Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-04-2018, 11:15   #621
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Współwinni zbrodni: Czarna i Czitboy

Blaszane złomy, fragmenty robotów, mechaniczne zabawy i mnóstwo smaru, zębatek… nie. To nie był świat San Marino, tylko… jej Żywych, z Plamą na czele. Skoro wroga nie dało się zastrzelić, albo zarżnąć nożem nie za bardzo miała tu co robić. Robocie truchło nigdy nie żyło na ludzką modłę, nie posiadało duszy. Nie dało się dotknąć jego wyblakłego widma, porozumieć się z nim. Tym bardziej rola oczaszkowanej Runnerki w tym całym pierdolniku była czysto symboliczna.

- Źle wyglądasz. - zazezowała w dół, tam gdzie mokra i coraz bardziej trzęsąca się ruda głowa. Każdego z zebranym nad wykopaliskami dręczył chłód, ale ten jeden przypadek trząsł się najbardziej, szczękając do kompletu zębami, a przy mikrych gabarytach przywodził na myśl wyjątkowo nieszczęśliwego i przemoczonego kociaka.
- Powinnaś odpocząć - domruczała. Dzieciak nawet miała dzwonek na szyi, który to dźwięczał przy każdym poruszeniu karkiem. Brakowało tylko kłębka włóczki.

- Z...zaraz… p-pójdę - lekarka wysiliła cała piegowatą fizjonomię, by sie uśmiechnąć, co wyszło… miałko i blado. Doskonale zdawała sobie sprawę z reguły szybszego wytrącania ciepła przez mniejsze obiekty, szczególnie biorąc pod uwagę wysoce niesprzyjające warunki, przemęczenie oraz rany. Niczym stado niechcianych krewnych, w głowie Savage pojawiały się urywki ze slajdów, a w uszach brzmiało echo starczego, skrzekliwego głosu, wykładającego z tą specyficzną nieśmiertelną powagą kolejne zagadnienia zakresu termoregulacji.

“Struktura nerwowa zwana ośrodkiem termoregulacji jest odpowiedzialna za ustalenie odpowiedniej temperatury i podjęcia decyzji o działaniach mających na celu jej podniesienie lub obniżenie. W przypadku infekcji, naturalną odpowiedzią organizmu jest wzrost temperatury. Ośrodek termoregulacji podwyższa swój punkt nastawczy na wyższy. Organizm zaczyna dążyć do osiągnięcia nowego, wyższego punktu nastawczego. Następuje chwilowa hipotermia, podczas której jest intensywnie produkowane ciepło, na przykład poprzez drżenie mięśni. Trwa to do osiągnięcia temperatury wyznaczonej przez ośrodek termoregulacji. Po podaniu leków przeciwgorączkowych punkt nastawczy obniża się, następuje chwilowa hipertermia z intensywną utratą ciepła do osiągnięcia punktu nastawczego. Gorączka i anapireksja są stanami, w których organizm kontroluje temperaturę narzuconą mu przez ośrodek termoregulacji. Hipertermia i hipotermia są przykładami stanów, w których, niezależnie od narzuconej temperatury, organizm ze względu na niewydolny mechanizm utrzymywania ciepła, lub skrajne warunki zewnętrzne, nie jest w stanie utrzymać odpowiedniej temperatury, co może być niebezpieczne dla zdrowia.”

Drobnym ciałem wstrząsnął kolejny dreszcz, dłonie drżały niczym we wspomnianej gorączce, lecz w przypadku Alice był to po prsotu pierwszy stopień hipotermii, nic więcej.
- T-trzeba t-to sprawdzić - doszczękała, wskazując brodą na zagrzebane w błocie szczątki.

Nożowniczka nie wyglądała na zadowoloną z odpowiedzi. Skrzywiła się, spluwając w bagienną wodę, po czym objęła się ramionami żeby chociaż trochę utrzymać uciekające ciepło.
- Leje kurwa - burknęła na wszelki wypadek, jakby dziwna małolata tego nie ogarniała - Mróz idzie i do chuja Stanleya mamy za sobą ciężki dzień. Idź coś zeżreć i się ogrzać.

Savage pokręciła głową, wzdychając ciężko i przymykając na moment piekące niczym wszystkie nieszczęścia oczy. Dużo by oddała, by móc na spokojnie i z czystym sumieniem zrobić te kilkanaście kroków do ogniska, znaleźć kawałek suchego koca. Przebrać się w ubranie które nie zalatuje wilgocią i gnijącą rzeką, a potem wpaść na kolizyjną z mężem i wepchnąć mu skostniałe dłonie pod kurtkę.

Na wspomnienie czarnowłosego mężczyzny bladą niczym u trupa twarz przeciąć żywszy uśmiech. Guido zawsze grzał jakby trawiła go wewnętrzna gorączka, lub ktoś podkręcił mu fabrycznie potencjometr na wyższą niż u normalnego człowieka temperaturę.

- N-naprawd-dę dz-dzięk..kuję, ale n-nie lubię zostaw-wiać prac-cy w połow-wie - wzruszyła ramionami, wskazując brodą na maszynę.

- To gówno ci nie ucieknie, a z pełnym kałdunem i bez delirki łatwiej ogarniesz - San Marino przewróciła oczami, a potem machnęła ręką - Kurwa no, możesz być trochę mniej uparta? Dobra… jebać. Pilnujcie jej - burknęła do speców i machnęła na parę połamanych patafianów - A wy ruszcie dupy, to nie cyrk. Przydacie się kurwie na coś. Idziemy po żarcie - wskazała polową kuchnię pod plandeką i zeskoczyła na gruz, po drodze wpadając z premedytacja na Pazura.
- Tobie też coś przynieść do żarcia? - spytała, trącając go ramieniem.

- I co teraz? Teraz wybuchnie tak? Nie no… Jakby miało wybuchnąć to chyba by już pierdolnęło nie? A jak dopiero teraz zaczął odliczać? No chyba by coś cykało… A jak jest ciche? Nie no zobacz, wszystko ustało to chyb cykanie też nie? Jak jakieś było. A ja ma jakieś chujowe chujostwo co działa nawet jak reszta syfu nie? To spierdalajmy. A jak ma czujniki ruchu? Zobaczy ruch i nas rozjebie. A czujniki ruchu nie są na prąd? A jak ma własne baterie? Weź się kurwa przymknijcie obydwaj! Ty, Plakatowy ty się chyba znasz na tym nie? To jak jest? Jebnie czy nie jebnie? - po tym gdy Brzytewka odłączyła jakiś przewód który wyglądał jej na przewód zasilający do akumulatora albo podobnego źródła energii nastała cisza. Cała, dziwna maszyna zamarła w jakąś sekundę zanim ktokolwiek zdążył cokolwiek zrobić czy powiedzieć. Cisza jaka nastała przez ten pracujący dotąd silnik i obsypujący się złom zdawała się szczególnie ogłuszająca i wwiercać w uszy, serca i duszy. Pokancerowana przez ostatnie walki, zmarznięta i przemoczona grupka zastygła z petami w gębach, w pół ruchu i pół słowa, niczym zwierzęta złapane na drodze w promienie reflektorów. A zaraz potem zaczął działać strach i obawy gdy tak stali zalewani przez kolejne fale ulewy i wsłuchiwali się w tą nocną ciszę i łomot rozbryzgujących się o wszystko i wszystkich kropel ulewy.

Pierwsi głos odzyskali Bliźniacy. Niektórzy Runnerzy włączali się do tej wymiany zdań ale dominowała dwójka komediantów. Aż znając ich naturę do końca nie można było być pewnym czy sobie tak świetnie odgrywają i pogrywają z resztą strojąc sobie żarty jak zwykle, tym razem strasząc resztę czy to jednak tak na poważnie. Reszta też zdawała się ulegać czarowi tych hipnotycznych rozważań wpatrując się w ciemności w zamarłą i cichą bryłę maszyny. Przez to, że nie wiedzieli kompletnie czego się spodziewać nikt chyba nie wiedział jak traktować tą gadaninę Bliźniaków. W końcu inicjatywę przejął Krogulec, uciszając ich i pytając Pazura o zdanie.

- Zostawmy to. Na godzinę czy dwie. Jak nie wybuchnie no to chyba już nie powinno. - zaproponował w końcu Nix ale też w głosie pobrzmiewała mu niepewność. W końcu “znał się” na tych robotach tak samo jak pewnie każdy z nich. Odpowiedź najemnika była chyba na rękę reszcie bandy bo całkiem ochoczo zabrali się wcielanie tego planu w życie.

Spotkali się z resztą bandy w tym z Guido i San Marino w domu. Na parterze jak na warunki bytowe okolicy było całkiem sucho. Znaczy woda była w takiej mniejszości, że była tylko w kałużach nie głębszych niż podeszwa buta a nie do kolan czy do pasa jak na zewnątrz. W blasku ognia było ciepło i przytulnie. Wymrożone i przemoczone ulewą ciała chłonęły chciwie żar z żywego ognia. Guido uśmiechnął się widząc Alice i bez ceregieli posadził ją obok siebie. Nix rozejrzał się za Emily i usiadł po drugiej stronie ogniska. Przy ognisku siedziała opatulona kocem Boomer która zapadła w letarg odsypiając ekstremalne przeżycia. Oczywiście nie mogło zabraknąć Bliźniaków których co prawda nikt nie zapraszał ale gdy się dosiedli chyba każdemu zrobiło się weselej.
Dosiadł się też Krogulec tworząc właściwie wspólnie krąg najważniejszych i najbarwniejszych osób w przemoczonej i poszatkowanej ołowiem bandzie. Najpierw wszyscy zajęli się jedzeniem które San Marino miała zanieść na tą kupę gruzu ale jak właściwie wszyscy wrócili do zrujnowanego domu utopionego trochę mniej w bagnie niż reszta dawnej farmy.

- Nie jest źle. Chociaż ta druga jest rozpieprzona. - rozmowę zaczął szef bandy wskazując na dwie sztaby złożone przy jednej ze ścian. Widać było dwa ciężkie karabiny maszynowe. Oraz taśmy i skrzynki z amunicją. Sądząc po głosie i twarzy Guido widocznie liczył na coś więcej. Ale też i był zadowolony, że mają cokolwiek. Widocznie wciąż jeszcze kalkulował zyski i straty nie mając do końca wyrobionego zdania. - Jest jeszcze jeden. Jakiś granatnik. Chłopaki próbują go wymontować. Zobaczymy. - pokiwał głową i łyżką trzymaną w ręce dając wyraz swoim nadziejom. Też nim trzęsły dreszcze jak i każdym przy ognisku i pewnie w reszcie bandy. - Szkoda, że miał rozjebane dwie wieżyczki, tam na pewno też było coś ciekawego. - westchnął żałując, że ten towar nie wpadł w ich łapy. - Potem sprawdzimy ten drugi. - wskazał łyżką na mrok po drugiej stronie farmy gdzie osiadł na bagnie ten transportowiec rozsadzony przez ekipę podwodnych saperów.

- A może rano to sprawdzimy? W dzień będzie lepiej widać i może tak lać przestanie? - zapytał Krogulec patrząc z powątpiewaniem na szefa gdy z równie widocznym wahaniem napatrzył się w ten zalewany ulewą mrok nocy. Reszta widocznej bandy też wyglądała jakby potrzebowali jak nie wakacji to chociaż dnia wolnego.

- Rano musimy być z powrotem na Wyspie. - odparł lakonicznie szef wsadzając do ust łyżkę do ust i łykając kolejną porcję ożywczo ciepłego gulaszu. Krogulec nie sprzeciwił się otwarcie ale skrzywił się i przesunął dłonią po brodzie.

- Nie wiem czy ludzie tyle wytrzymają. - powiedział w końcu z wahaniem. Bliźniacy i Nix też popatrzyli na Guido uważnie wyczuwając, że może dojść do spiny.

- Wytrzymają. Jak my wytrzymamy to oni też. A my jeszcze trochę wytrzymamy. Odpocząć będzie można w Bunkrze. Jak wrócimy do swoich. Jak wrócimy do domu. - Guido zareagował zaskakująco łagodnie jak na niego. Nie krzyczał, nie wyzywał, nie groził, nie bił, nie strzelał za to uśmiechnął się łagodnie beztrosko stukając łyżką o dno menażki z której pracowicie wygrzebywał końcówkę ciepłego posiłku. Brzmiało całkiem swobodnie i łagodnie. A jednak dało się wyczuć w lot, że nie zamierza ustąpić w tej materii. W końcu więc mniej lub bardziej skwapliwie wszystkie głowy pokiwały na znak zgody. Chociaż entuzjazmu nie było ani widać ani czuć. Ludzie, nawet ci z wewnętrznego kręgu, mieli dość i byli u kresu sił.
- Obejrzałem tamten pokój. Da się tam rozpalić ogień. Jest mały szybciej się nagrzeje. - powiedział wskazując na sąsiedni pokój. W nim dwóch gangerów rozpaliło już ognisko i właśnie walczyli o to by nie zgasło i rozpaliło się na dobre. Co w tej okolicy i pogodzie nie było takie oczywiste. - Chłopaki znaleźli pompę. Mamy więc czystą wodę. - łyżka szefa wskazała gdzieś na jedną ze ścian pewnie pokazując kierunek za nią a nie nią samą. - Mówili też, że ogrzewanie w transporterze zaczęło działać. - powiedział rozglądając się po twarzach z uśmiechem. - Kazałem tam umieścić rannych z garażu. Brzytewka zajrzyj tam czy jest okey. A potem wracaj tutaj i zasuwaj tam do pokoju. - wskazał na pokój który Runnerzy szykowali do ogrzania. - Tam wejdzie z pół tuzina. Będziemy spać na zmianę. Pozostali zasuwają przy wrakach. Wy zasuwacie w pierwszej turze. Potrzebuję was wszystkich sprawnych przed świtem. Macie czas do północy. Reszta może spać po drodze. Ale was chcę mieć na nogach i przytomnych więc zasuwajcie do wyra póki jest okazja. Bo jak nas tu ranek zastanie to będzie chujnia z grzybnią. - Guido przedstawił im swój plan na najbliższe, nocne godziny jaki widocznie sobie w międzyczasie wykoncypował.

Źródło nieskażonej wody pitnej pośrodku zalanego deszczem bagna bezapelacyjnie stanowiło pozytyw, jeden z niewielu na jakie mogli liczyć. Drugim był ogień, trzecim posiłek. Czwartym możliwość chwilowego co prawda, lecz odpoczynku - ułożenia ciała w poziomie i zamknięcia oczu. Krótkiej, jakże potrzebnej do normalnego funkcjonowania drzemki… w sąsiedztwie owiniętych brezentem trupów towarzyszy broni, gdzie za kołysankę miały robić odgłosy nocnej natury przeplatane z jękami ciężko rannych ludzi. Teatrum wojny w przerwie między finałowym aktem, nie zapowiadającym się inaczej niż krwawy dramat.
W naprędce sporządzonej liście Savage piątym pozytywem został chwilowy spokój. Cisza przed burzą. Ostatnim zaś, tym najważniejszym - bliskość rodziny. Niepełnej, zdekompletowanej odległością oraz perturbacjami mijającego dnia, gdy pozostawało mieć nadzieję, że brakujące, elementy mają się dobrze i też są bezpieczne. Nadzieja… czasem nic innego nie pozostawało.
Każdy człowiek bowiem borykał się w życiu z jedną prawdą, której nigdy w pełni nie pojmie. Musiał przerabiać wciąż te same lekcje, popełniać takie same błędy, zanim ich sens dotarł wreszcie do jego świadomości: czas i miejsce nie miały znaczenia. W hierarchii wartości realiów w których przyszło im żyć pojęcie domu jako stacjonarnej placówki zacierało się przez zbyt niestabilną sytuację, wypełnioną kurzem Pustkowi i ołowiem, wymieszanym z ludzkim odium. Szaleństwem mieszkającym tuż pod skórą, a przez brak scentralizowanych norm prawno-obyczajowych, wychodzącym przy każdej możliwej okazji.
Rozpamiętywanie przeszłości, wieczne porównywanie zalet minionego świata do tego co Los pozostawił rasie ludzkiej po wojnie… było błędem rudej lekarki. Trzymała się go, zapadając w marazm i melancholię. Wszak nie dało się nic poradzić na to, że czas nie należał do wartości stałych - poruszał się, uciekał między palcami bez tendencji do robienia zwrotów o sto osiemdziesiąt stopni. Nieme modlitwy o zawrócenie jego biegu były skazane na porażkę w stopniu identycznym co próba zawrócenia rzeki wierzbową gałązką.
Alice odstawiła pustą menażkę, przekręcając się i lawirując przestrzenią, aż finalnie usadowiła się czarnowłosemu gangerowi na kolanach, opierając głowę o unoszącą się miarowo pierś. Po długich godzinach w chłodzie, deszczu, a także szarpiącym nerwy strachu o los najbliższych; po ciężkim dniu, zarwanej nocy i masie kumulujących się w rudej czaszce lęków; po wybuchach euforii związanych z wziętym na moście ślubem i szybkim przywróceniu do krwawej rzeczywistości strzałach… czuła się wymordowana ponad wszelkie przyjęte normy. Wciąż pozostawało tak dużo do zrobienia, tylko zdradliwe ciało nie chciało się słuchać. Powoli zapadało w letarg, odłączając po kolei coraz to nowe podsystemy, aż nie pozostało nic poza prostą rejestracją najbliższej okolicy, lepkim całunem wyczerpania otępiającym zmysły i chrzęstem tłuczonego szkła w głowie.
“Wrócić do domu”... pojęcie tak proste i trudne do zrozumienia zarazem.
Nie chodziło o budynek, ani epokę. Chodziło o ludzi. Tych, którzy sprawiali, że życie nabierało barw i smaku. Jednostki nadające sens istnieniu, napędzające do działania. Te, dla których warto było przejść przez najgorsze piekło, pokonać wszelkie przeciwności i nie kończyć aktywności własnej na posiadaniu nadziei, lecz walce. Aby któregoś dnia wspólne marzenia z niematerialnego widma stały się namacalną rzeczywistością.
Zielone oczy odruchowo powędrowały do góry, przyglądając się wiszącej ponad ryżą czupryną twarzy, a blade oblicze rozjaśnił uśmiech. Może i wedle dawnych standardów ich noc poślubna odbiegała od normy… ale to były dawne standardy. Grunt, że teraz mieli siebie i mogli się tym cieszyć, chociaż te parę godzin. Tyle… i aż tyle musiało im wystarczyć, gdyż pojęcie szczęścia dało się zdefiniować na wiele sposobów jako termin wybitnie względny.
- A co z tobą? - spytała cicho, chowając skostniałe dłonie pod wilczą kurtką - Ty również musisz odpocząć. Zebrać siły i podładować baterię. Odpocząć, nim ruszymy w drogę powrotną. Zmęczenie opóźnia czas reakcji, otumania, a przyda się działać w pełni sprawie. Zobaczę co u chłopaków i niedługo wrócę. Nim wyjedziemy spróbuję jeszcze z tym robotem, teraz nie myślę trzeźwo - zrobiła poważną minę, przybierając lekarski ton i dorzuciła - Poza tym sama nie zasnę, potrzebuję asysty w tej jakże skomplikowanej operacji. Coś kojarzę, że jako asysta medyczna radzisz sobie wyjątkowo dobrze.

- Taa…
- czarnowłosa głowa pokiwała jakby potwierdziło się po jej czerepem jakieś podejrzenie albo inna teza. Szef bandy zrobił miejsce na kolanach dla swojej żony i dokończył wcinanie resztek kolacji z menażki. Wyskrobywał i jadł żarłocznie jak wilk. Jak to tylko głodni i świetnie znający głód ludzie potrafią. Skończył i odłożył menażkę razem z łyżką przy ognisku. Sięgnął do kurtki po swoją, srebrną papierośnicę i otworzył ją. Z bliska Alice dojrzała, że zostało tam już tylko kilka ostatnich zgrabnych papierosów które tak lubił. Wyjął dwa i odpalił je podając jeden jej a drugi sobie. Właściwie przestał się odzywać paląc tego papierosa, trzymając żonę na kolanach i przytulając ją do siebie wolną ręką. Wpatrywał się gdzieś w przestrzeń, czasem na nią ale wydawał się być nieobecny i zamyślony. Za to jego tors bardzo przyjemnie sycił ciepłem skostniałe dłonie lekarki.
- Dobra, chodź do garażu. - powiedział w końcu gdy papierosy skończyły się i oboje wstali do pionu. I poszli przez te zalewane ulewą bagno do garażu. Tam szef i pokładowy lekarz obejrzeli, pogadali, poklepali po ramieniu tych kilku najciężej rannych. Pod wodzą ich obojga zostali przeniesieni do transportera. Z grzejników ciężko było powiedzieć, że pracują na pełnych obrotach i jest ciepło ale chociaż nie było lodowato jak na zewnątrz. Transporter więc szybko posłużył za nocne schronienie członkom bandy. Gdy się pozamykało włazy mogło być tam całkiem znośnie.

Guido jednak nie miał zamiaru słuchać żadnych głupot o grzebaniu w jakiś robotach w tą ulewę i po ciemku. Od tego byli już wyznaczeni ludzie. Obrał więc kurs powrotny na rozpadający się od nadmiaru bagiennej zgnilizny dom dawnych farmerów. Gdy wrócili na parter pokój wyznaczony jako sypialny był już w sporej mierze zapełniony. Jedyne łóżko zajęli Pazury. A właściwie to ruga para nowożeńców przeniosła ledwo kontaktującą Boomer która i tak zapadła w odrętwienie na te łóżko. I sami zalegli obok. Był jeszcze materac rozłożony przy ognisku i tam Guido rozłożył się na nocleg ze swoją żoną. Tuż obok leżał jakiś inny pocięty pociskami Runner. Tak samo jak ognisko było okupowane z każdej strony przez gangerów którzy próbował chociaż zdrzemnąć się w jego cieple.

Warunki wedle dawnych standardów noclegowych urągały wszelkim wartościom. I tym turystycznym, i tym o wygodzie, BHP, zdrowia czy jakimkolwiek innym. W tym zdezelowanym i przegniłym pokoiku, przy otwartym ogniu, na rozpadającym się łóżku, przegniłym materacu i improwizowanych posłaniach zamiast jak to dawniej było spać jedna czy dwie osoby teraz rozłożyło się z pół tuzina. Wszyscy byli jednak wycieńczeni więc zalegli pokotem zasypiając prawie natychmiast mimo takich niesprzyjających warunków. Alice też czuła jak momentalnie ciepło z ogniska i od bliskiego mężczyzny otępia ją, usypia. Wreszcie wychłodzony i przesilony organizm zyskał możliwość zregenerowania sił, albo chociaż spowolnienia tempa ich odpływu. Wystarczyło położyć głowę na zgiętym ramieniu. Objąć większe, grzejące nawet mimo chłodu dookoła ciało. Wtulić twarz w pachnącą skrętami kurtkę, po raz ostatni złączyć wargi w niemej wersji "dobranoc"... na tyle starczyło lekarce energii, gdy niby po prostym, mało skomplikowanym mrugnięciu jej powieki nie otworzyły się ponownie.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 06-04-2018, 01:20   #622
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Wychodziło na to, że goguś w białym gajerze jest równie enigmatyczny, co zamknięta i zalakowana talia kart - nowych i jeszcze nie używanych, więc tym bardziej nęcących. Zwłaszcza łapy poważnego, pełnoprawnego doradcy biznesowego. Prosto z Vegas.
Panna Faust z uwagą zapamiętywała kolejne info o nowym celu i choć na gębie miała firmowy uśmiech, to w duchu pozostawała poważna. Wydawało się jej, że od ostatniej wizyty w Grzeszniku minęły całe wieki. Wystarczyło parę dni aby narobiła sobie nowych wrogów, problemów… i sojuszników. Chyba przyjaciół, o ile poważny przedsiębiorca mógł używać równie bzdetnych i wyświechtanych zwrotów.

Głupoty wyleciały jej z głowy ledwo przekroczyła próg gabinetu. Coś ścisnęło ją w dołku na widok zarośniętej, ryżej gęby z czerwonymi plamami po wódzie i równie przechlanymi gałami.

- Brat! - przywitała się z nim, przełażąc przez pokój żeby z uczuciem cmoknąć go w czubek durnej głowy. Pomachała też pannie Forlov, rzucając w nią ciepłym, szerokim wyszczerzem, a potem zwróciła się do Kapelusznika.
- To z gabinetem to zajebisty pomysł! - nie zanegowała niczego co ruda menda gadała, ani do końca nie przyznała racji żadnej stronie, zaczynając gdzieś od środka. Lampiła się to na jedno, to na drugie z rodzeństwa, ale częściej oczęta jej uciekały do Egora - Tu w chuj miejsca, jebnij sobie własny. Książki sobie poukładasz, barek własny skompletujesz. I nikt nie będzie marudził że syf zostaje po testowaniu dziewczynek. A co tam u ciebie? Lecisz do Xaviera? - spytała na koniec Anny.

- Nigdzie nie lecę! Na pewno nie do Xaviera. Mam rozmowę o pracę. - Anna obróciła się napięcie na swoich fioletowych butach słysząc co powiedziała blondynka. W pierwszej chwili wyawała się nadal wzburzona co się też ulało i na smukłą blondynkę w błękitach ale jednak w końcu wydawała się trochę zmieszana za ten wybuch bo starała się chyba złagodzić ten wybuch.

- Masz rozmowę o pracę? Z nowymi dziewczynkami? A ja?! - Egor wydawał się poruszony tym pominięciem i do tego jakby te wcześniejsze podejrzenie mu się sprawdziło.

- A ty masz szlaban! - fuknęła z nową falą złości gospodyni lokalu. - I słyszałeś co Julia mówi? Własny gabinet to dobry pomysł! A ona się przecież zna na biznesach. - brunetka wskazała wymownym gestem na blondynkę wciąż patrząc na rudowłosego brata. Ten klapnął z rezygnacją dłońmi o uda jakby obydwie uknuły jakiś spisek przeciw niemu. Za to jego siostra z miną zwycięzcy odwróciła się do wyjścia. Egor zaś opadł z powrotem na jej fotel z samczym fochem na twarzy.

- No już brat, nie spinaj się bo ci żyłka pierdolnie - panna Faust westchnęła współczująco, klepiąc ryżego pojeba bo głowie czułym gestem. - Nie nakręcaj się, bo jakbyś miał własne biuro to nikt by ci libacji i testów nie przerywał. Ani nie wyganiał w połowie posuwania nowego sprzętu… właśnie. Mam sprawę do Max - popatrzyła na Annę i puściła jej oko - Poza tym przyszłam też tobie podziękować za przemelinowanie mnie i tego kwadratowego zjeba. Pamiętam o tym co ci obiecałam, pracuje nad tym - przypomniała i zaznaczyła że pamięta - A jak będziesz wolniejsza możemy się przejechać po mieście. Moją furą - wyszczerz się jej poszerzył.

- O, Angel. - Anna pokiwała żwawo ciemną głową na znak, że też pamięta tą niepowetowaną stratę nad jaką tak bolała już w czasie aukcji. - Oj, bardzo by nam się tutaj przydała. Takie cudo potrafi rozsławić lokal daleko poza dzielnicę. A pojechała do tych brudasów… Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej bo bym wzięła więcej papierów. - wspomnienie o tamtej zmutowanej blondynce z aukcji nadal musiało być żywe u Forlow. I przy okazji chyba zapomniała się dalej gniewać na Egora.

- No jakby ci się udało jakoś ją zorganizować albo chociaż zrobić deal czy cokolwiek by ją odzyskać no to byłabym wniebowzięta. I nie bój się, nie będziesz stratna na tym interesie. - Anna pokiwała wreszcie głową i uśmiechnęła się wreszcie pierwszy raz odkąd Julia weszła do jej gabinetu.

- Ale ta Max też jest świetna. Tak jak już tutaj widziałam co potrafi no nie żałuję, że wydałam na nią papiery. - powiedziała gdy widocznie przypomniała sobie, że panna Faust wspomniała jeszcze o nowej kobyłce w jej stajni. - No i chcesz coś od niej? No w porządku, to pogadaj. Powinna być chyba jeszcze w swoim pokoju a jak nie to pewnie dziewczyny wiedzą gdzie jest. - Anna nie robiła trudności w spotkaniu z Max. Egor zaś siedział ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i usilnie udawał, że nic a nic go ta rozmowa nie obchodzi ani nie dotyczy.

- Luz niuńka, pracuję nad tym. Ale… mam prośbę. - blondynka gładko przeszła do biznesów, siadając na biurku po stronie Egora. Założyła nogę na nogę, lampiąc się na Rosjankę przez ramię - Za parę dni odbędzie się deathmatch. W starej cementowni w Downtown. Stary Zgred się zgodził i nawet za bardzo nie marudził. Wystartuje parę ekip. W tym Dziki. W duecie z Blue Angel. Jakby twoje dziewczynki zapodały klienteli temat. Chcemy roznieść info po mieście.

- Oo.
- Annę najwidoczniej zaskoczyły te wieści. - I Dziki będzie w jednym duecie z Blue Angel? - ta wiadomość zdziwiła chyba Rosjankę najbardziej. W końcu jednak przyjęła to do wiadomości i zaczęła trawić tą informację. - Dobrze, że ty chociaż coś mówisz o tym. - Anna uniosła głowę by wymownie spojrzeć na brata z pretensją. - Dobrze, powiem dziewczynom by puściły ploty. - powiedziała w końcu ale na twarzy miała trochę nieobecny wyraz gdy pewnie już główkowała jak to wykorzystać na swoją korzyść.

- To świeża sprawa - Blue poczuła się w obowiązku stanąć za Ruskiem i wyjaśnić parę detali - Wczoraj skończyliśmy ogarniać co i jak. Wiesz jak jest ze Zgredem. Zanim coś postanowi trzeba odstawić szopkę z tym gównianym ciastem, kawą i całą pierdolencją. I tak: Dziki i Angel w jednym teamie. Najlepsze gwiazdy tego sezonu. Oczywiście nie musze mówić kto wpadł na ten genialny pomysł - wyszczerz jeszcze mocniej się jej poszerzył, gdy skromnie zatrzepotała rzęsami, odgarniając jasne włosy za plecy.
- Mam z tobą dogadać detale, brat - zwróciła się do rudego, przejmując od niego flaszkę i mocząc ryja w gorzale póki on jej nie wysuszył.

- Świetny pomysł. - rosyjska bizneswoman przyznała rację blondynce patrząc już nieco przytomniej a widząc pozę dziewczyny z Vegas nawet się lekko zaśmiała z tak postawionej aluzji. - A jak to załatwiałaś możesz coś wspomnieć tam i tu o “Grzeszniku”? Pewnie się tłumy zwalą do Downtown ktoś je będzie musiał pomieścić i obsłużyć prawda? Muszę pogadać z Allysą, może jakieś stoły i namioty uda się skołować. - powiedziała już bardziej do siebie niż do pozostałej dwójki zupełnie jakby odhaczała sobie w głowie punkty do załatwienia. Potem wyszła ale jak przystało na bizneswoman a nie rozwścieczoną osę.

Egor prychnął wciąż niezadowolony z przebiegu rozmowy ale nie chcąc inicjować kolejnej kłótni zrobił to już do zamkniętych drzwi.
- To o czym chcesz pogadać? - zapytał rozpierając się wygodniej na fotelu i patrząc w górę na siedzącą na biurku blondynkę. Wydawało się, że woli szybko zmienić temat na jakikolwiek inny.

Panna Faust zrobiła zbolałą minę, wyjmując z kieszeni paczkę fajek. Wystawiła ją do Kapelusznika, a potem sama wyłuskała fajkę i podpaliła żeby móc w spokoju zajarać, skoro Anna zmyła się z rewiru dzięki czemu zniknęło ryzyko że znowu zacznie piłować mordę.
- Pojebało się brat - westchnęła ciężko, pozwalając aby maska samozadowolenia spadła z wytapetowanego pyska - O tym deatchmatch chcę pogadać. Co, jak i kiedy… - zrobiła przerwę - I mam prośbę. - wzięła go za rękę, ściskając mocniej - Zgred mówił o niespodziance-niewiadomce. Ty jesteś jego człowiekiem od wyścigów… posłuchaj - westchnęła, zaciągając się od serca - Jadę z Angel w jednej furze, Zgred się na nią zasadził. Będzie chciał zdjąć, a jak ją to i mnie. Jeżeli się czegoś dowiesz… co to za niespodzianka, daj mi cynę, co? Wolę wiedzieć zawczasu z czym idę na parkiet i na ile może mnie rozjebać w tańcu.

- Ach tak…
- Egor złapał w mocny, pewny uścisk dłoń Blue gdy usłyszał jak wygląda ta cała afera z jej punktu widzenia. Zastanawiał się nad czymś intensywnie. - Oczywiście, że dam ci znać jak tylko się czegoś dowiem, dziewuszka! - zapewnił ją gdy może dotarło do niego, że jego milczenie może zostać niewłaściwie odczytane.

- Ale na razie nic nie wiem. Z “Ambasadora” przyszło polecenie, że mamy się nie wtrącać i dalej robić swoje na ligowe Wyścigi. Jakbyśmy mieli wziąć udział pewnie by nam o tym powiedzieli. No ale właśnie w barwach szefa ma wystąpić Dziki i ta federacka lambadziara. - Egor machnął ręką jakby Blue Angel stała obok i wskazywał właśnie na nią. Najwyraźniej wciąż nie przepadał za Federatką.

- Ale skasować ją… - Kapelusznik urwał i oparł swoją rudą głowę na ramieniu a te oparł o poręcze fotela. Zastanawiał się chwilę nad tym. - Teraz niestety nie. Stary wydał rozkaz a Steve tego pilnuje. Więc to oficjalne. Niestety. Ktoś teraz skasuje tą niebieską przybłędę no to pewnie będzie White Handowi się tłumaczył. A raczej White Hand jemu. W odpowiednim kalibrze. - Egor mówił zamyślonym głosem lekko obracając fotel w jedną i drugą stronę gdy analizował możliwości i sytuację.
- Ale sprawa jest dość świeża więc może nie do wszystkich to dotarło jeszcze o tym cofnięciu wyroku. - przyznał po chwili zadumy wpatrzony w blat biurka upstrzony zawartością rozsypanej popielniczki. - Ale wiesz, ona tym swoim wygrywaniem pewnie zalazła za skórę niejednemu. Więc niekoniecznie w Downtown mamy monopol na jej głowę. - powiedział przenosząc wzrok w górę na siedzącą na biurku bizneswoman w kolorach błękitu.
- I jakby chciał jednak nadal ją skasować to mi to trochę się nie klei. Wiesz, jak stary się na kogoś zaweźmie to wręcz dba by było wiadomo, za co, i że od niego. Zresztą Steve też. No ale tym razem może… - główkował dalej nad tym zagadnieniem. - Ale wiesz. Jakby te deathmatch wypalił to byłby złoty interes. A wtedy ten Dziki i ta cała “lady” to by byli jak kury od złotych jajec. No wiesz, szkoda im łeb ukręcać przynajmniej póki znoszą te złote jajca. A w ogóle to się nieźle wkręciłaś wiesz? Jako stary przyjaciel rodziny dam ci dobrą radę. Zainwestuj i zadbaj o ten deathmatch. To wtedy też dla ciebie może być to złoty interes. Wyrobisz sobie markę i takie tam. - na koniec zaciągnął się papierosem i przysunął sobie przewróconą popielniczkę. - Widziałaś jaka kochana siostrzyczka? Parę butelek i jakie sceny robi. I teraz jeszcze poszła testować jakieś nowe focze. No powiedz dziewuszka, kto by jej lepiej przetestował niż ja? No jak brat, z braterskiej miłości przecież to dla niej robię a nie dla siebie. - Rosjanin ulał swoje żale pod adresem siostry i jej niesprawiedliwego traktowania.

Panna Faust słuchała pilnie, kiwając jasnowłosą głową w rytm tego, co słyszała. Rzeczywiście, z perspektywy przedstawianej przez Kapelusznika dało się dostrzec to, co do tej pory umykało, no ale w końcu on był stąd. Znał wszelkie niuanse i resztę hierarchii zaplutej dziury o nazwie Det.
- Do wczoraj rana chciał ją skasować. Sam Rączka mi dał fuchę, pamiętasz? No ale plany się zmieniły - rozłożyła bezradnie ręce. biznes bywał nieprzewidywalny - Wiem brat… i dzięki - przyznała szczerze, bez zbytniego pierdolenia - Kto nie ryzykuje, ten nie gra, a wiadomo. Do stołu podchodzisz tylko jak stawka jest odpowiednio wysoka. Wiesz że tatko znał się ze Starszym z Downtown? - zmieniła nagle temat, wyjmując rodzinną fotę i kładąc ją na blacie.
- On mi załatwił operację ręki, jebany ma całą dokumentację - prychnęła, biorąc drugiego łyka. Jakoś po wódzie lepiej się jej myślało - A Annie przejdzie. Poboczy się, pomarudzi i odpuści. Na dobrą sprawę… jakieś focze chyba będę mogła ci podesłać jak cię złapie posucha - posłała mu uśmiech rodem z reklamy przedwojennej pasty do zębów - Wróciłam do gry, Mordo. Jak wyjrzysz za okno zobaczysz moją nową furę. Ta niebieska.

- O job twoju…
- Kapelusznik wydawał się kompletnie zaskoczony gdy Blue położyła przed nim fotkę z dawnego świata. Z dawną rodziną z której obecnie już niewiele zostało. Wziął w dłoń fotografię i przyglądał się jej z uwagą na tyle dużą, że pochylił się nad nią i wyprostował z rozwalonej dotąd pozycji.
- To Howard miał takie chody? O cholera… Ze Starszym? Ciekawe… - popatrzył w zamyśleniu na Julię lekko machając trzymanym zdjęciem. Z tą miną wydawał się jak żywcem zdjęty z grymasu jego siostry gdy też zaczynała coś kalkulować czy główkować.
- To musiałaś wywrzeć na nim niezłe wrażenie. Mnie się nigdy nie przyznał, że znał szefa. I to tak. - powiedział znowu unosząc zdjęcie nieco do góry bo na nim była ewidentnie urlopowa, sielska i rodzinna scena na jaką obcych się nie zaprasza. - I nawet o twojej ręce wiedział. I brał w tym udział? - kolejne rewelacje wymusiły na kapeluszniku skorzystania z butelki. Ale nawet gdy nalewał sobie w kieliszek to wciąż zdjęcie położone na biurku absorbowało jego spojrzenie i myśli.
- No, no, to niezły numer był z tego Howarda. - powiedział wracając do wygodnego opierania się o fotel. Dłoń zamarła mu na chwilę z napełnionym po brzegi kieliszkiem gdy nadal widocznie intensywnie myślał o całej tej sprawie.
- Ciekawe, że cię poznał. No bo na tym zdjęciu to jesteś całkiem mała. - powiedział wskazując na blond brzdąca siedzącego na kolanach też wówczas o wiele młodszego Starszego. Dorośli mniej się w końcu zmieniali przez dekadę czy dwie niż małe dzieci, których dopiero czekała cała metamorfoza w dorosłego człowieka.
- Myślisz, że Robert o tym wie? - zapytał wskazując kieliszkiem na leżącą fotografię. Z wprawą wieloletniego operatora kieliszków w prawie magiczny sposób udało mu się nim poruszyć a nie wylać ani kropli.

- Nie wiem czy Robert wie... może i tak, a może i nie - panna Faust pokręciła głową i rozłożyła ręce - Stary skurwiel wie od kiedy jestem w mieście, musiał dostać cynę. Wiedziałam kurwa że ktoś mnie obserwuje i to nie paranoja. Poza tym dał mi robotę - przeszczepy wróciły do tułowia, krzyżując się na kobiecej piersi - Lexa to nie człowiek, a organizacja... i mam ją znaleźć. Rozprowadzają prochy po Det. Zajebistej jakości, jak przedwojenne. Podróby, niedoróbki wojskowych stymulantów. Nieźle kopie, testowałam. A w ogóle to słyszałam że popierdalasz z Handem na pokerka. Wkręć mnie, chce z nim pogadać. - wyszczerzyła się nagle tym specyficznym uśmiechem biznesowym, po którym ktoś kto znał ją tak dobrze jak Egor mógł śmiało rozpoznać jakie to biznesy chodzą blondynie po głowie. W odwodzie miała jeszcze Max... przed wieczorem. Bo wieczór ponoć miała spędzić w dybach, a jeszcze wypadało wdepnąć do Dzikiego i przekazać info od Szarika. Czasu mało, roboty dużo... i jeszcze zaschło jej w mordzie.
Kurwa jego mać.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 06-04-2018, 11:56   #623
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację

Obudził się. W jakimś pomieszczeniu. Wyczuwał, że jest przyjemnie ciepło. Jak to w nagrzanych pomieszczeniach było. Leżał na ziemi. Chociaż nie, zaraz gdy podniósł głowę okazało się, że to chyba jakiś materac. I był przykryty śpiworem i kocami. Kilkoma bo przecież w pojedynkę każdy, ludzki rozmiar był dla niego za mały. Jednak gdy uniósł głowę poczuł też palący ból w trzewiach i kończynach. No tak. Rany. Przecież został ranny. Tyle razy. Ale chyba nie był u wroga. Wróg nie zostawiłby powieszonych pochew z jego ostrzami na krześle po drugiej stronie pokoju. A wisiały. Chociaż te parę kroków wydawało się sporym wysiłkiem. Gdy podniósł się zobaczył też resztę. M 60 z taśmą i granaty. Leżały trochę dalej na jakimś regale. Ale ktoś wszedł. Usłyszał go albo może i tak miał wejść. Cieplna sylwetka dorosłego człowieka. Chociaż z wyraźnie zarysowaną kaburą przy pasie.
- O. Wstałeś. Dobrze, nie byliśmy pewni czy wyjdziesz z tego. Kiepsko wyglądałeś jak cię znaleźliśmy. - powiedział jakiś młody męski głos zatrzymując się na środku pokoju i przyglądając się siedzącemu mutantowi. Póki człowiek stał a mutant siedział to ten pierwszy nawet wydawał się wyższy.
- Rany, chłopie jaki ty jesteś ciężki. Już myśleliśmy, że cię tutaj nie damy radę dowlec. - uśmiechnął się facet i podszedł do stołu przy jakim było krzesło z hebanowymi ostrzami. Przy okazji więc zablokował najprostszą drogę do nich mutantowi na materacu. Mężczyzna sięgnął jednak po dzbanek stojący na stole i nalał do niego jakiejś chłodnej cieczy. - Chcesz pić? Napij się. - powiedział stając przed Babą i podając mu metalowy kubek z nalaną cieczą. Pomysł z piciem wydawał się być świetny bowiem Babę suszyło strasznie. I czuł jakieś zawroty głowy, wzrok jakoś miał trudności zogniskować się na jednym punkcie przez dłuższą chwile. - A w ogóle to co pamiętasz ostatnie? - zapytał mężczyzna z kubkiem. Baba zaś pamiętał. Szatkowaną ołowiem z kutrów łódź pełną nowojorskich żołnierzy, potem te kutry w porcie, nocną walkę z nimi, te zniszczenie jakie siały w porcie, jeszcze potem jak biegł gdzieś z karabinem chcąc zmienić pozycję by je znów zaatakować iii… No gdzieś tutaj to pamięć mu się urywała. Dopiero teraz jak się obudził “tutaj” na tym materacu.

Baba chciał coś powiedzieć, ale z jego gardła wyszedł jedynie nieartykułowany odgłos, przypominający po trosze ocierające się o siebie kamienie a po trosze powiew wiatru w szczelinach pomiędzy niedopasowanymi deskami starej górskiej chałupy.
Baba sięgnął po wodę. Okazało się, że jest to trudniejsze, niż się spodziewał. Miał spory problem z ocenieniem odległości a obraz nadal momentami się mocno rozmazywał, by po chwili się poprawić tylko po to by się złośliwie rozdwoić i znów przejść w stan zamglenia. Potrząsanie głową okazało się jeszcze gorszym pomysłem, sprowadziło jedynie nieznośny ból głowy na biednego mutka.
Wybawił go dopiero mężczyzna, wciskając dosłownie kubek wody w wielką dłoń Baby.
Woda była cudowna. Ukoiła ból gardła. Nieco. Tylko ktoś naprawdę spragniony potrafi w pełni docenić, czym dla człowieka tak na prawdę jest woda. Ten życiodajny płyn. Chłodny, kojący i nieskończenie świeży, nawet, gdy w rzeczywistości jest to tylko jakaś bagienna woda.
- Ba... Baba jestem. A ty? - przywitał się Bosede grzecznie.
- Ba... Baba pa... pamię... pamięta kutry. Tak. Kutry w por... porcie. Żołnierze w wodzie. Chcieli po... powiesić... Kar... bozia u...pan szeryf i... tatuś Alice... ogień z kut... kutrów... - mamrotał Baba nieskładnie i niewyraźnie przez nadal ochrypłe gardło. Potem zamilkł, starając sobie przypomnieć co było dalej.
- I Tu. - zakończył nieco nieskładnie, chcąc powiedzieć, że nic więcej, tylko "tu" czyli gdziekolwiek obecnie był.
- Gdzie... Gdzie jest tu?

- Jesteś w naszym FOB. Ja jestem Beta 3. Dalej jesteśmy w Cheb. - powiedział mężczyzna sięgnął po jedno z krzeseł i usiadł na nim naprzeciw Baby. Czyli wedle słów mężczyzny byli w jakiejś wysuniętej bazie. Ale w polowych warunkach to mogło oznaczać po prostu obóz. Pomieszczenie było na tyle uniwersalne, że właściwie mogło być czymkolwiek i gdziekolwiek.
- Trochę cię podreperowaliśmy. Możesz przez jakiś czas odczuwać zawroty głowy, nudności tego typu dolegliwości. - mężczyzna wskazał żółto - czerwoną plamą twarzy gdzieś na olbrzymią sylwetkę rozmówcy. Chociaż gdy ten siedział na podłodze a Beta 3 na krześle to nie było to aż tak widoczne. - Znaleźliśmy cię przy rzece jak przestałeś reagować na wezwania przez radio. Myśleliśmy, że może ci radio siadło. Bo nam też przez te robactwo. No ale jednak to nie było to więc jak cię znaleźliśmy przytargaliśmy cię tutaj. - rozmówca mutanta trochę streściła trochę uzupełnił to co Baba pamiętał z własnych wspomnień.

- Baba przeprasza. Bo Baba ciężki. Trudno musiało być przenieść Babę tu. Mama mówiła Babie, nie jedz tyle, bo będziesz gruby jak tatuś. Ale Baba nie słuchał. Mamusia gotowała tak dobrze... - Mutant na chwilę zamilkł, jakby porwały go dawne wspomnienia. Jakby na potwierdzenie jego słów, w jego brzuchu zaburczało głośno i nieco żałośnie...
- Gdzie jest tu? - powtórzył, gdyż odpowiedź bety nie rozjaśniła mu tej kwestii. Po chwili postanowił jednak sprecyzować. Ludzie niestety czasem nie rozumieli Baby. Baba wiedział, że to jego wina, był mało mądry i czasem nie potrafił ująć myśli w odpowiednie, zrozumiałe dla innych słowa. Było to strasznie frustrujące i... przygnębiające... - Gdzie w Cheb?

Potem jego myśli popłynęły do bliskich mu osób.
- Baba jestem. A ty? - wypalił nagle, jakby się dopiero obudził. Wyciągnął rękę do mężczyzny by się przywitać. - Beta 3 to... jak ma pan na imię? - wyjaśnił. A gdy mężczyzna podał mu rękę, Baba podziękował za ocalenie mu życia, używając już prawdziwego imienia.

- Ted. - powiedział po chwili wahania Beta 3 nim podał wyciągniętą dłoń Babie. Przy jego wielkich łapach dłoń mężczyzny wydawała się drobna jednak tak to wyglądało z prawie wszystkimi ludźmi i ich rozmiarami względem Baby. - A jesteśmy… W Cheb. Ciężko wytłumaczyć. Po prostu jak będziesz z nami wychodził to sam zobaczysz. - odpowiedział po chwili wahania i pomagania sobie przy tym gestem dłoni.

- Co z Moniką, Jenny i Timem? Co z szeryfem, panem Patrickiem, Willem, Chomikiem, Psem, i resztą w Bunkrze? Co z Kelly, panem tatą Alicji i Alicją? Co stało się z kutrami, gangerami i żołnierzami? Nadal chcą wieszać ludzi? - pytał nieco nieskładnie Baba.
Baba był zdezorientowany. W jego głowie nie pojawił się jak za dawnych czasów komunikat o priorytetach misji. Nie miał podyktowanych obiektów do terminacji czy celów do osiągnięcia. Czuł się zagubiony. Dlatego pierwszym instynktem było zapewnienie bliskim mu osobą ochrony... a raczej, w tej sytuacji odnalezienie ich i upewnienie się, że są cali i zdrowi.

- Nie wiemy co z Alfą ani co się dzieje na Wyspie. Straciliśmy kontakt kilka dni temu. Gdzieś od czasu jak ci z NYA i z Detroit wzięli się tam za łby. Mieliśmy nadzieję, że ty będziesz lepiej zorientowany w sytuacji. - przyznał po krótkim westchnieniu Ted. Widząc, że pacjent osuszył kubek wziął go od niego i podniósł się z krzesła by wrócić do stołu i dzbanka na nim. Mutant rzeczywiście odczuwał nadal dolegliwości związane z zawrotami głowy i kłopotami z koordynacją wzroku na jednym punkcie ale chociaż pragnienie mu w znacznej mierze ustąpiło.
- Nie wiem kogo nazywasz Alicją i jej tatą. Więc nie wiem o kogo pytasz. - powiedział nalewając do kubka wody z dzbanka. Potem ponownie wrócił na swoje krzesło przed materacem zajmowanym przez Bosede i podał mu znowu pełny kubek. - Kutry mocno oberwały, Zwłaszcza ten większy co płynął na przedzie. Ktoś wystrzelił w niego rakietę. I oberwał czym ciężkim już wcześniej. Ale mimo to udało im się odpłynąć w górę rzeki. I w nocy szybko straciliśmy z nimi kontakt. Nie wracały do tej pory. Więc nie wiadomo gdzie są. - streścił najważniejsze dane na temat kutrów. Potem jakby nagle sobie coś przypomniał bo spojrzał bystrzej na rozmówcę.
- To wszystko było zeszłej nocy. Teraz jest wieczór. Właściwie noc już się zaczyna. - wyjaśnił upływ czasu jaki dzielił wyrwany kawałek pamięci jaki Baba przespał. - Z Nowojorczykami i tymi z Detroit nadal się chyba nie lubią. Cały dzień z Wyspy dobiegały odgłosy walki. Przestały dopiero pod koniec dnia. Część Runnerów przebiła się tutaj w nocy. Tuż po odpłynięciu kutrów. Amfibią. M 113 właściwie. No ale potem gdzieś pojechali. Może w górę rzeki za tymi kutrami, kto wie. Też straciliśmy z nimi kontakt. - mężczyzna rozłożył ręce przyznając się do swojej niewiedzy.
- A rano był ślub. U Runnerów. Dwie panny młode. Na tym głównym moście. I jakoś został ten most pod opieką szeryfa jako strefa buforowa między jednymi a drugimi. W każdym razie ci z NYA trzymają się wschodniego krańca a gdzie pojechali ci z Detroit to cholera ich wie. Ale gdzieś pojechali. Nie mamy jednak aż tylu ludzi by złapać wszystkie sroczki jakie chcielibyśmy złapać za ogonki. - Beta 3 znowu westchnął bolejąc nad brakami jakie im doskwierały. Ciężko było w kilka osób obstawić i Cheb, i Wyspę, i okolice. A wedle tego skróconego sprawozdania jakie przedstawił to wszędzie ostatnio coś się działo.

- Dziękuję panie Ted. - rzekł Baba odbierając kubek z jego rąk. - Baba by też coś zjadł... - zapytał nieśmiało.
Baba ugryzł się w język. Chyba Alicja nie chciała by mówić o jej tacie... głupi Baba... zapomniał, że go prosiła... czy coś jeszcze mówiła? Nadal Babę bolała głowa, poprzedni dzień... wydarzenia zlewały się i wirowały nieco nieskładnie, a do tego bolała go głowa i chciało mu się jeść.
Baba wzruszył ramionami, dając Tedowi do zrozumienia, że nie jest to takie istotne.
Baba słuchał dalej.
Bosede pokiwał zadowolony głową. Kutry odpłynęły. Na chwilę mieli spokój... wrócą... Moloch zawsze wracał... ale nie dziś.
Dobrze, że była noc. Noc lubiła Babę, a on ją. powietrze jakoś nocą pachniało lepiej, panowała cisza i ludzie nie gapili się na Babę.
- Gangerzy zabrali nam naszą amfibię... - Baba posmutniał trochę, jak dziecko, które żali się mamusi, że silniejsi chłopcy zabrali mu plastikowy samochodzik. Oczywiście, ktoś na pewno ją zabrał... załoga Bunkra nie mogła się bronić przed taką ilością ludzi... Ale to była przecież ich amfibia....
Informacja o ślubie wprawiła Bosede w konsternację. - Myślałem, że oni się strzelali i takie tam. Przerwali zabijanie na... na ślub? Kto się tam żenił?
- Jakie pan ma plany panie Ted? Baba by chętnie poszedł do domu... to znaczy... do bunkra. Baba chce odnaleźć przyjaciół. - stwierdził Baba, powoli zaczynając planować nocną wyprawę.

 
Ehran jest offline  
Stary 06-04-2018, 17:17   #624
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
- Taki miałam plan żeby zostać - Nico pociągnęła malutki łyczek żeby się rozgrzać po czym owinęła się kocem - Tylko w tym tempie niedługo nie będzie gdzie zostawać… Mam nadzieje że ktokolwiek wygra nie będzie miał ochoty bawić się w ganianie po bagnach za cywilami więc po paru miesiącach będzie można wrócić, raczej wątpię żeby chciało im się wysadzać budynki i port więc jeśli ludzie i sprzęt przetrwają to jest szansa na odbudowanie tego co było, jeśli nie… no cóż wiosna to chyba dobra pora na powrót na północ, choć to będzie dłuższa wyprawa…


Obydwaj towarzysze popatrzyli na Kanadyjkę i na siebie nawzajem i jeszcze gdzieś w magicznie wręcz przyciągający wzrok ogień w piecu. Zmarznięte ciała przyjemnie odbierały jego kojący żar. Tak światło jak i ciepło ognia zdawało się skrajnie kontrastować ze światem nocnej ulewy jaka biła w ziemski padół zaledwie kilka kroków dalej. Najpierw Matt zaciągnął się ponownie z butelki a potem przekazał ją koledze. Daney też potrzymał chwilę butelkę nim z niej skorzystał.

- A jak nam przeszkodzą? No my to możemy sobie wziąć łódź i przypłynąć tutaj na noc czy dwie. Ale tak wszyscy? A krowy? Krowy na łódź nie wsadzisz. Jakoś inaczej trzeba będzie. - Daney popatrzył z zamyśleniem w otwarty otwór butelki i w końcu wziął z niej łyka. Otarł usta rękawem i przekazał butelkę zastępczyni szeryfa.

- No i w jeden dzień to też się nie zabierzemy. Jakoś trzeba będzie to po kawałku. Najlepiej by się nikt nie skapnął. Ale i tak trzeba będzie nawet stąd wypływać na jezioro. - Matt zakaszlał brzydkim kaszlem starego gruźlika, w końcu splunął flegmą w ogień zanim podjął rozważania o kłopotach jakie na nich zapewne będą czekały w związku z tą przeprowazką z Cheb.

- Mówiąc szczerze to liczyłam że znajdziemy jakąś groble, ale pastwiska nie muszą być bezpośrednio przy obozie, choć krowy też nie powinny być na podmokłych - Nico wyciągnęła stary garnek z szafki i postawiła przy ogniu po czym zalała wodą - Głównym pytaniem dla mnie jest czy istnieje gdzieś miejsce do ucieczki i jakie możliwości oferuje, Nowojorczycy raczej wszystkich nie wymordują jak wygrają ale z gangerami głowy bym nie dawała więc jeśli się okaże że to oni wygrają to wolałabym być daleko jak będą świętować, zresztą nawet teraz los krów nie jest pewny bo może będą chcieli zrobić hekatombe przed wyjazdem do Detroit a nawet jakbyśmy mieli grupę doświadczonych kowbojów to dogonienie grupy krów z konnymi nie jest trudne jak masz terenowy samochód, stratowaną przez stado trawę to po paru dniach nawet mieszczuch rozpozna z jadącego samochodu - Nico dorzuciła do wody susz owocowy z torebki strunowej wyciągniętej z plecaka - To co teraz robimy to szykowanie się na worst case scenario, który niestety jest bardzo prawdopodobną opcją.

Po dłuższej wypowiedzi Kanadyjki jej obydwaj tubylczy towarzysze wyraźnie zmarkotnieli. Najpierw jeden upił łyka z butelki a potem kolejny. Matt splunął aDanej westchnął i też wstał. Zaczął przy czymś grzebać w swoim plecaku i po chwili wyszedł z kawałkiem zwoju w rękach.
- Zarzucę. Może coś się złapie do rana. Będzie na śniadanie. - powiedział nieco unosząc żyłkę w górę i zaczął ją szykować do zarzucenia.

- No kiedyś od nas to prowadziła tu droga. Bo to środek wypoczynkowy był. Ale ja zalało. Czy dało by się tamtędy przejść z krowami… - Matt podrapał się po zarośniętym szarawą szczeciną policzku na znak, że ciężko mu oszacować takie szanse. Spojrzał pytająco na Daney’a ale ten tylko wzruszył ramionami przyznając się do podobnej niewiedzy. - Wszystko tutaj zalało. Ten sklep stał kiedyś ładny kawałek od rzeki a nie w rzece. - mruknął wskazując na przegniłą podłogę na jakiej stali albo siedzieli.

- Myślisz, że to ci z Detroit wygrają? - po chwili milczenia Daney podniósł głowę znad szykowanej pułapki na ryby i zerknął na Kanadyjkę. Ten scenariusz zdawał się go bardzo martwić. - No ci z Nowego Jorku wyglądają na mocnych. Mają pełno ciężarówek i w ogóle. Wyglądają jak prawdziwi żołnierze. Wesz, mundury, karabiny i takie tam. Myślisz, że Runnerzy mogą ich rozwalić? - rybak wydawał się mieć wątpliwości co do takiego scenariusza ale też i może trochę też by wolał by jak już to żeby mundurowi dołożyli skórzanym kurtkom.

- Ja słyszałem, że szeryf za nimi nie przepada. Tymi chłopaczkami od pana prezydenta. Mówi, że to nie są tacy żołnierze jaki kiedyś. -
Matt podzielił się swoją uwagą na ten temat zerkając to na towarzysza to na towarzyszkę przy piecu.

- A on za kimś przepada? I kiedyś wszystko było inne to szkoda gadać. - Daney wstał z naszykowaną pułapką i podszedł do płaszcza który zaczął nakładać na siebie. - Cholera nadal leje. - skrzywił się gdy spojrzał przez rozwalone okno dawno bez szyb jakby uświadomił sobie, że musi tam wyjść.

- Z cukru jesteś? - zapytał z ironicznym uśmieszkiem Matt ale uśmiech zepsuł mu atak kaszlu. Rozkaszlał się i w rewanżu teraz Daney się krzywo uśmiechnął po czym nałożył kaptur i wyszedł na zewnątrz. - A ta terenówka. No jakby mieli to tak. Ale myślisz, że mają? Nie widziałem żadnego samochodu. Po Brianów przypłyneli nad ranem jakąś łódką. Ale samochodu nie widziałem. Nie to co w zimie jak całą kawalkadą przyjechali. O razu ich było widać, że przybyli. Znaczy no jak już się pokazali. Bo jakby musieli z buta to może nie chciałoby im się łazić po bagnach i lasach? - Matt dalej snuł swoje rozważania zastanawiając się na głos nad całą tą sytuacją.

- Wygrana Det to byłby gorszy wariant, Nowojorczycy mają parę fajnych zabawek ale są daleko od domu, Det jest na wyciągnięcie ręki i ściągnięcie posiłków nie powinno być problemem, to że nie widzimy ich samochodów oznacza tylko że nie widzimy ich samochodów, doskonale wiemy że je mają i nie podejrzewam żeby silniki z wszystkich przełożyli do łodzi, obawiam się że mogą mieć jakieś odwody, z kolei Nowojorczycy pewnie mają tyle ile widzimy i tu się rodzi pytanie czy ten ich pułkownik Harrison przewidział siłę możliwego oporu, bo jeśli nie to mają daleko do domu jeśli będą chcieli zawołać mamę na pomoc, jeśli to miała być szybka akcja “wchodzimy łapiemy co chcemy wychodzimy” to kiepsko. Myślę że łódki obecnie wynikają z tego że Det jest głównie zainteresowane Wyspą ale nie znaczy to że jak skończą nie zainteresują się małą niepokorną osadą, zresztą nawet jak przegrają z Nowojorczykami to może się okazać że jak armia pojedzie to kogoś tu przyślą żeby świadek porażki nie przeżył

Obydwaj mężczyźni zasępili się ponownie gdy usłyszeli opinię zastępczyni szeryfa na temat aktualnej sytuacji i możliwych jej konsekwencji.
- No nie wiem. - powiedział w końcu Matt. Daney zdążył wrócić otrzepując płaszcz z wody i z lubością wracając do ciepła bijącego z rozpalonego i rozgrzanego pieca. - W zimie się w końcu dogadaliśmy z Runnerami może i teraz by się udało. A w zimie byli wściekli za Custera i jego ludzi. I coś wam powiem na mój rozum to Runnerzy może są jak diabły ale to nasze diabły. Wiemy czego się spodziewać. A ci z Nowego Jorku? Nie wiadomo. Na razie są zajęci tam na Wyspie ale jakby skończyli? - mężczyzna zakaszlał ale tym razem nie splunął.

- E tam, źle do tego się zabieracie. - Daney chuchnął w zmarznięte ręce i znowu wystawił je do ognia. - Trzeba się trzymać od nich wszystkich z dala i dogadać się z tymi którzy tu zostaną. - Daney zdradził im swój pomysł na wybrnięcie z tej niewesołej sytuacji.

Daney, ma racje dlatego szukamy miejsca z dala od nich wszystkich, może uda sie dogadać może nie, ale lepiej mieć plan B. Wiem że pogoda jest beznadziejna a cała wyprawa to jeden wielki wrzód na dupie ale uwierzcie mi, wolę żebyśmy ją odbyli niepotrzebnie i żebyście mi ją jeszcze jak będę ze starości umierać na łożu śmierci wypominać niż żeby się okazało że trzeba będzie wyprowadzić gdzieś mieszkańców Cheb a my nie będziemy mieli pomysłu gdzie uciekać


- Znaczy wiesz Nico, ja rozumiem. I szeryfa i ciebie. No to niezły pomysł z tym ośrodkiem co tam płyniemy. Chyba ciężko by było teraz znaleźć lepsze miejsce. Znaczy właściwie jeszcze nie wiemy czy takie dobre no ale to rano się sprawdzi. Po prostu to wcale nie musi oznaczać bezpiecznego miejsca bo czy jedni czy drudzy jak będą chcieli to nas dorwą i tutaj. A jak nie nas to tych co będą musieli pływać do Cheb albo na jezioro. O to mi chodziło. - odezwał się Matt jakby się poczuł, że Nico ma do niego jakieś pretensje czy oskarża o coś. Mówił dość ugodowym tonem próbując wyjaśnić o co mu chodziło by zastępczyni szeryfa nie miała do niego żalu.

- No. A ja mówię, że nasz szeryf wielu obcych nie trawi ale często ma nosa. A tych od pana prezydenta coś nie trawi. Znaczy tych od Guido też ale no ci to wiadomo. To jakby miał rację to jedni są drugich warci i dla nas wcale nie lepsi. - dodał swoje Daney zerkając z przekonaniem na swoich towarzyszy.

-Nie Matt, ale dziś już nie ma wielu bezpiecznych miejsc, a to będzie bezpieczniejsze niż Cheb jeśli coś pójdzie nie tak -Nico sięgnęła do garnka - A mam nadzieję że nie pójdzie, herbata już gotowa - dodała Nico zaciągając się aromatem maliny i dzikiej róży
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 09-04-2018, 00:58   #625
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 83 - Część Adiego i Merila przeklejona z doc.

Cheb; bagna; farma Fergusona; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Alice Savage i San Marino




Pobudkę ciężko było uznać za udaną czy przyjemną. Zimno, wilgoć, mokre ubrania krępujące ruchy, ssanie żołądka od niedojadania choć jeszcze nie na tyle mocne by dało o sobie zapomnieć. Dookoła ciemna noc i wciąż te bębnienie kropel deszczu oznaczające brak rokowań na poprawę warunków i cały ten wysysający ciepło i życie świat na zewnątrz. W takich warunkach zwykłe, suche łóżko, z suchą pościelą albo chociaż śpiworem, w ogrzanym pomieszczeniu wydawało się wyimaginowanym luksusem. Kompletnie nikomu chyba nie uśmiechało się wyjść na ten paskudny zmrożony i zalany w bagnie świat gdzie każdy oddech zmieniał się w obłoczek pary.

Jedynym pocieszeniem i nadzieją na odmianę tego losu wydawało się te drugie ciało. Drugie, ciepłe, żywe ciało, tak samo zmaltretowane niepogodą i morderczą aurą. Drugie ciało, do tego bliskie i związaną przysięgą na moście o poranku wydawało się oazą i ciepła i nadziei. Tak dla jednej jak i drugiej niedawnej panny młodej. Ten ostatni poranek który był zaledwie kilkanaście godzin temu, na tym słonecznym, porannym moście wydawał się odmienny i egzotyczny jak scena wyrwana z innego życia i z innego świata. A teraz było teraz. Tutaj, w tym przegniłym, zawilgoconym domu topionym przez bagno i kolejne fale nieustających opadów, mrożone chłodem wiosennej mocy który wyziębiał każdą wystawioną drobinę ciepła z ciała jaką dopadł.

I było to widać także poza tą zaimprowizowaną sypialnią. Ludzie skupiali się przy cieple ognisk jak przy najlepszym przyjacielu. Ogień, żywy, ciepły ogeń wydawał się być jedyną siłą i odmianą stawiającą opór tej wiosennej niepogodzie. Wydawał się wiązać wręcz w magiczny sposób nadzieję i siły zgrupowanych przy nim ludzi. Ci zaś byli wyraźnie wymęczeni, przysypiali albo po prostu spali. Aura wydawała się być w stanie zastopować wszelką ludzką aktywność w tym wstawanie z improwizowanych posłań.

- Napij się. - Krogulec wszedł do pokoju z metalowym kubkiem parującej cieczy. Z kubka zalatywało mieszaniną ziół jakie ludzie często parzyli gdy nie mieli dostępu do dawnej herbaty. Ta używka podobnie jak prawdziwa kawa też obecnie coraz częściej była dobrem luksusowym. Z kubka zalatywało też prawdziwą herbatą i mocniejszymi promilami więc celowo lub improwizowanymi środkami Krogulcowi udało się zmajstrować koktajl energetyczny. Zaserwował go obydwu parom. Jakoś przez nikogo nie pytani nie budzili Boomer która chyba dostała jakiejś gorączki. Pociła się w każdym razie podczas snu chociaż jej skóra już wróciła do normy.


---



- Już po północy. - powiedział czarnowłosy mafioz gdy zgromadzili się ponownie przy ognisku na parterze ustępując miejsca w tej “sypialni” następnym by choć na chwilę mogli się ogrzać w choć trochę cywilizowanych warunkach. Wspólna niedola zdawała się łączyć ludzi w cierpieniu i nawet Guido z Nixem przestali nawzajem warczeć na siebie przy każdej nadarzającej się okazji. Sądząc tonu i zamyślonego wyrazu twarzy szefa już docucił się na tyle by myśleć o tym co ich wszystkich czekało. Więc jakoś wszyscy w lot pojęli, że znowu w ten nieformalny sposób zaczęła się kolejna narada na szczycie która miała zdecydować o najbliższych posunięciach bandy.

- Chcesz wracać na Wyspę? - Nix zapytał poprawiając patykiem mocno dymiące ognisko bo drewna w okolicy było sporo ale za cholerę suchego. Strzelało więc mocno iskrami, trzaskało od parującej wilgoci i dymiło całkiem mocno. Ale i tak każdy się do niego garnął by nie wyjść poza krąg ochronnego ciepła.

- Tak. Musimy przebyć jezioro przed świtem. - Guido nie zmienił swojego planu i celu jaki zamierzał osiągnąć. W tym przegniłym domu, gdzieś na tych cholernych bagnach Wyspa również mogła się wydawać niebywale odległa krainą. Choć gdyby nanieść tą odległość na ulice Det nie byłoby wiecej niż godzina detroidzkiej jazdy.

- No to nie zostało dużo czasu. - skwitował Nix zerkając pytająco na szefa Runnerów. Ten zgodził się kiwając głową i rozglądając się po wymęczonych i pogrążonych w letargu członkach bandy. Nie było trudne by odgadnąć, że szacuje ile jeszcze wytrzymają. Albo jak tym razem zapędzić ich do roboty by chcieli ją zrobić.

- No nie. Trzeba stąd spadać. Ale nie możemy jechać w ciemno. Nie wiadomo co się działo w tej pipidówie z tymi żołnierzykami i w ogóle. I trzeba dać cynk Taylorowi i reszcie. Taylor będzie wiedział co robić. - Guido wydawał się być święcie przekonany co do możliwości swojego zastępcy tak samo jak i o następnych krokach. Najpierw mówił jeszcze jakby się zastanawiał ale chyba w trakcie mówienia powziął decyzję bo mówił coraz pewniej i szybciej. Krogulec pokiwał głową zgadzając się z tym tokiem rozumowania i czekając na resztę tych myśli i pomysłów szefa które przeleją się w konkretny plan dla nich wszystkich.

- No ale transporter jest tylko jeden. No chyba, że łódka tej laski. - szef specgrupy zaczął też dołączać się do tego planowania. W zamyśleniu skubał swoją brodę wpatrzony w ogień.

- Właśnie ta łódka. - czarnowłosy mafioz pokiwał głową i na chwilę zamilkł bo gdy otworzył swoją ulubioną papierośnicę okazało się, że zostały trzy ostatnie zgrabne papieroski, tak odmienne od zwyczajowo byle jak skręconych skrętów jakie były najczęściej spotykane na ulicach Det i nie tylko. Po chwili wahania zamknął papierośnicę z powrotem nie wyjmując żadnego ze swoich trzech ostatnich skarbów. - Czacha. Weź paru ludzi i wróć do Taylora. Niech ogarną sprawę w Cheb i w porcie. Musimy wiedzieć czy lepiej płynąć rzeką czy wyjechać gdzieś na ląd tą kabaryną. Sprawdźcie teren. Będziemy przeprawiać się przez jezioro tej nocy. Powiedz to Taylorowi, on będzie wiedział co robić. - szef zaczął wydawanie poleceń od szamanki.

- Krogulec ogarnij tu co i kogo się da. Najdalej za godzinę musimy stąd spadać. Zgarniamy co się da i po resztę najwyżej wrócimy kiedy indziej. - brodacz pokiwał spokojnie głową gdy usłyszał polecenie szefa. Rozejrzał się jakby chciał się przebić wzrokiem przez mrok podwórza i dostrzec te utopione w bagnie pobojowisko jakie tutaj mieli.

- Alice. - mąż na koniec zwrócił się do swojej żony. Odgarnął jej lok spadający na twarz nim kontynuował dalej. - Zobacz co z naszymi w transporterze. A potem opraw tego robota. Zobacz co się da z niego wyciągnąć ale chyba żadnej broni to on nie ma. Szkoda. Ale tylko coś co da się zrobić szybko, nie mamy czasu się grzebać godzinami. - powiedział wskazując brodą gdzieś przez rozwalone okno bez szyb posiekane świeżymi przestrzelinami od szrapneli i pocisków.




Cheb; rejon południowy; FOB Beta; Dzień 9 - noc; podziemia; umiarkowanie.




Bosede “Baba” Kafu



- Chcesz jeść? To dobrze. Zdrowy odruch. Widać zdrowiejesz. - Ted czy jak wedle używanego pseudonimu Beta 3 pokiwał głową i uśmiechnął się lekko. No i wstał i w końcu obydwaj przeszli do sąsiednego a potem jeszcze kolejnego pomieszczenia. Powoli. Baba co prawda mógł iść samodzielnie ale nadal było to na słowo honoru. Na wszelki wypadek lepiej się czuł gdy czuł pod dłonią szorstką ścianę. Zresztą nie było to takie łatwe bo pomieszczenia na pewno nie były projektowane na takich gigantów jak on. Sufit zdawał się ciążyć mu tuż nad głową a przy każdych drzwiach musiał się schylać co wywoływało dodatkowe zawrote głowy.

W kuchni albo raczej pomieszczeniu które służyło do gotowania Baba mógł spocząć i znów odzyskać równowagę. Przy takich sensacjach ze zwykłym chodzeniem wszelka większa aktywność zdawała się stać pod bardzo dużym znakiem zapytania. W kuchni było ciepło i przyjemnie i Bosede złapał się na tym, że przysnął a ja nie spał to i tak trudno mu było utrzymać czujność. Zresztą nie było potrzeby. Ted mocniej rozpalał jakieś ognisko w starej beczce i ustawiał jakieś garnki z których dolatywał coraz bardziej smakowity zapach im bliżej danie było gotowe.

- Słabo tu karmią. Żarcie tutaj całkiem drogie. Ratujemy się rybami z rzeki i czasem coś w sidła się złapie, czasem jakiś traper coś zgodzi się wymienić. Więc się nie nastawiaj na luksusy. - poinformował gospodarz swojego gościa gdzieś w międzyczasie gdy szykował posiłek. Tu akurat pewnie mówił prawdę bo Baba który często towarzyszył panu Will’owi w jego wyprawach właśnie głównie nastawionych na wymianę dóbr z Bunkra na żywność też mieli ten sam problem odkąd podczas starć z Runnerami w zimie spłonął silos z zapasami żywności całej osady a populacja samej osady została znacznie przetrzebiona. Sami Chebańczycy mieli z tym problem i głód jeśli nie był ich nieodłącznym kompanem to dyszał swoją wielką paszczą w kark.

- A z tym ślubem nie znam szczegółów. Ale trochę to trwało dziś rano. Na moście. Całe zbiegowisko. Runnerzy z jednej a Nowojorczycy z drugiej strony. I ślub na samym środku. Ładnie wyglądały te panny młode. Dwie laleczki na biało. Dawno takich nie widziałem. Szeryf tam też był to on pewnie wie więcej. Ale chyba ktoś od Runnerów bo po ich stronie mostu fetowali. Ale jakiś kapelan od żołnierzy udzielał im ślubu. Sam się zdziwiłem jakim cudem się dogadali. - Ted opowiadał dalej to co zainteresowało Babę z przespanego dnia. Między jego jednym a drugim przebudzeniem. Słowa ciążyły Schroniarzowi tak samo jak powieki. Znowu chyba przysnął. Zorientował się gdy miski i talerze stuknęły o stół przy jakim siedział budząc go z letargu. Jedzenie! A był taki głodny!

- Więcej nie ma. Zostawiłem chłopakom. - powiedział Beta 3 przysiadajac się obok ze swoją porcją. Babie zaserwował chyba ze dwa razy większą chociaż na jego możliwości to i tak nie było na tyle by się najadł to jednak było podane na talerzu, gotowe, ciepłe i sycące. Rzeczywiście głównym składnikiem była smażona ryba, rybna polewka, jakieś placki, makaron wymieszany z kawałkami jajek i chyba symbolicznie dorzuconymi do smaku kawałkami jakiejś konserwy by było jakieś złudzenie na języku prawdziwego, czerwonego mięsa. - A z tym powrotem musisz pogadać z szefem. Na razie jedz i odpocznij. Dalej wyglądasz jakbyś wpadł pod kombajn. I tak chodzisz. A wiesz, nie chciałbym cię drugi raz tutaj targać. - Ted orzucił swoje szamiąc swoją porcję z podobnym zapałem jak Baba swoją. Przyjemne ciepło z zewnątrz, od rozgrzanego pomieszczenia, przyjemne ciepłe z wewnątrz od właśnie spożytego posiłku, błogie uczucie bezpieczeństwa znowu sprawiły, że Schroniarza zmógł sen. Obudził się gdy i odgłos zamykanych drzwi. Ktoś przyszedł.

Obcy Babie mężczyzna wszedł do jakiegoś pomieszczenia po drugiej stronie korytarza. Zerknął przez niego w stronę Baby wciąż siedzącego przy stole gdy zdejmował jakąś opończe. Była chłodna i ociekała jeszcze chłodniejsza wodą. Facet musiał mieć na sobie jakiś pancerz albo dziwny ubiór bo ciepłem promieniowała tylko jego głowa i dłonie. Reszta konturów ciała była zaskakująco chłodna. - Ale leje. Jak w jakimś listopadzie. A myślałem, że wiosnę mamy. - powiedział chyba do Baby przykładając dłonie do ust by w nie pochuchać. Zaraz zdjął rękawice i podszedł do tej samej beczki przy której Ted gotował posiłek. Przez chwilę sycił się ożywczym ciepłem bijącym z tego prostego grzejnika. Nosił broń przy pasie. Kaburę z pistoletem i nóż w pochwie.

- Ted mówił, że wstałeś i cię podkarmił. - mężczyzna spojrzał w bok na siedzącego mutanta. Znowu pochuchał w dłonie ale widać było mu nadal zimno bo znowu wrócił do ogrzewania się przy beczce. Pokiwał głową i wziął garnek jaki stał na beczce po czym położył go na stół w tym samym miejscu przy którym wcześniej siedział Ted. - Jestem Beta 1. Jestem Howard. Ale wszyscy mi mówią Howie. - przedstawił się mężczyzna wyciągając dłoń na przywitanie po czym usiadł przy stole i zaczął wcinać jedzenie przygotowane przez Teda.

- Ted mówił, że chcesz wrócić do swoich. Na Wyspę. Do Bunkra. Tak? Aha, przez radio to jesteś King Kong. Więc jak usłyszysz coś, że King Kong to chodzi o ciebie. - Howie trochę jakby sprawdzał informacje a trochę jakby chciał zacząć rozmowę od tego co Ted z Babą skończyli. Na koniec jakby przypomniał sobie o tych kodowych pseudonimach jakich używali.




Cheb; rejon południowy; nadrzeczny sklep; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno.




Nico DuClare



- Po prostu zastanawiam się czy nie będzie bezpieczniej zabrać starą, spakować co się da i nie spróbować gdzie indziej. Zostać tutaj to takie czy inne kłopoty. Od jednych czy drugich. - Matt splunął flegmą w ogień buzujący w piecu. Ilu Chebańćzyków stało przed podobnym dylematem ciężko było zgadnąć. Sam piec już się przyjemnie rozgrzał i biła od niego przyjemna aura ciepła i spokoju. Ogień otoczony zabudową pieca dawał pewne, stabilne źródło ciepła znacznie mniej podatny na warunki zewnętrzne niż zwykłe ognisko. Warunki zewnętrzne zaś nie ulegały poprawie. Lało i lało do tego chwytał mróz. Każdy oddech zamieniał się w obłoczek pary. Aż przyjemnie było ogrzać gardło i ciało czymś ciepłym, zwłaszcza taką świetną na takie okazje herbatą z dzikiej róży i malin.

To wszystko jednak było pewnie dobre kilka godzin temu. Zaraz po tym gdy na świat spłyneły nocne ciemności. Potem stopniowo sensacje i zmęczenie z całego dnia jak i usypiające ciepło bijące od strony pieca zrobiły swoje. Rozmowy się coraz mniej kleiły i w końcu pierwsza para poszła spać zostawiając na warcie Matta. Niedawno Matt obudził swoją zmienniczkę i sam uszykował się do snu by odespać swoją wartę. Na oko tropicielki była chyba ta najczarniejsza, środkowa pora nocy. Nadal było cholernie zimno ale to zwalczała aura bijąca od pieca. Matt przypilnował ogień więc nadal palił się choć już bardziej oszczędnym płomieniem. Piec jednak bez skrępowania oddawał nagromadzone do tej pory ciepło.

Ulewa nieco zelżała ale nadal łomotała o każdą powierzchnię z siłą regularnego deszczu. Szum deszczu skutecznie tłumił wszelkie słabsze odgłosy podobnie jak nocny mrok ograniczał zmysł wzroku. Przez to jednak monotonia odgłosów i bodźców nakładała się usypiającym czynnikiem na ciepło bijące od pieca. Opustoszała bryła budynku czasem trzeszczała i skrzypiała od lodowatej chłosty wody i mrozu zupełnie jak żywe stworzenie wystawione na pastwę żywiołów.

A mimo to jednak czułe ucho tropicielki wyłapała jakąś niezgodność w tych odgłosach. A może raczej prawidłowość. Jakieś szuranie. Z dołu. Gdzieś przy wodzie, przy palach na jakich stał dom a przynajmniej molo do jakiego zacumowali. Może to tylko jakiś dryfujący kawał gałęzi obijał sę o słupy zanurzone w wodzie no ale może i coś innego.




Cheb; rejon wschodni; lokal “Wesoły Łoś”; Dzień 9 - noc; ulewa; zimno.




Gordon Walker i Nataniel Wood



Gordon wrócił z rozmowy z szeryfem i wchodząc do Łosia wreszcie poczuł przyjemne ciepło. Niewiele rozmyślając zajął stolik i usiadł zamawiając gorącą kawę by się jeszcze bardziej rozgrzać i nieco rozbudzić. Gdy czekał zobaczył schodzącego po schodach Lynx’a - nie wyglądał dobrze podsumowując krótko ale on sam też nie był okazem zdrowia więc nie jemu było oceniać. Machnął tylko ręką do snajpera by ten się przysiadł.

Snajper kuśtykał po schodach, a prowizorycznie opatrzone rany bolały go z każdym krokiem. Musiał coś zjeść, bo w trzewiach czuł nieznośne ssanie. Ogólnie był zdołowany, tajemnicze kutry dały im niezłego łupnia, swoje dołożyła też niesprzyjająca aura. Relacje z Kate też nie poprawiały mu humoru i powoli zbliżał się do momentu, kiedy będzie chyba musiał ten rozdział życia odpuścić. Ta myśl sprawiła, że poczuł się jeszcze gorzej. Po mieście grasowali gangsterzy, a on sam miał mglisty obraz sytuacji taktycznej w okolicy. Zobaczył siedzącego przy stole Gordona i usiadł z ponurą miną na krześle na wprost tamtego.

Widzę, że już grasowałeś po okolicy? - zapytał czysto retorycznie. - Masz jakieś ciekawe wieści?

Walker kiwnął głową zgadzając się:
Tak… Rozmawiałem z Dalton’em… - zbliżył się do Lynx’a by móc zciszyć głos - Szeryf prosi byśmy zajęli się odbudowaniem relacji z Czerwonymi… cała ta sytuacja jest Cheb wybitnie nie na rękę. Masz z nimi dobry kontakt i ufają ci więc będziesz musiał przejąć inicjatywę… - Gordon opowiedział Lynx’owi po kolei jak przebiegała rozmowa z szeryfem starając się nie pominąć żadnego szczegółu, sączył tylko od czasu do czasu kawę i ćmił papierosa, kiedy skończył streszczać spojrzał pytająco na rozmówcę i dodał - co o tym sądzisz?

Co sądzę? Sądzę, że to nadęty durny kmiot… - ściszył głos tak żeby tylko Gordon go usłyszał. - Gangsterzy zrobili z Cheb co chcieli… a jemu została tylko gadka przedwojennego gliniarza… Pamiętasz jak mówiliśmy o ewakuacji, albo o przygotowaniu obrony? Zlał nas, wyśmiał nas… a teraz ten jebany Guido i banda jego popaprańców będą robić z okolicą co tylko żywnie mają ochotę.

Był wkurwiony, ale musiał przyznać, że polepszenie relacji z czerwonymi na pewno polepszyłoby sytuację mieszkańców Cheb.
-Spróbuję pomóc na tyle ile dam radę… - odrzekł w końcu zrezygnowany. I tak musiał siedzieć w tym miasteczku dopóki nie wyliże się z ran. - Zobaczymy co da się zrobić… coś konkretnego proponujesz?

Walker wysłuchał i kiwał głową myśląc nad słowami snajpera. Niestety teraz nie mogli już nic zrobić. A samo wkurwianie się też nic nie da:
Trzeba zachować trzeźwy umysł… I naprawić te relacje… Jeśli w oczach Czerwonych będziemy godni zaufania - wskazał ręką na siebie i na Lynx’a - będziemy mieli więcej możliwości i więcej przyjaciół do których można się zwrócić o pomoc… A od czego zacząć… myślę że od… nie wierzę że to powiem… przebłagania duchów… te całe próby… czy zwał jak je zwał o których mówił szaman… Proponuję zacząć szukać tropów i zacząć od tego co jest najbliżej… na myśl przychodzi kwestia Sanders’a… i ta kobieta o której mówił szaman… wiesz o kogo chodzi?

Lynx zastanowił się:
- Pewnie o Yelenę, tak myślę przynajmniej. No a Sanders to zawzięty skurczybyk. Będziemy mieli ciężko go przekonać, spróbować jednak trzeba. Powinien gdzieś się kręcić wokół Łosia, Yelena również. Pewnie Rudy będzie wiedział, gdzie go szukać. Szaman mówił coś o broni, która została użyta… myślę, że bez tego się nie obejdzie. Choć skrucha Sandersa będzie jeszcze cięższa do uzyskania… - zasępił się posterunkowiec. - Proponuję coś zjeść, ogarnąć szpej i możemy się brać za robotę…

Sanders jest tutaj w Łosiu, w pokoju Yeleny właśnie… Jack mi powiedział. Proponuję zacząć faktycznie od tego tropu, porozmawiać z nimi na spokojnie bez nerwów, niech wyjaśnią ze swojego punktu widzenia co zaszło… wtedy my wytłumaczymy o co nam chodzi i jakie mamy rozkazy od Dalton’a. Tutaj każdy przed nim odpowiada więc jeśli przedstawimy że Szeryf chce pojednania z Czerwonymi to Sanders będzie zmuszony pomóc moim zdaniem… skoro został tutaj i jest częścią społeczności Cheb… - analizował Gordon.

Po chwili wstał i dodał:
No dobrze… Rysi Pazurze… chodźmy może prosto do Scott’a i Yeleny… Nie ma co zwlekać…

Snajper zgodził się z Gordonem, choć burczało mu w brzuchu, to jednak uznał, że zje najwyżej po rozmowie ze Scottem: - W takim razie chodźmy - i ruszył za zabójcą maszyn.

Do służbowego korytarza nie było zbyt daleko a w nim i pokój zajmowany przez Yelenę też nie był daleko. Drzwi nosiły na sobie rysy i dźgnięcia po ostrzach z czasu zimowych walk. Gdy zapukali w te drzwi ze środka doszedł ich po chwili okrzyk gospodyni. - Kto tam?! - zapytała zwyczajowe w takich sytuacjach pytanie.

Walker i Woods, przychodzimy na rozkaz Szeryfa Dalton’a, musimy porozmawiać... - rzucił Gordon krótko ale też tak by podkreślić że są obecnie agentami przedstawiciela władzy Cheb.

Przez jakieś dwa czy trzy oddechy obydwaj mężczyźni wpatrywali się w zdewastowane w zimowych walkach drzwi. Po tym usłyszeli z wnętrza kroki podchodzące do drzwi, szczęki blokad i w końcu drzwi się uchyliły i stanęła w nich gospodyni.

- To wy? Już jesteście w pionie? I co tacy nadęci jesteście jeden z drugim? - Yelena spojrzała nieco ironicznie na obydwu stojących przed drzwiami gości. - I jaką sprawę ma do mnie szeryf, że was wysłał. Widziałam go dzisiaj to nic nie mówił, że coś potrzebuje. Kibel się zapchał u niego w biurze i potrzebuje hydraulika? - zapytała znowu zerkając to na jednego to na drugiego ze swoich rozmówców.

Z tym “w pionie” to bym nie przesadzał zbytnio… nie jest zbyt dobrze, ale szeryf poprosił nas o załatwienie jednej sprawy. Ma ona związek z wami… Dalton chce byśmy zrobili wszystko co w naszej mocy by naprawić stosunki z Enklawą Czerwonych. Lynx ma tam spore chody więc sprawa nie jest do końca beznadziejna. A według Dalton’a z sąsiadami trzeba dobrze żyć. Jesteśmy też po rozmowie z Szamanem, który podał nam warunki “przebłagania duchów” - za każdym razem kiedy wspominał o duchach czuł się jak debil ale cóż zrobić… - także… Czerwoni są gotowi wrócić do dawnych stosunków, taki jest wniosek. Możemy wejść i obgadać całą sprawę?

Yelena wcale nie wyglądała na przekonaną. Patrzyła to na jednego to na drugiego z wieczornych gości jakby zastanawiała się czy sobie z niej żarty stroją. - No to jak Lynx ma takie chody u tych Czerwonych no to niech naprawia te relacje. Co mnie do tego? - monterka wzruszyła ramionami najwidoczniej nie widząc związku ani z wieczorną wizytą gości, ani z czerwonymi, ani pewnie przede wszystkim ze swoją monterską osobą. Wyglądała, że słowa Gordona w ogóle jej nie przekonały. Ani milcząca obecność Lynxa. Jednak w końcu wzruszyła ramionami i otworzyła drzwi by goście mogli wejść do małego pokoju. Gdy weszli zamknęła z powrotem drzwi a oni dostrzegli siedzącego na krześle Sandersa. Najemnik siedział ze sztywno wyciągniętą przed siebie nogą i lustrował ich obydwu wzrokiem.

- Więcej krzeseł nie mam więc siadajcie gdzie dacie radę. - powiedziała gospodyni wskazując na łóżko bo nie licząc podłogi właściwie tylko ono nadawało się do tego by spocząć. - I mówcie o co chodzi bo w ogóle tego nie rozumiem o co tu chodzi. Ja tam nic do szeryfa ani do tych Czerwonych nie mam. Mieszkam tutaj i robię dla Jacka. - Yelena zaczęła też mówić domagając się wyjaśnień o co chodzi w tych mętnych dla niej półsłówkach jakich jej goście udzielili w progu.

Lynx do tej pory się nie odzywał, układał sobie w głowie to co chciał powiedzieć Sandersowi czy Yelenie, ale jeszcze nie był w na tyle dobrej formie fizycznej, by przychodziło mu to bez trudu. Niemniej kiedy już ich wpuściła, pomyślał, że to on powinien zacząć: - Nie chodzi o to, czy macie coś do Czerwonych czy nie, chodzi o to co się stało zimą u Szamana… - powiedział patrząc na Sandersa. - Wierzę, że miałeś swoje powody, ja to nawet rozumiem, niestety Indiańce czują się obrażeni… nie pomogą nikomu w wiosce, jeśli pewne rzeczy nie zostaną wyprostowane Sanders. Fakt jest taki, że Cheb i jego mieszkańcy potrzebują każdego możliwego sprzymierzeńca, zważywszy na to, że kręca się tu gangsterzy i Armia... - mówił spokojnie i rzeczowo. Wiedział, że gość jest wybuchowy i uparty, wolał nie zaogniać sprawy.

- “Coś co się stało zimą u szamana”? - Sanders popatrzył beznamiętnie na obydwu gości Yeleny i powtórzył zimnym tonem. Przeciągnął tym nieprzychylnym wzrokiem po grenadierze i snajperze. - A co takiego stało się zimą u szamana? - wycedził zimno wracając spojrzeniem do snajpera. - I jakie rzeczy mają być wyprostowane? Chcecie to je sobie prostujcie. Mnie ani Yelenie nic do tego. - najemnik wyraźnie się zjeżył i nie wydawał się skory do ustępstw. A może nawet nie był do końca pewny o czym właściwie mówią ci dwaj co właśnie doszli do nich do pokoju.




Detroit; Dzielnica Ligii; ulice Det; Dzień 8 - południe; pogodnie; ziąb.




Julia “Blue” Faust



- Wkręcić cię na pokera w Ambasadorze? - Kapelusznik powtórzył zastanawiając się nad tym pomysłem. Widocznie się go nie spodziewał podobnie jak reszty rewelacji długonogiej blondynki o Starszym, Lexie, dawnych i obecnych dziejach które wszystkie wydawały się tworzyć sieć powiązań przez te wszystkie lata, stany i kilometry jakie dzieliły te pozornie nie powiązane miejsca, osoby i wydarzenia.

Rozmawiali jeszcze chwilę. Egor specjalizował się w Det a dokładniej w dzielnicy Schultzów a zwłaszcza jej głównej ekipie jaka występowała w Lidze w barwach żałobnej czerni Schultzów. W nowych prochach jakie miały pojawić się na mieście był jednak słabiej zorientowany. O Lexie nie słyszał inaczej niż to co do tej pory wiedziała i Blue dopóki nie spotkała się wczoraj rano ze Starszym. Ale skoro chodziło o prochy pewnie powinni wiedzieć coś dilerzy i inni którzy handlują właśnie dragami. Jednym z większych w Downtown był Kim. Żółtek mający powiązania z innymi żółtkami którzy zagarnęli dla siebie spory wycinek dropsowego frontu w mieście. Nie można było powiedzieć, że mają monopol w którejkolwiek dzielnicy czy choćby właśnie własną dzielnicę ale jednak byli dość charakterystyczny, rozpoznawali i w dragach zwykle dało się odczuć ich obecność. Kim lub kontakt z nim można było najłatwiej złapać w “Sajgonce” która w Downtown robiła za główny punkt zbieraniny żółtków wszelakich. Ale Egor odradzał jeść coś tam bo jedynym pewnym składnikiem były ryby. Ale herbatę czy coś co ją udawało mieli całkiem niezłą.

Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że chyba kogoś kto miał spotkanie z samym Starym i to w obecności Steve’a i Starszego chyba powinno dać się wkręcić na pokera. Ale pierwszy raz raczej lepiej by przyszła właśnie razem z Egorem jako nowy gracz. No i dwa to ne grywali zbyt regularnie na pewno dziś w planie tego nie było a trzy no White Hand to White Hand. Czasem przychodził na pokera a czasem nie. Ciężko było zgadnąć jakby było tym razem. I gdzieś na tym skończyły się ustalenia z Egorem.

Dzień rozkwitł już w pełni choć wiosenna aura Wielkich Jezior nie miała startu do bezkresnego błękitu nad głową i suchego, pustynnego gorąca roztaczające swoje panowanie na ulicach. W klimatyzowanych i oświetlanych lokalach z klasą bowiem miał minimalne znacznie zostawały więc pozytywy: błękit i przyjemne ciepło. Zaś nad Det nie było ani ciepła ani błękitów. A gdy już minęło to południe Blue mogła przejść do następnego punktu w swoim biznesplanie na ten dzień czyli do rozmowy z Max.




Dziewczynę znalazła tam gdzie i inne grzesznice najłatwiej było znaleźć czyli w jej pokoju. Nowy nabytek Anny zdradzał latynoskie pochodzenie i jakby dla kontrastu z Blue był ubrany w krwistą czerwień. Dziewczyna była chyba zaskoczona gdy po otwarciu drzwi ujrzała blondynkę jaką pewnie pamiętała z aukcji ale zaprosiłą ją do środka. Środek był iście grzesznikowym standardem czyli ciasną ale własną klitką jaka każda grzesznica miała dla siebie. Poza łóżkiem była jeszcz jakaś szafa z kobiecymi ubraniami pewnie po jakiejś poprzedniczce, biurko z dużym lustrem na honorowym miejscu i rozstawionymi chaotycznie kosmetykami, krzesło przy biurku i jakiś taboret zawalony ręcznikiem. - Właśnie przymierzam kreacje na wieczór. - powiedziała trochę na powitanie a trochę tonem wyjaśnienia tego mało dziennego ubrania w jakim zastała ją Blue. - A co kumpelę szefowej do mnie sprowadza? - zapytała z mieszaniną ostrożności i zaciekawienia.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 20-06-2018, 00:54   #626
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
Stan zawieszenia między jawą, a śmiercią trwał… za krótko. Żywi mówili na to sen, San Marino wolała inną nazwę - czuwanie. Czas gdy ciało odpoczywało, a duch trwał w gotowości słuchając i czekając na inne zbłąkane dusze. Tym razem też jedna się znalazła, połączona ze światem materialnym za pomocą zniszczonego portfela ze zdjęciem i dokumentami, chociaż akurat ten umarły nie należał do zbyt zaborczych. Nie pchał się Mówcy na siłę w spektrum postrzegania, błąkając się na obrzeżach, wyczuwalny nie bardziej niż czyjś czujny wzrok zza winkla, gdy czasem idzie dostrzec poruszenie samym krańcem oka. Tuż przy zewnętrznym kąciku.
Zimno. Wilgoć. Czerń. Oddech zmieniający się w parę, zapach zbutwiałego drewna i bagna, wdzierające się przez nos aż do samego wnętrza czaszki. Niewygodna, twarda podłoga pod ciałem i drugie ciało tuż obok: ciepłe, żywe, oddychające miarowo pod szorstkim kocem barwy zgniłej zieleni. Albo brązu. Albo mieszanki obu tych kolorów. Pod nim dwoje ludzi z Krukiem pośrodku, przycupniętym na wysokości ich piersi i łypiącym smolistymi oczodołami na Więź, która nie miała prawa powstać. Ale powstała i miała się dobrze.
Wraz z powrotem świadomości pojawiło się znużenie, ból obitych mięśni i ten inny. Rozrywający umysł od środka - pokłosie zbyt długiego przebywania w świecie Popiołu. Gdzieś w dalszej perspektywie szamanka słyszała szum ulewy. W bliższej zaś poruszenie, przyciszone głosy i skrzypienie starego materaca. Głos Plamy, która mówiła… co nie było żadną nowością. Głos Diabła, odpowiadającego sennie, a potem z rozbawioną uwagą.
W jeszcze bliższej perspektywie, tej znajdującej się na wyciągnięcie ręki też zachodziły zmiany. Miarowy oddech łaskoczący czubek głowy zmienił się w serię krótkich sapnięć i westchnienie. Pomruk budzącego się do życia Żywego.
- Udajmy że przekroczyliśmy Barierę i zamieszkaliśmy wśród Popiołów - wyszeptała nie otwierając oczu, za to przyciskając się do Pazura na przekór konieczności wzięcia się za robotę.

- A trzeba do tego wstawać? - zapytał Nix sennym głosem i przecierając oczy wolną ręką. Westchnął gdy pewnie do niego też dotarł już ból egzystencjalny i cała przegniła, zimna i mokra rzeczywistość do jakiej powracali. Widocznie też wolałby się budzić w innej scenerii i okolicznościach. Po omacku jednak poprawił swój chwyt przyciągając trzymaną kobietę nieco bliżej o siebie.

- Właśnie nie trzeba - odmruczała, wciskając twarz pod koce i narzuty - Zostajemy i udajemy martwych aż zrobi się cieplej. Wstanie słońce, przestanie padać, a widma odejdą. Dopisze nam szczęście to nas nie zakopią, tylko zostawią w cholerę. Albo… może kamuflaż? Znasz się na kamuflażu? Zamaskuj nas… udamy że się zgubiliśmy…

Nix półprzytomnie prychnął z rozbawienia wciąż nie otwierając oczu.
- No pewnie, że nas tu nie zakopią. - powiedział uśmiechając się cicho. Jedna jego dłoń przyciskała do siebie kibić swojej żony. Druga wylądowała gdzieś w jej włosach przeczesując je leniwymi ruchami. - Tu jest tyle wody, że nic się nie da zakopać. - dodał po chwili jakby zdradzał jej wielki sekret.

- Nie bój się Śliczny - Otero ułożyła się wygodniej, nadstawiając głowę na głaskanie jak duża, oczaszkowana wersja cmentarnego kota - Co ma wisieć nie utonie, a co spłonąć wnet dziś spłonie… ale to nie nasz dzień na dołączenie do korowodu Duchów. - objęła go jeszcze mocniej, na granicy przyduszania w pasie. - Myślisz że Plama wystawi nam… - zamilkła, słuchając szeptów przy uchu - … lewe zwolnienie? Kiedyś… tak się robiło. Jak się nie chciało iść do roboty. A wy co robiliście w jednostce jak pogoda była chujowa i nie chcieliście świechtać poligonu?

- Lewe zwolnenie?
- Nix otworzył jedno oko by łypnąć nim na żonę. Znowu chyba go to rozbawiło. Nieco przemodelował ich pozycję tak, że przesunął ją bardziej na siebie tak, że teraz właściwie bardziej leżała na nim niż obok niego. - U nas nie było lewizn. Pokazywali bramę do świata zewnętrznego i cały czas się darli nam na uchem, że nie musimy tutaj być. Że tam jest fajniej, lepiej, nikt się nie drze, nie polewają cię wodą ze szlaucha, nie robisz nieskończoność pompek, nie przeciągają cię po błocie pod drutami i w ogóle takie tam. I ludzie korzystali z tego wyproszenia. Aż zostali tylko ci których nic na świecie nie mogło zatrzymać by zostali Pazurami. Szóstka. Z naszej grupy została nas na końcu szóstka. Z 83. - podłożył sobie ramię pod głowę i chyba trochę odpłynął w głąb własnych wspomnień. Chwilę gdy to mówił uśmiechał się łagodnie ale wzrok gdzieś błądził mu w mroku przegniłego sufitu. Dłoń przesuwająca się przez włosy po skórze głowy San Marino też zdawała się zwalniać i poruszać bardziej samowolnie bez udziału świadomej woli właściciela.

Nożowniczka wzdrygnęła się w pewnym momencie opowieści, otwierając wreszcie oczy i wpatrując się w twarz najemnika z bliskiej odległości niecałej dłoni. Gładziła go po włosach i patrzyła, też zaczynając się uśmiechać. Moze i było zimno, może i mieli przejebane. Może nawet nie dożyją do następnej północy, ale mimo tego Pete wciąż potrafił rozczulać, gdy się tak lampił gdzieś w przeszłość, zostawiając ciało na zimnej podłodze.
- Polewali was wodą - powtórzyła ironicznie, mrużąc oczy - Ze szlaucha - doprecyzowała żeby nie zostawiać niedomówień, ani niejasności - Ile wypadków miała wasza kadra tak średnio w roku? Chyba… zabiłabym takiego gnojka który spróbowałby podobnej sztuczki. Był taki jeden, ale… - zacięła się, dobry humor i czar chwili prysły. Wzruszyła zbywająco ramionami - Używał wiadra. W końcu go zarżnęłam. Kiedy… odechciało mu się heheszków.

- Och, nie wątpię.
- Pazur roześmiał się i pocałował żonę w usta. Przesunął palcami po jej policzku po czym znów powrócił głowa do swojego ramienia a drugą dłonią zawędrował na jej grzbiet. Palce mężczyzny zaczęły bawić się przesuwając się nieśpiesznie po okrytym kawałku skóry między kurtką a spodniami. - Ale wiesz co? - najemnik znowu podniósł nieco głowę by spojrzeć na twarz szamanki. - To już za nami. - skrzywił nieco wargi co pewnie miało znaczyć, że to przeszłość którą nie powinni się teraz obciążać.

Czarnowłosa głowa przekrzywiła się na bok, gdy San Marino łapała lepszą perspektywę. Kiwała potakująco w rytm słów swojego Żywego aż nagle zrobiła ironiczną minę, pochylając się aż zetknęli się nosami.
- Nie ma mowy - stwierdziła gładko i prawie bez złośliwej radości - Znajdę kawałek węża i zrobię ci odpowiednią pobudkę, kiedy nie będziesz się spodziewał. Żebyś z wprawy bojowej nie wyszedł, o szkoleniu pamiętał i innych plakatowych sprawach. Skoro już na mnie poleciałeś i cię wyrwałam… wiesz, jakby trzeba było ostudzić zapał, coś wymyślimy - zagryzła wargi aby się nie roześmiać.

- Taakk? - Peter uniósł brwi, potem pokiwał w zamyśleniu głową, wykrzywił jeszcze do tego wargi i w ogóle całościowo dawał znaki i świetlne i dymne, że się nad czymś poważnie zastanawia. W końcu widocznie się zastanowił wystarczająco poważnie bo się odezwał coś jeszcze. - Kurde a mnie się zawsze wydawało, że małżeństwo to wiesz, żona przynosi swojemu mężowi bambosze i piwo do ręki a on siedzi w fotelu przed telewizorem cholera nie mam telewizora, wiesz kochanie, musimy skombinować jakiś telewizor. - najemnik jak zaczął mówić to mówił płynnie, i monotonnie, i prawie niezmiennym tempem tak, że łatwo i gładko szło odruchowo łyknąć różne tematy i detale jakie poruszał jakby były jednolitym ciągiem myślowym. Na końcu spojrzał na twarz żony i pokiwał głową by podkreślić jakie ważne jest zdobycie tego telewizora do szczęśliwego pożycia małżeńskiego.

Szamanka westchnęła ciężko, przybierając zawiedzioną minę i nawet jej to zgrabnie wyszło.
- Kto ci takich głupot naopowiadał? Bambosze? Telewizor? I co byś tam oglądał? - wyprostowała się nagle, siadając na nim okrakiem, a głowę obróciła gdzieś w bok i ciemność w kącie pokoju. Chwilę z nią mamrotała, marszcząc czoło i krzywiąc usta, aż kiwnęła jej głową i wróciła do leżenia.
- Ligę superbowl ? Puchar Europy? Olimpiadę? Cokolwiek to jest, ale nie martw się. Po to masz mnie, żebym ci prostowała światopogląd. Na tym polega małżeństwo - westchnęła i zaczęła tłumaczyć bardzo powoli, aby odpowiednie fakty dotarły pod pazurową kopułkę, tak dotąd nieoświeconą i niedoinformowaną.
- Widzisz… wyrwałam cię dlatego, że mundury są idealnymi kandydatami na mężów. Umieją słuchać i wykonywać rozkazy. Do tego przywykli do paskudnej kuchni… albo sami gotują, więc żona w spokoju może zająć się ważnymi sprawami - mówiła łagodnie, głaszcząc lekko zarośnięty policzek męża kciukiem - Na przykład zajmować się zgrają kotów, czyścić broń… rozmawiać z Duchami.Iść na wódkę z kumplami z pracy. I telewizor? Nie potrzebujesz telewizora kochanie, lepszy laptop. - wyjaśniła i tą niejasność, uśmiechając się czule - Ogarniemy laptopa… widzisz? Jak to milo i szybko pyka, jak to nasza wspólna decyzja?

- Hmm… laptop?
- Peter zmrużył oczy i zmarszczył brwi z zastanowieniem jakby na poważnie zastanawiając się nad tym co mówiła. Ponieważ siadła na nim okrakiem wychodząc poza zasięg jego dłoni to jego dłoń i palce zaczęły się przesuwać po tej części jej anatomii do jakich sięgnęła w tym wypadku było to jej udo.
- No, może, może… Ale wiesz, telewizor to taka klasyka. Amerykańska tradycja i styl życia. - przeniósł wzrok z uda Emi na jej twarz by podkreślić swoje racje chociaż dłonią nie przestawał się bawić jej udem.
- I mundurowi słuchają rozkazów i sami gotują? A żona może iść na wódkę? Z kumplami? - zmrużył oczy sprawdzając czy dobrze zrozumiał sens wypowiedzi małżonki. - Hmm… Ale to jak mundurowi są tacy zajebiści to właściwie po co im żona? Jak i tak wszystko robią sami? - popatrzył z przekorą w oczach i drwiącym uśmieszkiem na czarnowłosą szamankę jaka na nim siedziała.
- I mówisz, że to ty mnie wyrwałaś? Tak? Hmm… No wiesz, ja to jakoś inaczej pamiętam. Wiesz, takie rozmaślone spojrzenia, wpadanie w ramiona i takie tam ochy i achy… no tak, tak, tak jakoś to było… - pokiwał głową jakby przypomniał sobie wydarzenia z ostatniej nocy i wieczoru. - O jakoś tak właśnie. - powiedział gdy nagle popchnął kolanem w jej tyłek tak, że opadła na niego. A on wtedy złapał ją przytrzymując przy sobie. - Dokładnie tak. W same ramiona. - pokiwał głową w zadowoleniu i z ciepłym uśmiechem i na ustach i w oczach patrząc na twarz jaka znowu była w zasięgu jego twarzy.

- Po co żona? - kobieta zaśmiała się krótko na manewr zmiany pozycji. Chętnie dała się położyć, objąć i ledwo padła na klatę w mundurze, zostawiła pocałunek na środku czoła Petera.
- Jak to po co? - wróciła gładko do prostowania światopoglądu, udając że wcale nie ma z tego masy radochy. - Żona jest po to, żebyś mógł się chwalić przed kumplami, że jakaś w końcu cię chciała… i wspaniałomyślnie adoptowała, aby użerać się w obu światach. - westchnęła rozdzierająco dając znak jak jej z tym faktem ciężko. Chciała dodać coś jeszcze, ale z posłania obok rozległo się nagle rytmiczne stękanie, przetykane odgłosami ciamkania i mokrego ssania. Szamanka odwróciła twarz w tamtym kierunku i zaśmiała się cicho, wskazując mężowi głową drugi rozentuzjazmowany barłóg.
- Poza tym za coś takiego żonie nie musisz płacić - wyszczerzyła się, przechodząc na szept i zawisając mu nad twarzą - Ani płakać, ani prosić. Poza tym możesz mieć ten mundur i być zajebisty, ale dzieciaka sam sobie nie zrobisz - teraz już szczerzyła się bezczelnie od ucha do ucha - Koledzy też ci nie pomogą… no chyba że masz żonę. A koledzy są niezgorsi, ona się czuje zaniedbana i takie tam historie, wiadomo jak bywa…. i co? Jakie maślące wzdychania, jakie lecenie… co ty brałeś że takie zwidy załapałeś - popatrzyła na niego w parodii groźnej miny - I najważniejsze. Dlaczego się nie podzieliłeś ze swoim Mówcą?

- Hmmm…
- tym razem z ust leżącego najemnika rozeszło się dłuższe westchnienie gdy w myślach obrabiał to co powiedziała leżąca na nim żona. Też na chwilę odwrócił wzrok by zerknąć na drugą parkę, tą zajmującą i zajmującą się sobą na kanapie. Wrócił jednak spojrzeniem z powrotem do twarzy przed sobą. Palcami zaczął znowu poprawiać i odgarniać czarne loki spadające z głowy na twarz szamanki.
- I nie muszę płacić za takie coś i jest pod ręką tak? Hmm... - pokiwał głową obracając w głowie ten pomysł. - No… No okey, niezłe… - zgodził się w końcu kiwając głową i pacnął palcem czubek nosa szamanki. - I mówię o tych maślących spojrzeniach jakie miałaś wcześniej. Widocznie nie widziałaś samej siebie. Ale możesz zaufać swojemu mężowi. I uwierzyć mu jak było. - Pazur pokiwał głową z przekonaniem by przekonać do tych słów i leżącą na nim kobietę. - Właściwie… To teraz też masz te rozmaślone spojrzenie… - doprecyzował trochę odsuwając głowę na ile mógł by spojrzeć na twarz kobiety z ciut lepszej perspektywy. - I miałbym z tobą podzielić się z tobą tym towarem? Ehh, no dobra, niech będzie… czekaj, czekaj, jak to szło… - Nix zmarszczył brwi i wolną dłonią przesunął palcami po krawędzi szczęki San Marino. Potem przesunął ją ku jej brodzie, ustom i w końcu podrażnił przez chwilę jej wargi delikatnym dotykiem jakby próbował coś tam wymacać, znaleźć czy namierzyć.
- Aaa… już chyba wiem jak to szło… - pokiwał głową ucieszony i po chwili jego palce przy ustach Emily zostały zastąpione przez jego wargi.

- To jest ironia, nie rozmaślenie. Jak laska tak na ciebie patrzy nie znaczy, że jej miękną kolana… - nożowniczka zdążyła wymruczeć zanim nie została zamknięta skuteczniej niż przez odpowiednią ripostę. Ledwo ich usta się zetknęły przez zimne, blade ciało przeszedł prąd. Złapała twarz poniżej w dłonie, unieruchamiając ją i przypuszczając własny atak językiem w głąb wrogiego terytorium. Całowała mocno, długo, aż nawet jej zaczęło brakować tchu, chociaż w nieoddychaniu miała całkiem niezłą praktykę, jako ktoś nie do końca żywy. Zabierała na zapas to co jej dawał, korzystała z tak chętnie i wdzięcznie podstawionej podpuchy już nie udając że cała scena nie robi na niej żadnego wrażenia.
- Tym razem nie mamy kamery - parsknęła gdy wreszcie musiała się od niego oderwać, co wykorzystała inaczej. Puściła jego głowę, zamiast niej chwytając bluzę munduru, a konkretniej guziki. Najchętniej by je zerwała, byle szybciej… no ale potem będą potrzebne. Szkoda.

- Ooo… to jak laska się we mnie wślepia to to nie jest maślenie? O cholera a już myślałem, że tyle lasek na mnie leci… - Peter całkiem udanie udał zmartwionego tym swoim odkryciem jakiego dokonał dzięki oświeceniu przez swoją małżonkę. Przez chwilę dał się biernie rozbierać ale w końcu dobra passa San Marino się skończyła. - Tyy, czekaj, czekaj… coś mi tu nie gra… - powiedział gdy podniósł nieco głowę i popatrzył na już rozpięty przez czarnowłosą kobietę mundur i jej dłonie myszkujące już po jego podkoszulce i tuż po. Facet wydawał się promieniować żywym ciepłem jak jakiś żywy grzejnik. - A już wiem! No źle się do tego zabierasz. - powiedział kręcąc głową i nieco podnosząc wzrok ku twarzy właścicielki tych dłoni. Znowu ją złapał, tym razem za ramiona i pociągnął do siebie, że znowu wylądowała na nim. Ale na tym nie skończył. Obrócił ją jeszcze wzdłuż osi tak, że nadal na nim leżała ale tym razem plecami.
- O, i teraz tak jeszcze tylko trochę tutaj… - wymruczał mężczyzna i teraz jego dłonie zaczęły błądzić po torsie kobiety swobodniej rozpinając i rozsuwając to co miała na sobie by dostać się do tego co miała pod spodem.

- Jakoś… będziesz musiał z tym żyć. Myślenie… nie zawsze wychodzi, nie dygaj. Każdy tak ma - mruczała ospale, przymykając oczy. Bez szemrania dała się wyłuskać z koszuli i płaszcza, a potem podkoszulki i stanika, korzystając z okazji aby w najlepsze i za całkowitą darmochę grzać plecy o jego pierś. W międzyczasie zajęła dłonie rozpinaniem spodni. Najpierw swoich, bo miała bliżej, wygodniej i nie trzeba było do tego odklejać się od termofora pod spodem.
- Nie gadaj że tego też cię panowie w mundurach uczyli. Szkolenie na Pazura, gdzieś w zimnym, obskurnym rowie. Indywidualne, dogłębne… numer lekcji 69 - zaśmiała się, ulegając podszeptom otaczających ich widmowych postaci, które widziała tylko ona. - I co, dużo takich do ciebie wzdychało? Ten mundur, ta buźka z plakatu - westchnęła, wciągając na siebie koc i nakrywając ich oboje - Będę musiała ogarnąć noże. Dużo noży. trucizny… na wypadek jakby jakaś się przypałętała i mi się nie spodobała. Nie lubię blondynek, nie jarają mnie, więc takiej na trzecią nie zaprosimy.

- Nie lubisz blondynek?
- Nix też chyba podłapał ten żar dyskusji, tematów i czynności jakie właśnie przerabiali i to nawet ze sporym zaangażowaniem. Oddech znacznie mu przyśpieszył i dłonie też chciwie wędrowały po coraz bardziej odkrytym a wreszcie całkiem odkrytym ciele żony. Przytrzymywały za jej boki, przesuwały się ku jej brzuchowi, niżej, tam w te wrażliwe miejsce między udami, i wyżej, ku jej piersiom, i jeszcze wyżej ku szyi, twarzy i ustom. - I mówisz na weźmiemy jakąś na trzecią? - Pazur mówił już trochę jakby miał problemy z koncentracją bo czynności ruchowe jakie właśnie przerabiali znacznie bardziej przykuwały jego uwagę.
- Okey, okey… - pokiwał głową i przesunął się ustami bliżej ucha, potem policzka i przesunął go drugą dłonią w swoją stronę tak by się mogli swobodniej pocałować. - Zawsze wiedziałem, że jesteś zajebista! - zamruczał cicho w przerwie między pocałunkami. - Ale wiesz, chwilowo tej trzeciej nie mamy… - pokiwał głową przerywając pocałunki i zgarnął kosmyki czarnych włosów jakie przykleiły się do twarzy Emily. - Ale wydaje mi się, że możemy przerobić tą lekcję 69. Nie jestem pewny czy wszystko pamiętam ale… - wyszeptał do jej ucha po czym zaczął całować jej kark. - Zostań tu na chwilę co? - zaproponował nieco unosząc ją tak, że musiała opierać się na własnych kończynach. W tym czasie on z ustami i dłońmi zaczął przesuwać się pod nią i jej plecami schodząc do coraz niższych partii jej ciała.

- Oczywiście że jestem zajebista. I niesamowita. - San Marino zgodziła się z mężem, skoro wreszcie przynajmniej ten punkt szkolenia opanował. Pozostałe szły mu nieźle, ale zabierał się za nie od złej strony. Mimo tego wykazywał takie zaangażowanie, że przerwanie mu odpadało. Nożownika wygięła tułów w łuk ku górze, ułatwiając mu zejście do parteru i tego co tam sobie wymodził pod kopułką.
- Trochę nie w te mańkę, ale i tak może być - wymruczała łaskawie, zamykając oczy z nieobecnym uśmiechem. - Na początek może być - dodała zaraz, przekrzywiając kark aby rzucić okiem co tam się pod nią wyprawia.

- Rzeczywiście chyba coś pochrzaniłem. Coś mało zawinięte wyszło te 69. - powiedział w końcu Nix coś jakoś specjalnie jednak nie zdziwiony. Zdążył w międzyczasie zejść do strategicznie ważnych rejonów anatomii czarnowłosej kobiety. I zabawił tam dłuższą chwilę odrabiając tam zarówno prace ręczne jak i egzamin ustny. Ale w końcu widać zorientował się, że jego samego w tej nie do końca udanej 69 ma kto obrabiać. Pokiwał więc głową i wyciągnął rękę w stronę żony by ta mogła mu ją podać. Potem trochę ją pociągnął i teraz ta klasycznie odwrócona pozycja była już bardziej klasyczna właśnie.
- Teraz chyba powinno być lepiej. A nie się tam gdzieś opieprzasz na wysokościach jak twój mężczyzna tak ciężko pracuje w pocie czoła. - dopowiedział z satysfakcją wracając do przerwanych na chwilę manewrów tylko w nieco innej pozycji.

- Opieprzam? - szamanka prychnęła poprawiając się wygodnie na materacu i pokręciła głową gdzieś między jego udami - Mam cię po palcu prowadzić co, gdzie i jak? Sama sobie zrobić dobrze, zanim ogarniesz w którą stronę co się robi? Nawet zacząłeś z dupy strony - rzuciła tonem skargi, całując porośnięte włosami podbrzusze - Ale dobrze, niech będzie. Żebyś potem nie gadał że cię żona niczego przydatnego nie nauczyła i pozwoliła chodzić takiemu nieogarowi - zgodziła się wreszcie na rozpoczęcie lekcji, zabierając się za to samo, co niedawno widziała na posłaniu obok. Czarnowłosa głowa poruszała się rytmicznie w górę i w dół, dzieląc uwagę, siłę i pieszczoty z drugim ciałem, tym poniżej. Sól i zapach mężczyzny wypełniły jej nozdrza, tak jak ciepłe ciało usta, drażniąc zmysły. Pracowała pilnie, z zaangażowaniem, pokazując jak poprawnie brać się za właściwą część zabawy.

Gdzieś tam od strony podbrzusza i ud kobiety doszło ją zadowolone westchnienie mężczyzny. Nix na chwilę przerwał swoje manewry ciesząc się przyjemnością serwowaną przez Emily.
- Oj, nie marudź. - powiedział w końcu a jego dłonie zawędrowały z powrotem do jej wypiętych pośladków. Jego dłonie wydawały się w porównaniu ze skórą z jaką się stykały kontrastująco gorące. - Jakoś coś nie narzekałaś jak było od tej dupy strony. - powiedział zaczepnie przesuwając dłońmi po tych samych rejonach po jakich przed chwilą wędrował dłońmi i ustami tylko w odwrotnej pozycji. Podrażnił się z żoną przesuwając znowu po samym, głębokim centrum jej pośladków. A w końcu zaczął się znowu rewanżować przyjemnością z tej bardziej tradycyjnej strony.

Pełne usta stłumiły pierwsze jęki, ruchy nożowniczki stawały się pospieszne, niecierpliwie.
- Nie narzekałam, bo musiałam przyciąć komara - oderwała się żeby mruknąć mało składnie i wrócić zaraz do zabawy w lizanie, ssanie i prace ręczne. Nadstawiała się też z drugiej strony, głośnym stęknięciem reagując na każdy dotyk i oddaną pieszczotę. Koc zleciał na ziemię, chyba żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Nie zamierzali też przerywać szkolenia, gdy ciśnienie rosło, nadając ruchom nerwowości i wyczekiwania.

- Przyciąć komara? Czy ja cię nudzę? - Nix jak na złość przerwał swoje manewry pozostawiając w miejsce rozgrzane i zawilgocone po manewrach swoich dłoni, ust i języka tylko chłodny powiew płynący gdzieś od strony mrocznych bagien. - Może chcesz coś na pobudzenie? - zapytał po chwili irytującego czekania i przesunął dłonią po wypiętym pośladku szamanki. A potem trzepnął go otwartą dłonią aż rozległ się charakterystyczny, klaszczący odgłos.

- Co… taki jesteś cwany i twardy? - nożówniczka też przerwała zabawę, rzucając pełne pretensji spojrzenie za plecy - Ledwo dzień temu się ohajtaliśmy i już chcesz żonę bić? Może zamiast tego telewizora ci ogarnę koszulkę na ramiączka - prychnęła i dodała złośliwie zaciskając mocno rękę na śliskim od śliny penisie aby przypomnieć że też może przypadkowo coś mu zrobić - Żonobijkę. A dla siebie chłopobijkę. Bo jak na razie nie pokonałeś mnie w walce, Śliczny.

- Au.
- Nix syknął cicho gdy dłoń żony zacisnęła się na jego wrażliwym miejscu. Potem jednak z wesołym błyskiem w oku spojrzał na małżonkę. - Ależ Emi. - westchnął z wyrzutem patrząc poważnie w oczy żony. Przy tym przybliżył twarz do jej pośladków i pocałował miejsce które przed chwilą uderzył.
- Ja cię nie biję. - powiedział jakby to wyjaśniało wszelkie sprawy i wątpliwości. - Ja jedynie cię instruuję i pobudzam. Dla twojego dobra. Tak z miłości. - powiedział przez ten czas zahaczając o wciąż wypięte pośladki a to ustami, a to zębami, a to językiem. - Ale wiesz co? - powiedział nieco odsuwając się od Emily i gładząc znowu dłonią jej pośladki. - Jak ci tak na tym zależy to więcej cię nie będę pobudzał i instruował. Powiedz tylko słowo. - popatrzył na nią z wyczekującą radością.

- Widać że nie masz doświadczenia i trzeba ci pokazywać po palcu co i jak. - gangerka sapnęła zrezygnowana, wychyliła tułów do tyłu, praktycznie siadając na gadającej twarzy Pazura - Przestań marudzić - stęknęła, samej też wracając do zabawiania jego, siebie i dla wspólnej przyjemności.

- No to pokazuj, pokazuj, zobaczymy co z tego wyjdzie. - odparł i wrócił do swojej doli dzielenia się przyjemnością. Z zaangażowaniem wczuwał się w obrabianie i ręczne i ustne dolnych uroków swojej żony. Zabawiali się tak jeszcze nawzajem przez chwilę ale Pazurowi widocznie to już nie starczało.
- Wiesz co? Teraz chodź, ja ci coś pokażę. - Pazur trochę popchnął a trochę pociągnął San Marino tak, że najpierw trochę jakby z niego zleciała a potem jego ręce nakierowały ją z powrotem twarzą do niego. - Taka surwiwalowa sztuczka. Nadziewanie na patyk. - wysapał już porządnie rozochocony i dyszący z podniecenia. Po czym zaczął nakierowywać Emily by połączyć te ich dwie części które dotąd z takim uczuciem i zapałem wzajemnie sobie obrabiali.

- A czy ja ci padlinę przypominam? - ofukała go podczas przekręcania, jakoś specjalnie nie protestując - Przecież się myłam. Wczoraj - dodała z pretensją, ładując mu się na kolana i sam moment gdy w nią wszedł kwitując głośnym jękiem.
- Nie rób siary, tylko bierz się do działania. Co tak siedzisz jakby ci nigdy żadna kobieta nie wlazła na kolana. Jesteś chyba Pazurem, a nie jakąś popierdółką, co?

- O. Taka mocna jesteś? Taka pyskata? No to zobaczymy.
- powiedział Nix z prowokującym uśmieszkiem. Zaczęli podskoki w pulsującym rytmie gdy kobieta co chwilę podskakiwała na leżącym mężczyźnie. On sam albo trzymał ją za boki, biodra albo błądził co jakiś czas dłońmi po jej ciele. Ale jakoś piersi w magiczny prawie sposób zdawały się przykuwać jego uwagę i zainteresowanie. W końcu rozgrzane wcześniejszymi zabawami ciała zaczęły zbliżać się do punktu kulminacyjnego. Pazur wyczuwając, że ten kluczowy moment jest tuż, tuż wygiął się w łuk ale prawie w ostatnim momencie przewalił skoncentrowaną na przeżywanej przyjemności żonę na bok i zaraz potem władował się na nią przygniatając ją swoim ciężarem. Jeszcze kilka ostatnich prawie niekontrolowanych ruchów i mężczyzna wygiął się w łuk nad kobietą w jęku przyjemności i ulgi. Chwilę tak pulsował wyprostowany nad nią aż wreszcie zziajany opadł na nią. Pocałował ją jeszcze gdy zaczynał łapać oddech a w końcu ciężko przewalił się obok niej.
- Noo Emi… Jesteś niesamowita… - wymruczał z zadowoleniem.

- Mówiłam - nożowniczka wysapała, leżąc na plecach i łapiąc spazmatycznie oddech. Gapiła się ze szczęśliwą miną w dziurawy, popękany sufit, przyciągając do siebie Pazura i obejmując go czule. Jak niby miała się z nim rozstać na parę miesięcy? Puścić gdzieś samego na tak długo? Wytrzymać bez tej rozbrajającej gęby, dotyku. Obecności i ciepła. Durnego optymizmu przeganiającego trupią melancholię daleko poza horyzont.
- Nie chcę żebyś wyjeżdżał. Nie wytrzymam bez ciebie - powiedziała cicho, patrząc mu w twarz z bliska. Część o zbliżającej się zaraz walce ominęła. Wolała o tym nawet nie pamiętać.

- Ciii Emi. Będzie dobrze. Jakoś się z tego wszystkiego wygrzebiemy. - Pete uspokajająco szepnął do Emily i przyciągnął ją do siebie. Pocałował ją w usta. Tym razem czule i delikatnie jakby się pierwszy raz całowali na jakiejś starodawnej potańcówce albo jakby bał się ją spłoszyć czy zrobić krzywdę. Potem przytulił ją do siebie obejmując ramieniem i pozwalając by jej głowa opadła na jego pierś.

- Chcesz ten telewizor to ci go znajdę. Jakoś skołuję - gangerka chętnie z tego skorzystała, ciesząc się jeszcze paroma chwilami spokoju, normalności i szczęścia - Poszukam frajera z takim gamblem i go skroję… coś wymyślę. A tego browara to ty mi wisisz, nie myśl że zapomniałam - uśmiechnęła się, po omacku szukając jego dłoni - Tylko się nie roztyj i nie sflaczej od tego tv i piwa. No i prąd. Będzie potrzebny prąd żeby to łaziło.

- Ja ci wiszę piwo?
- Nix spojrzał na kobiecą twarz tuż przed swoją twarzą jakby doszukiwał się jakiejś próby żartu czy ściemy. Ale w końcu na poważnie czy nie machnął wolną ręką bo drugą splótł palce z dłonią Emily. - No ale jak tak mówisz Emi to pewnie masz rację. Jak tylko będzie okazja to postawię ci je. - powiedział pogodnie przystawiając sobie jej dłoń do ust i składając na niej krótki pocałunek. - A z tym telewizorem daj spokój, jaja sobie robiłem. Po co komu taki ciężki złom? - roześmiał się ironicznie. - Ten twój laptop to o wiele praktyczniejszy i lżejszy. Wpakuje się w plecak i jest. A takie krówkso na pół ściany? No nawet w samochód by było ciężko. - powiedział niefrasobliwym tonem.

- Widzisz? Mówiłam że potrzebujemy laptopa - kobieta uśmiechnęła się zębato, przeczesując krótkie włosy najemnika - I dobrze, że to widzisz. Jednak dobrze podejmować wspólne decyzje, no nie? Od razu się kręci… a piwo. Ciągle mi wisisz piwo - pokiwała głową z namaszczeniem. i udała zastanowienie - Ty mi wisisz tego browara odkąd wleźliśmy do tego płonącego pierdolnika po starego Plamy. Za to, że ci kryłam dupkę… i jeszcze własną piersią chroniłam przed tamtym złamasem co go za długo na wędzarni trzymali - zamrugała sprzedając odpowiednią wersję i nie zapominając o Hektorze - A ten tv… może kiedyś, jak się zadekujemy gdzieś na jednym adresie. - wzruszyła ramionami żeby nie było że neguje wszystko co maż powie.

- Mhm. Dobrze mówiłaś Emi. - Nix uśmiechnął się zgodnie i pogodnie po czym pocałował żonę w skroń. - Z piwem widzę jak najprędzej musimy zawinąć do jakiegoś baru bo jak tak dalej pójdzie w tym tempie to się tego na skrzynkę uzbiera albo dwie. - roześmiał się rozbawiony tym swoim rosnącym, piwnym długiem. - Tv może kiedyś. Jak się gdzieś zadekujemy. - uśmiechnął się znowu i znowu wrócił spojrzeniem do oczu żony. Pacnął ją lekko palcem w czubek nosa. - A jak jest okazja i tak sobie planistycznie gadamy to masz jeszcze jakieś pomysły na przyszłość? - zapytał patrząc na Emily zaciekawionym wzrokiem.

- Jak się skończy ten burdel i wrócisz tu na stałe - zamyśliła się, uciekając w te pogodniejsze rejony Żywych bez wojny nad karkiem i zobowiązań wobec kompanii albo gangu. - Pojedziemy do twoich starych się pokazać. Niech im gul stanie, a co tam… Mówca nawet się umyje. Znowu - westchnęła dając jasny sygnał do jakich poświęceń jest gotowa - Zobaczą taką prawilną dupę w mundurze, do tego oficera Pazurów. I jeszcze z taką zajebistą żoną obok. Gały im wypadną, a jak twój stary będzie się sadził to mu obiję mordę. Z przyjemnością. Nie dam ci zrobić krzywdy, nikt więcej nie będzie cię gnoił. Mówca daje słowo. Przysięga na Popiół - teraz już szczerzyła się ewidentnie, głaszcząc go po policzku - I nie wiem jak to zrobisz, ale Mówca chce mieć dom. Na ziemi. Z ogrodem. Płyty nagrobne i dzwonki z kości sama zorganizuje. I piwnicę. Tylko będziesz musiał się przyzwyczaić do spadających rzeczy. Kroków na korytarzu, gdy nikogo na nim nie widzisz… Duchy potrafią być męczące dla Żywych, zwłaszcza gdy coś chcą… a ciągle chcą. Ale tym sobie tej ślicznej główki nie zawracaj - pocałowała go w czoło.- No i bimbrownia w piwnicy. Dla tej pary złamasów, żeby jak już przylezą w goście mieli gdzie się zamelinować i nie wkurwiali na piętrze.

- Ci dwaj?
- Nix skrzywił się jakby akurat “o tych” dwóch wolał sobie zbyt często nie przypominać. Chwilę międlił gulę w ustach zanim odezwał się dalej. - Gorzelnia w piwnicy? Może w jakiejś szopie? Obok domu. Wiesz tak na wszelki wypadek. A ci dwaj to często by musieli przyłazić? Są wkurzający. - Pazur którego na chwilę myśli o gorzelni trochę odwiodły od Bliźniaków nagle znowu jakby sobie o nich przypomniał. Spojrzał pytająco na żonę jakby chciał sprawdzić czy może jednak nie żartuje przypadkiem.
- A dom spoko. Pełno tu domów. Zresztą wszędzie. Coś sobie wybierzemy. I z ogrodem i w ogóle. - z tą częścią ciemny i krótko ostrzyżony brinet chyba zdawał się zgadzać bez zastrzeżeń. Przyciągnął do siebie żonę mocniej i wpatrywał się gdzieś w mrok sufitu jakby tam szukał natchnienia albo coś myślał w tym temacie. - Pogadam z szeryfem. On jest miejscowy i wydaje się w porządku. Może coś mi podeśle za namiar. - mąż zwierzył się żonie ze swojego pomysłu. Znowu chwilę błądził gdzieś w tej sufitowej ciemności ze swoimi myślami. I chyba coś mu się przypomniało.
-Z moimi starymi no tak. Chciałbym tam pojechać i pokazać się. I z tym. - pokazał na leżący obok mundur na którym nawet w półmroku widać było nieco jaśniejsze oznaczenia oficera na kołnierzyku. - No i taką niesamowitą dziewczyną co mnie zechciała. - powiedział patrząc w drugą stronę na swoją żonę i przeczesując palcami jej czarne włosy. - Ale nie no bić czy co… Co jak co ale to jednak moi starzy. Mimo wszystko. A jak stary będzie się jednak sądził to chyba jestem już na tyle duży, że sam go trzasnę. Ale myślę, że ich zamuruję na nasz widok. Zobaczysz jak rozdziawią gęby ze zdziwienia. Wszyscy. - roześmiał się cicho z mściwą satysfakcją w głosie. - A ty? Chciałabyś gdzieś pojechać? Albo coś innego? - zapytał zerkając ciekawie na czarnowłosą kobietę leżącą obok.

- Szopa powiadasz… - nożowniczka zamyśliła się, rozważając ten wariant i kiwnęła na zgodę - Pasi, jak będą drzeć mordy albo coś odwalać to się im rzuci granat bez obawy że coś przebije się do części mieszkalnej - wyszczerzyła się złośliwie na myśl o dwójce złamasów i skrzywiła się - Ale flashganga, nie odłamkowy. Jesteśmy teraz z jednej krwi, siara tak jakbym ich zajebała. Jeszcze się przydadzą, no i… wkurwiają, ale to moi bracia. Masz szwagrów jak marzenie - zarechotała i ułożyła się wygodniej na jego piersi, patrząc mu w twarz - Pogadam z Diabłem. No… jakoś zagadam. Pozwoli mi iść gdzieś niedaleko… albo gdzieś na wyspie coś znajdziemy. Ale znajdziemy - zapewniła nie widząc opcji aby miało być inaczej - Widzisz? Ta wycieczka do twoich starych to zajebisty pomysł. Skrzykniemy chłopaków, damy po parę flaszek za fatygę to nas kopną gdzie trzeba. Lenin jest wkurwiający jak gada o tej swojej rewolucji, ale ma łeb na karku i często jest w trasie. A jak on to i Tweety. I tam jeszcze ktoś, żeby nie było nudno i po drodze żaden debil nas nie wziął za łatwy łup - szybko dołożyła własne spostrzeżenia i puściła mu oko. Wzięła oddech i spoważniała - “Co cię zechciała”? Kurwa Pete… tobie też mam pierdolnąć mowę motywacyjną? To raczej ty chciałeś mnie. Pazur i wiedźma. - skrzywiła się, dmuchając mu z premedytacją w szyję - Kto normalny brałby Mówcę pod swój dach? Widziałeś… - zamilkła na chwilę i nawijała dalej - Widziałeś co potrafię. Jak pojedziemy do twoich starych ten punkt pominiemy, co? Żeby nie robić… kłopotów. No i czy chciałabym gdzieś jechać? - tu się zamyśliła, skubiąc dolna wargę zębami - Chyba… chyba tak. Nie wiem, czy jest sens. Może wystarczy kartka i zdjęcie. Znak, że żyje i… wreszcie chyba… coś zrobiłam dobrze.

- Lenin i Tweety? To ci od furgonetki?
- Nix zmrużył oczy chyba niepewny czy dobrze kojarzy osoby o jakich wspomniała Emily. W końcu kiwnął głową. - No tak, oni mogą być no i mają brykę. Ale wiesz, jakby co to na pewno znajdziemy inny transport. - dodał szybko chyba po to by się nie przejmować jeśli by ta opcja nie wypaliła. - A z tym chceniem. - uśmiechnął się i znowu przewalił żonę tak by bardziej leżała na nim niż obok niego. Złączył swoje dłonie gdzieś na pograniczu jej krzyża i pośladków zupełnie jakby tańczyli jakiś powolny taniec - przytulaniec. Tylko, że leżąc nieruchomo na starym zatęchłym materacu.
- Może pójdźmy na ugodę i powiedzmy, że oboje się chcieliśmy tak samo by żadne nie było poszkodowane. - powiedział uśmiechając się do jej oblicza. Na chwilę puścił jedną dłoń i znowu poprawił niesforne, czarne loki w opiekuńczym geście. - No powiedz. Gdzie byś chciała wysłać tą kartkę. Albo pojechać. - zapytał ciszej i łagodniej.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.
Czarna jest offline  
Stary 20-06-2018, 00:55   #627
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
Czacha milczała uparcie przez dłuższa chwilę, skubiąc strupa przy obojczyku swojego Żywego. Wreszcie go zeskrobała i zdmuchnęła na ziemię.
- Mówca chciałby pojechać na południe. Tam mieszka Ojciec Frank… pastor. Pomagał Mówcy. Składał go i nigdy… nie wygonił. Próbował pomóc, ale Mówca nie chciał pomocy… bo w tym nikt mu nie pomoże. Nie zabierze głosów - powiedziała cicho, zabierając się za drugi strupek trochę niżej - Ale tam lepiej nie jechać samemu. Stamtąd blisko do - zgrzytnęła zębami, zajmując pozornie cała uwagę skrobaniem po skórze Petera - Po co zapraszać pogoń, albo dawać jej trop? Może… lepiej niech wszyscy sądzą, że Mówca przeszedł przez Barierę i nie ma go już wśród Żywych.

- Aha.
- Nix chwilę słuchał i przyglądał się operacji zdrapywania małych strupków z własnego ramienia. Zastanawiał się chwilę nad tym mu powiedziała jego żona. W końcu wziął jej twarz w obie swoje dłonie tak, że musieli sobie patrzeć w swoje oczy. - Posłuchaj Emi. Jak chcesz pojechać do tego ojca Franka to pojedziemy. Resztą się nie przejmuj. Coś wymyślimy. - powiedział uśmiechając się lekko i pocałował żonę w usta. Gdy się odsunął puścił jej jeszcze wesołe i łobuzerskie oczko.

- Gdyby spytać Diabła... bo i tak będzie musiał pozwolić mi odejść… może da się ugadać paru złamasów. Na wszelki wypadek. Chciałbym… go zobaczyć - próbowała skopiować uśmiech, ale niezbyt jej wyszło - Żeby zobaczył że u mnie dobrze i się nie martwił. Ucieszyłby się. Ciebie polubił. Dał na drogę śliwowicę… kurwa, ta para zjebów wychlała już wszystko co dostałam na wyjazd ostatnio - wymamrotała z niechęcią i pokręciła głową - Tak, masz rację. Coś wymyślimy. Jak wrócimy od twoich starych… jak już tu wrócisz. Na stałe.

- Myślisz, że by mnie ten ojciec polubił? Przecież mnie nie zna.
- Pazur oparł znowu głowę o jedno ze swoich ramion i widocznie się rozluźnił. Drugą ręką bawił się przejeżdżając spokojnym tempem wzdłuż kręgosłupa małżonki. Od kręgów na karku aż po wcięcie na pośladkach. - No tak, masz rację Emi. Wrócę tutaj to jakoś to po kolei ogarniemy. Załatwimy jedną rzecz potem kolejną. I jakoś wyjdziemy na prostą. Z tymi podróżami, z tym domem ogrodem, gorzelnią. No. Zobaczysz. Damy radę. - młody podporucznik Pazurów pokiwał głową z przekonaniem jakby najbliższe dni, tygodnie i miesiące miały być najeżone przeszkodami ale były one dla nich jak najbardziej do pokonania.

- Polubi cię, zobaczysz. Takiego zdolnego, miłego i jeszcze z plakatu? Kto by cię nie lubił? Poza tym skoro lubił nawet Mówcę… - uśmiechnęła się szybko zanim przyszłoby mu popaść w samozachwyt. Reszta planów co prawda nie wydawała się jej taka oczywista i szybka, ale i tak przytakiwała, ciesząc się z samej możliwości ich snucia. - Damy radę. Ze wszystkim. Jak już wrócisz. Rozjazdy, chałupa. Dzieci, dużo. Już ja ci znajdę zajęcie, będziesz miał co robić - wyszczerzyła się bezczelnie i parsknęła - Teraz moja kolej, jakie ty masz plany, co? Oprócz telewizora wielkości krowy i wysadzania moich braci?

- Ja? -
pytanie chyba rzeczywiście zaskoczyło Petera. Zastanawiał się dłuższą chwilę wpatrując się znowu w sufit. Nawet ręka na plecach Emily zaczęła mu błądzić jakoś ospale i nieskładnie. - Cholera wiesz, nie wiem właściwie. Dotąd nie spodziewałem się, że dojdę aż tutaj. - powiedział w końcu. - Znaczy wiesz, całe życie chciałem być komandosem. Potem dowiedziałem się że w St. Louis są Pazury no to jak tylko dałem radę dotarłem w końcu do St. Louis i tam dostałem się na kurs wstępny. Udało mi się go skończyć, przeszedłem ten cholerny hell week, potem dwuletnie szkolenie i parę tygodni temu szef nas zgarnął na tą misję. W końcu dotarliśmy tutaj i no tutaj to się potoczyło szybko. A w końcu spotkałem taką niesamowitą laskę jak ty i się z nią ochajtałem a ślubu nam udzielił prawdziwy, wojskowy kapelan tak jak zawsze chciałem. Więc cholera nie wiem Emi. Nigdy nie spodziewałem się, że osiągnę tak wiele i tak szybko. Nawet tego, że już jestem podporucznikiem to się nie spodziewałem. Myślałem że dopiero jak wrócimy do St. Louis. - Nix mówił szybko po kolei omawiając jak i dlaczego jest zaskoczony przebiegiem ostatnich wypadków. Roześmiał się cicho na koniec by podkreślić jak sam bardzo jest zaskoczony i zdumiony tak nieoczekiwanym i błyskawicznym przebiegiem wypadków z ostatnich godzin, dni i tygodni.
- A dalej… Też chciałbym tu zostać skoro ty tu jesteś. Pogadam z szefem. On się zna i jest obcykany. Może coś wymyśli. Ale… - Pazur mówił po chwili zastanowienia wolniejszym tonem i widocznie pokładał jakieś nadzieje w swoim wielkim nie tylko gabarytami szefie. Na koniec się trochę zaciął i wyglądał jakby sobie coś uzmysłowił. Niezbyt przyjemnego. Popatrzył niezbyt wesołym wzrokiem na żonę. - Ale Pazury to rzadko służą w pobliżu domu. Chyba, że instruktorzy przy naszej bazie w St. Louis. A tak to nas rzucają tam gdzie jest akurat misja. - dodał ten niezbyt wesoły aspekt rzeczywistości Pazurów.

- Chciałeś żeby ślubu udzielił ci taki stary zgred w mundurze jak ten na moście? - San Marino zdziwiła się, unosząc się trochę do góry żeby mieć lepszy widok na jego oczy - To… chyba przypadkiem się udało - parsknęła zadowolona - Reszta też się uda. Juz jesteś podporucznikiem, do tego gadałeś przecież z Rewersem. Razem z Plamą. Ten wasz plan mu się spodobał, Daltonowi też. Coś z tego się wykluje, zobaczysz. Tutaj będą potrzebować szkoleniowców, a jakbyś przypadkiem miał tu dom i babę z wiankiem bachorów to raczej zadziała na plus. Chyba, że nie jestem jedyna i gdzieś tam masz inne ciepłe wkładki do wyra i tylko udajesz takiego porządnego - pokazała mu język - Poza tym taki światowy facet, do tego Pazur i podporucznik… zanudzisz się w takiej dziurze, z nudną żoną w domu która zacznie narzekać, albo gonić cię do nudnych, sztampowych zajęć. Naprawa zlewu, rąbanie drewna. Zobaczysz, zaczniesz z nudów pić w barach, ja będę latała po mieście i cię w nich szukała. Zaczną się awantury o której wracasz, albo że wyłazisz na piwo z kolegami. Znowu - zmarszczyła czoło, robiąc groźną minę żony-hetery.

Mąż owej groźnej żony - hetery roześmiał się rozbawiony jej pomysłami.
- Inne wkładki do łóżka? - roześmiał się cicho. - Może coś było. Ale nic poważnego. Zresztą kiedy? Najpierw byłem szczylem co ledwo zaczął coś kumać, potem przybyłem do St. Louis no a tam już dbali byśmy za dużo czasu na głupoty nie mieli. A ledwo się skończyło no to szef nas zgarnął tutaj. - Peter streścił w największym skrócie swoje przygody z wkładkami do łóżka. - A poza tym no daj spokój. W gruncie rzeczy wychowałem się na farmie. Poza farmą znam góry i polowania w lasach. A tu też są lasy. I woda. Sporo wody jak i u nas. Prawie jak w domu. No. I teraz ty tu jesteś. Po cholerę miałbym się gdzieś przenosić? No i właśnie dlatego mam nadzieję, że ten plan wypali. Jakby szeryf się wstawił i szef no to wiesz no to byłby spory plus. Wtedy no… kto wie? Może się uda. - Peter pokiwał głową w zamyśleniu obracając ten pomysł w głowie na wszystkie strony. Chyba nie chciał mówić na głos swoich nadziei by nie zapeszyć ale widocznie wiązał z tym planem spore nadzieje.

- Może coś było? - brwi szamanki podjechały do góry pokazując zdziwienie - No nie gadaj że taka zacna dupa chodziła sobie ot tak i żadnego ogonka rozmaślonych lasek za sobą nie ciągnęła, bo nie uwierzę - zrobiła powątpiewającą minę, susząc zęby - I jakieś były, nie? Przede mną? No dawaj Śliczny, pucuj się. Co tam wyrwałeś zanim nie odkryłeś w sobie pociągu do zwłok - przysunęła się, zawisając głową nad jego twarzą i odcinając od świata zasłonami czarnych włosów.

- No. Może coś było. Ale dawno, nieprawda i nie pamiętam. A ty cwaniaro? Tak sama się bujasz w takim obcisłym, skórzanym wdzianku całkiem bezpańsko? - Nix uśmiechał się trochę drwiąco a trochę bezczelnie aż w końcu zrewanżował się podobnym pytaniem żonie.

Ona za to nagle przestała się uśmiechać, robiąc się poważna i trochę skwaszona. Niechętnie stoczyła się z ciepłej klaty na materac obok, zgarniając przy okazji połowę śpiwora.
- Był Nick. Ale odszedł tam gdzie mróz i popiół. Razem z naszym synem. Widziałeś, pokazałam ci - mruknęła chropowato, zgarniając koszulę i mnąc ją w palcach - Potem… było. Ogień i stal. Kajdany. Tego… nie chcę pamiętać. - zarzuciła ciuch na grzbiet, zabierając się za zapinanie guzików - Teraz… jesteś ty. Mówca nie jest bezpański. Tak sądzi.

- Ciii, już dobrze Emi. Teraz jesteśmy razem to jakoś się wszystko ułoży. Będzie dobrze. Trochę się pokombinuje, trochę cierpliwości i jakoś wyjdziemy w końcu na prostą.
- Nix widząc, że wspomnienia nie są dla małżonki zbyt miłe szybko przeszedł do terapii uspokajającej. Przytulił ją mocniej ramieniem do siebie i pocałował w czoło. Pozwolił by jej głowa opadła mu na pierś. - Teraz jesteś ze mną. A ja z tobą. Zaczniemy nowy rozdział. Razem. - dodał cicho i pozwalając dalej przemówić mowie ciała i wymianie wzajemnego ciepła, które niestety nie trwało długo. Poruszenie na barłogu obok był jakby znakiem, że laba się skończyła. Wpierw podniósł się czarnowłosy ganger, za nim rudy knypek. Po nich padło i na drugą parę.

Wstać do pionu, ubrać się. Zjeść cokolwiek ciepłego, siedząc apatycznie przy ognisku i przełykając jak automat, a potem wyjść na lodowatą ulewę i wpakować się do łodzi. San Marino zarzuciła kaptur na głowę ale i tak wystarczyła minuta żeby przemokła do wewnętrznych kości. Razem z nią mokła para złamasów, ta cała Vika, Billy Bob i jeden typ ,którego nożowniczka nie kojarzyła z imienia... ale i tak najbardziej pocieszający był widok Nixa tuż obok.

Jakby tego było mało, niematerialny chłód zaatakował ją gdy zaczynali odpływać.
- Pamiętaj że dałaś Słowo - głos Opiekuna zabrzmiał w głowie Mówcy, gdzieś na granicy widoczności, po prawej stronie, dojrzała charakterystyczne poruszenie mroku.

"Pamiętam" - odpowiedziała mu niechętnie, klepiąc schowany w wewnętrznej kieszeni płaszcza portfel Powela.

Pamiętała, znajdzie czas dotrzymać obietnicy. Musiała to zrobić.
Żywi, Umarli. Jakoś ogarnie się ze wszystkimi.


 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.
Czarna jest offline  
Stary 20-06-2018, 15:36   #628
 
Leminkainen's Avatar
 
Reputacja: 1 Leminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputacjęLeminkainen ma wspaniałą reputację
Nico obudziła Daneya
- Chyba coś się złapało, idę sprawdzić

Mężczyzna dał się obudzić. Ale skoro nie było nic pilnego to Nico zostawiła go na etapie pozycji już siedzącej i z ręką szukającej swoich butów. Na zewnątrz zaś nadal lało. Więc Kanadyjka odrazu poczuła różnicę między światem zewnętrznym a wewnętrznym. Na zewnątrz od razu w twarz uderzył ją mokry chłód i nieprzyjemnie ostre igiełki zacinającego deszczu który bębnił też o twarz, pomost, ściany i całą resztę tej cholernie mokrej nocy.

Tak do końca Nico nie była pewna gdzie Daney założył swoje pułapki na te ryby ale nakierował ją chlupot wody. Gdy się nachyliła przez mało stabilną barierkę dostrzegła jak tam w czarnej wodzie coś całkiem mocno chlupocze tą wodą. Ale po ciemku kompletnie nie dało się dostrzec czegoś więcej.

Nico wróciła do domu by odpalić jakąś gałąź od ognia w piecu by przerobić ją na improwizowaną pochodnię. Po chwili wróciła razem z Daney’em na tą galeryjkę jaka okalała stary budynek. Pochodnia zaczęła syczeć i wierzgać gdy zaraz na zewnątrz zaatakowała ją tłamsząca wszystko ulewa. Nie zapowiadało się by zbyt długo wytrzymała w tych warunkach. Na razie jednak działała.

W jej wnętrzu widać było jakiś kłębiący i wzburzający się kształt. Chyba ryby albo czegoś podobnie śliskiego i łuskowatego. Była dość spora, na tyle spora i silna, że groziło, że zaraz zerwie się z haczyka a kto wie, może nawet naruszy przegniłą strukturę galeryjki. - O cholera, ale duży. - Daney zerknął podobnie jak Nico na te znalezisko. Potem podbiegł do mocowania swoich pułapek i zaczął przy nich majstrować. - Trzeba ją wyciągnąć bo się zerwie! Skocz do łodzi, tam jest sak! - krzyknął do Nico wskazując na chyboczącą się na falach łódke.

Nico wróciła do pomieszczenia zapaliła prowizoryczną pochodnie od kominka i ponownie wyszła na zewnątrz, trzymała pochodnie w wyciągniętej ręce z dala od siebie, po pierwsze żeby nie kapała a po drugie dlatego że nie lubiła wskazywać przeciwnikom swojej głowy jako celu. Ostrożnie zaczeła sie rozglądać za źródłem chlupotu.

- O cholera ale duży! - Daney w świetle pochodni mógł się pewnie zorientować w sytuacji podobnie co Nico trzymająca pochodnię czyli niezbyt. Poza tym, że coś co tak chlupotało i majaczyło we wzburzonej wodzie chyba było jakąś rybą i to całkiem sporą. - Cholera daj podbierak bo się zaraz zerwie! Za silny jest! - Daney krzyknął ponaglająco do Kanadyjki ale chyba stracił cierpliwość bo sam zostawił wędzisko i podbiegł po pomoście by wsiąść do łodzi i zabrać z niej podbierak. Ale albo za bardzo się śpieszył albo było zbyt ciemno albo zbyt ślisko albo woda zbytnio chybotała łodzią, skutek był taki, że nagle krzyknął z przestrachu i wpadł do wody.
-Szybko Daney jest w wodzie!- krzyknęła Nico żeby obudzić drugiego z towarzyszy i zaczęła się rozglądać za jakąś gałęzią albo deską żeby podać człowiekowi w wodzie.
 
__________________
A Goddamn Rat Pack!
Leminkainen jest offline  
Stary 20-06-2018, 23:31   #629
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
- King Kong. Tak. Baba King. Baba wie. - potwierdził Bosede, nie do końca jednoznacznie.

- Tak. Baba musi iść do Bunkra. Musi sprawdzić co z jego przyjaciółmi. Uratować jeśli trzeba... Baba ma dużo przyjaciół. - rzekł z pewną dumą, lecz równocześnie, jakby się tłumaczył z czegoś niedorzecznego.

- No tak, tak. - Beta 1 wciąż wcinał swoją porcję jedzenia szybko jak to głodni a do tego zmarznięci ludzie potrafili. Zjadł tak kilka łyżek nim się odezwał ponownie. - Z tym ratowaniem kogoś to bym ci radził ostrożnie. Nie wyglądasz najlepiej. Ledwo cię jakoś poskładaliśmy do kupy. - zerknął na siedzącego za narożnikiem stołu olbrzymiego mutanta porośniętego futrem. - A dostać się do Bunkra i na Wyspę nie jest tak łatwo. Skoro kontakt z Alfą się urwał to pewnie grubsza sprawa. Inaczej Alfa wymyśliłaby jak przesłać meldunek. A jest cisza. - łyża lekko machnęła w bok by podkreślić jak bardzo sytuacja odbiega od normy. - No i Wyspa to strefa wojny między tymi z Detroit a Nowym Jorkiem. Nie wiadomo co tam się właściwie dzieje. Ale jest co słuchać nawet po tej stronie jeziora. Więc dzieje się. Nie wiadomo jak cię potraktują ani jedni ani drudzy jeśli cię spotkają. - Beta wrócił do kończenia swojego posiłku. Wydawał się myśleć o tym wszystkim podczas jedzenia. - No i jest jeszcze samo jezioro. To dobre kilka kilometrów zimnej wody do pokonania. Wpław jakoś słabo to widzę. Więc trzeba by zacząć od jakiegoś transportu. - Howie wskazał łyżką siedzącego obok Babę i wsadził ją potem sobie na chwilę dłużej w usta. Przechylił garnek patrząc na niego krytycznie i po chwili zastanowienia jednak jeszcze spróbował wyskrobać z niego co się da.
- Znając twoją kartotekę powiedziałbym, że zalecam przeprawę w nocy. - wrócił do stukania łyżką o wnętrze garnka. - Ale tej nocy tak dużo znowu nie zostało. A sam widzisz w jakim jesteś stanie. Ledwo siedzisz na tym krześle. Jak znów będziesz miał zapaść podczas przeprawy możemy cię stracić na dobre. A to by szkoda było. Więc zalecałbym spróbować następnej nocy. Jak nabierzesz sił i odpoczniesz. Rany i tak ci się nie zaleczą ale może zdołasz stanąć pewniej na nogach. - Howie wykańczając danie z garnka wydawał się jednocześnie dzielić z Babą swoimi przemyśleniami o tej sytuacji jaką dzielili. Każde wyjście zdawało się mieć albo wady albo więcej wad. Więc nie była to łatwa decyzja.
- Tyle wiem z twoich akt, z wcześniejszych meldunków Alfy i tego co wiem o aktualnej sytuacji. - powiedział Howie odkładając wreszcie garnek i oblizując łyżkę. Chwilę się w nią wpatrywał opierając się wolnym ramieniem o stół. - Ale interesuje mnie co sam masz do powiedzenia na ten temat. W końcu znasz teren pewnie najlepiej z nas wszystkich. - dowódca Bety wreszcie zamilkł i czekał na odpowiedź mutanta.

Baba przeżuwał jedzenie milcząc długo.
- Ale... ale Baba musi coś zrobić. Pan sam mówi, że tam strzelają nadal. Baby przyjaciele mogą być w niebezpieczeństwie. Potrzebują Baby. Baba nie zostawia przyjaciół w potrzebie. - jakkolwiek z początku Baby głos był niemalże płaczliwy, to pod koniec wypowiedzi nabrał twardej, zdecydowanej nuty.
- Baba ma łódkę. Małą od Indian. Baba ukrył na właśnie taką ewe.. entua... no gdy Baba potrzebować będzie przepłynąć. - wyjaśnił Bosede. Zdarzało mu się pływać wpław daleko... ale czuł, że teraz by nie podołał. Trudnością było trzymanie łyżki i zmuszenie dłoni by nie drżała...
- Nim Baba przepłynie, postara się znaleźć pana szeryfa. Pan mówił, że pan szeryf jest w Cheb, tak? Pan szeryf może wiedzieć więcej. A gdy Baba będzie na Wyspie, postara się nawiązać kontakt radiowy z przyjaciółmi. Może odpowiedzą. - rzekł Baba z nieskrywaną nadzieją w głosie. Brzmiał trochę jak dziecko, które naiwnie wierzy, że rodzice się tylko trochę pokłócili, a słowo rozwód, to tylko taki krótki urlop, nic więcej.
- A co będzie robić Beta? - zapytał Baba wreszcie, pochłaniając ostatni kawałek jedzenia. Przez chwilę zastanawiał się, czy by nie wylizać talerza... ale mama zawsze wbijała mu do głowy, że to bardzo niegrzeczne. A z tym wbijaniem, to też nie zawsze była tylko przenośnia. Mama Bosede potrafiła operować ręcznikiem czy ścierką niczym maczugą.

- Szeryf jest pewnie w swoim biurze. A jak nie to pewnie tam będzie ktoś, kto będzie wiedział gdzie go szukać. W dzień sporo się kręcił wokół mostu no ale teraz jest środek nocy to nie wiadomo gdzie jest na pewno. - Beta 1 odsunął od siebie garnek i oparł się ciężko łokciami o stół nadal wpatrując się w ten garnek. Chyba zastanawiał się nad tym co powiedział Baba albo o czymś innym.
- W tym stanie słabo to widzę byś komuś w czymś pomógł. Ledwo chodzisz. Jeszcze trzymają cię na nogach painkillery i reszta ale one się w końcu skończą. - dowódca grupy przekręcił głowę w bok by spojrzeć na siedzącego po drugiej stronie stołowego narożnika mutanta. Mówił jakby starał się oszacować stan Baby ale widocznie nadal nie widział za dużo pozytywów w tej sytuacji. Nadal mówił jakby cały czas coś rozważał.
- Przykro mi to mówić ale jeśli po tylu dniach Alfa 1 się nie skomunikowała z nami to nie wróży to jej zbyt dobrze. Musimy się liczyć, że ma kłopoty albo spotkało ją coś definitywnego. Jeśli nie to widocznie jest we względnie stabilnej sytuacji ale nie może przesłać wiadomości. Na przykład jest non stop pod ziemią. By nawiązać z nami łączność musi wyjść na powierzchnię. - Howard mówił poważnym tonem ale choć te kłopoty bliźniaczej grupy na Wyspie wydawały się go martwić to albo się z tym oswoił albo rozważał coś innego.
- Do tego o ile wiem, macie siedzibę w Schronie pod Meteo. Tak? A gdzieś tam się właśnie strzelają Runnerzy z Nowojorczykami. Kompletnie nie mamy żadnych informacji jak przebiegają tam walki ani czy jakoś nawiązali kontakt z Alfą i twoimi kolegami. A jeśli tak to jak to wyglądało. - Howard czy jak sam o sobie mówił Howie, po kolei analizował znane im dane i przedstawiał je King Kongowi.
- Wiem, że szeryf zawarł układ z Nowojorczykami, że Wyspa to strefa wojny więc nastąpiła ewakuacja wszystkich cywili a władzę nad Wyspą przejęła NYA. I są podejrzliwi wobec każdego kto się tam pęta a nie jest z NYA. Do tego mają ciężką broń którą mogą trzymać cieśninę pod ogniem. W dzień. Cholera nawet przedwczoraj przyleciały do nich śmigłowce! Nie wiem czy kiedykolwiek widziałem jakiegoś w powietrzu! - Howard mówił dalej wprowadzając nowego podopiecznego w sytuację z ostatnich dni i nocy. Ale wzmianka o śmigłowcach widocznie go poruszała nawet teraz. Baba też nie przypominał sobie by widział kiedyś jakąś latającą maszynę tak na własne oczy.
- W każdym razie zmierzam do tego, że podróż wodą w dzień to spore ryzyko. Chyba, że udałoby się jakoś dogadać z tymi z NYA w tej sprawie. Co ewentualny transport na Wyspę raczek wskazany jest w pod osłoną nocy. - dopowiedział zdrapując jakiś kawałek czegoś z wierzchu garnka. Bawił się tym czymś robiąc małą kulkę w palcach i zdawał się być tym bardzo zaabsorbowany no ale jednak nadal mówił całkiem przytomnie i sensownie.
- Co więcej zwykła krótkofalówka ma za słaby zasięg by przesłać komunikat na druga stronę jeziora. Był ten was wzmacniacz na brzegu ale zajęła go NYA. Więc nie da się skomunikować z kimś ze zwykłą krótkofalą. Może najwyżej odbierać na odpowiednim kanale z mojego radia. By odpowiedzieć trzeba albo uzyskać dostęp do wzmacniacza na brzegu albo odzyskać radio Alfy 1 o ile to możliwe. - Beta 1 naszkicował kolejny problem z jakim się tutaj zmagali. Z tym akurat Baba widział, że na pewno mówi prawdę bo przecież właśnie z tego samego powodu zbudowali ten wzmacniacz na brzegu i drugi na dachu Meteo. Bo krótkofalówki właśnie miały za słaby zasięg by się skomunikować z kimś stąd na Wyspę czy w drugą stronę. A tak przy CM jeden wzmacniacz łapał sygnał, przekazywał do brzegowego i ten sięgał jeszcze w okolice chebańskiego wybrzeża. Jak chociaż jeden z tych elementów był wyłączony z użytkowania to zostawały same krótkofalówki a te miały właśnie za słaby zasięg.
- Jak więc widzisz powrót na Wyspę, potem do Schronu i nawiązanie kontaktu z Alfą i twoimi kumplami to nie takie hop- siup. - Howie rozłożył lekko ręce wciąż oparte o blat stołu i popatrzył na wciąż siedzącego przy stole wielkoluda. - I teraz powiedz mi King Kong. Jako spec od tutejszego terenu. Wiedząc to wszystko i na chwilę zapominając o twoim stanie jakbyś się chciał zabrać do tego powrotu? - zapytał patrząc na pokrytego futrem cybermutanta.

Baba się przez chwilę zastanawiał. Miał zmartwioną minę. Przejechał jeszcze kilka razy łyżką dookoła talerza, nic jednak nie zbierając. Chciał jedynie zyskać na czasie, a talerz i tak był już pusty. - Baba nie wie... - przyznał wreszcie.- Baba myśli... że... no... się zakradnie nocą. Baba postara się znaleźć przyjaciół. Po cichu, bez walki. Baba za słaby na walkę... Jak Baba znajdzie przyjaciół, Baba ich wyprowadzi... - i tu się nieco zmartwił... nawet jeśli w jego stanie byłby zdolny się przekraść przez linię wroga, co samo w sobie było mało prawdopodobne, to całkowitą niemożliwością było wyprowadzić tuzin ludzi z strefy walki. No i jeszcze był problem wirusa... który jakoś jeszcze nie zniknął sam z siebie. Baba wzruszył ramionami.- Baba się postara... jakoś się uda. Baba nie bardzo wie, co mógłby zrobić innego? - wyglądał na bardzo zmęczonego i smutnego.- Baba musi uratować dzieci i przyjaciół. - rzekł nieco pewniejszym głosem.- A może by rzeczywiście dogadać się z NY... oni Baby nie lubią... i Baba ich też mało lubi... ale może pan szeryf by się ugadał, by Baba mógł zabrać przyjaciół... ale Baba nie wie, czy oni nie walczy z NY... Baba za mało wie...- A co z waszą misją? Teraz jak jest tu NY, trudno zabezpieczyć bunkier...

- Nie wiadomo w jakim są stanie twoi znajomi. Ani gdzie są. Samo dotarcie do Centrum zajmie tyle, że pewnie w najlepszym wariancie będziesz tam o świcie, może tuż przed. Nie wiadomo jak tam wygląda sytuacja, kto trzyma Bunkier, wejście do niego, nic właściwie nie wiadomo. Na mój gust, szanse, że tej nocy dostaniesz się do Bunkra są dość nikłe. A w dzień przestaną działać painkillerry, łatwiej cię będzie zauważyć a i nie wiadomo czy w ogóle dotrwasz na własnych nogach do rana albo potem. - Howard wydawał się sceptycznie oceniać szanse Baby na dotarcie o własnych siłach i to w ciągu ostatnich, nocnych godzin tej nocy jakie pozostały do świtu.
- A ci z NY nie lubią chyba nawet samych siebie, to żadna nowość, że nie lubią kogoś jeszcze. - Howie powiedział trochę lżejszym tonem nieco luźniejsza uwagę chociaż całościowo nadal pozostawał poważny.
- Poza tym tych twoich przyjaciół może trochę być. Samo szukanie ich i wyciąganie na powierzchnię, transport przez Wyspę i potem przez jezioro. Nawet jakby wszystko poszło tip- top to wątpię by dało się to zrobić przed następną nocą. A tam ci gangerzy z tymi żołnierzami nieźle się tną ze sobą. Aż tutaj słychać. Jak jutro zamierzają zrobić powtórkę to będzie gorąco na Wyspie. Będą nerwowi i nie zdziwię się jak będą strzelać do wszystkiego co nie jest od nich. Nawet jak by nie dostrzegli ciebie, nie wiadomo czy udałoby się reszcie grupy przemknąć nie zauważonymi. Choćby takim dzieciom. I nie będziemy mieć łączności ze sobą więc jak wyjdziesz z zasięgu płynąc tam kompletnie nie będziemy wiedzieć co się z tobą dzieje. - Beta 1 pokręcił przecząco głową znowu widząc liczne wady takiego rozwiązania. Chwilę milczał wodząc w zamyśleniu palcem po dość topornych deskach z jakich zbity był stół. - A nasza misja się nie zmienia. Ot, trzeba będzie użyć innych metod by ją wykonać niż to planowaliśmy pierwotnie. - dodał w zamyśleniu patrząc na swój palec zdrapujący coś ze stołu.
- Ale co z innym wejściem? Alfa 1 mówiła, że jest jakieś przy lotnisku. Znasz je? - mężczyzna podniósł głowę i zapytał Babę czekając na jego odpowiedź.

Baba się nieco zasmucił. Pan Beta miał rację. Samemu też to widział.
- Baba porozmawia wpierw z panem Szeryfem, może on coś poradzi. Jeśli nie... Baba zaryzykuje. Jakoś Baba sobie radę da. Mamusia Baby mówiła, chcieć to móc. Baba wierzy swojej mamie, ona nigdy nie kłamała. - Baba wreszcie odstawił talerz, nie miało sensu się nim dalej bawić.
- Baba ma na Wyspie kryjówki. Może przenocować dzień... ehm... to znaczy, przeczekać dzień. Potem Baba może ukryć przyjaciół. Baba dobrze zna Wyspę. Jeśli Babie uda się wyprowadzić przyjaciół z Bunkra, to uda się przejść. Taką nadzieję ma Baba, a pan Jezus dopomoże. - Baba był nieco pewniejszy, a przynajmniej,starał się na takiego wyglądać.
- Tak, Baba zna drugie wejście. Baba może pokazać. -

- Bez urazy King Kong ale chyba trochę porywa cię optymizm. Albo nie widzisz sam siebie. - westchnął Beta 1 po chwili dłuższego milczenia. Postukał palcem w blat stołu i dokończył zdrapywanie tego czegoś co przez chwilę zdrapywał. W końcu wstał od stołu i wyszedł gdzieś do sąsiedniego pokoju. Baba słyszał jak coś przestawia albo szuka czegoś. Po chwili wrócił i położył na stole przed babą jakąś kartkę i chyba ołówek. Poprosił by Baba narysował co wie o Wyspie, zwłaszcza gdzie jest to drugie wejście. Samo rysowanie mutantowi sprawiało mnóstwo kłopotu. Bardziej widział ciepłe ślady swoich palców na kartce niż ślad zostawiany przez ołówek. Rysował więc praktycznie po omacku i z pamięci.
Howard tymczasem cierpliwie czekał i skubał dolna wargę patrząc w zamyśleniu na pracującego nad szkicem Babę. - Beta 3 pójdzie z tobą na tą Wyspę. - powiedział nagle bez ostrzeżenia gdy na chwilę dał spokój swojej wardze. - Trzeba się liczyć z tym, że odnalezienia a ewakuacja twoich przyjaciół to dwie, kompletnie różne i niezależne od siebie operacje. Nie wiadomo ile potrwają, może nawet z kilka dni. Poza tym sam możesz w każdej chwili zasłabnąć. - Howie dorzucił jeszcze swoje trzy grosze do zajętego kreśleniem po kartce Baby.

Baba się nieco speszył widząc kartkę i ołówek przed sobą. Uniósł kartkę i pomachał nią kilka razy w powietrzu, by ją nieco ochłodzić. Potem, rysując kreślił szybkimi ruchami wielokrotnie te same linie przez co papier się na chwilę nagrzewał ukazując również w termowizji lśniące kreski. Niestety, ich żywotność była znikoma, i nim skończył rysunek w połowie, pierwsze linie już były niewidoczne. Było to jednak zawsze lepsze niż całkowite rysowanie starając się zapamiętać gdzie się nakreśliło jakie kreski. Rysunek wyszedł koślawy. Lecz Baba pośpieszył z tłumaczeniem. Znał dość dobrze wyspę, mógł podać odległości i czas marszu jak i odpowiedni kierunek.
- Baba dziękuje za troskę. Baba wie, że jest źle. Ale Baba nie umie zostawić ich w potrzebie. - Baba się na chwilę zamyślił.
- Baba postara się nie dać Baby zabić. To dobry plan.
na informacje, że Beta 1 kogoś z nim wysyła, Baba się uśmiechnął.
- Dziękuję. To może pójdziemy teraz poszukać pana szeryfa i dowiedzieć się czegoś więcej? No i Baba nadal ciekaw jest, gdzie tutaj jest.

- Klitka kanalarzy pod osadą. - odpowiedział Howie przeglądając z namysłem kartkę porysowaną przez Babę. Oglądał ją dłuższą chwilę nic nie mówiąc. - No to chyba te drugie wejście jest gdzieś po zachodniej stronie Wyspy. - powiedział niezbyt pewnie ale to akurat Baba wiedział, że jest prawdą. Lotnisko było bardziej przy zachodniej stronie Wyspy a Centrum Meteo po wschodniej. - Dobra wiesz co King Kong? Dobry pomysł z tym szeryfem. Wyprowadzę cię na powierzchnię a później pójdziesz z Betą 3. Szeryf ostatnio był przy głównym moście a jak nie to pewnie jest w swoim biurze albo w domu. Ale i tak najbliżej jest most. Zobaczymy co szeryf powie i wtedy zdecydujemy. Aha, tylko wiesz. Nas w ogóle tu nie było i nie ma. Po prostu się obudziłeś w jakiejś dziurze i tyle. A na Wyspę chcesz wrócić to sobie wymyśl coś. Ale naszej Bety w ogóle tu nie było i nie ma. Jakby co Beta 3 to jakiś tam ktoś, on już wie co mówić w razie czego więc tobie tak mówię teraz. - powiedział Howard odkładając kartkę na stół i znów wracając do wieszaka na jakim zostawił swój płaszcz przeciwdeszczowy. Zaczął go ubierać najwyraźniej szykując się do powrotu na powierzchnię.

Baba potwierdził domysły Howiego co do wejścia.
Potem pożegnał się grzecznie. - Baba dziękuje za pomoc. - rzekł, po czym wrócił do miejsca gdzie się przebudził, by pozbierać swoje sprzęty. Obejrzał je starannie i zapakował. Przechodząc znów przez kuchnię, tęsknie spojrzał na pusty garnek. Zjadł by jeszcze coś....
Potem pozwolił Becie 3 zaprowadzić się do wyjścia i biorąc głęboki oddech wyszedł na zewnątrz. Rozejrzał się smutnie. widok miasteczka w tym stanie bardzo go smucił. Tyle nieszczęść, tyle śmierci... spojrzał w stronę kuźni, gdzie zamordowano jego przyjaciela kowala. Spojrzał w kierunku kościoła, gdzie zginęło tyle dobrych ludzi... Potem zerknął w kierunku posterunku... na koniec zaś skierował wzrok w kierunku wyspy...
- Chodźmy. - rzekł do Bety i ruszył powoli w kierunku mostu. Nie poruszał się zbyt szybko, każdy krok wywoływał kujący ból... wiecznie obecne przypomnienie, jak bardzo oberwał.
 
Ehran jest offline  
Stary 22-06-2018, 01:48   #630
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Ponoć w pytaniach na które nie ma odpowiedzi zawsze kryje się przynajmniej cień nadziei. Ludzki los, nawet pomimo zewnętrznego uwarunkowania zmiennymi otaczających realiów, wciskających go w sztywne i ustalone z prawdopodobieństwem do setnej części procenta tory… wciąż posiadał w sobie pierwiastek chaosu. Czysty, niczym nieskrępowany czynnik niewiadomy, potrafiący trzymać przy zdrowych zmysłach, gdy cała reszta racjonalności zawodziła. Nadzieja, wiara, optymizm - niosły człowieczą duszę przez najgorsze mroki nocy, aż jego oczy wreszcie miały szansę ujrzeć światło poranka. Świt lepszych czasów, koniec cierpień i smutków. Czas nowego życia, początku. Jeszcze jeden dzień w raju, okupiony krwią, bólem i łzami długiej drogi poprzez zimną czerń wojny świata po wojnie… detale, jakże nieistotne w ogólnym rozrachunku. Marzenia dające siłę, aby podnieść się do pionu o kolejnym upadku. Złapać jeszcze jeden oddech, choć płuca paliły żywym ogniem, zaś ciało coraz głośniej odmawiało współpracy, doprowadzone na krawędź wytrzymałości.
Szereg ran, zmęczenie, głód, wycieńczenie, niedożywienie, niedoleczone infekcje, dawne kontuzje, brak leków, brak bezpiecznego schronienia - noc na bagnach powitała mieszaną grupę ludzi swą najkoszmarniejszą twarzą, zamykając ich w lodowatej klatce lejących się z nieba, zamarzających na skórze kropli. W podobnych warunkach znalezienie suchego kąta zakrawało o cud z gatunku oraz kalibru rozstąpienia się morza czerwonego, bądź zmiany wody w wino…
W kalejdoskopie szaleństwa i przeciwności losu, gdzie jeden napotkany problem generował całe stado problemów pokrewnych ledwo naiwna dusza śmiała odwrócić wzrok na sekundę, dobrze było mieć stałe, trwałe punkty dające nadzieję, że walka ma sens. Żywy, namacalny dowód i przedsmak tego, jak kiedyś może wyglądać ta lepsza część życia. Kotwica, trzymająca przy zdrowych zmysłach, wlewająca światło tam, gdzie do tej pory szalał w najlepsze atramentowy mrok.
Dla niewielkiej, rudej lekarki kimś takim był mężczyzna przy którym się przebudziła, choć trafniejsze określenie brzmiało: który ją przebudził, potrząsając za ramię i mówiąc coś, czego otępiały resztkami sennej mary mózg nie zarejestrował. Było jej… dobrze. W miarę ciepło, cicho. Chwilowo nawet bezpiecznie. Wymęczone ekscesami ostatnich trzech dni mięśnie paliły żywym ogniem, stawy darły jakby ktoś przewiercił je wiertarką, zaś czaszkę wypełniał konglomerat tłuczonego szkła i żwiru. Mimo tego zdołała się uśmiechnąć, wygrywając walkę z opadającymi powiekami.
- W działaniu programu Brzytewka.exe wystąpił błąd krytyczny. Zostanie on zamknięty jako niestabilny i wymagający ręcznej rekonfiguracji. Prosimy przelogować się na konto administratora, aby dokonać koniecznych napraw - wyszeptała z cieniem żartu, przyglądając się drugiemu leżącemu ciału z uwagą.

- Taa… - Guido też wyglądał na etapie “zbierania się do wstania”. Leżał na starym, śmierdzącym stęchlizną łóżku i trzymał podany przez Krogulca kubek na piersi. Kubek z gorącą cieczą przyjemnie ogrzewał wychłodzone ciała. Czarnowłosy mafioz patrzył niezbyt przytomnym wzrokiem w czerń sufitu by w końcu przetrzeć drugą ręką śpiochy z oczu. Potem spojrzał w bok na leżącą obok żonę. Spojrzenie zaczęło się przesuwać od jej twarzy na jej habit i przykryte śpiworem resztę ciała.
- Konieczne naprawy? - zapytał nieco upijając z kubka gdy uniósł trochę głowę. - A jakie to są te konieczne naprawy co? - zapytał ze żwawszą i weselszą iskierką w oku. Podał Alice trzymany kubek by też mogła skorzystać. Druga para nowożeńców na materacu rozłożonym na podłodze też chyba przechodziła podobny etap wracania do nieprzyjemnej rzeczywistości. Też widocznie nie rwali się do tego by zaliczyć to na czas.

Lekarka z wyraźną ulgą przyjęła naczynko w zgrabiałe, lodowate jak nieszczęście dłonie i choć istniało pewne prawdopodobieństwo że go nie utrzyma, zachłanność wzięła górę nad rozsądkiem.
- Można wymusić ponowne uruchomienie programu, jeśli przestał on reagować, lub nie można go uruchomić ponownie w normalny sposób. Wykonanie tej czynności nie powoduje usunięcia żadnych ustawień ani informacji osobistych. - mruknęła sennie, a rysy piegowatej twarzy złagodniały. Dmuchnęła w kubek, i upiwszy dwa małe łyki, oddała go mężowi, dowódcy… mniejsza o nomenklaturę. Z miejsca zrobiło się dziewczynie lepiej, część życia powróciła do odrętwiałych członków.
- Można także przywrócić ustawienia fabryczne. Aby zachować ważne dane, należy jednak wcześniej utworzyć ich kopię zapasową na karcie pamięci lub w innej pamięci niewewnętrznej urządzenia na którym program zainstalowano - kontynuowała wypowiedź z wysoce poważną, skupioną miną, wślizgując się dłońmi pod gangerową kurtkę, gdzie definitywnie panowały bardziej sprzyjające warunki dla powrotu czucia, niż poza nią.
- W tym celu należy podpiąć nośnik pamięci zewnętrznej pod odpowiednie wejście. - drobne ciało przysunęło się do tego większego, wczepiając się w nie na podobieństwo pąkla. Dłoń z wytatuowaną czaszką kreśliła koła na poruszającej się miaro piersi gangera, schodząc coraz niżej poprzez brzuch aż do bioder i pasa spodni - Potem zaś przejść na sterowanie ręczne - w rozbawiony szept wdarł się dźwięk rozsuwanego suwaka. Zaraz też wścibska łapka zanurkowała na nowo odsłonięty obszar. - Poradzisz sobie, jesteś inteligentny oraz zaradny. Do tego masz smykałkę do zgłębiania… wiedzy.

- Hmmm?
- leżący na łóżku ganger też upił gorącego płynu z kubka i popatrzył ironiczno - szelmowskim wzrokiem na manewry żony. Biernie się poddawał jej dłoniom. Pokiwał głową zupełnie jakby się nad czymś namyślał.
- I mówisz, że sobie z tym poradzę z tymi programami i w ogóle? - powtórzył wkładając sobie drugą rękę pod głowę jak pod poduszkę. Chwilę znowu milczał upijając kolejny łyk i pozwalając buszować po sobie dłoniom swojej żony. - No to myślę, że na mój prosty, uliczny rozum to najlepiej zacząć od tego by naoliwić co trzeba. - pokiwał czarnowłosą głową zgadzając się sam ze sobą i wyciągając kubek w stronę Alice.

- Dobrze kombinujesz… widzisz? - spytała lekko schrypniętym głosem, pochylając się do przodu aby zanurzyć kłapiący dziób w napoju bez konieczności przerywania zabawy z ciałem gangera. - Masz do tego talent, od razu wiedziałam. - wymruczała, gdy wreszcie przełknęła zawartość ust. Pod nakryciem temperatura zaczynała rosnąć, albo to lekarce naraz poczęło się robić coraz cieplej. Tętno jej przyspieszyło, słyszała w uszach echo mocnego pulsowania z okolic skroni, zaś dłoń pokonawszy złośliwe zapięcie spodni do końca, zabrało się za podrażnianie opuszkami najwrażliwszej części każdego mężczyzny - to chwytały pewnie budzące się ciało, to muskały delikatnie wzdłuż trzonu od nasady po czubek główki - Więc… zabrać się za to oliwienie, masz jakiś pomysł?

Guido pokręcił głową opartą na własnym, zgiętym ramieniu i westchnął z żalem. Potem przestał nią kręcić i lekko uniósł głowę.
- Moja droga. - zaczął zupełnie jakby był zmuszony tłumaczyć po raz kolejny coś oczywistego. - Masz niewłaściwą perspektywę i zadajesz niewłaściwe pytania. - powiedział z troską wpatrzony w twarz swojej żony a także zawartość swoich właśnie przez nią rozpiętych spodni.
- Powinnaś już wiedzieć, że najlepszy i najbardziej niezawodny sprzęt jest samosmarujący. - wyjaśnił z łagodną perswazją. Na chwilę uniósł brwi by podkreślić wymownym spojrzeniem i tą mimiką jakie oczywistości mówi. - Czyli jak potrzebujesz do tej ręcznej procedury nasmarowania to się weź i sama nasmaruj. Ja będę kontrolował czy robisz to we właściwy sposób. - wymowności tych oczywistości dopełnił gest wskazujący dłonią z kubkiem na zawartość spodni jaką już i tak Alice trzymała w dłoniach.

- Naprawdę? - lekarka zrobiła minę jakby nagle została jej przekazana prawda objawiona, do tej pory niedostępna dla jej wątłego umysłu ze względu na różnice kulturowe, czasowa, oraz obyczajowe oczywiście. Rude brwi powędrowały ku górze, między piegami zamieszkała niepewność i tylko zielone oczy lśniły maskowaną prowizorycznie uciechą, mrugając szybko.
- Nigdy bym na to nie wpadła sama, w kosmosie tego nie uczą - zrobiła smutną, zbolałą wręcz minę. Z najbliższej okolicy dochodziły przytłumione głosy rozmów, krzątanina zdradzająca bezpośrednią obecność sporej grupy osób, jednak ani on, ani ona zdawali się nie zwracać na to najmniejszej uwagi, tocząc dysputę na wyjątkowo istotny temat, tym razem niezwiązany z walką, a o niebo przyjemniejszy.
- Co ja bym bez ciebie zrobiła - domruczała wdzięcznie, z premedytacją wzmacniając nacisk dłoni i tempo zabawy pod śpiworem - Najpewniej zginęła marnie, taka niedouczona i nienasmarowana. Tylko… nie wiem jakbym miała sama się nasmarować. - głos zaczął jej szwankować, przetykany coraz cięższym dyszeniem, wzrok zrobił się rozkojarzony, zaś na dnie źrenic zamieszkał głód - Chyba musiałbyś mi pokazać.

- Nie, nie, nie, no coś ty.
- czarna głowa leżącego na plecach mężczyzny pokręciła się w przeczącym ruchu. Upił znowu łyka z kubka i w ogóle wyglądał jakby usłyszał jakieś błazeństwo czy inną herezję. - Niesmarowany sprzęt nie ginie. Ani marnie ani nie marnie. - powiedział wyjaśniająco znowu unosząc nieco głowę na swoim ramieniu bardziej do pionu. Minę miał smutną zupełnie jakby trafiła mu się jakoś mało pojęta praktykantka czy inna stażystka.
- Nie nasmarowany sprzęt wysycha i zaciera się. - wyjaśnił prosto i znowu z tym odcieniem dobroduszności, że może wybawić z życia w niewiedzy kolejną duszyczkę. Dał jej chwilę na dotarcie tej wiedzy pod rudą kopułkę albo zrobienie odpowiedniej minki. - A pokazać… ehh, no dobra, niech będzie… - westchnął w końcu by dać wyraz swojemu ciężkiemu brzemieniu jakie przyszło mu dźwigać w tym krzewieniu odpowiedniej wiedzy. A potem jego wolna dłoń bez ostrzeżenia wylądowała na głowę praktykantki i nakierowała ją w stronę zawartości spodni którą już i tak trzymała w dłoniach.

Do dogłębnej praktyki oczy były idealnie zbędne, mniejsze ciało działało odruchowo w oparciu o znany schemat budowy anatomicznej. Krótkie, rozbawione sapnięcie po którym świat spowiła ciemność o zapachu wilczej sierści i skrętów. Skumulowane pod okryciem ciepło lizało zaczerwienione, piegowate policzki, gdy ich właścicielka posłusznie dała się sprowadzić na odpowiednią wysokość mafioza - tam, gdzie oczekujący na smarowanie, wspomniany sprzęt. Może i tak było lepiej? Przynajmniej odpadała konieczność łowienia kątem oka ruchów gdzieś w obrębie pomieszczenia. Im obojgu wpadła w dłonie okazji, grzechem jawiło się z niej nie skorzystać.
- Nie możemy na to pozwolić. Podrażnienia w warunkach polowych prowadzą do infekcji. Musimy być uważni i… dokładni - wychrypiała spod koca, zmieniając dłoń na wargi i język. Przejechała nim po całej długości prącia czując jak słony smak atakuje kubki smakowe, przy okazji burząc myśli i kierując je na jeden słuszny tor obłędu poza kontrolą.
Deszcz i wojenna słota zblakły, schowane łaskawie za barierą materiału śpiwora, gdy ruda głowa pracowała sumiennie, to unosząc się do góry ponad sterczącą, śliską główkę… to opadając nisko aż do samych bioder i zamykając ciało kochanka wewnątrz ust aż do gardła.

- Tak, tak… smaruj się, smaruj bo się zatrzesz i dopiero wtedy będzie syf… a z zatartym sprzętem to już chujostwo… - wymruczał z zadowoleniem leżący na plecach mężczyzna. Oddech też zaczął mu przyspieszać co było słychac jak i wdać po szybciej poruszającej się klatce piersiowej. Kubek wylądował mu na piersi na której go sobie postawił ale obecnie była to mało stabilna podstawa więc chybotał się i czasem coś z niego zabryzgiwało na koszulkę albo brzegi kubka. Guido jednak wydawał się w ogóle nie zwracać na to uwagi oddając się na edukowaniu Brzytewki.

Lekarz pracujący na odpowiedzialnym stanowisku dużej, dobrze prosperującej firmy w wielkim mieście, do tego prowadzący organizację nowej placówki medycznej i nadzorujący stan zdrowia części rodziny na gościnnych występach. Naukowiec, chemik i farmaceuta. Powyższe wskazywało na powagę i stateczność. Opanowanie, równoznaczne ze skupieniem na pracy… tak. Taka właśnie Savage powinna być, tak się zachowywać. Przez zamroczony mózg przemknęła jej pojedyncza, natrętna myśl.

“Dobrze, że taty tu nie ma”.

O tak… bezapelacyjnie Tony mógłby mieć drobne obiekcje widząc co wyprawia jego dziecko.
Na szczęście został na brzegu, więc niewielki rudzielec w pełni zaangażowania mógł oddać się pogłębianiu wiedzy i szkoleniu w newralgicznej dziedzinie.
- Fascynujące. Co ty nie powiesz - rozbiła krótką przerwę tylko po to, aby rzucić rozbawione spojrzenie spod okrycia i dalej wrócić do zabawy… to znaczy ciężkiej pracy i edukacji od której zaczynała tracić oddech, a w podbrzuszu czuła nieznośny ucisk, wzrastający z każdym ruchem głowy albo otarciem języka.

- No. Się ma praktykę, się wie. - Guido wydawał się być całkowicie pewny swoich racji mimo, że leżał z ręką pod głową, mocno zaciśniętymi oczami. Kubek w końcu dopił jednym haustem i rzucił na podłogę przy łóżku. Sam mężczyzna był już nieźle pobudzony i opanowany przez żądzę więc niecierpliwie czekał na finalny etap tych smarowniczych warsztatów.

Niestety strona szkolona należała do tych niereformowalnych, nie tylko pod względem koloru owłosienia. Spod koca łypnęła para zielonych ślepi, lśniących uprzejmą uwagą, maskującą rozbawienie.
- Skoro posiadasz niepomiernie większe doświadczenie oraz obeznanie z tematem, znamionujące szeroko zakrojoną praktykę w tym jakże zbożnym i strategicznym zajęciu na pewno olśnisz biedną, naiwną i łatwowierną… niedoświadczoną studentkę bez odpowiedniej praktyki, na dokładkę z głębokiej prowincji - westchnęła teatralnie, podrażniając policzkiem lśniącą od śliny powierzchnię - Jaki jest następny punkt harmonogramu zajęć. Egzamin komisyjny?

- O patrzcie. Komisji jej się zachciewa.
- prychnął Guido dla odmiany zerkając w dół swojego ciała by spotkać się z zielonym spojrzeniem wystającym spod koca. - Ale skoro zdajesz się na moje doświadczenie no to pewnie. Pomogę ci. - powiedział z nieco ironicznym tonem i spojrzeniem czarnowłosy mafioz. - Po pierwsze mówienie szkodzi rypaniu, a zwłaszcza obciąganiu. Jak gadasz to znaczy, że nie obciągasz. Jak nie obciągasz to znaczy, że tracisz wspólny czas przeznaczony na obciąganie. - powiedział mafioz przyjmując ton profesjonalnego nauczyciela. To mówiąc pogłaskał rudą głowę ale dłońmi nakierował ją z powrotem na właściwy tor wykonywania ćwiczenia o jakim rozmawiali.
- Po drugie praktykę albo talent w obciąganiu masz niezły więc nie psuj tego punktem pierwszym. Dobrze ci dotąd szło. Tylko punkt pierwszy. - dodał puszczając rudowłosą głowę i pozwalając Alice działać ze swobodą decyzji jaką miała dotąd i widocznie mu odpowiadała.
- Po trzecie no to szkoda kończyć zabawę na samym obciąganiu. - szef bandy sięgnął po piegowate ciałko kryjące się pod kocem biorąc je za ręce jak do tańca. Tylko nadal leżał na plecach a ją podprowadził nad swoje biodra. Tam odczekał aż przyjmie odpowiednią pozycję wciąż pozwalając korzystać ze swoich rąk jak z poręczy. Wydawał się być zadowolony i z siebie, i z niej, i z tego co zaraz miało nastąpić.

Gdyby każde ćwiczenia należały do tak przyjemnie absorbujących, może któregoś dnia Savage przestałaby wyglądać jak cherlawy konus, miast tego upodabniając się pod kątem fizycznym do pozostałych przedstawicieli rodziny. Niestety to co przyjemne, akurat w kontekście poziomym, trenowało niewielką partię mięśni, za nich nie chcąc się połączyć z ogólną tężyzną fizyczną. Lekarka chciała się podzielić z gangerem spostrzeżeniami nim do końca podniecenie i obłęd przepędzą resztki logicznego myślenia tak idealnie zbędnego przy aktywności, której się poddawała. Zupełnie jak przy niesieniu pomocy, jej świat skurczył się do przestrzeni dwóch metrów kwadratowych, wypełnionych nie pacjentem, a partnerem, kochankiem. Znów zbędna nomenklatura.
Pijana od endorfin chętnie przyjęła wyciągniętą dłoń, pomagającą przemieścić się ku górze, gdzie reszta niecierpliwego nauczyciela, wchodzącego na wyżyny stoicyzmu podczas misji krzewienia edukacji, gdyż wiadomo - nauka poprawnych procedur zawsze stanowiła istotę każdej nowo poznawanej albo aktualizowanej umiejętności.
- Jak leciała… ta procedura? - wydyszała ochryple, łowiąc rozszerzonymi źrenicami obraz przysuwający się do jej twarzy i te wilcze oczy, błyszczące w półmroku pełnym zadowoleniem jaśnie pana na włościach.
- Niesmarowany sprzęt się zacina? - dorzuciła ciężkim oddechem równając się z nim, przez co minęła z premedytacją obszar bioder, przygotowany z pietyzmem do dalszej zabawy. Rudy czynnik przeważył, układając w zwojach mózgowych dziewczyny nową ideę, zaś maligna podniecenia błyskawicznie zaakceptowała plan jako konieczny. Drobne ciało korzystało więc z pomocnych ramion, przemieszczając się po mafiozie do góry przez brzuch i klatkę piersiową. Tam się wyprostowało, przybierając pozycję siedzącą, lecz na tym nie skończyło, sunąć jeszcze wyżej - gdzie kark i głowa.
- Kimże bym była, gdybym nie zadbała o twoje nasmarowanie? - spojrzała w dół, drżąc na całym ciele i nie mogąc oderwać wzroku od widoku niecodziennego. Zwykle musiała gapić się do góry, zadzierając własny łeb. Teraz miała wielkopańską twarz dowódcy idealnie między rozłożonymi udami, choć aby kleknąć nad nim musiała balansować na rozklekotanej kanapie. Szczęśliwie pomagały w tym poręczę z wilczych łap. Puściła jedną, łapiąc przez mgnienie oka równowagę i podobnie jak on przed chwilą, tym razem ona zgarnęła go za włosy, przyciskając do siebie.

- I co? Taka spryciula z ciebie? Taka się tam ważna czujesz tam na górze? Zaraz cię sprowadzę do odpowiedniego poziomu. - Guido chyba w pierwszej chwili był zaskoczony krnąbrnym zachowaniem uczennicy ale szybko odnalazł się w nowej sytuacji i pozycji. Skoro w zasięgu rąk i ust znalazły się niespodziewanie niższe partie jej ciała zwykle skryte pod spodniami no to zaczął swoje ćwiczenia praktyczne tam gdzie było to możliwe. Pracował tak dobrą chwilę dokładnie prezentując różne możliwe triki i techniki jakie można było zastosować gdzieś między udami z jednej strony a brzuchem z drugiej. Ale w końcu chyba przypomniał sobie, że nie do końca taki numer miał pierwotnie w planach więc oderwał się, powiedział co swoje i bez większych trudności popchnął kobietę tak, że upadła plecami na niego.
- No. I widzisz jak to się robi? Się robi to się nie gada. - powiedział widząc, że partnerka wyrównała poziomem do niego. - A w ogóle to mogłabyś sama poćwiczyć. - podpowiedział jej następny ruch.

Odpowiedzi werbalnej się nie doczekał, nie pozwalało na to rozedrganie i rwący oddech, przetykany jękliwymi sapnięciami. Przez całą operację Savage ledwo dawała rade utrzymać się w pionie, przeszywane prądem ramiona miały problem z utrzymaniem reszty ciała na właściwym miejscu. Reagowała westchnieniem i głośniejszym pomrukiem na każdy ruch języka, dotknięcie rozgrzanej, nadwrażliwej wręcz powierzchni, zatracając się w przyjemności póki trwała nieprzerwanie, potężniejący z sekundy na sekundę. Już miała wrażenie, że widzi na horyzoncie spełnienie, zbliżające się z siłą huraganu. Wyciągało ku niej ręce, prawie oplatając drobną figurkę, pozwalając jej na te parę minut odciąć się od trosk, zapomnieć o bożym świecie. Wystarczyłoby jeszcze jedno ukąszenie, jeden ruch języka. W tym momencie jednak pieszczoty ustały, zmieniając się w strofujące słowa, dyktujące dalsze posunięcia, lecz jak mogła się skupić, balansując na granicy niespełnienia, gdy ciężko szło myśleć o czymkolwiek innym prócz fizyczności, dzielonej w tym małym wycinku czasu. Tu nie było miejsca na planowanie, wątpliwości. ani wstyd, pochowany głęboko pod czerwona gorączką.
Zdobyła się raptem na pokiwanie karkiem, a rozkojarzone oczy wodziły przy tym po suficie i ścianach, nie dostrzegając ich. zostało kierować się innymi zmysłami, z dotykiem na czele. Wbrew poradzie nie zabrała się za prace ręczne, tylko przekręciła pospiesznie, nerwowo okręcając o sto osiemdziesiąt stopni, aż wylądowała plecami na unoszącej się szybko klatce piersiowej mafioza. Tam łapała oddech przez cztery uderzenia serca nim usiadła na klęczki, unosząc biodra na tyle, by móc go dosiąść. Tym razem bez zbędnego gadania, nie znalazła na nie siły, ni chęci. Pociągnęła go za to za ręce, sugerując aby podniósł się do półpionu i usiadł.

Guido, szef, mąż i partner dał się pociągnąć za ręce. Zaraz znalazł się za nagimi plecami żony a ona mogła na nich poczuć jego również nagi tors. Był tuż za nią, a jego usta i oddech błądziły gdzieś nad jej ramieniem i przy jej policzku albo uchu. Dłonie czasem przesuwały się po jej skaczących piersiach, zsuwały niżej ku brzuchowi albo wyżej, ku jej szyi, twarzy i ustom. Jednak głównie trzymały ją w mocnym, zdecydowanym uścisku albo za boki albo za ramiona pomagając wgrać jej się we wspólny rytm. W tym samym rytmie skrzypiało mocno nadwyrężone łóżko a to rozchodziło się na podłogę. W tym jednak nieźle wspomagała ich druga parka zajęta sobą na materacu w drugim krańcu pokoju. Nie trwało to zbyt długo i rozgrzani już wcześniejszymi zabawami oboje poczuli, że zbliża się finalny moment. W końcu nadszedł. Chwila bezdechu, mroczków i błogiego oszołomienia. Chwila ulgi. Chwila oddechu. Chwila zapomnienia. Guido mokry, tym razem od potu a nie od tej cholernej, bagiennej wody albo deszczu, opadł z westchnieniem ulgi z powrotem na łóżko na jakim się niedawno obudzili. Przetarł spoconą twarz dłonią odzyskując oddech. I wreszcie stęknął sięgając po rzuconą gdzieś wcześniej kurtkę i z niej wyjmując swoją ulubioną papierośnicę. Z niej wyjął dwa papierosy, przypalił, podał zapalony swojej żonie i chwilę przyglądał się srebrnemu pudełku.
- Pierwsza rzecz na jaką mnie było stać. Mogłem mieć coś innego. Ale chciałem mieć coś ekstra. Coś innego niż wszyscy dookoła. W sumie głupie. Ale lubię ją. Przynosi mi szczęście. - powiedział niespodziewanie lekko unosząc srebrne puzderko na papierosy.

- To nic głupiego - lekarka żachnęła się i przyjąwszy tytoniowy rulonik, ułożyła się wygodnie na żywym materacu z opcją podgrzewania. Odgarnęła rudą strzechę na plecy aby nie przeszkadzała leząc do oczu i wpychając się między splecione ciała. Poprawiła skopany podczas miłosnych zapasów śpiwór, dbając o to, aby nie przypłacili tych paru minut bezruchu przeziębieniem, bądź innymi, niepotrzebnymi i nieprzyjemnymi powikłaniami.
- Nie wszystko co posiadamy musi być stricte bojowe, albo służyć… być użytkowe. Też ją lubię - wskazała brodą na srebrne puzderko, uśmiechając się pod nosem. Obcięła widoczną część gangera od czubka czarnowłosej głowy aż po obojczyki. Reszta ginęła pod jej ciałem albo okryciem - Przyjemny detal, stylowy i elegancki. Unikat wzbudzający zazdrość i pożądanie. Niezwykła - zrobiła chwilę przerwy, przybierając poważną minę profesjonalnego lekarza - Zupełnie jak twoja żona. - dodała lekkim tonem, jakby przechodziła do nowego detalu niedawno przeprowadzonego zebrania. Skryła uśmiech za profesjonalizmem, ściągając nieznacznie usta - Choć może ta ostatnia nie należy do szczególnie fartownych, lecz to detal, nieprawdaż? Jakoś w końcu udało ci się ją wyrwać… i nawet przesadnie nie protestowała. Twoja papierośnica miała w tym spory udział, tak samo jak te nieliczne, ale jednak występujące… szarmanckie odruchy. - zakończyła, zagrywając wargi aby nie roześmiać się na głos.

- Jakie odruchy? - Guido położył srebrne pudełko obok siebie i odpalił kolejnego papierosa.Trudno w tym półmroku było określić czy żartuje czy pyta na poważnie. Popatrzył na rozjarzoną końcówkę właśnie odpalonego skręta a potem znów jego wzrok z wzajemnością zdawał się pochłaniać go mrok kłębiący się pod sufitem. Czy widział tam jakieś obrazy z przeszłości czy myślał o przyszłości też trudno było określić.

- Szarmanckie - Savage powtórzyła powoli, aby tym razem nie mógł udać, że nie dosłyszał, a już na pewno nie przekręcił na modłę własną - Gesty i zachowanie dżentelmena, kulturalnego i dystyngowanego. Poza chwilami, gdy się zgrywa, aby dostać bukietem komplementów - westchnęła teatralnie, zaciągając się papierosem.

- Taa. Chyba pod zły adres z tym przyszłaś. - Guido prychnął z autoironicznym podejściem do tego wątku. - Brzmi jak czyste frajerstwo. - dodał zaciągając się znowu kolejnym machem skręta. Wypalił tak w milczeniu z pół fajka wciąż wpatrzony w mrok na suficie. W końcu pokręcił głową. - Ale się syf zrobił. Co się mogło spierdolić to się chyba spierdoliło. A nie wiadomo co jeszcze się spierdoli. - powiedział w końcu zaskakująco poważnym tonem tak mało pasującym do jego zwyczajowej błazenady i szpanowania którym zdawał się etapować prawie na każdym kroku i okazji.

- Mhmm… adres tak zły i frajerski że aż mi sił brakło i musiałam się położyć, aby z rozpaczy i zawodu nie zejść na zawał - ruda pokiwała głową z miną jakby mówiła o oczywistej oczywistości, poniekąd zgadzając się z mafiozem. Tylko pod koniec coś dziwnie się uśmiechała, patrząc wymownie na ich splecione ciała. Ujęła wilczą łapę za nadgarstek i stanowczo pociągnęła do góry, przyciskając do własnych ust. Trawa tak przez moment, nim ponownie zabrała głos, a między piegami zagościła lustrzana powaga.
- Żyjemy, udało się zniszczyć kutry. - przypomniała, ot aby odwrócić jego uwagę od melancholii i czarnowidztwa. Nie mógł popaść w marazm, potrzebowali go. Alice go potrzebowała - Ponieśliśmy straty, ale żyjemy i mamy sprzęt. Wracamy do domu - uśmiechnęła się ciepło, wtulając policzek we wnętrze wielkiej łapy - Nie da rady przewidzieć wszystkiego, ale będziemy reagować na bieżąco. Alea iacta est… - westchnęła cicho, ciesząc się z chropowatego dotyku na twarzy. Zamknęła oczy i dodała - Już nie ma odwrotu, została droga do przodu. Na Wyspę, do naszych… a miałam spytać, bo nie daje mi spokoju - podciągnęła się, lądując twarzą bezpośrednio przed twarzą męża - Kto cię uczył taktyki? Walk nocą. Tata mówił, że należą one do wyjątkowo problematycznych i ciężkich.

- Ulica. Jak się pomieszka trochę po sąsiedzku z brudasami za jednym rogiem i degeneratami Hegemona z drugiej to idzie sobie wyrobić to i tamto.
- mafioz objął jedną ręką piegowate ciało a drugą stukał palcami po swojej klacie. Znowu wpatrywał się w sufitową czerń pochłonięty ponurymi rozmyślaniami. - Nie będzie lekko z tymi chłoptasiami pana prezydenta. Ich, tak raz, dwa się stąd nie wykurzy. Nawet jak teraz wszystko pójdzie gładko. - rzekł w zamyśleniu patrząc nad siebie. - No ale to będziemy się potem martwić. Teraz trzeba wygrzebać się z tego cholernego bagna i wrócić do tego kurnika Daltona. - westchnął otrząsając się z ponurych myśli i przecierając twarz dłonią.

- Możemy spróbować się z nimi porozumieć - Savage wypaliła nim zdążyła się zastanowić, a potem machnęła mentalnie ręką. Juz nie musiała ważyć i obrabiać każdego wypowiadanego zdania, przepuszczając wpierw dana myśl przez szereg filtrów. Pozostała prostota, szczerość. Szybkość komunikacji bez obaw o posądzenie o matactwa, bądź zwykłe knucie za plecami - Wypracować kompromis. Im też przedłużająca się walka nie jest na rękę, cokolwiek by nie mówili i jakiej propagandy nam nie wciskali. Ich pułkownik jest osobą decyzyjną na tyle, na ile decyzyjnym może być ktoś oddelegowany w teren.

- Taa. - prychnął Guido i pokręcił głową. - Już widzę jak z nami rozmawiają. Mhm. O czym? Na jakich zasadach wyniesiemy się z Bunkra i Wyspy? No to pewnie nawet by byli skłonni negocjować. Tylko widzisz, Brzytewka cukierek jest tylko jeden i my i oni chcemy go dla siebie. I ich i nas interesuje jak pozbyć się tego drugiego konkurenta. A to ciut utrudnia wszelkie negocjacje. - mafioz skrzywił się i wyprostował do pozycji siedzącej. Stare, przegniłe bagnem łóżko zatrzeszczało od tego nagłego ruchu. Czarnowłosy mężczyzna schylił się by sięgnąć po swoje przemoczone bagnem i ulewą spodnie. Skrzywił się gdy pewnie poczuł zimną masę ubrania jakie musiał na siebie nałożyć po raz kolejny. W kontraście do materiału, piegowate ramię które objęło go od tyłu przez biodra wydawało się wręcz gorące.

- Kto wie co przyniesie jutrzejszy dzień? Poza tym od rozmowy nic się nie stanie, a przynajmniej... dowiemy się czego konkretnie szukają. - lekarka przemodelowała się, przetaczając na bok i przytulając policzek do nagich pleców Kłaczka - Są inne drogi niż przemoc... choć nigdy nie należą do tych prostych i łatwych.


Krótka narada, wymiana paru zdań i przedstawienie planów, a potem przydzielenie obowiązków niewielkiej oraz wciąż w miarę sprawnej grupie przy ognisku - tak mniej więcej wyglądały pierwsze minuty po północy, na starej, opuszczonej i zalanej farmie. Czas naglił, jeżeli runnerowo-militarna grupa miała mieć choć cień szansy na przekroczenie jeziora i dotarcie do Jednookiego w Bunkrze, musieli zagęścić ruchy, aby wyrobić się ze wszystkim, co dali radę załatwić na tym brzegu. Savage przypadł w udziale transporter i sprawdzenie stanu najciężej rannych, nic niezwykłego. Wciąż ponoć była lekarzem, chodziły takie plotki.
- Jako lekarz kategorycznie odradzam przenoszenie najciężej rannych gdziekolwiek, a tym bardziej zabieranie ich z nami w ciężki teren, pod lufy wroga i niesprzyjające warunki. - odezwała się cicho, patrząc do góry, gdzie para wilczych ślepi obramowana mrokiem - Tych dwóch z transportera… przynajmniej im powinniśmy znaleźć suche, ciepłe miejsce. Tymczasowo. Rozeznamy sprawę pod ziemią i urządzimy im relokację. Inaczej istnieje zbyt duże prawdopodobieństwo, że na drugi brzeg dowieziemy zwłoki.

- No tu ich zostawić nie możemy.
- Guido nieco rozpostarł dłonie dookoła siebie wskazując też wzrokiem na przegniłe ściany i sufit jakie ich otaczały. - To jak mówisz, żeby ich nie zabierać na Wyspę to co proponujesz? - zapytał szef bandy patrząc na siedzącą obok kobiecie z czerwonymi włosami.

Ta odpowiedziała mu uprzejmą miną, rozcierając skostniałe dłonie aby przywrócić im pełnię czucia. Niska temperatura nie odpuszczała, zaś jak powszechnie wiadomo małe obiekty wychładzały się szybciej i trudniej było je potem ogrzać. Szczególnie jeśli były rude.
- Nie chodzi o zostawienie tutaj - lekarka powiodła wymownym wzrokiem po sypiących się ruinach, by finalnie przygryźć wargę. Grupa runnerowo-pazurowa posiadała na stanie jednego lekarza, a on winien ruszyć do Bunkra… niestety spora część rodziny nie nadawała się do czynnej walki, parę jednostek należało skierować na zasłużony odpoczynek, lecz nie na bagnach. Oraz nie w trasie.
- Przychodzi mi na myśl tylko jedna alternatywa mająca największe szanse na optymalne rozwiązanie kwestii relokacji oddziału na Wyspę bez konieczności ryzykowania przenoszenia rannych - podjęła konwersację, odchylając nieznacznie kark do tyłu przez co utrzymanie z mężem kontaktu wzrokowego nie skutkowało bólem mięśni szyi - Znalezienie usytuowanego na uboczu, oddalonego od obozu Armii punktu. Zabezpieczenie go i przekształcenie w tymczasowy punkt medyczny. Paradoksalnie decyzja Daltona o ewakuacji mieszkańców działa na naszą korzyść. Zyskujemy teren sporych rozmiarów i o małej tendencji do zmiany w poligon dla… przypadkowych ataków bestii, tudzież… jednostek dotkniętych chorobami popromiennymi. Nie to co u nas w Det na ziemi niczyjej - kąciki ust drgnęły, gdy pojawił się celowo wątek Miasta Szaleńców.

Guido pokiwał głową i wyciągnął swoją papierośnicę. Chwilę wpatrywał się w nią i przesuwał po niej kciukiem ale nie otwierał.
- No a znasz takie odosobnione miejsce w którym można by zostawić naszych? - mafioz zapytał spokojnie patrząc na błyszczący w świetle ognia prostokącik.

- Wiesz kochanie… jakby ci to powiedzieć. Znajomość topografii najbliższej okolicy nie jest moją mocną stroną i nie chodzi tylko o dość zawężone spektrum percepcji u niektórych jednostek poniżej metra-pięćdziesięciu. Wiadomo, z dolnej perspektywy świat wygląda inaczej - Savage westchnęła, uśmiechając się tym razem z przekąsem i bez grama ironii - Niestety gdy ostatnio zimą odwiedziłam to dość urokliwie miasto, o niezaprzeczalnym uroku zbliżonym do sennej pocztówki z alpejskiej prowincji… oczywiście jeżeli pominąć regularną wojnę i masę ołowiu latająca w powietrzu równie gęsto co płatki śniegu… cóż. Brakło czasu na aspekty turystyczne. Zwłaszcza zwiedzanie w pojedynkę, zaś grupa miała inne priorytety do obejrzenia na trasie - drobne ramiona powędrowały do góry i wróciły na poprzednią pozycję. Dziewczyna odkaszlnęła, wracając zaraz do powagi - Dom Kate odpada. Kościół odpada. Komenda odpada. Może poprzednio zajęty przez nas punkt medyczny… ten w piwnicy magazynu - zasępiła się, a wzrok nagle uciekł jej ku Pazurowi w czapce.
- Nix skarbie, byłeś tutaj dłużej niż ja, a skoro przyjechałeś z tatą nie ma szansy abyś nie rozpoznał terenu. Propozycje? Sugestie? Właśnie… - wróciła wzrokiem do Guido - Tata jedzie z nami?

- Po cholerę?
- Guido odpowiedział pierwszy, z miejsca i bez zastanowienia wpatrując się prosto w oczy Alice. Wcale nie wydawał się zadowolony z takiego pomysłu. Po chwili wzruszył obojętnie ramionami. - Będzie miejsce, i będzie chciał niech jedzie. Ale niech się nie wpierdala i nie robi głupich numerów. - powiedział w końcu grzebiąc patykiem w ognisku. Próba dowcipu Alice o zimowych wydarzeniach nie została ciepło przyjęta przez zgromadzenie przy ognisku. Wyczuwała, że znów są zirytowani tym, że pewnie ledwo albo wcale nie łapią o czym mówi i nie jest prostą, klarowną, odpowiedzią na proste pytanie.

- Jak dom Kate odpada to nie wiem. Wcześniej zatrzymaliśmy się w tym postrzelanym barze, w “Wesołym Łosiu”. Potem przeprawiliśmy się na Wyspę więc na łażenie nie mieliśmy dużo czasu. Właściwie w ogóle. No to może w tym “Łosiu”? I nie wiem czemu u Kate nie, wydawała się w porządku. - zapytany Pazur odpowiedział trochę widocznie niechętnie przyznając się do swojej niewiedzy i to przy gangerach a zwłaszcza Guido.

- “Łoś” odpada. Jest po wschodniej stronie, trzeba przejechać przez połowę miasta i to po stronie tych pizdusiów prezydenta by tam dotrzeć. A potem jeszcze wrócić. Już widzę jak nam pozwalają tam buszować. - mafioz od razu pokręcił przecząco głową i widać było, że jest na nie. Otworzył w końcu papierośnicę i wyjął z niej skręta. Na chwile umilkł gdy odpalał patykiem tego improwizowanego skręta a reszta czekała na ciąg dalszy bo chyba nie skończył. Gdy wydmuchnął pierwszego bucha palonego zioła wznowił temat. - Musi być szybko i przy rzece. Port czy coś. I po naszej stronie rzeki gdzie tych chłopaczków w mundurkach nie ma. I trzeba pewnie kogoś z nimi zostawić. - szef zawęził warunki jakie musi spełniać dana lokalizacja by mieli dalej o czym rozmawiać. Reszta towarzystwa przy ognisku zaczęła widocznie gorączkowo przeszukiwać własną pamięć by spróbować znaleźć coś co by temu odpowiadało.

- Pytanie jak Kate ustosunkuje się do naszej obecności po… nocnej autogościnie - Savage dorzuciła tonem wyjaśnienia. Miejscowa weterynarz nie wydawał się zadowolona widząc najazd gangerlandii na swój dom, łagodnie rzecz ujmując - Ewentualnie magazyn przy rzece, lub coś opuszczonego. Pytanie kto z grupy Taylora nadaje się do przeprawy, najmniej oberwał. Nie wiemy co się z nimi teraz dzieje.

- Czyli w tej chwili gadać o tym to psu w dupę.
- skwitował Guido zaciągając się zielskiem znowu. Wydmuchnął kolejny buch i podał skręta Alice.

- Ta Kate wydawała się w porządku. I pożyczyła wam sukienki na ślub i w ogóle była miła. No i zna się na leczeniu. Nie wiem czy ktoś jeszcze się z miejscowych zna. I mieszka po zachodniej stronie rzeki. - Nix skorzystał z okazji i wyraził swoje zdanie o tym pomyśle. Guido obserwował chwilę jak Alice odbiera skręta ale widocznie słuchał uważnie co, kto mówi.

- To i tak trzeba wrócić do Taylora i reszty. Lenin i Tweety mogą ich zawieźć. I tak nie pojadą na Wyspę furą. Do tej Kate czy gdzie indziej. - podsumował szef i sądząc z tego jak mówił uważał temat za zakończony. Nix nie wydawał się mieć coś więcej do powiedzenia reszta chyba też. A jednak Nix się jeszcze odezwał.

- A co z Boomer? Można ją zabrać? - Pazur zapytał się o stan drugiego Pazura o los którego widocznie się niepokoił. Boomer po tak długiej ekspozycji na lodowatą wodę zdradzała wszelkie oznaki zaawansowanej hipotermii. Ale jednak udało się ją uratować prawie w ostatniej chwili więc w ciągu kilku godzin powinna dojść do siebie. Chociaż mogła złapać jakieś powikłania pobytu na bagnie w takich warunkach jak jakieś osłabienie czy gorączka ale z medycznego punktu widzenia to właściwie dotyczyło ich wszystkich.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:25.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172