|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
05-04-2018, 11:15 | #621 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | Współwinni zbrodni: Czarna i Czitboy
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |
06-04-2018, 01:20 | #622 |
Reputacja: 1 |
__________________ A God Damn Rat Pack Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy... |
06-04-2018, 11:56 | #623 |
Reputacja: 1 |
|
06-04-2018, 17:17 | #624 |
Reputacja: 1 | - Taki miałam plan żeby zostać - Nico pociągnęła malutki łyczek żeby się rozgrzać po czym owinęła się kocem - Tylko w tym tempie niedługo nie będzie gdzie zostawać… Mam nadzieje że ktokolwiek wygra nie będzie miał ochoty bawić się w ganianie po bagnach za cywilami więc po paru miesiącach będzie można wrócić, raczej wątpię żeby chciało im się wysadzać budynki i port więc jeśli ludzie i sprzęt przetrwają to jest szansa na odbudowanie tego co było, jeśli nie… no cóż wiosna to chyba dobra pora na powrót na północ, choć to będzie dłuższa wyprawa… Obydwaj towarzysze popatrzyli na Kanadyjkę i na siebie nawzajem i jeszcze gdzieś w magicznie wręcz przyciągający wzrok ogień w piecu. Zmarznięte ciała przyjemnie odbierały jego kojący żar. Tak światło jak i ciepło ognia zdawało się skrajnie kontrastować ze światem nocnej ulewy jaka biła w ziemski padół zaledwie kilka kroków dalej. Najpierw Matt zaciągnął się ponownie z butelki a potem przekazał ją koledze. Daney też potrzymał chwilę butelkę nim z niej skorzystał. - A jak nam przeszkodzą? No my to możemy sobie wziąć łódź i przypłynąć tutaj na noc czy dwie. Ale tak wszyscy? A krowy? Krowy na łódź nie wsadzisz. Jakoś inaczej trzeba będzie. - Daney popatrzył z zamyśleniem w otwarty otwór butelki i w końcu wziął z niej łyka. Otarł usta rękawem i przekazał butelkę zastępczyni szeryfa. - No i w jeden dzień to też się nie zabierzemy. Jakoś trzeba będzie to po kawałku. Najlepiej by się nikt nie skapnął. Ale i tak trzeba będzie nawet stąd wypływać na jezioro. - Matt zakaszlał brzydkim kaszlem starego gruźlika, w końcu splunął flegmą w ogień zanim podjął rozważania o kłopotach jakie na nich zapewne będą czekały w związku z tą przeprowazką z Cheb. - Mówiąc szczerze to liczyłam że znajdziemy jakąś groble, ale pastwiska nie muszą być bezpośrednio przy obozie, choć krowy też nie powinny być na podmokłych - Nico wyciągnęła stary garnek z szafki i postawiła przy ogniu po czym zalała wodą - Głównym pytaniem dla mnie jest czy istnieje gdzieś miejsce do ucieczki i jakie możliwości oferuje, Nowojorczycy raczej wszystkich nie wymordują jak wygrają ale z gangerami głowy bym nie dawała więc jeśli się okaże że to oni wygrają to wolałabym być daleko jak będą świętować, zresztą nawet teraz los krów nie jest pewny bo może będą chcieli zrobić hekatombe przed wyjazdem do Detroit a nawet jakbyśmy mieli grupę doświadczonych kowbojów to dogonienie grupy krów z konnymi nie jest trudne jak masz terenowy samochód, stratowaną przez stado trawę to po paru dniach nawet mieszczuch rozpozna z jadącego samochodu - Nico dorzuciła do wody susz owocowy z torebki strunowej wyciągniętej z plecaka - To co teraz robimy to szykowanie się na worst case scenario, który niestety jest bardzo prawdopodobną opcją. Po dłuższej wypowiedzi Kanadyjki jej obydwaj tubylczy towarzysze wyraźnie zmarkotnieli. Najpierw jeden upił łyka z butelki a potem kolejny. Matt splunął aDanej westchnął i też wstał. Zaczął przy czymś grzebać w swoim plecaku i po chwili wyszedł z kawałkiem zwoju w rękach. - Zarzucę. Może coś się złapie do rana. Będzie na śniadanie. - powiedział nieco unosząc żyłkę w górę i zaczął ją szykować do zarzucenia. - No kiedyś od nas to prowadziła tu droga. Bo to środek wypoczynkowy był. Ale ja zalało. Czy dało by się tamtędy przejść z krowami… - Matt podrapał się po zarośniętym szarawą szczeciną policzku na znak, że ciężko mu oszacować takie szanse. Spojrzał pytająco na Daney’a ale ten tylko wzruszył ramionami przyznając się do podobnej niewiedzy. - Wszystko tutaj zalało. Ten sklep stał kiedyś ładny kawałek od rzeki a nie w rzece. - mruknął wskazując na przegniłą podłogę na jakiej stali albo siedzieli. - Myślisz, że to ci z Detroit wygrają? - po chwili milczenia Daney podniósł głowę znad szykowanej pułapki na ryby i zerknął na Kanadyjkę. Ten scenariusz zdawał się go bardzo martwić. - No ci z Nowego Jorku wyglądają na mocnych. Mają pełno ciężarówek i w ogóle. Wyglądają jak prawdziwi żołnierze. Wesz, mundury, karabiny i takie tam. Myślisz, że Runnerzy mogą ich rozwalić? - rybak wydawał się mieć wątpliwości co do takiego scenariusza ale też i może trochę też by wolał by jak już to żeby mundurowi dołożyli skórzanym kurtkom. - Ja słyszałem, że szeryf za nimi nie przepada. Tymi chłopaczkami od pana prezydenta. Mówi, że to nie są tacy żołnierze jaki kiedyś. - Matt podzielił się swoją uwagą na ten temat zerkając to na towarzysza to na towarzyszkę przy piecu. - A on za kimś przepada? I kiedyś wszystko było inne to szkoda gadać. - Daney wstał z naszykowaną pułapką i podszedł do płaszcza który zaczął nakładać na siebie. - Cholera nadal leje. - skrzywił się gdy spojrzał przez rozwalone okno dawno bez szyb jakby uświadomił sobie, że musi tam wyjść. - Z cukru jesteś? - zapytał z ironicznym uśmieszkiem Matt ale uśmiech zepsuł mu atak kaszlu. Rozkaszlał się i w rewanżu teraz Daney się krzywo uśmiechnął po czym nałożył kaptur i wyszedł na zewnątrz. - A ta terenówka. No jakby mieli to tak. Ale myślisz, że mają? Nie widziałem żadnego samochodu. Po Brianów przypłyneli nad ranem jakąś łódką. Ale samochodu nie widziałem. Nie to co w zimie jak całą kawalkadą przyjechali. O razu ich było widać, że przybyli. Znaczy no jak już się pokazali. Bo jakby musieli z buta to może nie chciałoby im się łazić po bagnach i lasach? - Matt dalej snuł swoje rozważania zastanawiając się na głos nad całą tą sytuacją. - Wygrana Det to byłby gorszy wariant, Nowojorczycy mają parę fajnych zabawek ale są daleko od domu, Det jest na wyciągnięcie ręki i ściągnięcie posiłków nie powinno być problemem, to że nie widzimy ich samochodów oznacza tylko że nie widzimy ich samochodów, doskonale wiemy że je mają i nie podejrzewam żeby silniki z wszystkich przełożyli do łodzi, obawiam się że mogą mieć jakieś odwody, z kolei Nowojorczycy pewnie mają tyle ile widzimy i tu się rodzi pytanie czy ten ich pułkownik Harrison przewidział siłę możliwego oporu, bo jeśli nie to mają daleko do domu jeśli będą chcieli zawołać mamę na pomoc, jeśli to miała być szybka akcja “wchodzimy łapiemy co chcemy wychodzimy” to kiepsko. Myślę że łódki obecnie wynikają z tego że Det jest głównie zainteresowane Wyspą ale nie znaczy to że jak skończą nie zainteresują się małą niepokorną osadą, zresztą nawet jak przegrają z Nowojorczykami to może się okazać że jak armia pojedzie to kogoś tu przyślą żeby świadek porażki nie przeżył Obydwaj mężczyźni zasępili się ponownie gdy usłyszeli opinię zastępczyni szeryfa na temat aktualnej sytuacji i możliwych jej konsekwencji. - No nie wiem. - powiedział w końcu Matt. Daney zdążył wrócić otrzepując płaszcz z wody i z lubością wracając do ciepła bijącego z rozpalonego i rozgrzanego pieca. - W zimie się w końcu dogadaliśmy z Runnerami może i teraz by się udało. A w zimie byli wściekli za Custera i jego ludzi. I coś wam powiem na mój rozum to Runnerzy może są jak diabły ale to nasze diabły. Wiemy czego się spodziewać. A ci z Nowego Jorku? Nie wiadomo. Na razie są zajęci tam na Wyspie ale jakby skończyli? - mężczyzna zakaszlał ale tym razem nie splunął. - E tam, źle do tego się zabieracie. - Daney chuchnął w zmarznięte ręce i znowu wystawił je do ognia. - Trzeba się trzymać od nich wszystkich z dala i dogadać się z tymi którzy tu zostaną. - Daney zdradził im swój pomysł na wybrnięcie z tej niewesołej sytuacji. Daney, ma racje dlatego szukamy miejsca z dala od nich wszystkich, może uda sie dogadać może nie, ale lepiej mieć plan B. Wiem że pogoda jest beznadziejna a cała wyprawa to jeden wielki wrzód na dupie ale uwierzcie mi, wolę żebyśmy ją odbyli niepotrzebnie i żebyście mi ją jeszcze jak będę ze starości umierać na łożu śmierci wypominać niż żeby się okazało że trzeba będzie wyprowadzić gdzieś mieszkańców Cheb a my nie będziemy mieli pomysłu gdzie uciekać - Znaczy wiesz Nico, ja rozumiem. I szeryfa i ciebie. No to niezły pomysł z tym ośrodkiem co tam płyniemy. Chyba ciężko by było teraz znaleźć lepsze miejsce. Znaczy właściwie jeszcze nie wiemy czy takie dobre no ale to rano się sprawdzi. Po prostu to wcale nie musi oznaczać bezpiecznego miejsca bo czy jedni czy drudzy jak będą chcieli to nas dorwą i tutaj. A jak nie nas to tych co będą musieli pływać do Cheb albo na jezioro. O to mi chodziło. - odezwał się Matt jakby się poczuł, że Nico ma do niego jakieś pretensje czy oskarża o coś. Mówił dość ugodowym tonem próbując wyjaśnić o co mu chodziło by zastępczyni szeryfa nie miała do niego żalu. - No. A ja mówię, że nasz szeryf wielu obcych nie trawi ale często ma nosa. A tych od pana prezydenta coś nie trawi. Znaczy tych od Guido też ale no ci to wiadomo. To jakby miał rację to jedni są drugich warci i dla nas wcale nie lepsi. - dodał swoje Daney zerkając z przekonaniem na swoich towarzyszy. -Nie Matt, ale dziś już nie ma wielu bezpiecznych miejsc, a to będzie bezpieczniejsze niż Cheb jeśli coś pójdzie nie tak -Nico sięgnęła do garnka - A mam nadzieję że nie pójdzie, herbata już gotowa - dodała Nico zaciągając się aromatem maliny i dzikiej róży
__________________ A Goddamn Rat Pack! |
09-04-2018, 00:58 | #625 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 83 - Część Adiego i Merila przeklejona z doc. Cheb; bagna; farma Fergusona; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno. Alice Savage i San Marino Pobudkę ciężko było uznać za udaną czy przyjemną. Zimno, wilgoć, mokre ubrania krępujące ruchy, ssanie żołądka od niedojadania choć jeszcze nie na tyle mocne by dało o sobie zapomnieć. Dookoła ciemna noc i wciąż te bębnienie kropel deszczu oznaczające brak rokowań na poprawę warunków i cały ten wysysający ciepło i życie świat na zewnątrz. W takich warunkach zwykłe, suche łóżko, z suchą pościelą albo chociaż śpiworem, w ogrzanym pomieszczeniu wydawało się wyimaginowanym luksusem. Kompletnie nikomu chyba nie uśmiechało się wyjść na ten paskudny zmrożony i zalany w bagnie świat gdzie każdy oddech zmieniał się w obłoczek pary. Jedynym pocieszeniem i nadzieją na odmianę tego losu wydawało się te drugie ciało. Drugie, ciepłe, żywe ciało, tak samo zmaltretowane niepogodą i morderczą aurą. Drugie ciało, do tego bliskie i związaną przysięgą na moście o poranku wydawało się oazą i ciepła i nadziei. Tak dla jednej jak i drugiej niedawnej panny młodej. Ten ostatni poranek który był zaledwie kilkanaście godzin temu, na tym słonecznym, porannym moście wydawał się odmienny i egzotyczny jak scena wyrwana z innego życia i z innego świata. A teraz było teraz. Tutaj, w tym przegniłym, zawilgoconym domu topionym przez bagno i kolejne fale nieustających opadów, mrożone chłodem wiosennej mocy który wyziębiał każdą wystawioną drobinę ciepła z ciała jaką dopadł. I było to widać także poza tą zaimprowizowaną sypialnią. Ludzie skupiali się przy cieple ognisk jak przy najlepszym przyjacielu. Ogień, żywy, ciepły ogeń wydawał się być jedyną siłą i odmianą stawiającą opór tej wiosennej niepogodzie. Wydawał się wiązać wręcz w magiczny sposób nadzieję i siły zgrupowanych przy nim ludzi. Ci zaś byli wyraźnie wymęczeni, przysypiali albo po prostu spali. Aura wydawała się być w stanie zastopować wszelką ludzką aktywność w tym wstawanie z improwizowanych posłań. - Napij się. - Krogulec wszedł do pokoju z metalowym kubkiem parującej cieczy. Z kubka zalatywało mieszaniną ziół jakie ludzie często parzyli gdy nie mieli dostępu do dawnej herbaty. Ta używka podobnie jak prawdziwa kawa też obecnie coraz częściej była dobrem luksusowym. Z kubka zalatywało też prawdziwą herbatą i mocniejszymi promilami więc celowo lub improwizowanymi środkami Krogulcowi udało się zmajstrować koktajl energetyczny. Zaserwował go obydwu parom. Jakoś przez nikogo nie pytani nie budzili Boomer która chyba dostała jakiejś gorączki. Pociła się w każdym razie podczas snu chociaż jej skóra już wróciła do normy. --- - Już po północy. - powiedział czarnowłosy mafioz gdy zgromadzili się ponownie przy ognisku na parterze ustępując miejsca w tej “sypialni” następnym by choć na chwilę mogli się ogrzać w choć trochę cywilizowanych warunkach. Wspólna niedola zdawała się łączyć ludzi w cierpieniu i nawet Guido z Nixem przestali nawzajem warczeć na siebie przy każdej nadarzającej się okazji. Sądząc tonu i zamyślonego wyrazu twarzy szefa już docucił się na tyle by myśleć o tym co ich wszystkich czekało. Więc jakoś wszyscy w lot pojęli, że znowu w ten nieformalny sposób zaczęła się kolejna narada na szczycie która miała zdecydować o najbliższych posunięciach bandy. - Chcesz wracać na Wyspę? - Nix zapytał poprawiając patykiem mocno dymiące ognisko bo drewna w okolicy było sporo ale za cholerę suchego. Strzelało więc mocno iskrami, trzaskało od parującej wilgoci i dymiło całkiem mocno. Ale i tak każdy się do niego garnął by nie wyjść poza krąg ochronnego ciepła. - Tak. Musimy przebyć jezioro przed świtem. - Guido nie zmienił swojego planu i celu jaki zamierzał osiągnąć. W tym przegniłym domu, gdzieś na tych cholernych bagnach Wyspa również mogła się wydawać niebywale odległa krainą. Choć gdyby nanieść tą odległość na ulice Det nie byłoby wiecej niż godzina detroidzkiej jazdy. - No to nie zostało dużo czasu. - skwitował Nix zerkając pytająco na szefa Runnerów. Ten zgodził się kiwając głową i rozglądając się po wymęczonych i pogrążonych w letargu członkach bandy. Nie było trudne by odgadnąć, że szacuje ile jeszcze wytrzymają. Albo jak tym razem zapędzić ich do roboty by chcieli ją zrobić. - No nie. Trzeba stąd spadać. Ale nie możemy jechać w ciemno. Nie wiadomo co się działo w tej pipidówie z tymi żołnierzykami i w ogóle. I trzeba dać cynk Taylorowi i reszcie. Taylor będzie wiedział co robić. - Guido wydawał się być święcie przekonany co do możliwości swojego zastępcy tak samo jak i o następnych krokach. Najpierw mówił jeszcze jakby się zastanawiał ale chyba w trakcie mówienia powziął decyzję bo mówił coraz pewniej i szybciej. Krogulec pokiwał głową zgadzając się z tym tokiem rozumowania i czekając na resztę tych myśli i pomysłów szefa które przeleją się w konkretny plan dla nich wszystkich. - No ale transporter jest tylko jeden. No chyba, że łódka tej laski. - szef specgrupy zaczął też dołączać się do tego planowania. W zamyśleniu skubał swoją brodę wpatrzony w ogień. - Właśnie ta łódka. - czarnowłosy mafioz pokiwał głową i na chwilę zamilkł bo gdy otworzył swoją ulubioną papierośnicę okazało się, że zostały trzy ostatnie zgrabne papieroski, tak odmienne od zwyczajowo byle jak skręconych skrętów jakie były najczęściej spotykane na ulicach Det i nie tylko. Po chwili wahania zamknął papierośnicę z powrotem nie wyjmując żadnego ze swoich trzech ostatnich skarbów. - Czacha. Weź paru ludzi i wróć do Taylora. Niech ogarną sprawę w Cheb i w porcie. Musimy wiedzieć czy lepiej płynąć rzeką czy wyjechać gdzieś na ląd tą kabaryną. Sprawdźcie teren. Będziemy przeprawiać się przez jezioro tej nocy. Powiedz to Taylorowi, on będzie wiedział co robić. - szef zaczął wydawanie poleceń od szamanki. - Krogulec ogarnij tu co i kogo się da. Najdalej za godzinę musimy stąd spadać. Zgarniamy co się da i po resztę najwyżej wrócimy kiedy indziej. - brodacz pokiwał spokojnie głową gdy usłyszał polecenie szefa. Rozejrzał się jakby chciał się przebić wzrokiem przez mrok podwórza i dostrzec te utopione w bagnie pobojowisko jakie tutaj mieli. - Alice. - mąż na koniec zwrócił się do swojej żony. Odgarnął jej lok spadający na twarz nim kontynuował dalej. - Zobacz co z naszymi w transporterze. A potem opraw tego robota. Zobacz co się da z niego wyciągnąć ale chyba żadnej broni to on nie ma. Szkoda. Ale tylko coś co da się zrobić szybko, nie mamy czasu się grzebać godzinami. - powiedział wskazując brodą gdzieś przez rozwalone okno bez szyb posiekane świeżymi przestrzelinami od szrapneli i pocisków. Cheb; rejon południowy; FOB Beta; Dzień 9 - noc; podziemia; umiarkowanie. Bosede “Baba” Kafu - Chcesz jeść? To dobrze. Zdrowy odruch. Widać zdrowiejesz. - Ted czy jak wedle używanego pseudonimu Beta 3 pokiwał głową i uśmiechnął się lekko. No i wstał i w końcu obydwaj przeszli do sąsiednego a potem jeszcze kolejnego pomieszczenia. Powoli. Baba co prawda mógł iść samodzielnie ale nadal było to na słowo honoru. Na wszelki wypadek lepiej się czuł gdy czuł pod dłonią szorstką ścianę. Zresztą nie było to takie łatwe bo pomieszczenia na pewno nie były projektowane na takich gigantów jak on. Sufit zdawał się ciążyć mu tuż nad głową a przy każdych drzwiach musiał się schylać co wywoływało dodatkowe zawrote głowy. W kuchni albo raczej pomieszczeniu które służyło do gotowania Baba mógł spocząć i znów odzyskać równowagę. Przy takich sensacjach ze zwykłym chodzeniem wszelka większa aktywność zdawała się stać pod bardzo dużym znakiem zapytania. W kuchni było ciepło i przyjemnie i Bosede złapał się na tym, że przysnął a ja nie spał to i tak trudno mu było utrzymać czujność. Zresztą nie było potrzeby. Ted mocniej rozpalał jakieś ognisko w starej beczce i ustawiał jakieś garnki z których dolatywał coraz bardziej smakowity zapach im bliżej danie było gotowe. - Słabo tu karmią. Żarcie tutaj całkiem drogie. Ratujemy się rybami z rzeki i czasem coś w sidła się złapie, czasem jakiś traper coś zgodzi się wymienić. Więc się nie nastawiaj na luksusy. - poinformował gospodarz swojego gościa gdzieś w międzyczasie gdy szykował posiłek. Tu akurat pewnie mówił prawdę bo Baba który często towarzyszył panu Will’owi w jego wyprawach właśnie głównie nastawionych na wymianę dóbr z Bunkra na żywność też mieli ten sam problem odkąd podczas starć z Runnerami w zimie spłonął silos z zapasami żywności całej osady a populacja samej osady została znacznie przetrzebiona. Sami Chebańczycy mieli z tym problem i głód jeśli nie był ich nieodłącznym kompanem to dyszał swoją wielką paszczą w kark. - A z tym ślubem nie znam szczegółów. Ale trochę to trwało dziś rano. Na moście. Całe zbiegowisko. Runnerzy z jednej a Nowojorczycy z drugiej strony. I ślub na samym środku. Ładnie wyglądały te panny młode. Dwie laleczki na biało. Dawno takich nie widziałem. Szeryf tam też był to on pewnie wie więcej. Ale chyba ktoś od Runnerów bo po ich stronie mostu fetowali. Ale jakiś kapelan od żołnierzy udzielał im ślubu. Sam się zdziwiłem jakim cudem się dogadali. - Ted opowiadał dalej to co zainteresowało Babę z przespanego dnia. Między jego jednym a drugim przebudzeniem. Słowa ciążyły Schroniarzowi tak samo jak powieki. Znowu chyba przysnął. Zorientował się gdy miski i talerze stuknęły o stół przy jakim siedział budząc go z letargu. Jedzenie! A był taki głodny! - Więcej nie ma. Zostawiłem chłopakom. - powiedział Beta 3 przysiadajac się obok ze swoją porcją. Babie zaserwował chyba ze dwa razy większą chociaż na jego możliwości to i tak nie było na tyle by się najadł to jednak było podane na talerzu, gotowe, ciepłe i sycące. Rzeczywiście głównym składnikiem była smażona ryba, rybna polewka, jakieś placki, makaron wymieszany z kawałkami jajek i chyba symbolicznie dorzuconymi do smaku kawałkami jakiejś konserwy by było jakieś złudzenie na języku prawdziwego, czerwonego mięsa. - A z tym powrotem musisz pogadać z szefem. Na razie jedz i odpocznij. Dalej wyglądasz jakbyś wpadł pod kombajn. I tak chodzisz. A wiesz, nie chciałbym cię drugi raz tutaj targać. - Ted orzucił swoje szamiąc swoją porcję z podobnym zapałem jak Baba swoją. Przyjemne ciepło z zewnątrz, od rozgrzanego pomieszczenia, przyjemne ciepłe z wewnątrz od właśnie spożytego posiłku, błogie uczucie bezpieczeństwa znowu sprawiły, że Schroniarza zmógł sen. Obudził się gdy i odgłos zamykanych drzwi. Ktoś przyszedł. Obcy Babie mężczyzna wszedł do jakiegoś pomieszczenia po drugiej stronie korytarza. Zerknął przez niego w stronę Baby wciąż siedzącego przy stole gdy zdejmował jakąś opończe. Była chłodna i ociekała jeszcze chłodniejsza wodą. Facet musiał mieć na sobie jakiś pancerz albo dziwny ubiór bo ciepłem promieniowała tylko jego głowa i dłonie. Reszta konturów ciała była zaskakująco chłodna. - Ale leje. Jak w jakimś listopadzie. A myślałem, że wiosnę mamy. - powiedział chyba do Baby przykładając dłonie do ust by w nie pochuchać. Zaraz zdjął rękawice i podszedł do tej samej beczki przy której Ted gotował posiłek. Przez chwilę sycił się ożywczym ciepłem bijącym z tego prostego grzejnika. Nosił broń przy pasie. Kaburę z pistoletem i nóż w pochwie. - Ted mówił, że wstałeś i cię podkarmił. - mężczyzna spojrzał w bok na siedzącego mutanta. Znowu pochuchał w dłonie ale widać było mu nadal zimno bo znowu wrócił do ogrzewania się przy beczce. Pokiwał głową i wziął garnek jaki stał na beczce po czym położył go na stół w tym samym miejscu przy którym wcześniej siedział Ted. - Jestem Beta 1. Jestem Howard. Ale wszyscy mi mówią Howie. - przedstawił się mężczyzna wyciągając dłoń na przywitanie po czym usiadł przy stole i zaczął wcinać jedzenie przygotowane przez Teda. - Ted mówił, że chcesz wrócić do swoich. Na Wyspę. Do Bunkra. Tak? Aha, przez radio to jesteś King Kong. Więc jak usłyszysz coś, że King Kong to chodzi o ciebie. - Howie trochę jakby sprawdzał informacje a trochę jakby chciał zacząć rozmowę od tego co Ted z Babą skończyli. Na koniec jakby przypomniał sobie o tych kodowych pseudonimach jakich używali. Cheb; rejon południowy; nadrzeczny sklep; Dzień 9 - noc; deszcz; b.zimno. Nico DuClare - Po prostu zastanawiam się czy nie będzie bezpieczniej zabrać starą, spakować co się da i nie spróbować gdzie indziej. Zostać tutaj to takie czy inne kłopoty. Od jednych czy drugich. - Matt splunął flegmą w ogień buzujący w piecu. Ilu Chebańćzyków stało przed podobnym dylematem ciężko było zgadnąć. Sam piec już się przyjemnie rozgrzał i biła od niego przyjemna aura ciepła i spokoju. Ogień otoczony zabudową pieca dawał pewne, stabilne źródło ciepła znacznie mniej podatny na warunki zewnętrzne niż zwykłe ognisko. Warunki zewnętrzne zaś nie ulegały poprawie. Lało i lało do tego chwytał mróz. Każdy oddech zamieniał się w obłoczek pary. Aż przyjemnie było ogrzać gardło i ciało czymś ciepłym, zwłaszcza taką świetną na takie okazje herbatą z dzikiej róży i malin. To wszystko jednak było pewnie dobre kilka godzin temu. Zaraz po tym gdy na świat spłyneły nocne ciemności. Potem stopniowo sensacje i zmęczenie z całego dnia jak i usypiające ciepło bijące od strony pieca zrobiły swoje. Rozmowy się coraz mniej kleiły i w końcu pierwsza para poszła spać zostawiając na warcie Matta. Niedawno Matt obudził swoją zmienniczkę i sam uszykował się do snu by odespać swoją wartę. Na oko tropicielki była chyba ta najczarniejsza, środkowa pora nocy. Nadal było cholernie zimno ale to zwalczała aura bijąca od pieca. Matt przypilnował ogień więc nadal palił się choć już bardziej oszczędnym płomieniem. Piec jednak bez skrępowania oddawał nagromadzone do tej pory ciepło. Ulewa nieco zelżała ale nadal łomotała o każdą powierzchnię z siłą regularnego deszczu. Szum deszczu skutecznie tłumił wszelkie słabsze odgłosy podobnie jak nocny mrok ograniczał zmysł wzroku. Przez to jednak monotonia odgłosów i bodźców nakładała się usypiającym czynnikiem na ciepło bijące od pieca. Opustoszała bryła budynku czasem trzeszczała i skrzypiała od lodowatej chłosty wody i mrozu zupełnie jak żywe stworzenie wystawione na pastwę żywiołów. A mimo to jednak czułe ucho tropicielki wyłapała jakąś niezgodność w tych odgłosach. A może raczej prawidłowość. Jakieś szuranie. Z dołu. Gdzieś przy wodzie, przy palach na jakich stał dom a przynajmniej molo do jakiego zacumowali. Może to tylko jakiś dryfujący kawał gałęzi obijał sę o słupy zanurzone w wodzie no ale może i coś innego. Cheb; rejon wschodni; lokal “Wesoły Łoś”; Dzień 9 - noc; ulewa; zimno. Gordon Walker i Nataniel Wood Gordon wrócił z rozmowy z szeryfem i wchodząc do Łosia wreszcie poczuł przyjemne ciepło. Niewiele rozmyślając zajął stolik i usiadł zamawiając gorącą kawę by się jeszcze bardziej rozgrzać i nieco rozbudzić. Gdy czekał zobaczył schodzącego po schodach Lynx’a - nie wyglądał dobrze podsumowując krótko ale on sam też nie był okazem zdrowia więc nie jemu było oceniać. Machnął tylko ręką do snajpera by ten się przysiadł. Snajper kuśtykał po schodach, a prowizorycznie opatrzone rany bolały go z każdym krokiem. Musiał coś zjeść, bo w trzewiach czuł nieznośne ssanie. Ogólnie był zdołowany, tajemnicze kutry dały im niezłego łupnia, swoje dołożyła też niesprzyjająca aura. Relacje z Kate też nie poprawiały mu humoru i powoli zbliżał się do momentu, kiedy będzie chyba musiał ten rozdział życia odpuścić. Ta myśl sprawiła, że poczuł się jeszcze gorzej. Po mieście grasowali gangsterzy, a on sam miał mglisty obraz sytuacji taktycznej w okolicy. Zobaczył siedzącego przy stole Gordona i usiadł z ponurą miną na krześle na wprost tamtego. Widzę, że już grasowałeś po okolicy? - zapytał czysto retorycznie. - Masz jakieś ciekawe wieści? Walker kiwnął głową zgadzając się: Tak… Rozmawiałem z Dalton’em… - zbliżył się do Lynx’a by móc zciszyć głos - Szeryf prosi byśmy zajęli się odbudowaniem relacji z Czerwonymi… cała ta sytuacja jest Cheb wybitnie nie na rękę. Masz z nimi dobry kontakt i ufają ci więc będziesz musiał przejąć inicjatywę… - Gordon opowiedział Lynx’owi po kolei jak przebiegała rozmowa z szeryfem starając się nie pominąć żadnego szczegółu, sączył tylko od czasu do czasu kawę i ćmił papierosa, kiedy skończył streszczać spojrzał pytająco na rozmówcę i dodał - co o tym sądzisz? Co sądzę? Sądzę, że to nadęty durny kmiot… - ściszył głos tak żeby tylko Gordon go usłyszał. - Gangsterzy zrobili z Cheb co chcieli… a jemu została tylko gadka przedwojennego gliniarza… Pamiętasz jak mówiliśmy o ewakuacji, albo o przygotowaniu obrony? Zlał nas, wyśmiał nas… a teraz ten jebany Guido i banda jego popaprańców będą robić z okolicą co tylko żywnie mają ochotę. Był wkurwiony, ale musiał przyznać, że polepszenie relacji z czerwonymi na pewno polepszyłoby sytuację mieszkańców Cheb. -Spróbuję pomóc na tyle ile dam radę… - odrzekł w końcu zrezygnowany. I tak musiał siedzieć w tym miasteczku dopóki nie wyliże się z ran. - Zobaczymy co da się zrobić… coś konkretnego proponujesz? Walker wysłuchał i kiwał głową myśląc nad słowami snajpera. Niestety teraz nie mogli już nic zrobić. A samo wkurwianie się też nic nie da: Trzeba zachować trzeźwy umysł… I naprawić te relacje… Jeśli w oczach Czerwonych będziemy godni zaufania - wskazał ręką na siebie i na Lynx’a - będziemy mieli więcej możliwości i więcej przyjaciół do których można się zwrócić o pomoc… A od czego zacząć… myślę że od… nie wierzę że to powiem… przebłagania duchów… te całe próby… czy zwał jak je zwał o których mówił szaman… Proponuję zacząć szukać tropów i zacząć od tego co jest najbliżej… na myśl przychodzi kwestia Sanders’a… i ta kobieta o której mówił szaman… wiesz o kogo chodzi? Lynx zastanowił się: - Pewnie o Yelenę, tak myślę przynajmniej. No a Sanders to zawzięty skurczybyk. Będziemy mieli ciężko go przekonać, spróbować jednak trzeba. Powinien gdzieś się kręcić wokół Łosia, Yelena również. Pewnie Rudy będzie wiedział, gdzie go szukać. Szaman mówił coś o broni, która została użyta… myślę, że bez tego się nie obejdzie. Choć skrucha Sandersa będzie jeszcze cięższa do uzyskania… - zasępił się posterunkowiec. - Proponuję coś zjeść, ogarnąć szpej i możemy się brać za robotę… Sanders jest tutaj w Łosiu, w pokoju Yeleny właśnie… Jack mi powiedział. Proponuję zacząć faktycznie od tego tropu, porozmawiać z nimi na spokojnie bez nerwów, niech wyjaśnią ze swojego punktu widzenia co zaszło… wtedy my wytłumaczymy o co nam chodzi i jakie mamy rozkazy od Dalton’a. Tutaj każdy przed nim odpowiada więc jeśli przedstawimy że Szeryf chce pojednania z Czerwonymi to Sanders będzie zmuszony pomóc moim zdaniem… skoro został tutaj i jest częścią społeczności Cheb… - analizował Gordon. Po chwili wstał i dodał: No dobrze… Rysi Pazurze… chodźmy może prosto do Scott’a i Yeleny… Nie ma co zwlekać… Snajper zgodził się z Gordonem, choć burczało mu w brzuchu, to jednak uznał, że zje najwyżej po rozmowie ze Scottem: - W takim razie chodźmy - i ruszył za zabójcą maszyn. Do służbowego korytarza nie było zbyt daleko a w nim i pokój zajmowany przez Yelenę też nie był daleko. Drzwi nosiły na sobie rysy i dźgnięcia po ostrzach z czasu zimowych walk. Gdy zapukali w te drzwi ze środka doszedł ich po chwili okrzyk gospodyni. - Kto tam?! - zapytała zwyczajowe w takich sytuacjach pytanie. Walker i Woods, przychodzimy na rozkaz Szeryfa Dalton’a, musimy porozmawiać... - rzucił Gordon krótko ale też tak by podkreślić że są obecnie agentami przedstawiciela władzy Cheb. Przez jakieś dwa czy trzy oddechy obydwaj mężczyźni wpatrywali się w zdewastowane w zimowych walkach drzwi. Po tym usłyszeli z wnętrza kroki podchodzące do drzwi, szczęki blokad i w końcu drzwi się uchyliły i stanęła w nich gospodyni. - To wy? Już jesteście w pionie? I co tacy nadęci jesteście jeden z drugim? - Yelena spojrzała nieco ironicznie na obydwu stojących przed drzwiami gości. - I jaką sprawę ma do mnie szeryf, że was wysłał. Widziałam go dzisiaj to nic nie mówił, że coś potrzebuje. Kibel się zapchał u niego w biurze i potrzebuje hydraulika? - zapytała znowu zerkając to na jednego to na drugiego ze swoich rozmówców. Z tym “w pionie” to bym nie przesadzał zbytnio… nie jest zbyt dobrze, ale szeryf poprosił nas o załatwienie jednej sprawy. Ma ona związek z wami… Dalton chce byśmy zrobili wszystko co w naszej mocy by naprawić stosunki z Enklawą Czerwonych. Lynx ma tam spore chody więc sprawa nie jest do końca beznadziejna. A według Dalton’a z sąsiadami trzeba dobrze żyć. Jesteśmy też po rozmowie z Szamanem, który podał nam warunki “przebłagania duchów” - za każdym razem kiedy wspominał o duchach czuł się jak debil ale cóż zrobić… - także… Czerwoni są gotowi wrócić do dawnych stosunków, taki jest wniosek. Możemy wejść i obgadać całą sprawę? Yelena wcale nie wyglądała na przekonaną. Patrzyła to na jednego to na drugiego z wieczornych gości jakby zastanawiała się czy sobie z niej żarty stroją. - No to jak Lynx ma takie chody u tych Czerwonych no to niech naprawia te relacje. Co mnie do tego? - monterka wzruszyła ramionami najwidoczniej nie widząc związku ani z wieczorną wizytą gości, ani z czerwonymi, ani pewnie przede wszystkim ze swoją monterską osobą. Wyglądała, że słowa Gordona w ogóle jej nie przekonały. Ani milcząca obecność Lynxa. Jednak w końcu wzruszyła ramionami i otworzyła drzwi by goście mogli wejść do małego pokoju. Gdy weszli zamknęła z powrotem drzwi a oni dostrzegli siedzącego na krześle Sandersa. Najemnik siedział ze sztywno wyciągniętą przed siebie nogą i lustrował ich obydwu wzrokiem. - Więcej krzeseł nie mam więc siadajcie gdzie dacie radę. - powiedziała gospodyni wskazując na łóżko bo nie licząc podłogi właściwie tylko ono nadawało się do tego by spocząć. - I mówcie o co chodzi bo w ogóle tego nie rozumiem o co tu chodzi. Ja tam nic do szeryfa ani do tych Czerwonych nie mam. Mieszkam tutaj i robię dla Jacka. - Yelena zaczęła też mówić domagając się wyjaśnień o co chodzi w tych mętnych dla niej półsłówkach jakich jej goście udzielili w progu. Lynx do tej pory się nie odzywał, układał sobie w głowie to co chciał powiedzieć Sandersowi czy Yelenie, ale jeszcze nie był w na tyle dobrej formie fizycznej, by przychodziło mu to bez trudu. Niemniej kiedy już ich wpuściła, pomyślał, że to on powinien zacząć: - Nie chodzi o to, czy macie coś do Czerwonych czy nie, chodzi o to co się stało zimą u Szamana… - powiedział patrząc na Sandersa. - Wierzę, że miałeś swoje powody, ja to nawet rozumiem, niestety Indiańce czują się obrażeni… nie pomogą nikomu w wiosce, jeśli pewne rzeczy nie zostaną wyprostowane Sanders. Fakt jest taki, że Cheb i jego mieszkańcy potrzebują każdego możliwego sprzymierzeńca, zważywszy na to, że kręca się tu gangsterzy i Armia... - mówił spokojnie i rzeczowo. Wiedział, że gość jest wybuchowy i uparty, wolał nie zaogniać sprawy. - “Coś co się stało zimą u szamana”? - Sanders popatrzył beznamiętnie na obydwu gości Yeleny i powtórzył zimnym tonem. Przeciągnął tym nieprzychylnym wzrokiem po grenadierze i snajperze. - A co takiego stało się zimą u szamana? - wycedził zimno wracając spojrzeniem do snajpera. - I jakie rzeczy mają być wyprostowane? Chcecie to je sobie prostujcie. Mnie ani Yelenie nic do tego. - najemnik wyraźnie się zjeżył i nie wydawał się skory do ustępstw. A może nawet nie był do końca pewny o czym właściwie mówią ci dwaj co właśnie doszli do nich do pokoju. Detroit; Dzielnica Ligii; ulice Det; Dzień 8 - południe; pogodnie; ziąb. Julia “Blue” Faust - Wkręcić cię na pokera w Ambasadorze? - Kapelusznik powtórzył zastanawiając się nad tym pomysłem. Widocznie się go nie spodziewał podobnie jak reszty rewelacji długonogiej blondynki o Starszym, Lexie, dawnych i obecnych dziejach które wszystkie wydawały się tworzyć sieć powiązań przez te wszystkie lata, stany i kilometry jakie dzieliły te pozornie nie powiązane miejsca, osoby i wydarzenia. Rozmawiali jeszcze chwilę. Egor specjalizował się w Det a dokładniej w dzielnicy Schultzów a zwłaszcza jej głównej ekipie jaka występowała w Lidze w barwach żałobnej czerni Schultzów. W nowych prochach jakie miały pojawić się na mieście był jednak słabiej zorientowany. O Lexie nie słyszał inaczej niż to co do tej pory wiedziała i Blue dopóki nie spotkała się wczoraj rano ze Starszym. Ale skoro chodziło o prochy pewnie powinni wiedzieć coś dilerzy i inni którzy handlują właśnie dragami. Jednym z większych w Downtown był Kim. Żółtek mający powiązania z innymi żółtkami którzy zagarnęli dla siebie spory wycinek dropsowego frontu w mieście. Nie można było powiedzieć, że mają monopol w którejkolwiek dzielnicy czy choćby właśnie własną dzielnicę ale jednak byli dość charakterystyczny, rozpoznawali i w dragach zwykle dało się odczuć ich obecność. Kim lub kontakt z nim można było najłatwiej złapać w “Sajgonce” która w Downtown robiła za główny punkt zbieraniny żółtków wszelakich. Ale Egor odradzał jeść coś tam bo jedynym pewnym składnikiem były ryby. Ale herbatę czy coś co ją udawało mieli całkiem niezłą. Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że chyba kogoś kto miał spotkanie z samym Starym i to w obecności Steve’a i Starszego chyba powinno dać się wkręcić na pokera. Ale pierwszy raz raczej lepiej by przyszła właśnie razem z Egorem jako nowy gracz. No i dwa to ne grywali zbyt regularnie na pewno dziś w planie tego nie było a trzy no White Hand to White Hand. Czasem przychodził na pokera a czasem nie. Ciężko było zgadnąć jakby było tym razem. I gdzieś na tym skończyły się ustalenia z Egorem. Dzień rozkwitł już w pełni choć wiosenna aura Wielkich Jezior nie miała startu do bezkresnego błękitu nad głową i suchego, pustynnego gorąca roztaczające swoje panowanie na ulicach. W klimatyzowanych i oświetlanych lokalach z klasą bowiem miał minimalne znacznie zostawały więc pozytywy: błękit i przyjemne ciepło. Zaś nad Det nie było ani ciepła ani błękitów. A gdy już minęło to południe Blue mogła przejść do następnego punktu w swoim biznesplanie na ten dzień czyli do rozmowy z Max. Dziewczynę znalazła tam gdzie i inne grzesznice najłatwiej było znaleźć czyli w jej pokoju. Nowy nabytek Anny zdradzał latynoskie pochodzenie i jakby dla kontrastu z Blue był ubrany w krwistą czerwień. Dziewczyna była chyba zaskoczona gdy po otwarciu drzwi ujrzała blondynkę jaką pewnie pamiętała z aukcji ale zaprosiłą ją do środka. Środek był iście grzesznikowym standardem czyli ciasną ale własną klitką jaka każda grzesznica miała dla siebie. Poza łóżkiem była jeszcz jakaś szafa z kobiecymi ubraniami pewnie po jakiejś poprzedniczce, biurko z dużym lustrem na honorowym miejscu i rozstawionymi chaotycznie kosmetykami, krzesło przy biurku i jakiś taboret zawalony ręcznikiem. - Właśnie przymierzam kreacje na wieczór. - powiedziała trochę na powitanie a trochę tonem wyjaśnienia tego mało dziennego ubrania w jakim zastała ją Blue. - A co kumpelę szefowej do mnie sprowadza? - zapytała z mieszaniną ostrożności i zaciekawienia.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
20-06-2018, 00:54 | #626 |
Reputacja: 1 |
__________________ A God Damn Rat Pack Everyone will come to my funeral, To make sure that I stay dead. |
20-06-2018, 00:55 | #627 |
Reputacja: 1 |
__________________ A God Damn Rat Pack Everyone will come to my funeral, To make sure that I stay dead. |
20-06-2018, 15:36 | #628 |
Reputacja: 1 | Nico obudziła Daneya - Chyba coś się złapało, idę sprawdzić Mężczyzna dał się obudzić. Ale skoro nie było nic pilnego to Nico zostawiła go na etapie pozycji już siedzącej i z ręką szukającej swoich butów. Na zewnątrz zaś nadal lało. Więc Kanadyjka odrazu poczuła różnicę między światem zewnętrznym a wewnętrznym. Na zewnątrz od razu w twarz uderzył ją mokry chłód i nieprzyjemnie ostre igiełki zacinającego deszczu który bębnił też o twarz, pomost, ściany i całą resztę tej cholernie mokrej nocy. Tak do końca Nico nie była pewna gdzie Daney założył swoje pułapki na te ryby ale nakierował ją chlupot wody. Gdy się nachyliła przez mało stabilną barierkę dostrzegła jak tam w czarnej wodzie coś całkiem mocno chlupocze tą wodą. Ale po ciemku kompletnie nie dało się dostrzec czegoś więcej. Nico wróciła do domu by odpalić jakąś gałąź od ognia w piecu by przerobić ją na improwizowaną pochodnię. Po chwili wróciła razem z Daney’em na tą galeryjkę jaka okalała stary budynek. Pochodnia zaczęła syczeć i wierzgać gdy zaraz na zewnątrz zaatakowała ją tłamsząca wszystko ulewa. Nie zapowiadało się by zbyt długo wytrzymała w tych warunkach. Na razie jednak działała. W jej wnętrzu widać było jakiś kłębiący i wzburzający się kształt. Chyba ryby albo czegoś podobnie śliskiego i łuskowatego. Była dość spora, na tyle spora i silna, że groziło, że zaraz zerwie się z haczyka a kto wie, może nawet naruszy przegniłą strukturę galeryjki. - O cholera, ale duży. - Daney zerknął podobnie jak Nico na te znalezisko. Potem podbiegł do mocowania swoich pułapek i zaczął przy nich majstrować. - Trzeba ją wyciągnąć bo się zerwie! Skocz do łodzi, tam jest sak! - krzyknął do Nico wskazując na chyboczącą się na falach łódke. Nico wróciła do pomieszczenia zapaliła prowizoryczną pochodnie od kominka i ponownie wyszła na zewnątrz, trzymała pochodnie w wyciągniętej ręce z dala od siebie, po pierwsze żeby nie kapała a po drugie dlatego że nie lubiła wskazywać przeciwnikom swojej głowy jako celu. Ostrożnie zaczeła sie rozglądać za źródłem chlupotu. - O cholera ale duży! - Daney w świetle pochodni mógł się pewnie zorientować w sytuacji podobnie co Nico trzymająca pochodnię czyli niezbyt. Poza tym, że coś co tak chlupotało i majaczyło we wzburzonej wodzie chyba było jakąś rybą i to całkiem sporą. - Cholera daj podbierak bo się zaraz zerwie! Za silny jest! - Daney krzyknął ponaglająco do Kanadyjki ale chyba stracił cierpliwość bo sam zostawił wędzisko i podbiegł po pomoście by wsiąść do łodzi i zabrać z niej podbierak. Ale albo za bardzo się śpieszył albo było zbyt ciemno albo zbyt ślisko albo woda zbytnio chybotała łodzią, skutek był taki, że nagle krzyknął z przestrachu i wpadł do wody. -Szybko Daney jest w wodzie!- krzyknęła Nico żeby obudzić drugiego z towarzyszy i zaczęła się rozglądać za jakąś gałęzią albo deską żeby podać człowiekowi w wodzie.
__________________ A Goddamn Rat Pack! |
20-06-2018, 23:31 | #629 |
Reputacja: 1 | - King Kong. Tak. Baba King. Baba wie. - potwierdził Bosede, nie do końca jednoznacznie. - Tak. Baba musi iść do Bunkra. Musi sprawdzić co z jego przyjaciółmi. Uratować jeśli trzeba... Baba ma dużo przyjaciół. - rzekł z pewną dumą, lecz równocześnie, jakby się tłumaczył z czegoś niedorzecznego. - No tak, tak. - Beta 1 wciąż wcinał swoją porcję jedzenia szybko jak to głodni a do tego zmarznięci ludzie potrafili. Zjadł tak kilka łyżek nim się odezwał ponownie. - Z tym ratowaniem kogoś to bym ci radził ostrożnie. Nie wyglądasz najlepiej. Ledwo cię jakoś poskładaliśmy do kupy. - zerknął na siedzącego za narożnikiem stołu olbrzymiego mutanta porośniętego futrem. - A dostać się do Bunkra i na Wyspę nie jest tak łatwo. Skoro kontakt z Alfą się urwał to pewnie grubsza sprawa. Inaczej Alfa wymyśliłaby jak przesłać meldunek. A jest cisza. - łyża lekko machnęła w bok by podkreślić jak bardzo sytuacja odbiega od normy. - No i Wyspa to strefa wojny między tymi z Detroit a Nowym Jorkiem. Nie wiadomo co tam się właściwie dzieje. Ale jest co słuchać nawet po tej stronie jeziora. Więc dzieje się. Nie wiadomo jak cię potraktują ani jedni ani drudzy jeśli cię spotkają. - Beta wrócił do kończenia swojego posiłku. Wydawał się myśleć o tym wszystkim podczas jedzenia. - No i jest jeszcze samo jezioro. To dobre kilka kilometrów zimnej wody do pokonania. Wpław jakoś słabo to widzę. Więc trzeba by zacząć od jakiegoś transportu. - Howie wskazał łyżką siedzącego obok Babę i wsadził ją potem sobie na chwilę dłużej w usta. Przechylił garnek patrząc na niego krytycznie i po chwili zastanowienia jednak jeszcze spróbował wyskrobać z niego co się da. - Znając twoją kartotekę powiedziałbym, że zalecam przeprawę w nocy. - wrócił do stukania łyżką o wnętrze garnka. - Ale tej nocy tak dużo znowu nie zostało. A sam widzisz w jakim jesteś stanie. Ledwo siedzisz na tym krześle. Jak znów będziesz miał zapaść podczas przeprawy możemy cię stracić na dobre. A to by szkoda było. Więc zalecałbym spróbować następnej nocy. Jak nabierzesz sił i odpoczniesz. Rany i tak ci się nie zaleczą ale może zdołasz stanąć pewniej na nogach. - Howie wykańczając danie z garnka wydawał się jednocześnie dzielić z Babą swoimi przemyśleniami o tej sytuacji jaką dzielili. Każde wyjście zdawało się mieć albo wady albo więcej wad. Więc nie była to łatwa decyzja. - Tyle wiem z twoich akt, z wcześniejszych meldunków Alfy i tego co wiem o aktualnej sytuacji. - powiedział Howie odkładając wreszcie garnek i oblizując łyżkę. Chwilę się w nią wpatrywał opierając się wolnym ramieniem o stół. - Ale interesuje mnie co sam masz do powiedzenia na ten temat. W końcu znasz teren pewnie najlepiej z nas wszystkich. - dowódca Bety wreszcie zamilkł i czekał na odpowiedź mutanta. Baba przeżuwał jedzenie milcząc długo. - Ale... ale Baba musi coś zrobić. Pan sam mówi, że tam strzelają nadal. Baby przyjaciele mogą być w niebezpieczeństwie. Potrzebują Baby. Baba nie zostawia przyjaciół w potrzebie. - jakkolwiek z początku Baby głos był niemalże płaczliwy, to pod koniec wypowiedzi nabrał twardej, zdecydowanej nuty. - Baba ma łódkę. Małą od Indian. Baba ukrył na właśnie taką ewe.. entua... no gdy Baba potrzebować będzie przepłynąć. - wyjaśnił Bosede. Zdarzało mu się pływać wpław daleko... ale czuł, że teraz by nie podołał. Trudnością było trzymanie łyżki i zmuszenie dłoni by nie drżała... - Nim Baba przepłynie, postara się znaleźć pana szeryfa. Pan mówił, że pan szeryf jest w Cheb, tak? Pan szeryf może wiedzieć więcej. A gdy Baba będzie na Wyspie, postara się nawiązać kontakt radiowy z przyjaciółmi. Może odpowiedzą. - rzekł Baba z nieskrywaną nadzieją w głosie. Brzmiał trochę jak dziecko, które naiwnie wierzy, że rodzice się tylko trochę pokłócili, a słowo rozwód, to tylko taki krótki urlop, nic więcej. - A co będzie robić Beta? - zapytał Baba wreszcie, pochłaniając ostatni kawałek jedzenia. Przez chwilę zastanawiał się, czy by nie wylizać talerza... ale mama zawsze wbijała mu do głowy, że to bardzo niegrzeczne. A z tym wbijaniem, to też nie zawsze była tylko przenośnia. Mama Bosede potrafiła operować ręcznikiem czy ścierką niczym maczugą. - Szeryf jest pewnie w swoim biurze. A jak nie to pewnie tam będzie ktoś, kto będzie wiedział gdzie go szukać. W dzień sporo się kręcił wokół mostu no ale teraz jest środek nocy to nie wiadomo gdzie jest na pewno. - Beta 1 odsunął od siebie garnek i oparł się ciężko łokciami o stół nadal wpatrując się w ten garnek. Chyba zastanawiał się nad tym co powiedział Baba albo o czymś innym. - W tym stanie słabo to widzę byś komuś w czymś pomógł. Ledwo chodzisz. Jeszcze trzymają cię na nogach painkillery i reszta ale one się w końcu skończą. - dowódca grupy przekręcił głowę w bok by spojrzeć na siedzącego po drugiej stronie stołowego narożnika mutanta. Mówił jakby starał się oszacować stan Baby ale widocznie nadal nie widział za dużo pozytywów w tej sytuacji. Nadal mówił jakby cały czas coś rozważał. - Przykro mi to mówić ale jeśli po tylu dniach Alfa 1 się nie skomunikowała z nami to nie wróży to jej zbyt dobrze. Musimy się liczyć, że ma kłopoty albo spotkało ją coś definitywnego. Jeśli nie to widocznie jest we względnie stabilnej sytuacji ale nie może przesłać wiadomości. Na przykład jest non stop pod ziemią. By nawiązać z nami łączność musi wyjść na powierzchnię. - Howard mówił poważnym tonem ale choć te kłopoty bliźniaczej grupy na Wyspie wydawały się go martwić to albo się z tym oswoił albo rozważał coś innego. - Do tego o ile wiem, macie siedzibę w Schronie pod Meteo. Tak? A gdzieś tam się właśnie strzelają Runnerzy z Nowojorczykami. Kompletnie nie mamy żadnych informacji jak przebiegają tam walki ani czy jakoś nawiązali kontakt z Alfą i twoimi kolegami. A jeśli tak to jak to wyglądało. - Howard czy jak sam o sobie mówił Howie, po kolei analizował znane im dane i przedstawiał je King Kongowi. - Wiem, że szeryf zawarł układ z Nowojorczykami, że Wyspa to strefa wojny więc nastąpiła ewakuacja wszystkich cywili a władzę nad Wyspą przejęła NYA. I są podejrzliwi wobec każdego kto się tam pęta a nie jest z NYA. Do tego mają ciężką broń którą mogą trzymać cieśninę pod ogniem. W dzień. Cholera nawet przedwczoraj przyleciały do nich śmigłowce! Nie wiem czy kiedykolwiek widziałem jakiegoś w powietrzu! - Howard mówił dalej wprowadzając nowego podopiecznego w sytuację z ostatnich dni i nocy. Ale wzmianka o śmigłowcach widocznie go poruszała nawet teraz. Baba też nie przypominał sobie by widział kiedyś jakąś latającą maszynę tak na własne oczy. - W każdym razie zmierzam do tego, że podróż wodą w dzień to spore ryzyko. Chyba, że udałoby się jakoś dogadać z tymi z NYA w tej sprawie. Co ewentualny transport na Wyspę raczek wskazany jest w pod osłoną nocy. - dopowiedział zdrapując jakiś kawałek czegoś z wierzchu garnka. Bawił się tym czymś robiąc małą kulkę w palcach i zdawał się być tym bardzo zaabsorbowany no ale jednak nadal mówił całkiem przytomnie i sensownie. - Co więcej zwykła krótkofalówka ma za słaby zasięg by przesłać komunikat na druga stronę jeziora. Był ten was wzmacniacz na brzegu ale zajęła go NYA. Więc nie da się skomunikować z kimś ze zwykłą krótkofalą. Może najwyżej odbierać na odpowiednim kanale z mojego radia. By odpowiedzieć trzeba albo uzyskać dostęp do wzmacniacza na brzegu albo odzyskać radio Alfy 1 o ile to możliwe. - Beta 1 naszkicował kolejny problem z jakim się tutaj zmagali. Z tym akurat Baba widział, że na pewno mówi prawdę bo przecież właśnie z tego samego powodu zbudowali ten wzmacniacz na brzegu i drugi na dachu Meteo. Bo krótkofalówki właśnie miały za słaby zasięg by się skomunikować z kimś stąd na Wyspę czy w drugą stronę. A tak przy CM jeden wzmacniacz łapał sygnał, przekazywał do brzegowego i ten sięgał jeszcze w okolice chebańskiego wybrzeża. Jak chociaż jeden z tych elementów był wyłączony z użytkowania to zostawały same krótkofalówki a te miały właśnie za słaby zasięg. - Jak więc widzisz powrót na Wyspę, potem do Schronu i nawiązanie kontaktu z Alfą i twoimi kumplami to nie takie hop- siup. - Howie rozłożył lekko ręce wciąż oparte o blat stołu i popatrzył na wciąż siedzącego przy stole wielkoluda. - I teraz powiedz mi King Kong. Jako spec od tutejszego terenu. Wiedząc to wszystko i na chwilę zapominając o twoim stanie jakbyś się chciał zabrać do tego powrotu? - zapytał patrząc na pokrytego futrem cybermutanta. Baba się przez chwilę zastanawiał. Miał zmartwioną minę. Przejechał jeszcze kilka razy łyżką dookoła talerza, nic jednak nie zbierając. Chciał jedynie zyskać na czasie, a talerz i tak był już pusty. - Baba nie wie... - przyznał wreszcie.- Baba myśli... że... no... się zakradnie nocą. Baba postara się znaleźć przyjaciół. Po cichu, bez walki. Baba za słaby na walkę... Jak Baba znajdzie przyjaciół, Baba ich wyprowadzi... - i tu się nieco zmartwił... nawet jeśli w jego stanie byłby zdolny się przekraść przez linię wroga, co samo w sobie było mało prawdopodobne, to całkowitą niemożliwością było wyprowadzić tuzin ludzi z strefy walki. No i jeszcze był problem wirusa... który jakoś jeszcze nie zniknął sam z siebie. Baba wzruszył ramionami.- Baba się postara... jakoś się uda. Baba nie bardzo wie, co mógłby zrobić innego? - wyglądał na bardzo zmęczonego i smutnego.- Baba musi uratować dzieci i przyjaciół. - rzekł nieco pewniejszym głosem.- A może by rzeczywiście dogadać się z NY... oni Baby nie lubią... i Baba ich też mało lubi... ale może pan szeryf by się ugadał, by Baba mógł zabrać przyjaciół... ale Baba nie wie, czy oni nie walczy z NY... Baba za mało wie...- A co z waszą misją? Teraz jak jest tu NY, trudno zabezpieczyć bunkier... - Nie wiadomo w jakim są stanie twoi znajomi. Ani gdzie są. Samo dotarcie do Centrum zajmie tyle, że pewnie w najlepszym wariancie będziesz tam o świcie, może tuż przed. Nie wiadomo jak tam wygląda sytuacja, kto trzyma Bunkier, wejście do niego, nic właściwie nie wiadomo. Na mój gust, szanse, że tej nocy dostaniesz się do Bunkra są dość nikłe. A w dzień przestaną działać painkillerry, łatwiej cię będzie zauważyć a i nie wiadomo czy w ogóle dotrwasz na własnych nogach do rana albo potem. - Howard wydawał się sceptycznie oceniać szanse Baby na dotarcie o własnych siłach i to w ciągu ostatnich, nocnych godzin tej nocy jakie pozostały do świtu. - A ci z NY nie lubią chyba nawet samych siebie, to żadna nowość, że nie lubią kogoś jeszcze. - Howie powiedział trochę lżejszym tonem nieco luźniejsza uwagę chociaż całościowo nadal pozostawał poważny. - Poza tym tych twoich przyjaciół może trochę być. Samo szukanie ich i wyciąganie na powierzchnię, transport przez Wyspę i potem przez jezioro. Nawet jakby wszystko poszło tip- top to wątpię by dało się to zrobić przed następną nocą. A tam ci gangerzy z tymi żołnierzami nieźle się tną ze sobą. Aż tutaj słychać. Jak jutro zamierzają zrobić powtórkę to będzie gorąco na Wyspie. Będą nerwowi i nie zdziwię się jak będą strzelać do wszystkiego co nie jest od nich. Nawet jak by nie dostrzegli ciebie, nie wiadomo czy udałoby się reszcie grupy przemknąć nie zauważonymi. Choćby takim dzieciom. I nie będziemy mieć łączności ze sobą więc jak wyjdziesz z zasięgu płynąc tam kompletnie nie będziemy wiedzieć co się z tobą dzieje. - Beta 1 pokręcił przecząco głową znowu widząc liczne wady takiego rozwiązania. Chwilę milczał wodząc w zamyśleniu palcem po dość topornych deskach z jakich zbity był stół. - A nasza misja się nie zmienia. Ot, trzeba będzie użyć innych metod by ją wykonać niż to planowaliśmy pierwotnie. - dodał w zamyśleniu patrząc na swój palec zdrapujący coś ze stołu. - Ale co z innym wejściem? Alfa 1 mówiła, że jest jakieś przy lotnisku. Znasz je? - mężczyzna podniósł głowę i zapytał Babę czekając na jego odpowiedź. Baba się nieco zasmucił. Pan Beta miał rację. Samemu też to widział. - Baba porozmawia wpierw z panem Szeryfem, może on coś poradzi. Jeśli nie... Baba zaryzykuje. Jakoś Baba sobie radę da. Mamusia Baby mówiła, chcieć to móc. Baba wierzy swojej mamie, ona nigdy nie kłamała. - Baba wreszcie odstawił talerz, nie miało sensu się nim dalej bawić. - Baba ma na Wyspie kryjówki. Może przenocować dzień... ehm... to znaczy, przeczekać dzień. Potem Baba może ukryć przyjaciół. Baba dobrze zna Wyspę. Jeśli Babie uda się wyprowadzić przyjaciół z Bunkra, to uda się przejść. Taką nadzieję ma Baba, a pan Jezus dopomoże. - Baba był nieco pewniejszy, a przynajmniej,starał się na takiego wyglądać. - Tak, Baba zna drugie wejście. Baba może pokazać. - - Bez urazy King Kong ale chyba trochę porywa cię optymizm. Albo nie widzisz sam siebie. - westchnął Beta 1 po chwili dłuższego milczenia. Postukał palcem w blat stołu i dokończył zdrapywanie tego czegoś co przez chwilę zdrapywał. W końcu wstał od stołu i wyszedł gdzieś do sąsiedniego pokoju. Baba słyszał jak coś przestawia albo szuka czegoś. Po chwili wrócił i położył na stole przed babą jakąś kartkę i chyba ołówek. Poprosił by Baba narysował co wie o Wyspie, zwłaszcza gdzie jest to drugie wejście. Samo rysowanie mutantowi sprawiało mnóstwo kłopotu. Bardziej widział ciepłe ślady swoich palców na kartce niż ślad zostawiany przez ołówek. Rysował więc praktycznie po omacku i z pamięci. Howard tymczasem cierpliwie czekał i skubał dolna wargę patrząc w zamyśleniu na pracującego nad szkicem Babę. - Beta 3 pójdzie z tobą na tą Wyspę. - powiedział nagle bez ostrzeżenia gdy na chwilę dał spokój swojej wardze. - Trzeba się liczyć z tym, że odnalezienia a ewakuacja twoich przyjaciół to dwie, kompletnie różne i niezależne od siebie operacje. Nie wiadomo ile potrwają, może nawet z kilka dni. Poza tym sam możesz w każdej chwili zasłabnąć. - Howie dorzucił jeszcze swoje trzy grosze do zajętego kreśleniem po kartce Baby. Baba się nieco speszył widząc kartkę i ołówek przed sobą. Uniósł kartkę i pomachał nią kilka razy w powietrzu, by ją nieco ochłodzić. Potem, rysując kreślił szybkimi ruchami wielokrotnie te same linie przez co papier się na chwilę nagrzewał ukazując również w termowizji lśniące kreski. Niestety, ich żywotność była znikoma, i nim skończył rysunek w połowie, pierwsze linie już były niewidoczne. Było to jednak zawsze lepsze niż całkowite rysowanie starając się zapamiętać gdzie się nakreśliło jakie kreski. Rysunek wyszedł koślawy. Lecz Baba pośpieszył z tłumaczeniem. Znał dość dobrze wyspę, mógł podać odległości i czas marszu jak i odpowiedni kierunek. - Baba dziękuje za troskę. Baba wie, że jest źle. Ale Baba nie umie zostawić ich w potrzebie. - Baba się na chwilę zamyślił. - Baba postara się nie dać Baby zabić. To dobry plan. na informacje, że Beta 1 kogoś z nim wysyła, Baba się uśmiechnął. - Dziękuję. To może pójdziemy teraz poszukać pana szeryfa i dowiedzieć się czegoś więcej? No i Baba nadal ciekaw jest, gdzie tutaj jest. - Klitka kanalarzy pod osadą. - odpowiedział Howie przeglądając z namysłem kartkę porysowaną przez Babę. Oglądał ją dłuższą chwilę nic nie mówiąc. - No to chyba te drugie wejście jest gdzieś po zachodniej stronie Wyspy. - powiedział niezbyt pewnie ale to akurat Baba wiedział, że jest prawdą. Lotnisko było bardziej przy zachodniej stronie Wyspy a Centrum Meteo po wschodniej. - Dobra wiesz co King Kong? Dobry pomysł z tym szeryfem. Wyprowadzę cię na powierzchnię a później pójdziesz z Betą 3. Szeryf ostatnio był przy głównym moście a jak nie to pewnie jest w swoim biurze albo w domu. Ale i tak najbliżej jest most. Zobaczymy co szeryf powie i wtedy zdecydujemy. Aha, tylko wiesz. Nas w ogóle tu nie było i nie ma. Po prostu się obudziłeś w jakiejś dziurze i tyle. A na Wyspę chcesz wrócić to sobie wymyśl coś. Ale naszej Bety w ogóle tu nie było i nie ma. Jakby co Beta 3 to jakiś tam ktoś, on już wie co mówić w razie czego więc tobie tak mówię teraz. - powiedział Howard odkładając kartkę na stół i znów wracając do wieszaka na jakim zostawił swój płaszcz przeciwdeszczowy. Zaczął go ubierać najwyraźniej szykując się do powrotu na powierzchnię. Baba potwierdził domysły Howiego co do wejścia. Potem pożegnał się grzecznie. - Baba dziękuje za pomoc. - rzekł, po czym wrócił do miejsca gdzie się przebudził, by pozbierać swoje sprzęty. Obejrzał je starannie i zapakował. Przechodząc znów przez kuchnię, tęsknie spojrzał na pusty garnek. Zjadł by jeszcze coś.... Potem pozwolił Becie 3 zaprowadzić się do wyjścia i biorąc głęboki oddech wyszedł na zewnątrz. Rozejrzał się smutnie. widok miasteczka w tym stanie bardzo go smucił. Tyle nieszczęść, tyle śmierci... spojrzał w stronę kuźni, gdzie zamordowano jego przyjaciela kowala. Spojrzał w kierunku kościoła, gdzie zginęło tyle dobrych ludzi... Potem zerknął w kierunku posterunku... na koniec zaś skierował wzrok w kierunku wyspy... - Chodźmy. - rzekł do Bety i ruszył powoli w kierunku mostu. Nie poruszał się zbyt szybko, każdy krok wywoływał kujący ból... wiecznie obecne przypomnienie, jak bardzo oberwał. |
22-06-2018, 01:48 | #630 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 |
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |