady. Przejmuję to śledztwo.
Dał mu chwilę na zapoznanie się z pismem, a potem nagle roześmiał się krótko. Na wąsie wciąż tkwił kawałek pieczonego mięsa.
- Proszę nie brać tego do siebie. Nie chodzi tu o brak zaufania, ani cokolwiek innego. Pan po prostu wyjeżdża, nieprawdaż? Do Samaris... Gratuluję, można na tym zyskać dużo więcej niż na babraniu się w pospolitych rzeźniach.
- Zamieniłby się pan, Lantier?! - zapytał ostro, tym tonem przez który stracił już wielu znajomych.
Wiedział, że odpowiedzi nie będzie. Odwrócił głowę, składając na powrót dokument i oddając go spokojnie inspektorowi.
- Dopiero czekam na datę wyjazdu. - powiedział powoli. - Do tego czasu mógłbym jeszcze...
- Proszę wybaczyć, że przerywam, ale... Mam coś dla pana. - w rękach Lantiera pojawiła się, niczym królik z kapelusza, długa koperta - Wygląda na to, że czas już nadszedł. Dali ją mnie, bo nie wypadało by do kogoś takiego jak Pan, tak zasłużonego, doręczali to zwykli funkcjonariusze.
Wziął kopertę do ręki, odwracając się tyłem do inspektora. Nie była zaadresowana, nie było też na niej żadnych oznaczeń. Schował ją bez otwierania do wewnętrznej kieszeni surduta i przeszedł wolno parę kroków. Za jego plecami Lentier wciąż milczał. Detektyw oparł się o biurko, przyglądając się raz jeszcze poukładanym równiutko i starannie dokumentom Roubauda, kałamarzowi, lampie i ułożonemu idealnie równolegle do urzędowych pism nożykowi do rozcinania papieru. Wziął go do ręki. Był wykonany ze srebra i ukształtowany w formę smukłego konika morskiego...
- Zapali pan? - grobowym głosem zapytał Lentier, wyjmując z pudełka grube cygaro.
- Nie. - odparł, przyglądając się uważniej ostrzu.
Na dobrze naostrzonej krawędzi tkwiły w paru miejscach malutkie, maluteńkie, niemal niedostrzegalne drobinki jasnego papieru...







Wszystko płynęło i zwijało się samo w siebie. Metalowe pałąki, strzeliste gzymsy, tablica na której był jakiś napis. Ruchliwe ręce, których przedłużeniem były przypominające podługowate muszelki przedmioty, a z nich z kolei biegły niekończące się kable, wtykały te przedmioty na przemian do setek, tysięcy mnożących się otworów. Gdzieś w tym wszystkim stawały się korzeniami, perspektywa zmieniała się, wszystko było olbrzymią rośliną i metalową wieżą jednocześnie. Rozrastały się, obejmowały coraz więcej i więcej...Było cicho, zdał sobie sprawę, jest cicho...

Milczeli chwilę. Dyrektor bawił się swoją pieczęcią, o uchwycie ukształtowanym w formę ważki.
- Dlaczego więc żałuje pan, że wysyłają tego człowieka do Samaris?
- Bo był to doskonały psycholog. - profesor zbliżył się i usiadł na jednym z ogromnych foteli ze szkła - Powinien pan przeczytać niektóre z jego prac. Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy, przedstawił mi ciekawą teorię. Porównał Xhystos do umysłu, zaznaczając dualizm galopującego postępu, mechanizacji i występującej jednocześnie, w architekturze i innych sztukach, fascynacji światem roślinnym. Określił te strony odpowiednio jako świadomość i podświadomość, a powszechne występowanie nurtów biologizmu zinterpretował jako sygnał podświadomości miasta, przebijające się na powierzchnię dążenie istot ludzkich do powrotu do świata przyrody.
- Ciekawe, ale nie wyznaję się w tych naukach, profesorze. Dlaczego mówi pan o nim w czasie przeszłym?
- Niech pan nie będzie dzieckiem. Jeszcze na długo przed zimą do Samaris również wyjechało parę osób. Gdzie są teraz? Poza tym, rozmawiał pan kiedyś z kimś, kto się tam wybiera?
- Nie.
- A ja tak. Dwie z tych osób było moimi znajomymi. Proszę mi wierzyć, wydaje się jakby już sam fakt wyjazdu istotnie ich odmieniał. Nie przyjmują do siebie logicznych argumentów, choć wszyscy dookoła próbują im wyjaśnić jakim szaleństwem jest taka wyprawa. Są nieobecni, czasem pobudzeni. Człowiekowi zdaje się, jakby już ich tu nie było...
- Teraz pan schodzi w dolinę intuicji i niewyjaśnionych odczuć, profesorze...- uśmiechnął się Dyrektor - Może więc jednak wysłanie tego człowieka na obserwatora do Samaris nie jest takim złym pomysłem Rady?
Harold Lancaster popatrzył mu w oczy.
- Nie zastanawia pana to, co mówiłem o stanie psychicznym tych osób przed wyjazdem? Nie wydaje się panu, że Rada może z tym coś wspólnego? Jest wiele rzeczy, o których zapewne nam nie mówią...
Dyrektor nie odpowiadał, uciekł spojrzeniem. Profesor trzymał jeszcze utkwione w nim spojrzenie, ale widząc, że rozmówca nie ma zamiaru się odnieść do tych dywagacji, chrząknął i powiedział innym tonem:
- Co do tego pomysłu o którym pan mówił, zna pan moje zdanie. Jego zdolności nie mogą pomóc, bo po prostu nie istnieją.
- Miał wiele głośnych sukcesów...
- Tak, i jedną spektakularną porażkę. Ludzie wierzący we wróżby mają skłonność do zapominania nieudanych przepowiedni. Za to doskonale pamiętają te, które się sprawdziły.
- Co pan chce przez to powiedzieć, profesorze?
- Ten człowiek to znakomity naukowiec. Ale, niestety, również szarlatan.

Szarlatan...

Otworzył oczy. Zdrętwiałe nieco ciało spoczywało swobodnie na wielkim fotelu, stworzonym z paru warstw różnobarwnego szkła, stopionego w jedno z masą perłową. Mebel, pochylony pod dużym kątem, uformowany w kształt morskiej fali często służył mu za łóżko. W gardle było sucho, zamknął jeszcze na moment oczy, echa tego co przed chwilą jeszcze oglądał plątały mu się pod powiekami w postaci niejasnego obrazu przesypujących się na pustyni piaszczystych wydm. Pozwolił, aż wiatr wywieje je całkiem i znów otworzył oczy. W głowie kołatało mu się teraz już tylko jedno słowo. Czuł się, jakby nadal go tu nie było. Czuł się, jakby już tam był.
Tam?
Nie, dwa słowa. Oba zaczynały się na tę samą literę. Poruszył się.

Śnił. Nie śnił? Od dawna już przecież rozgraniczenie stało się niemożliwe. Od dawna stało się nieistotne. Od dawna, od zawsze. Od zawsze ułudą. Gdzie był? Tam, czy tu. Czy istniało tam i tu. Czy istniało prawdziwe i nieprawdziwe. Tamę, chroniącą to co na górze już dawno rozerwały wody toczące się od dołu. Może zresztą nigdy jej nie było, może była tylko idealną koncepcją, niewystępującą w przyrodzie, czystą ideą, nie dającą się zweryfikować hipotezą. Masową histerią. Masową iluzją. Kiedyś było warte to rozważania. Ale nie dziś...

Wczesny wieczór. Niebo takie same, pomyślał, jak wtedy gdy śniła mi się podróż pociągiem. Oderwał wzrok od okna, siedzieli naprzeciw siebie.
- Od dawna już mam wrażenie, że cię tu nie ma...- mówiła. - A teraz...
- Z pewnością nie dzieje się tam nic szczególnego...- przekonywał ją, ale miał wrażenie jakby ktoś przemawiał jego ustami - Umysł ludzki ma skłonność do...
- Nie okłamuj mnie. - spochmurniała - Wystarczy, że oni to robią. Codziennie.
Odwrócił się i odszedł parę kroków. Zasłony udrapowane wokół szczytu baldachimu falowały na wdzierającym się przez otwarty balkon wietrze, płatki wyszywanych magnolii tańczyły...
- Nie powinieneś opuszczać swojego miasta. - powiedziała oschłym głosem - Przyznasz mi rację, zobaczysz. Ale wtedy będzie już za późno.
Patrzył poniżej, na rozciągające się za powyginaną w kwiatowe motywy balustradą Xhystos.
- Tak, nie powinienem był...
Słowa popłynęły same. Było jasno, coraz jaśniej. Patrzył na miasto, które wyglądało już inaczej. Wyglądało jak inne miasto. Oślepiająca jasność odzierała powoli rzeczy z wyraźnych konturów, pozostawiając przed jego oczyma rosnący obraz...Nie wiedział, ile czasu to trwało. Płynął na łodzi ku jasności, a wysokie ściany ledwie dostrzegalnego przesmyku przesuwały się po obu stronach. Zarysy wież majaczyły gdzieś w górze, gdy rozpływał się cały we wszechogarniającej światłości...





- Już jest za późno, prawda? - spytała.
- Słucham...?
- Kiedy wrócisz...Nawet jeśli wrócisz...- głos kobiety był poważny, dobiegał do niego jak ze studni. - Może mnie tu już nie być. Nie będzie mnie tu.

Ostatni wieczór. Odwrócił się. Skończyło się. A może się zaczęło. Ich spojrzenia spotkały się, już się nie rozdzielały. Zrozumienie bez pośrednika słów, falujące jak w zwolnionym tempie firany, nieuchwytna dla wzroku lepka mgła... Zbliżył się, patrzył jak ramiączko sukni zsuwa się, patrzył na krzywiznę szyi i ramienia. Nachylił się, ich ręce splotły się, a potem ona odchyliła się ciągnąc go delikatnie za sobą na łoże. W milczeniu zaczęli się wzajemnie rozbierać i obdarzać pocałunkami, zanurzając się razem w jedno z ostatnich miejsc, gdzie można było jeszcze zagubić się, unicestwić, przejść przez siebie...


teraz cię muszę znaleźć
przejdziemy przez siebie
w lepsze, gorące kraje, bo istnieją, skoro
ty zaistniałaś i ja już istnieję...







S a m a r i s...

Mówią, że cechą charakterystyczną snu jest to, że nie pamiętasz jego początku. Kiedy otworzyła oczy? Jak się tu znalazła? Jeśli to, w czym teraz właśnie była, nie było snem -to były to pytania pozostające bez odpowiedzi, a było to naprawdę przerażające.
Były jeszcze inne, bardziej przerażające pytania, na które nie znała odpowiedzi. Wśród nich jedno, przejmujące największą grozą.

Kim jestem?

Gardło ściśnięte, fale gorąca oblewające coraz bardziej ciało. To panika, musisz się wziąć w garść, oddychaj, oddychaj równo, nie pozwól by...
Wdech, wydech, spokojnie, zaraz wszystko sobie...
Nic. Nie było żadnego początku.
Zacisnęła oczy. Chcę się obudzić, chcę...
Podniosła powieki. Niczego to nie zmieniło...
Ciało, mam ciało. Ubranie...Czym są te ledwie wyczuwalne stwardnienia na skórze pod palcami? Żyję, mogę się poruszać. Wstaję. Chodzę. Jestem głodna, bardzo głodna...
Raz jeszcze rzuciła się wgłąb. Bezmiar białej, mlecznej i mglistej otchłani napełnił ją przerażeniem. Gdy wróciła, była w jakimś korytarzu, opierając się plecami o chłodną ścianę.

Samaris. Jadę do Samaris...Wiem, wiem to jedno. Tylko ten jeden kształt istnieje w tej nienazwanej otchłani, ta jedna niezachwiana pewność. Miasto.
Moje miasto. Moje?

Zaczęła się rozglądać. Ciemność. Ale...
To jej nie przeszkadzało.
Jak można było opisać to uczucie? Jak można myśleć o tym, że idzie się właśnie w świecie, w którym zna się każdy detal zanim oko wyłoni go z ciemności. Szła nie używając zmysłu wzroku, skręcając zawsze tam gdzie trzeba, znajdując schody i drzwi dokładnie tam gdzie były. Miała wrażenie, że je tworzy swoją myślą. Miała to wszystko w swojej głowie.
Byli też inni - zrozumiała nagle. Szukali jej tu. Ale to było jej miejsce. Nie mogli go znać tak dobrze jak ona. Nigdy nie mogli jej tu odnaleźć i nie odnaleźli.
Teraz stała w wyjściu.

Ulica. Miasto. Xhystos? Ludzie byli tak obcy, miasto też było obce. Miasto z mlecznej otchłani. A jednak wiedziała o nim wszystko. Rozpoznawała podstawowe cechy gatunkowe. Wzrok łowił, był wprawny i dokładny. Nazwy same pchały się na myśl nakładając się na wydobywane z głębin umysłu, znakomicie znane jej idee. Asymetria. Płynne, faliste linie. Linearyzm. Swobodne układy kompozycyjne. Abstrakcyjna i roślinna ornamentyka. Styl tego miasta.
Jej styl. Rozpoznawała swój własny styl.

Nikt nie zwracał na nią uwagi. Uczucie bycia nagle obudzoną w środku nocy nie opuszczało jej i zrozumiała, że musi się do niego przyzwyczaić. Nie było twarzy i nazwisk, ale były budynki. Za plecami Centrala Telefoniczna, która była jak centrum świata. Czy stąd właśnie pochodzę? Tutaj, naprzeciw fabryka maszyn włókiennicznych, zaokrąglone kanty i ten charakterystyczny gzyms. W tle nad dachami kamiennic odległa fasada Xhystos Asylum...

Ruszyła przed siebie. Po liniach, które były w jej głowie, ulicach którą zaludniali obcy ludzie. Czy istnieli naprawdę? Wyglądali jak makiety na planie, ale szukała takich twarzy, które mogły coś w niej obudzić. Albo pozwolić zasnąć. Miała przeczucie, że gdzieś były takie twarze. Wtedy zrozumiała, że najważniejsza była jedna z nich. Twarz bez imienia, której nie mogła sobie przypomnieć.
Ale wiedziała, gdzie ma jej szukać. Ta nieznana twarz i nieznane nazwisko były utracone, a ona wyruszała, by je odnaleźć. Twarz była za którąś z tych tysięcy, milionów twarzy które mijała, a nazwisko było za twarzą. On, bezimienny ale prawdziwy, był gdzieś w mieście. Jej mieście. Ale musiała się spieszyć, dzień po dniu jego korzenie rozrastały się. Musiała wyjechać, jak najszybciej.

Zatrzymała się, gdzieś we własnym labiryncie, nieruchoma w rzece ludzi, u stóp asymetrycznych wież sięgających ciemnego nieba. Na rogu ulic, które tworzyły ściany huczących maszyn o obracających się powoli olbrzymich kołach, zobaczyła dzieci. Bawiły się w towarzystwie rodziców niedaleko jakiegoś sklepu, pomiędzy oknem wystawowym a oszklonymi drzwiami wprawione było tam w mur lustro dziwnego kształtu, najpodobniejsze do wielkiej gruszki, otoczone ramą z prasowanego szkła, strojną w liliowe nenufary i zielone liście. Podeszła bliżej. W odbiciu widziała teraz jedno z dzieci, śmiało się, szarpiąc za sznurek balonika, który kupili mu najwyraźniej rodzice od stojącego przy następnym skrzyżowaniu chudego sprzedawcy. Dziewczynka w pewnym momencie wypuściła sznurek z ręki. Nadal śmiejąc się, dziecko pokazywało palcem uciekający szybko balonik.
Odwróciła się od lustra i zadarła głowę razem z innymi. Balonik unosił się coraz wyżej, nad elektryczne linie, dachy kamienic, lśniące kopuły. Wznosił się wzdłuż strzelistych szklanych wież, których windy jakiś czas goniły go jeszcze, ale w końcu i one, a nawet iglice najwyższych budynków zostały w tyle i balonik zaczął powoli, pomalutku zanikać na tle szarej przestrzeni niezmierzonego nieboskłonu.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 23-08-2010 o 21:07.
arm1tage jest offline  
Stary 23-08-2010, 09:54   #2
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Cóż można powiedzieć o człowieku, który napisał ten list?

Wpatrywałem się w pismo z zainteresowaniem, które było moim drugim ja. Było. W tym jednym słowie tkwiła cała prawda o człowieku, którym się stałem. Człowieku, którym teraz jestem. Pewnych nawyków i przyzwyczajeń nic jednak nie jest w stanie zmienić. Nawet osobiste tragedie.

Więc wpatrywałem się w litery na liście ułożonym przede mną na blacie biurka – starego, porządnego mebla ozdobionego zawiłymi ornamentami. Lubiłem sowę, której pióra zmieniały się w wijące liście paproci. Zawsze ciekawił mnie stan umysłu artysty, który wyrzeźbił ozdobę. Uwielbiałem śledzić zawiłości linii. Znałem na pamięć każdą niedoskonałość tego „dzieła”. Uwielbiałem ten prosty, niewysublimowany wzór, a jednak dający tyle wrażeń.
Teraz jednak moje myśli wypełniała pustka. To, co kiedyś sprawiało przyjemność, stało się pozbawione smaku, pozbawione odczuć.
Każdy mebel. Każda ozdoba ustawiona w strategicznych miejscach przypominały mi moją stratę. Stratę, której nie da się naprawić. Która pozostaje nieusuwalna. Jak plama po inkauście na mankietach ulubionej koszuli.

Oderwałem wzrok od listu. Treść, styl przekazania wiadomości i załączone do pisma dokumenty ukazały mi oblicze autora. Szara twarz urzędnika Rady. Identycznego, jak odciskane stemple odciskane przeze mnie każdego dnia na kawałkach papieru. Nienawidziłem stempli. Nienawidziłem siebie. Nienawidziłem klatki, jaką stało się dla mnie Xysthos. Nienawidziłem tego, co wcześniej podziwiałem otwierając oczy każdego poranka. Tych wyniosłych i dumnych budynków, strzelistych wież, szkła i żelaza oraz maszyn krążących po szerokich alejach. Szum miasta, niegdyś niesłyszalny i akceptowalny, jak oddech osoby dzielącej z tobą łóżko, teraz stawał się hałasem, który trudno było znosić dłużej niż chwilę.

Tak. Wszystko się zmieniło. Na gorsze.

Dławiłem się. Dusiłem. Nawiedzały mnie wspomnienia, które powodowały że chciało mi się płakać i płakałem, mimo że były to wspomnienia chwil radosnych i pełnych szczęścia. Echa głosów, obrazy wypływające z odmętów umysłu. Nie byłem w stanie tego długo znosić. Kiedyś skończą się wiersze, w ulubionym tomiku poezji. Kiedyś skończy się wszystko. A ja wyjdę z domu, który stał się wylęgarnią bólu, i skończę swoje bezwartościowe istnienie pod kołami jakiejś maszyny lub na dole ulicy, po krótkim uczuciu wolności, jaką daje lot z wysokiego dachu.

Nie chciałem tak skończyć. Wiem, że oni nie chcieliby dla mnie takiego końca. Zawsze byli ze mnie dumni. Zawsze. A samobójczy koniec nie byłby niczym więcej jak ucieczka od wspomnień.

Samaris.

Słowo brzmiało, jak ucieczka od pętli, w jaką wpadłem. Ucieczka od klatki wspomnień. Ucieczka, która pozwoli przefiltrować smutek i gorycz straty od tego, co kiedyś było szczęściem. Pozwoli dokonać detoksykacji myśli, zatrutych oparem obłędu. Pozwoli ... wrócić do życia.

Takiej szansy nie mogłem odrzucić, mimo, ze litery były bezduszne, pisane przez Urzędnika bez twarzy. Pisane przez jeden z licznych trybów w biurokratycznej maszynie napędzającej istnienie Miasta. Gdybym odrzucił możliwość wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu skończyłbym jako wrak. Skończyłbym, jako zimne ciało w kostnicy. Żałosne, nic nie warte. Odpad. Śmieć.

Dlatego wziąłem kąpiel. Pierwszą prawdziwą od przynajmniej dwóch miesięcy. Dlatego otworzyłem garderobę i wyciągnąłem z niej wizytowy strój. Widok ubrania przywołał wspomnienie i przez chwilę spoglądałem na twarz smutnego mężczyzny odbitą w lustrze garderoby. Mężczyzna płakał. Łzy ponoć są niemęskie. Ale są niczym więcej, jak żywicą bólu, która opuszcza naszą duszę. Słoną ofiarą złożoną bezlitosnemu Losowi.

Myśli poszybowały – niechcenie – w stronę innej Sali i dnia, w którym miałem na sobie te ubranie. Słowa małżeńskiej przysięgi wypowiadane drżącym od emocji głosem. Twarz Urzędnika Rady zatwierdzającego oficjalnym tonem zawarcie małżeństwa. Pamiętam każdy szczegół tego dnia, lecz teraz wyobraźnia podsunęła smutne drobiazgi: twarze przyjaciół, których w moim stanie ducha nie chciałem widzieć, wystrój sali, strój kobiety mojego życia. Wszystko, poza najważniejszym. Poza radością, jaką wtedy odczuwałem. Wspomnienie ceremonii niesie teraz ze sobą jedynie ból. Dusza rozdarta śmiercią bliskich krwawi i łka.
A ja wraz z nią.

Dłuższą chwilę zajęło mi pozbieranie się po tym napadzie depresji. Resztki woli pozwoliły mi w końcu nałożyć wizytowe ubranie. Wyczyszczone wcześniej buty znalazły się na nogach. List i tomik ukochanej poezji w kieszeniach płaszcza. Wziąwszy trzy długie, głębokie oddechy wyszedłem z mieszkania na ulice Xysthos.

Spacer dobrze mi zrobi. Pozwoli wziąć się w garść. Ruszyłem wolnym krokiem w stronę miejsca spotkania. Towarzystwo innych ludzi działało w dwojaki sposób na wyobraźnie. Z jednej strony budziło nadzieję na ujrzenie nowych twarzy, niezwiązanych z osobistą tragedią. Z drugiej jednak strony mogło okazać się, że nie sprostam wyzwaniu i stanę się słabostką wieczoru. Pośmiewiskiem i osobą o której wszyscy będą chcieli jak najszybciej zapomnieć.

Nie miałem jednak wyjścia. Bagaże w domu zostały już spakowane. Decyzja podjęta. Jeśli chciałem przetrwać tragedię i ból straty musiałem wyrwać się za kraty Xysthos. Musiałem ...

Samaris wzywało. Czułem ten tajemniczy, pociągający i obiecujący zew.

Był wyśnionym remedium na rany duszy? Remedium, czy też może placebo? Miałem się przekonać, a spotkanie na które właśnie zmierzałem, mogło stać się pierwszym zwiastunem tego, co nurtowało moje myśli.

Pozwoliłem sobie na lekki, smutny uśmiech. Właśnie złapałem się na tym, że pierwszy raz od dłuższego czasu, pomyślałem o czymś innym, niż ONI. Pomyślałem o Samaris. I pomyślałem o sobie.


W myślach przywołałem wiersz.

Żal że się za mało kochało
że się myślało o sobie
że się już nie zdążyło
że było za późno
choćby się teraz biegało
w przedpokoju szurało
niosło serce osobne
w telefonie szukało
słuchałem szerszym od słowa
choćby się spokorniało
głupią minę stroiło
jak lew na muszce
choćby się chciało ostrzec
że pogoda niestała
bo tęcza zbyt czerwona
a sól zwilgotniała
choćby się chciało pomóc
własną gęba podmuchać
na rosół za słony
wszystko już potem za mało
choćby się łzy wypłakało
nagie niepewne

(Wiersz ks. Jana Twardowskiego pt “Żal”)


Czyżbym wynurzał się z mroku, czy też zapadał w nim bardziej?

Byłem coraz bliżej wskazanego adresu. Ale powietrze miasta nadal pachniało ... żalem.
 
Armiel jest offline  
Stary 23-08-2010, 11:12   #3
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Kiedy przyjdzie jutro, nadejdzie mój ostatni dzień w Xhystos. Jak powinienem go przeżyć? Niedokończone sprawy … są asystenci, powinni poradzić sobie beze mnie, a gdy wrócę … ale przecież jeszcze nikt nie wrócił … może poprzednicy nie mieli do czego wracać, albo do kogo … a może nie warto wracać. Przecież zawsze jest ktoś pierwszy …

List od doktora Paula Bowmana … prośba o konsultację. To może być ważne, być może od mojej opinii zależeć będzie czyjeś przyszłe życie. Jeśli wyjadę jakiś biedak może nie ujrzeć więcej swoich bliskich, swego domu ... nie mogę tego zostawić. Dotarcie, konsultacja i powrót nie powinny zająć mi więcej jak 2,5 – 3 godziny. A potem … resztę dnia powinienem spędzić z rodziną … nie … jest przecież umówione spotkanie z innymi. A bagaże … proces pakowania przeraża mnie, kompletnie nie mam pojęcia co powinienem zabrać, co kupić … ubrania, przedmioty, nóż, parasol, może namiot … książki. Tak książki a reszta … zdam się na Emilie, zna mnie lepiej niż ja sam siebie …

Muszę jeszcze pożegnać się z Nathanem. Nie mogę tak pojechać i nie powiedzieć mu chociaż do widzenia albo żegnaj. Nathan Clark … mój przyjaciel od 30 lat ... nie mógłbym mu tego zrobić. Może spotkanie na kawie, albo spacer w parku. Tak, zaproponuję mu spacer … zawsze dobrze nam się rozmawiało podczas marszu. Punkt dwunasta przy fontannie. Obym tylko nie zapomniał zadzwonić … to ważne.

***

Chodzę po pustym domu. Pomieszczenia na piętrze. Sypialnia liliowa … pokój córki … mechanizm zamka zadziałał bezszelestnie. Światła ulicznych latarni przedzierały się nieskrępowane przez grube szkło szyb rzucając cienie na przeciwległej ścianie. Rzeźbione nogi łóżka oplecione ornamentem roślin pnących się do ku górze, ku światłu zwieńczone z rozpostartym baldachimem kwiatem lilii. Spojrzałem na przeciwległą ścianę … równo ustawione w rzędzie porcelanowe lalki. Chociaż od kilku lat Etienne nie bawiła się nimi, nigdy nie pozwoliła by spoczęły w skrzyni na poddaszu. Teraz patrzą na mnie nic nie widzącymi spojrzeniami, na swój sposób smutne … nawet one. Odchylam zasłonę baldachimu. Etienne … łzy spływają po policzku, zatrzymują się na linii zarostu, cofam wyciągniętą dłoń … nie chcę żeby się obudziła, nie chcę żeby zapamiętała mnie w ten sposób.

Sypialnia różana … moja i Emilie … nasza. Zaciągnięte kotary. Światło padające przez otwarte drzwi garderoby. Rozesłane, puste łóżko, Patrzę na szczupłą sylwetkę z podkurczonymi, podciągniętymi nogami skrywającą się w fotelu z wysokim oparciem.
Podchodzę do niej, dotykam delikatnie ramienia, przesuwam wyżej dłoń, czuję pulsujące życie na Jej szyi. Dotykam wilgotnego policzka, głaskam gładko zaczesane do tyłu włosy.

- Dlaczego ty … dlaczego nam się to przytrafia, przecież byłeś na każde ich skinienie. Sam wiesz jak wiele ci zawdzięczają … Maurice dlaczego … - głośny szloch nie pozwolił jej dokończyć.
- Jestem tam potrzebny, to ważne, to jest bardzo ważne być tam gdzie ktoś cię potrzebuje.
- A ja … a Etienne … co z nami będzie? Jesteś potrzebny nam, tu jest twoje miejsce … przy nas … Maurice, słyszysz … nie możesz tak po prostu nas zostawić!!
- Kochanie, przestań proszę … obudzisz Etienne … wiesz przecież, że Radzie się nie odmawia, sama pracujesz dla tego miasta, gdyby nie Ty miasto nie rozwijałoby się …
- Przestań! Ja nienawidzę tego miasta … to nie jest już moje miasto … rozumiesz? Oni nie mogli tak po prostu kazać ci jechać … to jest, to jest … nieludzkie! Przecież ty już nie wrócisz! – łzy niczym niekontrolowany strumień popłynęły po jej policzku.

Nie wiem co mam ci odpowiedzieć … Zamiast ciągnąć tą nieprowadzącą do niczego rozmowę obchodzę fotel. Klękam na miękkim dywanie, obejmując ją pozwalam by zatopiła dłonie w mych włosach. Trwamy tak do momentu, aż zegar na dole przy schodach wybija godzinę drugą. Szukam ustami jej rozchylonych ust. Odpowiada pocałunkiem.

Leżymy nadzy, przytuleni, całuje jej głowę spoczywającą na mym torsie, owijam wokół palca kosmyk jej ciemnych włosów.
- Obiecaj mi, że wrócisz – wyszeptała.
- Obiecuję …

***

Mój ostatni dzień w Xhystos. Budzę się z bólem głowy. Wychodząc z sypialni stawiam bosą nogę w kałuży … mocz … zapomniałem wieczorem wyprowadzić psa … znowu.

Wykąpany, ogolony, schodzę na śniadanie. Słychać skwierczący na patelni bekon, zapach kawy rozchodzi się po jadalni. Siadam na krześle z zielonym siedziskiem. Wolno przeżuwam każdy kęs … doktor Brown twierdzi, że to jeden ze sposobów na lepsze samopoczucie. Faktycznie odkąd stosuję się do jego wskazówek po posiłkach nie jestem już taki ociężały. Wymieniam uprzejmości z żoną. Staram się nie okazywać smutku … unikam spojrzeń Emilie … nie jestem na nie gotów … żartuję z psa kręcącego się wokół wygiętych w kabłąk nóg stołu … Przeglądam dzisiejszą gazetę Xhystos Times … nieciekawe nagłówki … osiągnięte wskaźniki … optymistyczne prognozy … przyznane nagrody … nic na temat Samaris … o tym się nie mówi … o tym się nie pisze. Czas wstać … spotkanie przy fontannie z Nathanem … jeszcze jeden łyk kawy. Ciągnąca się po nogach krzesła winorośl oplata mi nogi uniemożliwiając ruszenie się z miejsca … dobrze … jeszcze jeden kawałek ciasta i idę.


***

Wchodzę do Xhystos Parcs. Słyszę kolejne takty zegara wybijające pełną godzinę. Ile ich jest … dziesięć … jedenaście … hmm powinno być dwanaście. Wyciągam złoty zegarek na łańcuszku. Odskakuje wieczko odsłaniając zatrzymany czas. Kwadrans przed dwunastą. Podążam wolno ku fontannie w centralnym punkcie parku. Wyglądam Nathana, przeskakuje pobieżnie po twarzach przechodniów. Szukam czarnego melonika z charakterystyczną szkarłatną przepaską. Do naszej zacienionej ławki ustawionej pod oplecionymi roślinnością podporami docieram pierwszy.


Idealnie … jest pusta. Nie muszę bez celu krążyć w kółko. Patrzę na bawiące się przy fontannie dziecko. Przyglądam się jak próbuje łapać drobinki odbijającej się o murek wody. Nathanie Clark gdzie jesteś? Wiem, że punktualność nie jest twoją mocną stroną, ale przecież jutro wyjeżdżam, kolejnego spotkania nie będzie. Może za dwa lata … raczej nigdy. Mam umówione spotkanie z Bowmanem … a ciebie nie ma. Dobrze poczekam jeszcze kwadrans…
Wstaję z ławki, dopiero teraz kątem oka widzę ukryty w żywej zieleni połyskujący przedmiot. Odsuwam gałązki … rękojeść laski zawieszonej na oparciu ławki … łeb konia w galopie szykującego się do skoku. Znam ten przedmiot … to laska Nathana … laska z ukrytym … przecież to nielegalne. Patrzę ukradkiem na boki, na szczęście nikt mnie nie obserwuje. Dobry stary Nathan, zostawił ją dla mnie ... najwidoczniej nie mógł przybyć. Czyżby wiedział, że wyjeżdżam? Przecież mówiłem mu tylko, że musimy się spotkać … i że to ważne.

***

Xhystos Asylum … miejsce spotkania z doktorem Bowmanem. Musi tu gdzieś być. Nie to chyba nie ta przecznica.
Trzask elektryczności połączony z turkotem przejeżdżającego tramwaju.
Krążę po ulicach miasta, mego miasta. Niby znam większość z nich, na pewno wszystkie główne … ale dziś wyglądają jakoś inaczej … ta kafeteria powinna być po drugiej stronie ulicy … zresztą nieważne gdzie powinna ważne, że jest. Wchodzę do środka. Poza jednym klientem zupełnie pusta. Siadam przy stoliku w rogu sali, od nieznajomego dzielą mnie stolik i cztery krzesła. Kelner podaje filiżankę kawy … czy ja to zamawiałem?
Intrygująca postać … biały fartuch skrywa zupełnie niedopasowany ubiór … rozbiegane oczy świdrujące poprzez szkła okularów kartę dań.
Nagle otwierają się drzwi … straż … kogoś szukają … pochodzą do mego stolika. Standardowe okazanie dokumentów. Jeszcze tylko pytanie o asylum. Rzeczowa krótka odpowiedź. Czasem się do czegoś przydają.
Teraz legitymują nieznajomego. Okazuje odpięty z fartucha identyfikator.
- Doktor Paul Bowman …

Szczęście mi sprzyja, już nie muszę szukać Xhystos Asylum.

***

Biblioteka w naszym domu. Przebrany, ogolony, wyperfumowany siedzę w fotelu myślami będąc już na spotkaniu. Zupełnie nie obchodzą mnie ci z którymi mam jechać. Bardziej interesuje mnie co sobą reprezentują…

- Kochanie skąd masz tą laskę? – śpiewny głos Emilie wyrwał mnie z zamyślenia. - Ale przecież ona ma ostrze, gdzie to kupiłeś bo jestem pewna, że nie w sklepie Pana Bradleya.


Przez chwilę oboje parzymy na leżący na białym obrusie przedmiot.
- To podarunek … prezent na pożegnanie.
- Nie jestem pewna czy powinieneś to ze sobą nosić.
- Emilie, moja droga przecież wiesz, że prezentów od przyjaciół nie kładzie się ot tak, po prostu na półce. Czy dopilnowałaś spakowania mojego bagażu?
- Maurice … bagaż jest spakowany od wczoraj. Czy jest coś szczególnego co chciałbyś zabrać ze sobą?
- Myślisz, że byłoby wskazane zabrać kompas?
- Chcesz zabrać kompas? Nie wiem kochanie, ale jeśli sobie tego życzysz zapakuję go. Myślę, że …
- Przepraszam, że przerywam, ale wiesz, że jeśli nie powiem od razu to potem zapomnę. A bicykl? Kto wie jak daleko trzeba będzie chodzić w Samaris.
- A jak niby chcesz go zapakować? Przecież nim nie pojedziesz. A tak w ogóle to jeśli zaraz nie wyjdziesz na spotkanie to na pewno się spóźnisz.
- Jak zawsze masz rację Emilie.

Postój dorożek na rogu. Moja ulubiona stoi druga w kolejce.
- Dobry wieczór profesorze Watkins.
- Witaj Steve. Pojedziemy do … - Gdzie jest to zaproszenie. A tak kochana Emilie umieściła je w wewnętrznej kieszeni surduta. Po chwili ruszamy na spotkanie.


Może chciałem za miasto?
Człowiek pragnie podróży.
Dryndziarz czekał i zasnął,
sen mu wąsy wydłużył
i go zaczarowali
wiatr i noc, i Ben Ali?
ZACZAROWANY DOROŻKARZ
ZACZAROWANA DOROŻKA
ZACZAROWANY KOŃ.*



Konstanty Ildefons Gałczyński „Zaczarowana dorożka” 1946
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 23-08-2010 o 11:26.
Irmfryd jest offline  
Stary 23-08-2010, 17:29   #4
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Xhystos.

Cały mój świat.
Dziecięcy ogród rodzinnej posiadłości. Motyle. Ciepło słońca na twarzy. Migoczące plamy pod powiekami. W biegu. Na oślep. Przed siebie. Bez celu, byle dalej.
Wesoły gwar rozwrzeszczanej ferajny, kiedy pierwszy raz goniliśmy kota. Krótkie nogawki spodenek i sroga mina profesora Arnolda, kiedy łajał nas za - jak on to powiedział? - przysparzanie stworzeniu mąk oraz barbarzyństwo.
Jazda na zderzaku tramwaju podczas pierwszej ucieczki ze szkolnej bursy. Pęd bruku pod nogami, świst powietrza i trzask elektryczności na kablach nad głową.
Promocja. To coś w oczach matki i w uścisku ojca. Duma i nadzieja, nie, pewność, że może być tylko lepiej. Plany.
Delikatne koronki welonu Celestyny. Smak kobiety.
Potęga płomienia.... i tajemnica. Pierwsze ukłucie zagadki. Tego, co nie określone, tajemnicze, niebezpieczne?
Tak wiele pięknych, wzniosłych, wspaniałych zjawisk, nie, wspomnień o nich, przyjdzie mi zostawić w Xhystos. Część życia. Kawał cały...
Nie mogę zabrać ich ze sobą. Nie! Muszą tu pozostać. Tu, gdzie ich miejsce. Tam były by obce, nie na miejscu. Tam były by intruzem, zagrożeniem i jako takie musiały by wzbudzać strach, może nawet wstręt? Tak! Muszą tu pozostać! Tak samo bardzo, jak ja nie mogę...

Zestarzałeś się...
Rozmyta, transparentna twarz odbita w grubym szkle sklepowej witryny straciła ten charakterystyczny wyraz rozwarstwienia w beztrwaniu, wierny tym, których duch podróżuje po niezbadanych ścieżkach.
Taaak... Cóż z tego? Czyżby lata, które przyjdzie zostawić tu będą miały znaczenie tam? Czy może zaważyć coś, czego właściwie już nie ma? Nie może, i nie powinno. Bo tam będzie się pisać na nowo. Bez bagażu. Tabula rasa. Tam, gdzie wszystko jest nowe, pierwsze. Jak tuż po narodzinach. Czyż może istnieć pełniejsze doznanie, niż takie, które świadome wyjątkowości? Pierworództwa. A tajemnica, co jeszcze nie odkryta? Dziewicza i nieskalana.
Nie. Nie może...
Tak. Bo tam może być tylko tak. Nie jakoś tam... po prostu inaczej. Tam musi być lepiej...

... w Samaris.
 
Bogdan jest offline  
Stary 24-08-2010, 05:01   #5
Konto usunięte
 
Midnight's Avatar
 
Reputacja: 1 Midnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputacjęMidnight ma wspaniałą reputację
Chodzę tam i z powrotem wydeptując w podłodze ścieżkę znaczoną gniewem i frustracją. Co ja niby mam na siebie włożyć?! Olśniewająco.. Mam wyglądać olśniewająco! Po co? Na kim niby mam robić wrażenie? Na podobnych do mnie, zmuszonych do opuszczenia swych domów? Na zupełnie obcych mi ludziach którzy być może robią to z własnej woli, nie zmuszani do niczego i prawdopodobnie szczęśliwi mogąc służyć swoja osobą Radzie. Ani jedni ani tym bardziej drudzy nie docenią pracy jaką włożę w swój wygląd. Równie dobrze mogłabym wybrać się w tym co mam na sobie. Przynajmniej mogliby sobie to i owo pooglądać.
Mam ochotę warczeć jednak ograniczam się do kopnięcia w stojącą przy łóżku walizkę. Trochę pomaga, a przynajmniej pozwala mi nieco oprzytomnieć. Nie jestem pewna czy nie wolałam poprzedniego stanu. Z westchnieniem siadam przy toaletce i wyciągam z jednej z szuflad prezent, który dostałam od ojca. Jestem pewna że mi wybaczy.


Witaj mój drogi.
Zapewne zastanawiasz się kim jest ta istota która ośmiela się brukać lśniące bielą karty twego wnętrza. Nie jestem pewna czy teraz jest właściwy moment na zwierzenia pochodzące z mojej przeszłości. Może z czasem, gdy stronice zapełnią się drobnym maczkiem znaków powszechnie nazywanym pismem. Gdy przeleję na nie mętlik jaki teraz panuje w mojej głowie. Właściwie powinnam prosić cię o wybaczenie. Jesteś prezentem który miałam otworzyć dopiero dnia jutrzejszego. Dziennikiem w którym miałam zapisywać wrażenia z wyprawy do której mnie zmuszono. Nie mogłam jednak czekać tak długo. Wszystko w moim życiu tak strasznie się gmatwa. Siedzę teraz w swoim wozie, przed lustrem z którego spoglądają na mnie lśniące niepokojem i tłumioną furią oczy. Czasami chciałabym być kimś innym. Zwyczajną dziewczyną posiadającą zwyczajną rodzinę i zwyczajne troski. Kimś normalnym, pospolitym, nie rzucającym się w oczy. Z drugiej strony chyba ciężko byłoby mi zrezygnować z tych spojrzeń i tłumów pragnących być na moim miejscu. Tych ludzi którzy przychodzą obejrzeć popisy i marzą o tym by stać się świadkiem mojego upadku. Dziwne to, prawda? Uzależnienie od tych którzy pragną zobaczyć śmierć.
Dziś jednak nie będzie popisów. Oklaski które przedostaną się do moich uszu nie będą kierowane w moją stronę. Odebrali mi całą radość z życia dając w zamian kolejne powody by ich nienawidzić. Czy zostało mi jeszcze coś co mogli zabrać? Trochę to ponure, wiem. Gdy czytam to co napisałam powyżej mam wrażenie jakby osoba która przelewała te słowa była kimś innym, obcym. To nie mogę być ja, a jednak jestem. Przytłoczona problemami i niemocą. Gdyby chociaż Thomas mógł być teraz przy mnie. Gdyby mógł przytulic mnie do siebie i przypomnieć mi że przecież jestem dużą dziewczynka która z wszystkim da sobie radę. Chociaż nie, on by tak nie postąpił. Wybrałby ciszę. Dałby mi czas bym sama doszła do tego jak naprowadzić życie na prostą ścieżkę której kierunek wyznaczam ja sama. Jednak nie ma go tu. Zostałam sama, jedynie z twoimi stronicami i własnym odbiciem w lustrze.
Mój czas dobiega końca. Za chwilę do drzwi zapuka Elodie by pomóc mi w przygotowaniach do wyjazdu i zaplanowanego na ten wieczór spotkania. Uparła się że powinnam wyglądać olśniewająco. Nie wiem po co. Najchętniej zostałabym w domu. Może obejrzała występy i dołączyła do zabawy jaką zaplanowali by odpowiednio pożegnać niespokojnego ducha. Kuszące jednak muszę być grzeczna i nie zapominać że wystarczy jedna ich decyzja by zniszczyć to wszystko co staram się uratować przez udział w ekspedycji. Wystarczy jedno słowo by zatrzymać Thomasa i uniemożliwić mu spotkanie ze mną....


Pukanie do drzwi budzi nagły odruch paniki i poczucia winy. Pospiesznie chowam dziennik do szuflady i wstaje by wpuścić Elodie. Czas bym przygotowała się do niechcianego, kameralnego występu.
 
__________________
[B]poza tym minął już jakiś czas, odkąd ludzie wierzyli w Diabła na tyle mocno, by mu zaprzedawać dusze[/B]
Midnight jest offline  
Stary 24-08-2010, 14:20   #6
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Le Chat Noir…

To gdzieś blisko Owena, jak sądzę, zostawię te torby u niego.
.
.
.
.
Nie zauważyłem, jak znalazłem się poza drzwiami mieszkania numer 2 (drugie piętro, co zawsze wszystkich dziwiło). Była 10.08 rano.
Kim będą ci moi towarzysze? W jakim stopniu będą w stanie zaakceptować, że nie jadę tam tylko na obserwację, że jadę tam spotkać… Was? Pewnie nie będzie im można ufać na początek.

Wiem, czego jeszcze potrzebuję – pióro, dużo papieru, atrament; kupię u wuja Steva.

Dorożka!

-22 Pixton St., proszę się nie spieszyć

Wcisnąłem się w miękkie pufy dorożki i zerkałem na lewą stronę drogi. Dużo roześmianych dzieciaków, kilkoro tragarzy z jakąś szybą, starają się unikać dzieci… Jakieś kobiety, smutnie wyglądają, chyba jedna płacze. W bramie facet, przysiągłbym, że mnie obserwuje… o, odszedł, być może, że agent.

Tylko tyle wiązało mnie z tym miejscem, ile przeżyłem z Wami. Mógłbym mieszkać gdziekolwiek indziej. Zaskakujące, że nie czułem żalu. Ani trochę, ani odrobinki. Jadę do rodziny, a gdzie rodzina, tam dom.

Dziura! Aż mną podrzuciło, cholerne drogi.

Powinienem oczyścić myśli, przygotować się na to spotkanie. Trzeba będzie zachować niesamowitą czujność, dokładnie zapamiętać twarze, imiona, ruchy. Muszę uważać i jeszcze postarać się dobrze wypaść. Broń Rado, żeby mnie wzięli za paranoika, albo coś.
Popatrzyłem na dłonie. Trzęsły się, oczywiście.

Sklepik papierniczy wuja Steve’a był jedynym miejscem, z którym wiązały się silne pozytywne emocje z dzieciństwa. Czułem się w tej małej, rzec można, komórce zawsze bezpiecznie i (wiem, że wiele razy Wam to mówiłem) za każdym razem odkrywałem tu inne rzeczy. Wuj lubił zbierać bibeloty i im był starszy, tym więcej tego gromadził, a potem sprzedawał. Jego sklepik był obowiązkowym punktem za trzymania dla hord dzieciaków z pobliskiej szkoły, które z rozdziawionymi paszczami patrzyły przez ladę. Steve kochał te dzieciaki jak swoje.

- Witaj, wuju…
-Robert! Z bagażami? – wuj nie dał mi nawet zacząć, tak to już z nim było kiedy się czemuś dziwił – przeprowadzasz się? Nic mi nie mówiąc? Znałem faceta, który specjalizuje się w przenoszeniu gratów z miejsca na miejsce i robi to za grosze, zaraz…

- Nie wuju – postanowiłem oszczędzić wujowi gadaniny – wyjeżdżam.
- Dokąd?!
Powiedziałem mu. Jego twarz stężała. Po chwili uśmiechnął się niepewnie.
- To żart, prawda? Chcesz mnie nabrać, tak?

Posmutniałem. Pomyślał, że znowu coś mnie naszło, że mam atak „paranoi”, albo „rzuciło mi się na mózg”. Postanowiłem nie mówić mu, że jadę do Was.
- Nie mogę pokazać Ci listu polecającego. Wiesz jednak, że rzadko wychodzę z domu, a co dopiero z bagażami. Potrzebuję kupić od Ciebie atrament, dużo papieru i pióro… jakieś ładne.
- Na co ci to wszystko…tam?
- Na zapiski – skłamałem.

Wuj Steve bez słowa przyniósł wszystko; ani grosza, nie, nie, pieniądze ci się mogą przydać.
Zobaczyłem, że ma łzy w oczach. Nie doceniałem go, to jednak bardzo dobry człowiek, choć za bardzo ufny. Teraz ja też się wzruszyłem.

Czy poradzisz sobie, tak, z kim jedziesz, nie wiem jeszcze, jak, chyba pociągiem, na jak długo… Tu zaciąłem się.

Dwa lata.

Tutaj stary Steve wybuchnął płaczem i jął mnie ściskać, mocno, bardzo mocno.
- Dokąd teraz idziesz?
- Le Chat Noir…
To gdzieś blisko Owena, jak sądzę, zostawię te torby u niego.
- Owen jest cały dzień u Belli, zostaw u mnie i przejdź się jeszcze.
- Muszę na dziewiątą tam być, nie zdążę już pożegnać się z Owenem. Przekaż mu pozdrowienia…
- Oczywiście, oczywiście – wuj cały czas miał łzy w oczach. Wiedziałem, że się o mnie boi. Szkoda, że nie ma pojęcia, ku jakiemu szczęściu jadę!
 

Ostatnio edytowane przez Kovix : 24-08-2010 o 14:29.
Kovix jest offline  
Stary 25-08-2010, 23:51   #7
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
- Na tym mam przyjemność zakończyć cykl wykładów z wstępu do logiki – przetoczyłem znudzonym wzrokiem po sali prawie kompletnej i praktycznie znudzonej bardziej niż ja sam. Miałem pewność, że wielu ze zgromadzonych było w takim stanie umysłowym, że nie zrozumiało złośliwości zawartej w ostatnim zdaniu, reszta była na tyle inteligentna, aby mieć podobne do moich odczucia. Akuratnie te zajęcia nie miały żadnego sensu. Dla zainteresowanych były zbyt proste, dla reszty, zbyt szczegółowe. – Mam nadzieję, że będą państwo w stanie wykorzystać tą wiedzę w dalszej nauce lub w pracy… - spojrzałem na zegar wiszący w audytorium nie zamierzając nikogo wypuścić ani sekundy wcześniej niż wynikało to z rozkładu zajęć. Dziesięć sekund, osiem, pięć, dwie… – Dziękuję państwu i życzę miłego dnia.




Szum przesuwanych krzeseł, szelest sukni i marynarek, trzask składanych podręczników, z których część wyśmiałem, a resztę napisałem samemu lub jako współautor. Odwróciłem znudzony wzrok od okna ukazującego jedną z ważniejszych ulic Xhystos i ponownie przetoczyłem wzrokiem po wychodzących; mój wzrok zatrzymał się na chwilę na Juliusie; dzieciak miał potencjał i był chyba jedyną osobą na sali, która w pełni rozumiała to o czym mówiłem, pomimo tego, że usiłowałem mówić językiem jak najprostszym i nie wymagającym – przynajmniej w moim mniemaniu – zbyt wiele wiedzy i przede wszystkim, zbyt bystrego umysłu… Mój wzrok prześlizgnął się po zdobieniach sufitu audytorium… Nuda.

- Profesorze. Czy możemy założyć, że – jeżeli p i q są zdaniami logicznymi…
- Zdaniami w sensie logiki, panie de Morgan – automatycznie poprawiłem, a moja atencja przeniosła się na mężczyznę, pytanie bowiem mogło być intrygujące… przynajmniej przez chwilę, mogło być intrygujące.
- Jeżeli p i q oznaczają zdania w sensie logiki to czy można założyć, że negacja koniunkcji jest równoważna alternatywie negacji?
- To niewątpliwie wymagałoby udowodnienia - stwierdziłem po chwili, kiedy umysł rozpędził się na chwilę jak potężna lokomotywa i zdążył już zwolnić, nie znajdując jednakże szybkiej i oczywistej odpowiedzi. - Nie widzę oczywistego dowodu tej tezy. - To było zaskoczenie, spojrzałem ponownie w okno na pochmurne niebo, które znów wyglądało na takie, które nie może się zdecydować, czy chce zrzucić jakiś deszcz czy nie. - Proszę pamiętać o paradoksie kłamcy - o niemożliwości zdefiniowania pojęcia prawdy w obrębie języka, do którego to pojęcie się odnosi, więc na początku trzeba zapewnić podbudowę tezy o której pan wspomniał, zdania p i q faktycznie muszą być zdaniami w sensie logiki... Równocześnie zdania te nie mogłyby być zdaniami tautologicznymi… To ciekawa teza - szkoda, że nie mieliśmy czasu zająć się tym problemem na zajęciach... Przynajmniej byłoby co robić, zamiast tej nudy. Mamy teraz przerwę, ale może pan do mnie wpaść z tym problemem... Ja również się nad tym zastanowię, abyśmy mieli o czym rozmawiać. Czy coś jeszcze?
- Nie, dziękuję.


*****




Pod budynkiem katedry mechaniki znajdującej się po przeciwnej stronie szerokiej, choć uczelnianej ulicy, gromadzili się ludzie wychodzący z wykładów. Przerwa akademicka była jedną z rzeczy, których nie znosiłem – wiała nudą, sztampowością, nudą, marazmem, nudą… Jakby nauczanie nie było nudne. Było, ale zapełniało czas, którego wiecznie miałem za dużo. Wszystko co robiłem było tylko kolejnym zabijaniem czasu. Teraz pozostawało tylko napisanie kolejnej książki lub jakieś policyjne dochodzenie… Najlepiej długie i skomplikowane. Choć policyjne dochodzenia niezależnie czy były skomplikowane czy nie – nigdy nie były długie… przynajmniej dla mnie.
"Cóż, trzeba bezie czymś się zająć..." - pomyślałem idąc wolno w kierunku postoju dorożek. Kilkanaście minut później typowa miejska dorożka, półotwarta, ze stangretem siedzącym wysoko z tyłu, zatrzymała się przed okazałym domem. Zapłaciłem dorożkarzowi i przeszedłem przez bramę posesji. Stanley, z właściwą sobie - zawodowemu lokajowi - flegmą tuż po wejściu poinformował, że obiad czeka, oraz, że dzwonili z policji w ważnej sprawie. Te ważne sprawy zawsze oznaczały kolejną sprawę... Jednak to po obiedzie...


*****


Rozhisteryzowany, niemal, oficer dyżurny wyjaśnił, że chodzi o śmierć Ludwika Roubauda... Tak, histeria była zrozumiała - Roubaudowie byli skoligaceni z kilkoma znacznymi rodzinami, a z kilkoma innymi byli w bardzo dobrej zażyłości... Na dodatek wdowa uparła się, że chce rozmawiać tylko ze mną… Więc jeżeli ja się nie pojawię, nie będzie zeznań wdowy i nie da się zamknąć sprawy. To będzie oznaczało tłumaczenie, więcej tłumaczeń i jeszcze jakieś wyjaśnienia. Urzędnicze trybiki dobrze naoliwionej maszyny rozpędzą się i spowodują spory ruch w szeregach policji… Beznadzieja… Nuda.
Zresztą któż nie znał cukierni Ludwika Roubalda? Baśniowy świat najlepszych słodyczy zamknięty w magicznej kamienicy przypominającej domek z piernika z pięknymi witrażowymi oknami sprawiającymi, że wnętrze tonęło w ferii barw i zapachów...




Po przybyciu na miejsce okazało się, że czar cukierni działał dalej pomimo upływu tylu lat... Przez kilka długich minut wpatrywał sie z tą samą dziecięcą naiwnością i zauroczeniem w elfy i wróżki. Wszystko jednak prysło jak bańka mydlana, kiedy jeden z wielu krzątających się po cukierni policjantów zwrócił jego uwagę w kierunku trupa. Samobójstwo okazało się dobrze zakamuflowanym zabójstwem. Na tyle dobrze, że zmęczenie na krótki czas ustąpiło miejsca zainteresowaniu. Zabójca dokładnie usunął wszystkie ślady, jakby dokładnie wiedział czego śledczy będą szukać. To znaczy, że ktoś miał znaczną wiedzę o procedurach policyjnych; wnioski nasunęły się same - i nie były specjalnie sympatyczne. Frizja Roubald, pomimo całego stresu i żalu, jaki nosiła w sobie, zachowała wszystkie naturalne dla damy nawyki, no może z jednym wyjątkiem - wielkie jak grochy łzy płynęły szybciej niż była w stanie obcierać je małą, zupełnie już przemoczoną chusteczką i niektóre z nich spadały na suknię... Mężczyzna wyciągnął własną chustkę i podał damie, dla lepszego rozpoczęcia rozmowy wspomniał coś o gorsecie... Wdowa uśmiechnęła się słabo i zaczęła swoją opowieść. Nieskładną, rozdygotaną jak zboże na wietrze... Przeskakiwała z tematu na temat, ale w umyśle mężczyzny zaczynał rysować się coraz wyraźniejszy obraz. Samaris było jak kornik, który toczy drewno - zrazu niewidoczny, dociera coraz głębiej i głębiej, niszczy coraz mocniej... Cały porządek uporządkowanego do granic możliwości Xhystos mógł lec w gruzach przez same plotki o Samaris, przez spiski, które mieszkańcy, nie mający żadnego pojęcia o tym co jest za murami miasta, tworzyli i utrzymywali przy życiu... Nie mająca żadnego uzasadnienia, nielogiczna, zbiorowa paranoja. Może to był nowy styl życia? Rada utrzymywała w tajemnicy wiele rzeczy, które coraz trudniej było utrzymać w tajemnicy. Ludzie myśleli, analizowali fakty, dochodzili do wniosków... Zdawali sobie coraz silniej sprawę z tego, że są manipulowani... Że Xhystos jest bardziej więzieniem niż „ostatnią ostoją cywilizacji” jak często w swoich odezwach lubiła określać je Rada… Rada – ginący w mistycznym niedookreśleniu twór kontrolujący wszystko w mieście… Twój posiadający władze niemal absolutną, a jednocześnie ukryty w cieniach – nikt tak naprawdę nie wiedział kto w niej zasiada w jawnym i niejawnym składzie…

- Jaki cel? - pytanie wdowy przerwało tok jego myśli, a przynajmniej jeden z płynących potoków. Zamierzał już wspomnieć coś o tym, że zmarły - słowo "zamordowany" byłoby nie taktowne, mimo tego, że prawdziwe - nie był "zwykłym sprzedawcą" słodyczy, choć faktycznie wysyłanie go do Samaris nie miało żadnego uzasadnienia - co akuratnie prawdą nie było, ale wypadało coś takiego powiedzieć. Jednak pojawienie się Lanteria spowodowało, że nie musiał nic mówić, a kolejny z potoków myśli został przerwany...

- Inspektor Lantier - "co za niespodziewana i średnio przyjemna wizyta" pomyślał detektyw jednocześnie uśmiechając się równie ciepło jak inspektor z resztkami obiadu na wąsach. Śmiech Lantiera i jego głupawa uwaga uruchomiły swoisty mechanizm złośliwości - Zamieniłby się pan Lantier?! Skoro to zwykły wyjazd? A jeżeli chodzi o zyski - niech pan uważa jak mówi i nie zapomina o różnicy pomiędzy nami, zarówno w pozycji, jak i majątku. Przed wyjazdem mogę panu jeszcze znacznie utrudnić życie.

Lantier szybko skierował rozmowę na inne tory wyciągając, niczym królika z kapelusza, kolejną kopertę i jego pytanie na chwilę zawisło w powietrzu. - Zapali pan? - zaproponował, aby zamazać negatywne wrażenie sprzed chwili.
- Nie. - jego rozmówca uciął szybko ten wątek i przyglądając się nożykowi do papieru stwierdził: - Co do sprawy... Wszystko wskazuje na samobójstwo... Ale może pański lotny umysł dojdzie do innych wniosków - jak dwa lata temu... - Zakończył złośliwie wspominając tamtą sprawę.
Podejrzenia Frizji Roubald mogły być bardzo prawdziwe… Jednak było lepiej – dla wszystkich – jeżeli Lantier doszukałby się w całej sprawie tylko samobójstwa… Był w końcu jak policyjny pies – wytrwały, pędzący do przodu za zdobyczą, łatwy do kierowania i niezbyt lotny.


*****



Kolejną dorożką dotarłem do domu. Nie przepadałem za transportem publicznym, właśnie dlatego, że był transportem publicznym… W każdym wypadku – coś zaczynało się dziać. Coś dużego. Coś co mogło pozwolić moim znudzonym myślom podążać w jakimś określonym z góry kierunku i zająć się rozwiązywaniem jakiegoś problemu. Jakiegokolwiek problemu… Przynajmniej na jakiś czas uciec od nudy i rutyny życia w złotej klatce… To nie był pierwszy wyjazd poza miasto, ale pierwszy w kierunku mitycznego, niepoznanego, groźnego… Ah. Coś zaczyna się dziać…

List był niewiele mówiący – Rada po raz kolejny ukryła się za potężną, urzędniczą maszyną i realizowała jakieś swoje, głęboko ukryte cele. Na tyle głęboko, że nawet atrament, którym napisano list był sympatyczny i znikał. Jutro pewnie po tekście listu nie będzie żadnego śladu... Kolejni ludzie znikną z Xhystos… Znikną i nikt nie będzie za nimi rozpaczał zbyt długo...

- Słucham Charles? – moje zmysły oderwały się od kontemplacji witraża w saloniku witrażowym. – Tak, kawa będzie teraz wskazana, jednak żadnych słodyczy… Czy moja garderoba podróżna została przygotowana?
Ponownie zwróciłem niewidzący wzrok na witraż – do wieczornego spotkania pozostawało trochę czasu. Czasu, który można było poświęcić na kontemplację… Nie, na rozważanie. Ciało pozostawało w całkowitym bezruchu przerywanym tylko kolejnymi, prawie mechanicznymi ruchami podającymi do ust kolejne łyki kawy. W tym samym czasie myśli przebiegały przez głowę z prędkością błyskawicy.


Samaris…


Dla mnie to była zmiana. Zmiana, której mój umysł zaczynał coraz mocniej się domagać buntując się przeciwko znanemu i nudnemu światu jaki mnie otaczał. Zmiana. Reszta była nieistotna. Jaki sens, jaka logika była – jeżeli jakakolwiek była – w trwaniu w zastanym świecie, który był poznany… Oczywiście można było zacząć się zagłębiać w największą tajemnicę Xhystos – samą Radę, jednak… można było skończyć tak jak biedny właściciel Imperium Czekoladek Roubalda. Może nawet mój wyjazd z miasta był realizacją jakichś planów Rady, której działania i metody nigdy nie były dla mnie jasne, przejrzyste i, których tak naprawdę nigdy nie pochwalałem; które tak naprawdę nie są logiczne; wstrzymują rozwój cywilizacji i społeczeństwa; nielogicznie utrzymują status quo niedopuszczając do ewolucji społeczeństwa…


Samaris…


To miasto daje możliwość, przynajmniej teoretyczną, na zmianę w Xhystos; na rewolucję, której to miasto wymagało. Wymagało, aby przetrwać, ewaluować i rozwijać się. Wymagało, aby nie zadusić się własnym skostnieniem…

Takie myśli są niebezpieczne. Takie myśli prowadzą do przewrotu. Takie myśli są logiczne.


*****



Wnętrze restauracji było mi dobrze znane, w końcu to jeden z kilku lokali, w których byłem stałym bywalcem. Zgrabnie przemknąłem koło ludzi usiłujących wejść na salę i lekko odwzajemniłem głęboki ukłon dwu kamerdynerów. Miałem nadzieję, że wieczorowy frak od Ardena nie będzie zbyt wieczorowym strojem. Tutaj nie był czymś nadzwyczajnym, ale równocześnie nie był czymś przeciętnym. Doskonałe dzieło jednego z najlepszych krawców Xhystos… Na chwilę zatrzymałem się przy barze dając barmanowi czas na przygotowanie tego co zwykle. Stolik przy którym wyznaczono spotkanie znajdował się w innej części lokalu i za kilkanaście minut stosownym byłoby się tam udać. Teraz jednak wystarczyło zatopić wargi w delikatnym alkoholu o zapachu jaśminu. Samo spotkanie mogło być intrygujące… Liczyłem na to.
 
Aschaar jest offline  
Stary 26-08-2010, 09:04   #8
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
- Co teraz, proszę pana? To, co zwykle - przejdziemy do mięs?
- Nie, Fabian, nie będę jadł tutaj. Jestem umówiony przy stoliku siódmym, a już prawie pora.
- Przyślę zatem którąś z dziewcząt, odprowadzi pana na miejsce.
- Nie: którąś. Przyprowadź mi...
- Louise. Oczywiście, proszę wybaczyć, powinienem pomyśleć od razu.







Biblioteka...Miała kryć w sobie odpowiedzi, odsłaniała jedynie bulgoczące, samoreplikujące się, obciążające jeszcze bardziej umysł pomieszanie. Zamknęła kolejną książkę, z trzaskiem, aż ktoś przy sąsiednim stoliku podniósł głowę obdarzając oburzonym spojrzeniem. Przeczytane słowa płynęły jak rzeka, rzeka zbyt szeroka i rwąca, nie pamiętała już tego, co czytała przed...Godziną? Pół? Ile już tu właściwie siedzi? Terminy i wyjaśnienia płynęły i znikały, były jak woda, której nie umiała jeszcze przy sobie zatrzymać, w której zanurzała się tracąc zdolność widzenia i rozumienia...

....problematyka pamięci dotyczy jej wiarygodności jako źródła wiedzy. W filozofii umysłu pamięć wiąże się z pytaniami o tożsamość osobową, natomiast zaburzenia „ja” stanowią istotę wielu chorób psychiatrycznych. Historycznie rzecz biorąc amnezje jako jednostki chorobowe pojawiły się.....


Te elewacje posiadają naturalnie ciągłą i płynnie przechodzącą powierzchnię, a to tutaj to całkiem ciekawe rozwiązanie...

....Szczególnym zainteresowaniem cieszą się tzw. paramnezje - urojenia, czy fantazmaty pamięci (pseudoreminiscencje). Jako oddzielne jednostki chorobowe traktuje się fugi i...


Doświadczenia déja- vu. Konfabulacje. Ta przeszklona witryna jest tu zbyt ostentacyjna, powinnam...

Zespół Korsakowa można traktować jako zaburzenie dotyczące przede wszystkim pamięci krótkotrwałej. Podobnie zespół obustronnego uszkodzenia hipokampa. O zaburzeniu pamięci trwałej świadczy syndrom wstecznej amnezji pourazowej, jeśli niepamięć dotyczy dłuższego okresu. Skutki syndromu amnezji pourazowej są porównywalne do skutków elektrowstrząsów wywoływanych eksperymentalnie. Stosowano eksperyment w którym bezpośrednio po uczeniu się poddawano badanych wstrżąsom. Zakres zapominanych treści obejmował do 30 minut. Wpływ wstrząsu wym większy im szybkiej po wyuczeniu się materiału następował zabieg.
Jeśli zmiany czynnościowe poprzedzają zmiany strukturalne to zakłócenie tych pierwszych powoduje niepamięć. Eksperyment może więc dotyczyć zmian w pamięci krótkotrwałej.
W eskperymencie “błąd czasu” badania wskazywały na przemijający charakter obserwowanych zjawisk pamięciowych i na pewne prawidłowości dające się prześledzić w stosunkowo krótkim czasie. Eksponowano dwa bodźce, z różną pauzą między nimi. Po dłuższej przerwie występowała tendencja do niedoceniania bodźca(b.c. +), natomiast po krótszej do przeceniania bodźca(błąd czasu negatywny), a...


O czym to ja... Te krzesła są niewygodne. Ozdobność mebla i wygoda jego użytkowania wcale nie muszą być do siebie odwrotnie proporcjonalne. Przecież jest możliwość...Zaraz, o czym to ja...Czuję się jak pijana...






Jest pijana, najwyraźniej mocno pijana. Prawdopodobnie też odurzona. Długie aż za pas sznury barwnych korali grzechoczą o siebie, gdy ona pobłyskuje ku mnie szklistymi oczyma spomiędzy zachodzących na jej młodą buźkę równo przyciętych czarnych włosów. W jej smukłych dłoniach egzemplarz “Pociągu donikąd”, który nieporadnie usiłuje mi wcisnąć do rąk razem z długim piórem.
- Detektyw Bonnett, prawda?! - szczebiot damulki przypomina trele egzotycznego ptaka - To niesamowite! Nie może mi pan odmówić podpisania tej...
- Mogę i odmówię. - odzywam się obcesowo, wymijając ją. Biegnie jeszcze chwilę za nami, z niedowierzaniem paplając coś zdrętwiałym już od trunków językiem. Zatrzymuję się jeszcze, by posłać jej spojrzenie, które definitywnie zakończy tę pożałowania godną scenę.
- Pomyliła mnie pani z kimś. A teraz proszę przestać przynosić wstyd sobie i mężczyźnie, u którego boku pani się tu pojawiła i jak najszybciej wracać do domu. Dama nie powinna nigdy doprowadzać się do takiego stanu jak pani.







...Pamięci przypisuje się szczególną rolę w tworzeniu tożsamości osobowej. Warunkiem zaistnienia poczucia jaźni jest pamięć przeszłych zdarzeń, pojęć, przeżyć oraz możliwość ich ponownego odtworzenia. Jednocześnie pamięć nie może być tylko naukowo-teoretycznym konstruktem, lecz winna być bliska codziennemu doświadczeniu. Właśnie pamięć autobiograficzna, jako pamięć żywa, zdaje się spełniać te wymagania. Aby wyodrębnić amnezje charakterystyczne dla różnych rodzajów zaburzeń trzeba wskazać na sposób powstawania pamięci autobiograficznej, oraz jej związki z innymi formami pamięci. Po drugie trzeba określić elementy całej maszynerii niezbędnej do powstania pełnej formy naszej samowiedzy, gdzie pamięć jest tylko jedną z części....

Pulpitowe zadaszenie wsparte na ozdobnych, żeliwnych słupach. To jest całkiem dobre, tak, podoba mi się.

...Warunkiem pojawienia się pamięci epizodycznej jest możliwość odtworzenia zdarzeń z przeszłości. Wiąże się to z byciem świadomym czasowego wymiaru doświadczenia. Narracja zawiera podwójną strukturę czasową – wewnętrzną oraz zewnętrzną. Wewnętrzna struktura czasowa stanowi rodzaj seryjnego porządku w którym jedno zdarzenie poprzedza drugie. Pozwala to na tworzenie struktury narracyjnej, gdzie każdy element narracji jest nowy, odmienny od dotychczasowych, a zarazem częścią tej samej serii. Zewnętrzna struktura czasowa, to relacja zewnętrznego narratora zdarzeń, które miały miejsce w przeszłości lub wydarzą się w przyszłości. Zaburzenia zdolności czasowej integracji zdarzeń występują w niektórych przypadkach uszkodzeń mózgu, kiedy pacjent nie pamięta dnia, tygodnia, miesiąca, czy roku. Z kolei pacjenci z niepamięcią wsteczną mogą mieć trudność z odtworzeniem zdarzeń z przeszłości, ale dobrze pamiętają zdarzenia późniejsze...

Dość. Nie, to nic nie da.

Nie, nie była gotowa na książki. Kto wie, ile czasu tu zmitrężyła - a i tak wzrok i myśli uciekały cały czas tylko do detali architektonicznych, konstrukcji olbrzymiej biblioteki, planów pomieszczeń, wymiarów pojawiających się przed jej oczyma w formie migotliwych, zmieniających się szybko cyfr...Znów miała wrażenie, że to ona właśnie tworzy ten gmach, mocą myśli wypełniając gotowy techniczny rysunek budynku w jej głowie. Zamknęła oczy. Musiała wyjść na powietrze...Pamięć wciąż umykała w tył, rzeka nie przestawała płynąć, pozostawiając na razie jedynie małe, niewyraźne wspomnienia z ostatnich paru godzin, niczym kamienie opierające się nurtowi.







Ciemność... Zaczarowany dorożkarz... Człowiek pragnie podróży. Oderwał się wreszcie od wystawowej szyby, gdy człowiek po drugiej stronie zaczął niepostrzeżenie przekształcać się to w Goldmanna, to znów zdawało mu się, że jego własna twarz starzeje się w oczach. Skupił wzrok na odbijającym się w szybie tle, a tam jak we mgle ulicą snuła się widmowa, nierealna dorożka...Czy istniała naprawdę? Zaczarowana dorożka. Zaczarowany koń. Odwrócił się. A może wcale się nie odwracał. Może działo się to po drugiej stronie odbicia. Machnął - zatrzymała się. To jeszcze o niczym nie świadczyło. Poczuł charakterystyczny zapach drewna powozu i woń zwierzęcia. To również jeszcze o niczym nie świadczyło.
- Wolna?
Widmowy dorożkarz, okutany w zlewający się z ciemnością płaszcz chyba pokiwał głową. Pasażer wsiadł, razem ze swym bagażem. Powóz ruszył, znów z taką samą flegmą jak przed chwilą po miejskim bruku zaczęły kląskać końskie kopyta. To nadal o niczym nie świadczyło.
- Nie powiedziałem dokąd...- odezwał się po jakimś czasie ukryty wewnątrz powozu pasażer
- Wiem przecież. Brama B. - dorożkarz nie odwracał się. Były tylko jego szare plecy i stary kapelusz.

Głos był niewyraźny, podobny do głosu zagłuszanego przez deszcz. Ale przecież nie padało. Może jednak milczał? Pasażer przyglądał się jeszcze chwilę biletowi, na którym był między innymi napis z oznaczeniem miejskiej bramy. Po słowach dorożkarza schował go do wewnętrznej kieszeni, a potem wyjął z bagażu podręcznego pewną figurkę i zaczął obracać ją w dłoniach.
- To daleko...- mruknął tamten, po długiej chwili. Może po godzinie. Wciąż nie miał twarzy.
- Nie spieszy mi się. Mam czas. - pasażer po raz setny, tysięczny przyglądał się rzeźbieniom. - Musisz jeszcze gdzieś dziś zdążyć?
- Nie. - dorożka zdawała się niemal nie poruszać, ale miasto w ciemności przepływało jednak obok - Wracam właśnie sprzed Le Chat Noir. To mój ostatni kurs...
- Ostatni...- mówił już tylko do siebie pasażer, po raz setny, tysięczny ważąc w dłoniach figurkę, - ...Le Chat Noir...
Dorożka powoli znikała. Zaczarowana dorożka. Zaczarowany dorożkarz. Zaczarowany koń...







Przybywaj, w Le Chat Noir mamy zawsze otwarte...

Le Chat Noir był jednym z najbardziej znanych lokali w Xhystos, był też jednym z tych, na które nie każdego obywatela Xhystos było stać. Bywali tu członkowie Rady, arystokraci i potężni przemysłowcy, bankierzy i wysokiej rangi urzędnicy, czasem nawet elita intelektualna uczelni, która jednak wolała spokojniejsze i mniej ostentacyjne przybytki. Miejsce to upodobali też sobie artyści, choć raczej było tu można spotkać tylko tych najbardziej uznanych. Ceny nie odstraszały zamożnych śpiewaków operowych, słynnych architektów, wybitnych instrumentalistów i rozpoznawalnych wszędzie pierwszoplanowych aktorów teatralnych. Cały ten świat, świat Le Chat Noir byłby niczym bez jego kobiet, o których urodzie i strojach krążyły legendy. Znakomita większość z nich przybywała tu w towarzystwie bogatych gentlemanów. Artystki rewiowe, aktorki, szansonistki i tancerki, ale też szacowne żony prominentów i błękitnokrwiste utracjuszki. O czym szeptano pokątnie, również ekskluzywne kurtyzany podające się w zależności od kaprysu czy sytuacji za przedstawicielki którejkolwiek i wszystkich z podanych powyżej grup.
Do imponującego gmachu tego sanktuarium przepychu prowadziła wysoka brama, z której witały gości fantastycznie upierzone ptaki i niezwykłe zwierzęta. Zarówno brama i te jej ozdoby wykonano z powyginanego malowanego metalu, który bezpośrednio dalej zaplatał się w korytarz prowadzący do głównego budynku. Attyka została ozdobiona ślimacznicami i dekoracyjnym fryzem organicznym. Nad wejściem głównym, pośród całej menażerii stanowiącej motyw przewodni rzeźbienia przechadzał się wielki czarny kot, którego przesadnie długi ogon spływał w falistym ruchu na dół zamieniając się w ornament oplatający wrota.

Gości witała strojna obsługa, najpierw zza katedry przypominającej skąpany w kwiatach niski balkon sprawdzając w księgach rezerwację, a potem prowadząc ich pośród witraży, satyrycznych malowideł czy karykatur, dziwacznych mebli i szklanych cudów w odpowiednie miejsca. Oprócz sal głównych, budynek krył w sobie również wiele cichych, mniejszych sal bocznych wyposażonych w bary, każda sama w sobie nie powstydziłaby się być oddzielną restauracją - w nich zwykle pito głównie alkohol i kawę.

Uśmiechnięte dziewczę, wiotkie i zwiewne jak utkane ze snu, prowadzi mnie teraz ku windzie. Z metalowej klatki wyjeżdża elegancka gondola, cała w kryształowych lustrach. Wchodzę. Są tu już inni ludzie, windziarz jest ubrany tak dobrze jak arystokrata. Winda rusza powoli, jakby balon którego nic nie wiąże, w brzuchu to dziwne i niesamowite uczucie lekkości. Przez fantazyjnie wygięte pręty klatki widać przez chwilę poziom ogromnej sali balowej ze sceną, na której ruchome, barwne dekoracje w wielkiej skali przedstawiają niebo i ziemię. Potem świat ten znika a gondola zaczyna zwalniać, by ukazać nowy. Klatka rozsuwa się, wychodzę w ślad za zapraszającą śliczną przewodniczką. Ten świat jest dużo ciemniejszy niż rozświetlona sala balowa, bardziej intymny i skryty, zapewniający azyl w półmroku. Na piętrze mieści się bowiem restauracja, po jednej stronie ściana pół-widocznych niesamowitych malunków, po drugiej zakręcona balustrada, a z nią przepaść w dół ku sali balowej scenie. Idziemy, a ja zdaję sobie sprawę z ogromu tego gmachu - wysoko nad nami olbrzymia kopuła tonie w mroku, a rozświetlają ją lampy imitujące gwiazdy. Z mroku tego ciągną się w dół długie liny, utrzymujące huśtawki - wysoko nad naszymi głowami przelatują siedzące na nich zgrabne, roznegliżowane, machające nogami kobiety poprzebierane za baśniowe istoty. Tu, na dole restauracja prowadzi nasze stopy po wielkim kole. Każdy stół ma osobne miejsce, daleko od innych, we własnym, samowystarczalnym świecie odgrodzonym od innych ścianą mroku i dymu. Dziewczyna z uśmiechem wskazuje jeden z tych światów, który jest światem siódmym, a ja zbliżam się by do niego wejść.

Przestrzeń była wyłaniającym się z mroku i dymu wnoszącym się lekko okręgiem z rzędami prowadzących wyżej małych schodków. U jego znajdującego się jakiś metr wyżej, ale parę metrów dalej szczytu, ku górze wznosił się szklany trzpień niknący aż w mroku pod kopułą, od którego odchodziły we wszystkie strony metalowe ozdobne linki. Wokół trzepienia zamocowany był spory piękny stół o idealnie okrągłym kształcie. Skupione wokół niego opalizujące krzesła miały wielkie oparcia i były bogato zdobione, przez co sprawiały wrażenie niewygodnych, ale gdy człowiek się już w nie zapadł, okazywało się, że udobruchane ciało niechętnie by je opuszczało.
Przy stole o numerze siódmym, numerze który znała przewodniczka - ale którego nigdzie nie było widać, miało się widok głównie na innych współbiesiadników. Reszta sali dyskretnie tonęła w mroku - już tylko pamięć podpowiadała obrazy, które widziało się w drodze na miejsce: podobne do tego stołu inne skupiska barwnych i eleganckich ludzi.

Czujecie już tę atmosferę? Dookoła rozciąga się ciemność i dym, a w nim odległe śmiechy, stukanie kieliszków, muzyka...W nim tysiące nie dających się tu usłyszeć słów, dyskusji o sztuce, o nauce, o pieniądzach. Niekończących się potyczek słownych, flirtów, umizgów, przekazywanych półszeptem plotek i prawdziwych tajemnic. W mroku tym współistniejące w tej magicznej przestrzeni inne stoły jak odległe gwiazdy lub wyspy na ciemnym oceanie, osobne światy. A ten świat tutaj? Na razie jeszcze jest pusty, wolne krzesła i nakrycia czekają, czeka odlewana w brązie piękna tabliczka z dumnym napisem "Réserver". Już czas. Zaraz świat ten zaludnią zaproszeni goście. Patrzcie, oto pierwszy z nich, zbliża się w towarzystwie uroczej przewodniczki. Zaraz po nim zjawią się inni. To ostatnie chwile, gdy stół stoi pusty.

Pierwszy gość już prawie tu jest. Słyszycie już jego kroki? Już, już wybiera jedno z pięciu miejsc. Patrzcie. Niemal na środku stołu, między przygotowaną już wspaniałą zastawą, coś jeszcze leży. To duża koperta, piękna czarna koperta o kształcie kwadratu, z uroczymi brązowo-złotymi tłoczeniami. Obok spoczywają pasujące do kompletu czarne nożyce o ciekawym kształcie, czekające tylko by ktoś ujął je i rozciął opasującą kopertę złocistą, delikatną tasiemkę.



 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 26-08-2010 o 10:05.
arm1tage jest offline  
Stary 26-08-2010, 15:19   #9
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Latarnia uliczna, świecąca się migotliwym światłem, rzucała cień na szeroki, brukowany chodnik. Na całej długości ulicy kilkanaście takich latarni rzucało identyczny cień, tworząc coś w rodzaju rzędu żołnierzy, stojących nieruchomo i czekających na atak wroga.
Nic nie mogło zburzyć tego specyficznego ładu, ponieważ na chodniku zwyczajnie nie było nikogo.




Od końca ulicy zbliżał się jednak kształt, którego cień po kolei zlewał się z cieniami latarni, burząc ich symetryczny kontur i wprowadzając nieuchwytny nieład w spokojną egzystencję chodnikowej gwardii. Ten człowiek zresztą nie mógł pozbyć się nieładu z własnego życia.

W miarę, jak zbliżał się do pysznie oświetlonej fasady wielkiego budynku, w którym mieścił się Le Chat Noir, można było coraz lepiej opisać jego wygląd. Młody kamerdyner, stojący u zdobionych drzwi, mógł już z kilkunastu kroków dokładnie opisać wygląd przybysza.

Był to mężczyzna, na oko niewiele po trzydziestce. Wysoki, dość szczupły, z lekko przygarbioną sylwetką i oczami wbitymi w ziemię przed sobą. Oczy chyba piwne, ale przede wszystkim – nerwowe i rozbiegane. Gdyby nie te oczy, mężczyzna uchodziłby za przystojnego.
Kasztanowe włosy, krótkie i dokładnie przystrzyżone, wystawały spod ciemnego kapelusza.
Twarz miał pociągłą, tu i ówdzie poznaczoną zmarszczkami, których twórcą nie był chyba jedynie czas. Nos prosty, nie wyróżniający się niczym szczególnym. Ogólnie twarz sprawiała wrażenie miłej, ale było w niej także coś dziwnego, coś, co niektórym ludziom kazało trzymać się na dystans.

Ubrany był, jak na kanony mody w Xhystos, nieco staroświecko. Elegancki, choć lekko już wypłowiały garnitur sprawiał wrażenie, że człowiek ten dawno w wyższych kręgach towarzyskich się nie obracał. Jeśli w ogóle kiedyś to robił. Marynarka i spodnie były koloru czarnego, koszula biała a krawat – najładniejszy z całego ubrania – bordowy.

Mężczyzna przestąpił przez próg.




Przestąpiłem przez próg. Od razu, jak spod ziemi wyrósł kamerdyner ze sztucznie przyklejonym uśmiechem.

- Stolik numer siedem – powiedziałem sucho.
- Służę uprzejmie, proszę za mną – odpowiedział z nienaganną dykcją.

Nigdy nie zachwycałem się architekturą w takich miejscach. Prawda, że ten lokal, jeśli można tak nazwać gigantyczny przybytek, robił ogromne wrażenie imponującą fasadą i bogatym wnętrzem, ale nie należało teraz wlepiać oczu w ozdóbki. Musiałem być czujny, patrzeć, nasłuchiwać, szybko reagować. Ręce mi się trzęsą.

Wewnątrz głównej sali było bardzo głośno, mimo iż nikt nie krzyczał. Szmery, szepty, muzyka, rozmowy, śmiech, westchnienia, znowu muzyka, delikatna, ale jakby wgryzająca się powoli w głowę… Boli mnie głowa, chyba potrzebne będą tabletki.

- Proszę o kubek wody do stolika, jeśli można.
- Woda jest już na państwa stoliku – prędko odrzekł kamerdyner.

Już prawie koniec drogi. Widać stolik, nakryty dla pięciu osób. A zatem pięcioro.
Cieszyło mnie, że jest oddalony od głównej sali na tyle, by nie było nic słychać. Oraz widać innych gości.

Przy „siódemce” siedział już jeden człowiek, lecz nie widziałem jego (jej?) twarzy; była skrywa w półmroku, a ja nie chciałem wytężać wzroku, w obawie przed wzmożeniem i tak potwornego bólu głowy.
Skoro nie wyrywa się z powitaniem, to niech sobie poczeka. Wyjąłem dwie tabletki z kartonika, wrzuciłem do szklanki i zalałem wodą. Ciekawa sprawa, te nowe lekarstwa. Dobrze, że Steve miał trochę na składzie.

Zawartość szklanki opróżniłem w dwóch łykach; Steve mówił, że potrzeba wolniej, bo inaczej może mi się kręcić w głowie. Trudno. Otarłem usta chustką i postanowiłem wreszcie się odezwać.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...

Ostatnio edytowane przez Kovix : 26-08-2010 o 15:32.
Kovix jest offline  
Stary 26-08-2010, 15:59   #10
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Le Chat Noir.
Lokal jaśniejący w pustce miasta, jak klejnot na pierścieniu damy. Nie! Nie damy! Nierządnicy. Xysthos było jak nierządnica. Kupczyło wszystkimi i wszystkim. Kupczyło życiem. Kupczyło śmiercią. Kupczyło wolnością.

Le Chat Noir.
Wspaniałe, oszałamiające swym bogactwem, zdawało się przemawiać do mnie:
- Spójrz. Jesteś wyjątkowy w tym wyjątkowym mieście. Spójrz. Płyniesz niczym zdobna ryba w akwarium, pośród nic nie znaczących szarych rybek.
Kłamstwa. Lubimy słyszeć kłamstwa. Są, jak szum maszyn parowych na ulicy. Nie słyszymy szumu. Wiemy, ze jest, ale nie zwracamy na niego uwagi.

Le Chat Noir
Cukierkowe. Słodkie. Przesłodzone.
Mogło błyszczeć barwami tęczy, lecz w moich oczach było szare. Barwy nie były czymś, co dało się postrzegać przy chorobie duszy.

Winda.

Na jej suficie kryształy niczym ze snu. Przypomniałem sobie, iż śniłem już kiedyś o podobnych kryształach. Roziskrzonych, niczym ich oczy. Pełne światła. Pełne blasku. To dziwne, lecz ból zaciera wspomnienia. Oczy – ich oczy – stały się teraz w tym wspomnieniu właśnie tymi kryształami. Może to dziwne, lecz czułem ich spojrzenia na sobie. Ale to nie mogły być ich spojrzenia. Oczy – tamte oczy – były pełne ciepła. Blask kryształów był zimny i chłodny.

Moje myśli powędrowały w stronę, w którą nie powinienem ich puszczać. Lecz było już za późno, by je powstrzymać. Niechciane łzy, czy może chciane, spłynęły mi po pliczkach. Były ciepłe i słone. Nie pozwoliłem im spłynąć na koszulę. Wytarłem je dłonią. Trudno. Wyjdę na grubianina. Nie obchodziło mnie to. Wcale.

Dryfowałem, niczym okręt pchany falami, w stronę stolika numer siedem. W cieniu innych "wysp – stolików" słyszałem ciche szepty rozmów. Moje imię wypowiadane wieloma głosami, czy tylko mi się wydawało? Miękki dywan tłumił odgłosy kroków. Wszystko wydawało się być nierealne. Niczym sen.

A może tym właśnie jest życie? Snem, z którego kiedyś się obudzimy? Może oni przestali śnic, a ja nadal leżę gdzieś, dręczony koszmarem? Ta myśl w jakiś chory sposób wydała mi się pokrzepiająca.

Na mojej twarzy pojawia się cień uśmiechu.

Le Chat Noir.

Nie jesteś nierządnicą. Jesteś dobrodziejką dającą nadzieję. Jesteś porcją ułudy w wyśnionym świecie. Drobiną luksusu w szaleństwie zwanym życiem. Luksusu, jakiego niewielu ma okazję doświadczyć. Dziękuję ci Le Chat Noir. Dziękuję za ten cień uśmiechu, za ułudę, której dzięki tobie doświadczam.

Dotarłem do stolika. Wysoki mężczyzna, raczej szczupły niż chudy, z za długimi włosami w lekkim nieładzie. W wizytowym stroju i spojrzeniu smutnym, niczym jesienny wieczór. Cóż. Zapewne nie można mnie było uznać za wymarzonego towarzysza wieczornego spotkania. Trudno.

Ukłoniłem się grzecznie innym gościom. Tak wymagała etykieta i dobre maniery.

Zatrzymałem wzrok na rozwartych nożycach. Na tasiemce oplątującej kopertę. Na zdobieniach. Cóż za sekrety skrywała ta piękna papeteria. Jakich tajemnic strzegła ta wąska wstążeczka? Jakiż sekret pomogą poznać te ulotne, przypominające motyla, nożyczki. Przyglądałem się im z rosnącą w sercu irracjonalna obawą, ze zaraz poderwą się ze stolika do lotu. Niedorzeczność tej myśli znów mnie rozbawiła. Kolejny lekki uśmieszek pojawił się w kącikach moich ust. Niechciany gość, którego szybko przegnałem ze swojego domu.

Z poważną twarzą zająłem miejsce. Przyglądałem się ciekawie zastawie, kopercie i ludziom przy stoliku. Milczałem.

Minęły już czasy, kiedy zaczynałem pierwszy konwersację. Być może minęły na zawsze. Złoty słowik przestał śpiewać. Przytłoczyło go złote więzienie, w którym został zamknięty.

Splotłem dłonie palcami i zamyślony wzrok wbiłem w kopertę. W jakiś sposób stawała się ona dla mnie kluczem do Bram. Pytanie – dokąd prowadziły owe Bramy?

Samaris.

Czekało na mnie. Niczym nowe życie lub nowe kłamstwo.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 26-08-2010 o 16:06. Powód: dodanie wyglądu
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172