Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-10-2018, 20:59   #651
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Wielgachny mutant z termoczułymi oczami w końcu zgodził się pojechać z Rewersem. Znów wewnątrz samochodu mógł się czuć jak w trochę większym pudle. Bo chociaż widział cieplne sylwetki kierowcy który zdawał się wylewać zza siedzenia, Teda na ławce obok i złożonej w śpiworze Boomer która wciąż spała i gorączkowała to nie widział nic poza granicami blach i szyb samochodu. Słyszał tylko jak silnik w końcu odpalił. Wcale nie tak prosto. Przez chwilę wydawało się już, że nie ruszą. - Przez te robactwo. - mruknął niechętnie Pazur zmagający się z opornymi mechanizmami wozu jaki próbował uruchomić. Ale w końcu mu się udało i terenówka ruszyła.
Przez to oślepienie Baba nie wiedział dokąd jadą ale na słuch jechali po jakiejś asfaltowej drodze. Z kilka razy zwolnili na zakrętach aż w końcu pojazd zwolnił i zatrzymał się. - To tutaj. - rzekł do nich najemnik otwierając swoje drzwi i wysiadając na zewnątrz. Potem trzeba było jeszcze przenieść złożoną gorączką najemniczkę. Okazało się na zewnątrz, że zatrzymali się przed jakimś domem. Po okolicy schroniarz rozpoznał dom miejscowej weterynarz która leczyła też i ludzi.
- Ojej… - gdy mutant wszedł do budynku razem z pozostałą dwójką mężczyzn jakaś postać odwróciła się w ich kierunku. Po głosie i smukłych kształtach można było rozpoznać kobietę. Chyba patrzyła się właśnie na niego i chyba była kompletnie zaskoczona.
- Mamy chorą. - odezwał się Rewers wskazując na trzymaną przez siebie podwładną.
- Oczywiście. Co jej się stało? Połóż ją tutaj. - kobieta wskazała na jakiś stół na której Pazur położył Pazura. Chwilę rozmawiali, tą typową lekarską rozmową, próbując określić stan poszkodowanego. W końcu Kate, jak wyłapał z rozmowy Baba, zdecydowała, że skoro najemniczka nie jest poważnie ranna a jedynie chora i rozgorączkowana to, żeby zanieść ją na górę.
W międzyczasie Baba zorientował się, że właśnie tutaj musiała przyjechać ta furgonetka Runnerów którą widzieli wcześniej przy rzece. Przez otwarte tylne drzwi widział jak pali tam jakaś kobieta w skórzanej kurtce. Po pomieszczeniach parteru rozlokowano kilka sylwetek które sądząc po ciężkich jękach, niemrawych ruchach, były ciężko ranne.
- A któryś z was jest ranny albo chory? - weterynarz gdy uporała się ze zdiagnozowaniem Boomer stanęła przed Babą i Tedem. Ale Ted od razu odpowiedział, że nic mu nie jest. Stan mutanta zaś był taki, że kobieta potrzebowała dłuższej chwili na zdiagnozowanie. Ted okazał się pomocny wymieniając środki jakie wcześniej zaserwowano Babie. - Skąd macie takie rzeczy? - lekarka wydawała się być autentycznie zaskoczona słysząc nazwy specyfików. Ted jednak w miarę gładko się wyłgał mówiąc, że mutant przyniósł je ze schronu. A jak wiedział Baba wśród Chebańczyków schron i jego zabawki zdecydowanie zawyżały technologiczną średnią. W końcu zwykle z takimi rzeczami przypływał tu na wymianę z Will’em by wymienić się głównie na żywność jakiej w Schronie nie dało się wyprodukować. Więc weterynarz albo przyjęła słowa Teda za dobrą monetę albo po prostu postanowiła więcej nie dociekać.
Wszystko zeszło na dalszy plan gdy od zewnątrz zaczęła się kanonada. Nie tuż, za rogiem tylko gdzieś dalej. Ale zaczęła się pełnowymiarowa bitwa jeśli starcie między dwoma motocyklowymi gangami uznać za średnią. Gdzieś z daleka, znad jeziora, może z Wyspy. Ale mutant rozpoznawał regularny terkot broni maszynowej. Więcej niż na jedną lufę. I eksplozję. Jedna za drugą, jedna z drugą. Silniejsze niż granat ale słabsze od regularnej artylerii. Pewne jakieś granatniki albo moździerze. I ta walka trwała i trwała szarpiąc nerwy chyba wszystkim w pomieszczeniu.
Ten ganger który wyglądał na całego przebieg na ślepo przez cały budynek i wypadł na ulicę patrząc w stronę portu. Pewnie nic nie widział bo byli zbyt głęboko w osadzie by widzieć port czy jezioro. - Lenin! Lenin! Co tam się dzieje!? - krzyczała ta dziewczyna w skórzanej kurtce też przebiegając przez parter i w końcu stając obok niego. Ci poranieni gangerzy którzy mogli też unieśli się na łokciach albo chociaż głowy i rozglądali się zaniepokojeni. Równie zaniepokojeni dopytywali się co jest grane. Pazur i Ted też wybiegli na ulicę niejako pociągając za sobą Babę. Przy okazji okazało się, że na zewnątrz oprócz tego, że nadal padało to jeszcze zaczął sypać śnieg. Zrobiło się chyba jeszcze zimniej.
- Nowojorczycy. Tylko oni mają taką siłę ognia. - mruknął w końcu dowódca Pazurów.
- A nasi?! - krzyknęła do niego zdenerwowana gangera. Patrzyła to przed siebie to na niego ale w żadnym z tych kierunków nie było widać co się dzieje nad jeziorem.
- Nie wiem. Pewnie ich wykryli skoro strzelają. Stąd i tak nic nie zobaczymy ani im nie pomożemy. Możemy tylko trzymać kciuki. - odparł spokojnie ale i ponuro Pazur. Rozmowy zamilkły gdy wszyscy dobrą chwilę wsłuchiwali się w odgłosy kanonady jakiej nie mogli zaobserwować. Runner wyciągnął paczkę fajek i zapalił papierosa. Machinalnie wyciągnął rękę częstując innych. Dziewczyna skorzystała, Ted odmówił, Rewers też sięgnął po papierosa i zapalił go zaciągając się nerwowo.
- Myśli pan, że teraz da się przeprawić na Wyspę? - zapytał cicho Ted zerkając na Rewersa. Ten podniósł głowę zerkając w niebo.
- Niedługo zacznie się dzień. Wątpię by ktoś łodzią zdążył dopłynąć do Wyspy nim się rozwidni. A NYA są już czujni i rozgrzani. Może z innej strony Wyspy jeśli cała nie jest obstawiona. Ale doradzałbym odczekać do kolejnej nocy. Nabrać sił, wyspać się. Bo szczerze mówiąc Baba, nie wyglądasz najlepiej. - sztabowiec przedstawił swoją opinię na zadane przez Betę 3 pytanie. Kanonada nad jeziorem zaczęła się rwać i cichnąć po tym jak już papierosy dawno zmieniły się w pety rzucone w zamarzające kałuże.

- Może by tak próbkę robaków dostarczyć do posterunku? Baba myśli, że była by to wspaniała broń przeciw maszynom. - Baba podzielił się swoimi przemyśleniami na temat tajemniczej broni.
Bosede nie zdziwił się na rodzaj powitania. Często ludzie reagowali podobnie na jego widok. W sumie zwykle gorzej.
- Dzień dobry pani Kate. Baba jestem. -przywitał się i przedstawił, uśmiechając najcieplej jak potrafił. Kate powinna go w sumie znać, jak wszyscy w Cheb, ale nie szkodziło dotrzymać konwenansów grzecznościowych.
Baba potulnie dał się obejrzeć Kate. Zapytał też o lekarstwa. Jego się skończyły niestety.
Bosede czuł się nieco nieswojo wśród gangerów. Nadal czuł do nich niechęć. Postanowił jednak ostatecznie, że póki co, będzie szanował rozejm. Jak do tej pory jego samego też nikt nie zaatakował, więc może i oni go zamierzali poszanować... kto wie. Baba nie wiedział. Ale zamierzał się przekonać.
Baba pokiwał głową na słowa Rewersa. Domyślił się, że to właśnie NY ostrzeliwuje Sandrunersów. Przez chwilę się wahał. Co powinien zrobić? Na gangerach mu nie zależało, ale była wśród nich Alicja... ale jej też nie był w stanie pomóc. Nie z tej strony jeziora...
Częstowanie papierosem Baba obserwował z pewnym zainteresowaniem. Był ciekaw, czy mu też zaproponują, nie, by palił, był tylko ciekaw, jak postrzegali go gangerzy. Fajki były dla takich ludzi czymś więcej, o ile Baba się orientował , czymś na rodzaj dziwnego rytuału przynależności grupowej.
I rzeczywiście. W chwilę później, bez jakiegokolwiek wahania, człowiek podstawił fajki pod nos mutanta. Baba aż z zdziwienia uniósł brwi w górę. - Nie, Baba nie pali, ale Baba serdecznie dziękuje - odparł.

Baba zagryzł zęby. Musiał się zgodzić z opinią Rewersa. Przed świtem nie zdąży, a w dzień... nie.. łódkę wypatrzą. Na pewno bacznie obserwują jezioro... mógłby wpław, gdyby miał rurkę, mógłby pokonać większość drogi pod taflą wody... nie... nie w jego stanie... niewykonalne... i jak by bez łodzi wywiózł z wyspy swoich przyjaciół?
Wreszcie pokiwał niechętnie głową.
- Ma pan rację panie Rewers. - rzekł z smutkiem i rezygnacją w głosie.
- Baba przeprawi się następnej nocy.
Po chwili zamyślenia dodał
- Czy któryś z was się też wybiera na Wyspę? - pytanie było skierowane głównie do sandrunnersów. Gdyby zabrał kogoś z nich ze sobą, może łatwiej uniknąłby wrogości, gdyby natrafił na nich na wyspie, po ciemku i z zaskoczenia...
- Ehm... jaki cel właściwie ma ta wyprawa teraz? - Baba uświadomił sobie, że nie do końca wie, po co sandrunnersi popłynęli na wyspę. Chcieli ukraść ile się da i umknąć? A może chcą wypędzić NY? A może chcą dostać się do Bunkra, by zniszczyć wirusa? To ostatnie było niepokojące, bo oznaczałoby zapewne też likwidację chorych... czyli jego przyjaciół…

- Na Wyspę? - facet nazwany przez tą dziewczynę w skórzanej kurtce Leninem odpowiedział w zastanowieniu powtarzając pytanie wielkiego mutanta. - Nie teraz towarzyszu, musimy zająć się naszymi towarzyszami. - wskazał na budynek z jakiego właśnie wybiegli gdzie zostali ci ciężko ranni kompani co już biegać nie dawali rady.
- Noo… utknęliśmy tutaj… mamy czekać… Lenin, właściwie to na co my mamy czekać? - dziewczyna wydawała się wcale nie zadowolona z takiego obrotu sprawy ale w końcu przypomniała sobie o swoim kompanie.
- Mamy czekać aż się nasi towarzysze wykurują na tyle by znów móc nieść zarzewie rewolucji. Albo aż el comandante nie przyśle innych rozkazów. - Lenin wcale nie zawahał się ani chwili gdy odpowiadał na pytanie koleżanki.
- Proponuję schronić się wewnątrz. Nie ma co tu stać na deszczu. I tak nikomu w niczym tam nie pomożemy w tej chwili. - dowódca Pazurów rzucił propozycją i już spokojnym krokiem wrócił do budynku. Po chwili wahania para Runnerów popatrzyła na siebie nawzajem, wzruszyła ramionami i też zaczęła wracać do przyjemnie ciepłego wnętrza.
- A właśnie towarzyszu Baba. - Lenin w przeciwieństwie do większości znanych mutantowi ludzi jakoś nie przejawiał wstrętu przed mutantem a nawet szedł tuż obok z niego i zrobił gest oparcia ramienia o plecy. Znaczy pewnie próbował zrobić ten gest ale z powodu różnicy w gabarytach człowieka i mutanta to te jego ramię wylądowało gdzieś na krzyżu Baby. Wcześniej też nie miał oporów przy częstowaniu go papierosami z paczki. Dziewczyna zachowywała się raczej cicho wyraźnie oddając pałeczkę rozmowy kompanowi.
- Wydajesz się również przedstawicielem klasy pracującej, rzekłbym nawet wojującej, uciskanym i represjonowanym przez system. - powiedział oglądając z bliska ramiona i tors mutanta, zerkając w końcu w górę gdzie była jego głowa. - Myślę, że możemy powiedzieć, że mamy wspólnotę interesów. - powiedział Runner zatrzymując się pod daszkiem domu Kate. - Ty jesteś ranny, my mamy rannych. Ty tu utknąłeś i my tu utknęliśmy. Ty korzystasz z gościny i pomocy tej uroczej gospodyni i my też. No i z tego co wiem i ty i my nie za bardzo lubimy się z tymi fałszywcami z Nowego Jorku. Proponuję więc według internacjonalistycznego sojuza między naszymi bratnimi osobami czyli wspólnie stawić odpór podstępnemu atakowi wroga. jeśli on nastąpi oczywiście. Co ty na to towarzyszu? - Lenin przedstawił mutantowi swoja propozycję.

Towarzyszu? Zarzewie rew... czego? Baba zrobił nieco skonsternowaną i zagubioną minę, gdy dziwny człowiek doczepił się do niego. Nie był przyzwyczajony do takich gestów. Nawet ludzie, którzy go znali i lubili, trzymali się zwykle na dystans wyciągniętego ramienia.
Jedynie dzieciaki: Monika, Jenny i Tim, potrafili dosłownie wleść na niego. No i Claudia oczywiście. Lecz nawet oni, przy pierwszym spotkaniu trzymali się na dystans, przejawiając strach. A ten człowieczek? Ślepy czy co? A może pomylił Babę z kimś? Baba czuł się całkiem nieswojo.
Nie było to złe uczucie. Po prostu nie był do czegoś podobnego przyzwyczajony.
Uciskanym i represjonowanym przez system? - powtórzył Baba nie rozumiejąc. Potem go jednak olśniło. Na pewno mówił o Molochu. O jego systemie. Baba pokiwał ochoczo głową. - Tak, Baba był uciskany i rep-rep-sjowany przez system. Przemieniony i zmuszony do robienia straszliwych rzeczy.. system jest zły. Baba walczy z systemem.
Baba zmarszczył czoło starając się nadążyć za wypowiedzą. Dużo trudnych słów. - Ehm. Baba będzie bronić. Jeśli runnersi będą grzeczni i nie będą krzywdzić mieszkańców. - zadeklarował ostatecznie.
- Baba jestem. Bosede Kafu , ale wszyscy wołają Babie Baba. - przedstawił się, zauważając, że niegrzecznie pominął ten krok. - A pan jest Lenin? Tak? A to jest Ted. - Baba przedstawił kompana -A pani

-Żaden pan ani pani. Towarzysz i towarzyszka. Towarzysz Lenin, towarzyszu Baba. - poprawił go rozmówca. Ale ogólnie wydawał się zachwycony odpowiedziami schroniarza. - Tak! Dokładnie tak! Trzeba walczyć z systemem! Skończyć z wyzyskiem i nierównościami społecznymi! Trzeba wytępić szkodników klasowych! I ramię w ramię walczyć z aparatem ucisku. Jakiego po drugiej stronie rzeki jest niestety pełno. - towarzysz Lenin wydawał się pełen zapału i satysfakcji z reakcji towarzysza Baby. Ta jego koleżanka chyba mniej. Pokręciła głową i schowała się do ogrzanego wnętrza domu zostawiając ich dwóch na zewnątrz. Reszta już się pochowała w domu Kate.

Baba uśmiechnął się głupkowato od ucha do ucha. "Towarzysz". To brzmiało miło. Tak przyjacielsko i trochę spoufalę. Jakby należeli wspólnie do kółka harcerskiego. Baby młodszy brat był u scoutów. Tam wołali na siebie druhu. To chyba to samo? Baba zazdrościł bratu i był z niego dumny. Jego samego nie chcieli przyjąć, nawet wtedy Baba nie był zbyt lubiany. Mama go jednak pocieszyła, powiedziała, że Bóg stworzył każdego wedle specjalnego planu, i że ma na pewno dla Baby jakiś szczególny cel do spełnienia i dlatego Bóg stworzył go takim jakim jest.
Baba się tylko zastanawiał, czy Moloch to też bóg. Bo wziął to co Bóg stworzył i ulepszył jeszcze, też mając dla Baby specjalny cel. Moloch był trochę jak Bóg... tylko lepiej znał się na tworzeniu i posiadał trochę mniej miłosierdzia....
- O tak! - podchwycił Baba słowa towarzysza.- Trzeba tępić szkodniki klasowe. Baba to też robi. Baba nie lubi jak silniejsi uciskają słabszych, bijąc, gwałcąc i rabując. To Baba się smuci i tępi takie szkodniki. - wyjaśnił chętnie. Zupełnie nieświadom, że mówią o dwóch zupełnie innych ludzkich szkodnikach.
Wszystko co Baba wiedział o komunistycznym ustroju sprowadzało się do przekleństw ojca, który czasem czytając gazetę klną pod nosem coś o czerwonej zarazie i parszywych komuchach. Bardziej jednak zapamiętał sobie matkę, zwracającą uwagę ojcu by nie przeklinał w niedzielę. Ale to było bardzo dawno temu, jeszcze nim spadły bomby i przestano drukować gazety. Toteż Baba nie skojarzył o czym towarzysz Lenin opowiada.
- A co stało się *towarzyszce*? - zapytał Baba widząc nie ciekawą minę umykającej do środka dziewczyny. Podkreślił przy tym słowo towarzyszce, którego brzmienie się mu bardzo podobało.

- Jej? Nic specjalnego. - nowy towarzysz Baby wydawał się rozentuzjazmowany przebiegiem dyskusji a odpowiedziami towarzysza Baby wręcz zachwycony. Machnął więc ręką w stronę zamkniętych już drzwi jakie zamknęły się za “towarzyszką”.
- I dokładnie tak jak mówicie towarzyszu Babo! Trzeba tępić wyzyskiwaczy i szkodniki klasy robotniczej! No a niestety, na drugim brzegu rzeki jest ich pełno. - westchnął i spojrzał przez zasłonę zimnego deszczu przemieszanego z równie zimnym śniegiem na wschód. Owego drugiego brzegu rzeki ani samej rzeki nie było stąd jak dostrzec nawet w pogodny dzień a co dopiero teraz. Ale rzeka musiała być właśnie gdzieś tam na wschodzie, kilka kwartałów budynków dalej, w tym kierunku gdzie spoglądał towarzysz Lenin.
- A w takim razie towarzyszu, czy chcielibyście wstąpić do naszej partii komunistycznej? - zapytał rozpromieniony przodownik proletariackiej rewolucji. - Wydajecie się mieć odpowiednie poglądy wojującego proletariatu, ostro doświadczonego przez represyjny reżim próbujący stłamsić walkę o naszą sprawę. - zapytał Babe z dobrodusznym uśmiechem.

Baba się zastanowił. - Może później... - rzekł ostrożnie. Lenin był miły i to co opowiadał brzmiało ciekawie i sensownie. Jednak nim się zapisze, chciał jednak wiedzieć więcej.
- Baba teraz ma misję. Baba chętnie więcej się dowie o partii, ale puki Baby przyjaciele na wyspie są w niebezpieczeństwie, Baba musi się zająć właśnie ich ratowaniem. - wyjaśnił.
- Właśnie... po co towarzysza towarzysze popłynęli teraz na wyspę? - Baba ponownie zapytał, gdyż nadal nie dostał odpowiedzi na poprzednio zadane pytanie.

***
Gdy Baba skończył rozmowę z Rewersem i Runnerami, zaproponował Kate pomoc. Nie znał się najlepiej na leczeniu, miał jednak wielkie serce i silne ramiona. Było tu tylu rannych... nawet jak takich których nie darzył sympatią... chciał choć trochę się przydać. Ponosić wodę, czy coś takiego... samemu nie wiedział...
- No nie wiem… - gospodyni wydawała się wahać gdy Baba przedstawił jej swoją ofertę pomocy. - Jesteś pewny? No wiesz, nie wyglądasz zbyt zdrowo. A to co twój kolega mówił to jesteś pod wpływem mocnych, bardzo mocnych środków przeciwbólowych. - przedstawiła swoje wątpliwości jakby nie chciała nadwyrężać chorego. - Jak już chcesz to możesz rozpalić w piecu. Trzeba będzie zrobić śniadanie. A w ogóle się nie spodziewałam, że aż na tyle osób. Więc może być trochę później. - Kate przedstawiła nieśmiało sytuację wielkiemu mutantowi chyba wciąż mając wątpliwości czy tak powinna robić.

Baba się uśmiechnął. - Dobrze pani Kate. Baba rozpali ogień i zrobi śniadanie. Baba ma przyjaciela. Chomik się nazywa. Jest wspaniałym kucharzem. Baba się wiele od niego nauczył. Choć baba nie jest tak dobrym kucharzem, ale będzie smaczne, obiecuję.
Baba dopytał jeszcze o miejsce, gdzie Kate składowała drewno i co miała do jedzenia. Potem zabrał się za pracę.
Lubił się ruszać i coś robić. Nawet jeśli bolało.
Baba zabrał się do roboty. Najpierw naniósł drewno. Przy chacie leżała hałda porąbanego drzewa. Bosede uśmiechnął się. Lubił ten zapach. Prawdziwe drewno i żywica. Nabrał trochę kłód i wniósł do domu. Planował po śniadaniu porąbać resztę drzewa. Kate miała ładną siekierę, a Baba lubił takie proste prace.
Gdy odłożył kłody obok piecyka, z niepokojem zauważył, jak bardzo się przy tym zmęczył. Drzewo nie było ciężkie. Zwykle nie miał by z tym najmniejszych problemów. Teraz... ciężko mu się oddychało i poczerniało nieco przed oczyma. Odstawił drewno i przykucnął przy piecyku. Wziął głęboki oddech. Nie pomogło. poczuł dotkliwe ukłucie gdzieś w klatce piersiowej. Złamane żebro? Uszkodzone płuca? Nie był pewien.
Czuł się ospały i wycieńczony. Rąbanie drwa postanowił odłożyć na jutro... albo na następny tydzień... tak, za tydzień będzie dobrze...
Skupił się. Chciał pomóc.
Nabrał trochę drzazg i zaczął układać ładny schludny stosik w piecyku. Obłożył go z boków kłodami i położył na górę kilka gałązek. A na to położył mniejsze kłody.
Już po kilku chwilach od piecyka biła przyjemna pomarańczowa poświata. Baba uśmiechnął się wpatrując się w tańczące żółte i pomarańczowe płomyki. Uwielbiał patrzeć w ogień. Było coś magicznego w tym zjawisku. Wciągnął głęboko powietrze, rozkoszując się zapachem płonącego drewna. Huczące powietrze i trzaskające kłody idealnie uzupełniały ucztę zmysłów.
Trochę bardziej się zmartwił widząc jak mało jedzenia ma do dyspozycji.
Zabrał się jednak do roboty nie marudząc.
Podsmażył rybki.
Ubił jajka i dolał nieco mleka, by jajecznica była pulchniejsza. Wrzucił jajka na patelnię i ściął je delikatnie, zachowując świeżość.
Gdy jajecznica była już prawie gotowa, dorzucił posiekane rybki i kilka przypraw.
Na sam koniec, gdy już rozłożył jajecznicę na porcje, posypał całość startym serem.
W domku roznosił się smakowity zapach Babiej robótki.
Bosede przywołał Lenina i Tweety, by pomogli mu rozdać jedzenie.
Jedynie smuciło mutanta, że tak mało tego jest.
 
Ehran jest offline  
Stary 08-10-2018, 00:02   #652
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=eg3F4zpOdK8[/MEDIA]

Świat stał się trudnym miejscem, jemu nie zależało. Choć nie żywił bezpośredniej nienawiści do tego, czy tamtego człowieka, nie darzył ich też miłością. Działy się na nim rzeczy straszne, których nie dało wytłumaczyć bez lodowatej kuli w klatce piersiowej. Wszystko się zmieniało, ewoluowało. Stawało się chropowate, zgorzkniałe i wypaczone, niczym fotografia, którą ktoś dla żartu oblał kwasem. Niby obraz pozostawał ten sam, jednak wrażenie należało do wyjątkowo złudnych. Wystarczyła dłuższa chwila, aby dostrzec groteskę i turpizm współczesności, gdzie człowiek bez skrupułów podnosił rękę na drugiego człowieka… i to dlaczego? O parę drobiazgów kiedyś wartych tyle co średnio prosperująca firma z raczej niższej półki rynkowej? Chwytano się najprostszych instynktów i wartości, pozostawał lęk.

Lęk, strach, obawa są czymś, co odbiera nam zdolność racjonalnego myślenia. Ludzie obawiają się cierpień i czasem uciekają przed nimi. Strach jest pewnym dyskomfortem, powstrzymuje przed czymś czego pragniemy w danej chwili. Obawa przed tym co nieznane przeraża. Strach powoduje, że wszystko jest obojętne, kompletne odcięcie od świata, potrafi spustoszyć umysł i serce... Lęk staje się patologiczny gdy stale dominuje w zachowaniu, gdy nie pozwala na swobodę, a w konsekwencji prowadzi do zaburzeń. Od lęku odróżnia się strach wywołany konkretnym zagrożeniem. Długotrwały stan lękowy może wywoływać różne przewlekłe dolegliwości fizyczne. Lękowi towarzyszy zazwyczaj zaburzenia psychosomatyczne: pocenie się, drżenie, mrowienie, ból serca, drżenie mięśni, zakłócenia oddychania. Freud uważał leczenie objawów lęków neurotycznych za bezcelowe, negował skuteczność leczenia samych tylko objawów za pomocą farmakologii lub perswazji. W miarę upływu lat zasoby ludzkiego strachu powiększają się o wciąż nowe jego odmiany. Jest więc strach naturalny i nienaturalny, mobilizujący i paraliżujący, przewlekły i paniczny. To uczucie może ograniczać się tylko do niewielkiego niepokoju lub obawy, ale czasem może przybrać postać wielkiej trwogi czy paniki. Jest jednym z podstawowych przeżyć psychicznych, czasem mobilizuje do działania, a niekiedy jest przyczyną apatii i niechęci do czegokolwiek. Często wywołuje efekty szkodliwe, może prowadzić do gniewu, nienawiści. Z powodu strachu ludzie dopuszczają się zabójstw, przestępstw. Strach jest również narzędziem władzy. Przed wiekami był środkiem na wymuszenie bezwzględnego posłuszeństwa, sposobem podporządkowywania ludzi.

Teraz zaś historia zatoczyła koło, sytuacja się powtarzała. Powróciły dawne schematy, na czele z tymi najgorszymi i jednocześnie… skutecznymi w sposób paradoksalnie przerażający, Nie nowością było również stwierdzenie, że wszystkie postacie strachu są w mniejszym lub większym stopniu szkodliwe. Strachu nie wolno traktować jako swojego wroga, trzeba rozpoznać jego powody. Niekiedy trzeba sięgnąć po pomoc profesjonalistów: lekarzy, psychoterapeutów. Jednak można zapanować nad wpływem tego uczucia na nasze życie i nie pozwolić, aby strach kierował naszym życiem.

Savage nie potrzebowała wizyty u psychoterapeuty, aby poznać źródło odczuwanego lęku, silnego na granicy obłędu. Wiedziała aż za dobrze, iż strach to niepokój wywołany przez niebezpieczeństwo lub rzecz nieznaną, która się wydaje groźna, przez myśl o czymś grożącym; lęk, obawa, przerażenie, trwoga. Psychopatologia odróżniała strach od lęku, którego obiekt jest zawsze irracjonalny...a śmierć nie zalicza się do rzeczy irracjonalnych. Jest naturalną koleją rzeczy. Zwłaszcza podczas wojny, gdy kule latają w powietrzu i w każdej chwili mogą zakończyć życie drugiej istoty ludzkiej… w tym tej dla Alice prawdopodobnie najważniejszej - stojącej za ciężkim działkiem.

Mężczyzny którego kochała, a którego bezpieczeństwo stanowiło dla niej priorytet większy niż własne życie. Zostawić pośrodku regularnej potyczki, gdy mógł zostać ranny i się wykrwawić… ktoś powie “prawa natury”, durna bzdura. Walkę stworzyła natura, nienawiść była wynalazkiem człowieka. To pierwsze, wbrew pozorom, dało się zaakceptować. Świat tak już zbudowano, by toczył się na nim wieczny konflikt - widziało się go na każdym kroku, gdziekolwiek nie obróciłoby się głowy. Wyzierał z każdego detalu, każdej, na pierwszy rzut oka błahej drobnostki, poczynając od natury, na ludziach skończywszy. Nawet pospolite chwasty toczyły bezustanny bój o wodę, promienie słoneczne - czynniki niezbędne do życia oraz wzrostu. Silniejsze tłamsiły słabsze, spychając je na sam dół odwiecznego wyścigu. Przetrwać mógł tylko najsilniejszy, najbardziej zaradny i najlepiej przystosowany… jakże Alice modliła się, aby jej mąż okazał się właśnie tym ostatnim.
Nie mogła zostać, wiedziała to ledwo Guido otworzył usta i wydał rozkaz. Krótki, zwięzły, rozdzierający serce rudzielca na pół. Powinna zostać, pomóc im w razie potrzeby, wszak nie mieli innego lekarza a trwała regularna walka, tuż za płotem!

- Zajmę się rannymi, o nic się nie martw. - odpowiedziała mężowi pewnym głosem, najgłębiej jak to możliwe chowając rozpacz i przerażenie. Dane im będzie spotkać się ponownie, gdy pył opadnie? Nawet nie miała szansy przytulić go i pocałować na pożegnanie, starczyć musiał wyrwany moment przed przeprawą. - Uważaj na siebie… kocham cię! Widzimy się później! - starała się, aby nie rozpłakać się w połowie zdania, miast tego przekazując otuchę i pewności tym którzy słuchali. Na strach nie było miejsca… ani na patos. Ludzie nie pragną nieśmiertelności. Nie chcą tylko, po prostu, umierać. Chcą żyć. Chcą czuć ziemię pod nogami, widzieć chmury nad głową, kochać innych ludzi, być z nimi i myśleć o tym. Nic więcej.

- No pewnie! - Guido z pancerki znalazł czas by odwrócić się do ostatnich dwóch osób na plaży, pomachać dłonią na pożegnanie i sprzedać ten swój bajerancki, wilczy uśmiech. Ale to też nie mogło trwać wiecznie. Taylor delikatnie ale stanowczo położył swoją połamaną łapę na jej plecach bo miał trudności by sięgnąć nią wyżej, nawet na wysokość ramienia niskiej lekarki. I po paru krokach po piachu weszli na trawę i zaraz potem zrobiło się ciemno gdy weszli w gąszcz lasu.

Za plecami zostawili ciszę. Jak na ten łomot broni maszynowej i wybuchów cisza zdawała się szarpać nerwy może nawet gorzej niż odgłosy walki. Wydawało się, że ktoś właśnie celuje do człowieka i jest ten ostatni moment zanim naciśnie spust. A jednak następował kolejny moment, kolejny krok, i jeszcze jeden i nic się nie działo.
- Póki dym się nie rozwieje powinno być trochę spokoju. - Taylor mruknął cicho nie wiadomo dlaczego. Szedł za Alice jakby chciał ją mieć na oku albo chronić przed czymś co mogłoby iść ich śladem Czasem też klepnięciem w ramię pokazywał jej kierunek. Bo dla Alice to szli przez jakiś zaciemniony las w którym z trudem było widać najbliższe pnie drzew. Do tego te cholerne gałęzie i korzenie i jeszcze krzaki zdawały się być idealna plątaniną w tych ciemnościach by łapać za buty i nogi no i próbować wywalić człowieka. Taylor też się potykał. Chyba każdy.
Doszli do swoich. Ci przystanęli w lesie i z bliska słyszeli ich przyciszone głosy oraz blade plamy twarzy, czasem jaśniejsza koszulkę wystającą spod kurtki. Nastąpiła chwila zamieszania gdy po ciemku próbowano się zorientować kto jest kto, czy wszyscy są, czy kogoś brakuje, ustalić czy ktoś wypadł do jeziora podczas przeprawy i kto ma co dźwigać z tego kutrowego złomu. Alice zaś w końcu odnalazła i dopchała się do rannych.

Ci byli zmarznięci. Ale wszyscy na to cierpieli. Przeprawa przez wodną kipiel nikomu w tym nie pomogła. Zwłaszcza ci w łodzi albo na górze transportera musieli być całkiem mokrzy. Z poparzonym przez rozgrzany olej gangerem było ciężko. Jasne było, że rany są poważne i zapewne zakończą się brzydkimi bliznami. Facet a raczej jeszcze chłopak, miał poparzoną twarz, szyję, trochę pierś, głównie z tej strony co siedział od silnika. Nie powinien od tego umrzeć w tej chwili ale cierpiał strasznie. Jedynie morfina lub podobnie mocny środek mogły mu ulżyć w cierpieniu w takich warunkach. Tak czy siak, i tak trzeba było go nieść bo sam nie był w stanie się poruszać.
Trochę lżej było z tym drugim co oberwał przy wyjeżdżaniu z jeziora. Alice jeszcze nie była pewna czy to był postrzał czy jakiś szrapnel ale była pewna, że oberwał w brzuch. Jak każda rana w brzuch była groźna i bolesna. Ale w porównaniu do rozgrzanego oleju bardziej standardowa. On co prawda pewnie dałby radę kuśtykać przez jakiś czas ale raczej też kwalifikował się do transportu noszowego. A to łącznie dawało zapotrzebowanie na dwie pary noszy i czterech noszowych.

Cisza zdawała się dzwonić w uszach, jeszcze mgnienie oka wstecz atakowanych przez ołowiana kanonadę śmierci i zniszczenia. Walka ustała, echo przebrzmiało, kończąc obijać się o ludzkie ciała, wprawiając w drganie organy wewnętrzne. Zastój, martwa nocna ciemność, kryjąca zarówno wrogów jak i przyjaciół. Istoty żywe stojące po obu stronach konfliktu bez większego sensu, lecz uparte dusze nie chciały… nie mogły tego zauważyć. Pchało je do przodu poczucie obbowiazku, rozkazy, a także rozpaczliwe marzenia, trzepoczące skrzydłami prosto w sercach. Wybijajace werblami na czaszkach dwa proste słowa: nowy dom, nowy dom…
Odległa, mglista wizja, tonąca we mgle i krwi. Zimnie nicującym przykucnięte wśród mokrej zieleni jednostki. W tym jedną niewielka, rudą i kłopotliwą, próbującą rozdysponować te mizerne resztki zaopatrzenia wśród najbardziej potrzebujących. Dłonie lekarki pracowały w ciemności, wykonując znane sobie aż za dobrze czynności. Bandaże, morfina, więcej bandaży. Igła, nici… antyseptyki i modlitwa nie schodząca z drżących ust. Brzytewka próbowała skupić się na pracy, tak było łatwiej - zamknąć się na niewielkiej powierzchni wypełnionej nią i pacjentami, dzięki czemu strach zmalał do znośnego poziomu. Już nie paraliżował, ani nie wciskał piekących okruchów w kąciki zielonych oczu.
- Taylor potrzeba noszy - wychyliła się do postawnego łysola, szepcząc aby nikt ich nie wykrył. Złapała też go za rękę ściskając mocno w niemej wersji podziękowania. Może i kulała na percepcji, jednak troski o jej osobę ciężko szło nie zauważyć, co rozczulało za każdym razem tak samo. - Grubsze gałęzie i kurtki, prowizorka. Dwie pary… czworo ludzi do transportowania. Lepiej żeby chłopaki nie szli, za mocno oberwali… jak się czujesz, nic ci nie jest?

- Nic mi nie jest. -
dotarła do niej ponura odpowiedz numeru dwa w hierarchii bandy. Dla ochrony przed słotna aurą naciągnął na głowę kaptur przez co też jego łysina nie bielała tak mocno w ciemnościach lasu jak zwykle.

Taylor wstał i ruszył w trzewia gangierskiej hałastry aby zaordynować kolejne polecenia. Mówił zbyt cicho, żeby Alice usłyszała co i komu ale za to widziała efekt tych słów. Nie widziała nawet sylwetek w tych ciemnościach lasu, słyszała jak przez monotonny odgłos deszczu ludzie przeciekają się przez zarośla ,jak jakieś gałęzie się łamią albo jak ktoś coś piłuje czy rozrywa. Czasem jakieś ściszone przekleństwo albo brzdęk metalu. Słyszała ludzkie szepty gdy ludzie w skórzanych kurtkach mokrzy i zmarznięci dalej moknęli i marzli zastanawiając się nad tym co się stało i co jeszcze może się stać. Drażniąca cisza i monotonny stukot deszczu o ziemię i liście w porównaniu do kanonady jaka się właśnie skończyła denerwował wszystkich. A na akcji odpadał standardowy dla Runnerow sposób radzenia sobie ze stresem czyli jaranie. Wsłuchiwali się w tą ciszę i wślepiali w ciemność lasu nerwowo ściskając zmarznięte i zmoknięte palce na broni.

Opatrzenie po ciemku dwóch rannych nie było sprawą łatwą. Odpadał najważniejszy receptor ludzki do odbierania bodźców z otoczenia. Nie można było jednak zwlekać aż się rozwidni a użycie światła mogło zdradzić pozycję całej grupy. Dlatego banda najemników w skórzanych kurtkach nie pozwoliła sobie na luksus palenia.
Opatrzenie postrzału czy szrapnela jaki przenicował brzuch młodego człowieka było trudne. Można było po ciemku zaimprowizować opatrunek osobisty, przymocować go, przemyć ranę, podać painkillery i liczyć, że to wystarczy dopóki warunki się nie poprawią. Taka prowizorka powinna wytrzymać przynajmniej kilka godzin i zapobiegała szybkiemu wykrwawieniu się.
Z poparzonymi jednej strony było łatwiej a z drugiej gorzej. Łatwiej bo poparzenie tak nie krwawiło i wystarczyło podać morfinę aby mieć pacjenta z głowy. Alice miała jeszcze morfinę więc mogła to zrobić. Tak samo jak potem zabandażować co się dało na tyle ile się dało w ten deszcz i po ciemku. A trudniej bo rana była rozleglejsza i w polowych warunkach niewiele można było na nią poradzić poza podawaniem morfiny i dbaniem by nie wdało się zakażenie.

Akurat jak skończyła swoje chłopaki nadeszli z noszami. Taylor już zdążył zaordynować, że ruszają dalej. W ten deszcz, w ten las, w ten śnieg i ciemność. Mieli rannych na noszach, mało kto nie był jeszcze ranny, mieli te cholerne żelastwo z kutrów do dźwigania więc będą więc się na tyle wolno, że Guido z Krogulcem i resztą na pewno i tak ich dogonią. Co gorsza zostawiali tak wyraźny ślad, zwłaszcza jak się rozwidni, że nie tylko swoi mogli łatwo pójść ich śladem. Dlatego Taylor chciał się oddalić od plaży tak bardzo jak się tylko da. Zapakowano więc właśnie opatrzonych rannych na zmajstrowane właśnie nosze i mroczne, utopione w mroku i deszczo-śniegu sylwetki wznowiły mozolny marsz. Taylor odnalazł Brzytewkę i znowu opiekuńczo ustawił się za nią. Ale tym razem szli gdzieś w środku kolumny potykających się ludzi.

Ochrona z przodu, ochrona z tyłu… a co z Guido, kto jego chronił? Pytanie przelewało się w głowie Savage, tak samo jak treść żołądka, buntowniczo próbująca opuścić dotychczasowe lokum na rzecz szerszego rozpoznania terenu. Lekarka musiała przez dłuższą chwilę liczyć oddechy, nim doszła do wniosku iż ryzyko zwymiotowania na buty uległo znacznemu zmniejszeniu. Kłaczek miał do pomocy Krogulca i jego ludzi, Milly oraz Nixa… musieli dać radę, dogonią ich. Przecież… nie mogło się im nic stać - pod rudą kopułą jej właścicielka zaklinała rzeczywistość, odsuwając najgorsze, najczarniejsze scenariusze. Niewola, rany, śmierć - wyspa proponowała całe spektrum mało przyjemnych alternatyw dla nudnej egzystencji, zwłaszcza po nocy, gdy wszystkie koty są czarne i ciężko odróżnić wroga od przyjaciela.
“Spokój… spokój do jasnej cholery. Uspokój się, skup na zadaniu. Im i tak nie pomożesz” - wbijała racjonalne rozwiązania, aż wreszcie przestały się jej trząść ręce. Poruszali się kolumną pośród mroku, mrozu i deszczu. Nie czuła już palcy, wsadziła więc dłonie do kieszeni, wspominając ze zmęczonym uśmiechem parę wełnianych rękawic, przekazanych Yordzie zeszłej nocy.

Gdzieś w tle zdawało się lekarce, że wciąż słyszy szum wody rozbijającej się o brzeg, albo było to raptem złudzenie. Złapała się go jednak, przymykając oczy i przywołując z pamięci podręcznej przeczytane dawno dane na temat obecnie okupowanej krainy.
- Lustra wody w poszczególnych jeziorach położone są na różnych wysokościach, przy czym różnica między poziomem wody jeziora Górnego i jeziora Ontario wynosi sto osiem metrów - szeptała do swoich butów, uważnie przebierając przykrótkimi nogami aby nie wyrżnąć twarzą w błoto - Wyjątek stanowią jeziora Michigan i Huron, połączone cieśniną Mackinac i hydrologicznie stanowiące jeden zbiornik wodny. Sumaryczna objętość Wielkich Jezior tworzy drugi, po jeziorze Bajkał, największy zbiornik wody słodkiej na kuli ziemskiej… - drgnęła, obracając się przez ramię aby gdzieś u góry i wybitnie z tyłu dojrzeć jaśniejszą plamę dolnej części twarzy zakapturzonego łysola.
- Wybacz, że zawracam ci głowę i zakłócam spokój, ale czy mógłbyś… - zrobiła krótką przerwę potrzebną na pociągniecie nosem. Starała się mówić cicho, w nocy echo niosło się daleko
- Jak się znajdziemy z resztą, daleko do bunkra? Gdzie jesteśmy? Prócz tego, że na wyspie…

- Skąd mam kurwa wiedzieć, pizga i nic nie widać. I sam jebany las, żadnej pieprzonej ulicy. Jebana Wyspa.
- Taylora syknął cicho ale z takim ładunkiem frustracji, że pewnie i krzykiem trudno było zmieścić więcej. Urwał bo się potknął więc po cichu przeklął. Zaraz znów syknął gdy się zapomniał i podparł zranioną ręką. W końcu się jednak się wyprostował ale znów nie mogli rozmawiać bo tym razem Alice na coś wpadła. Zaryła kolanem w zimną kałużę a w ramię chlasnęła ją jakąś gałąź. Wyspa rzeczywiście zachowywała się jakby koniecznie chciała pokazać swoje najgorsze obliczę.

W końcu znów ruszył dalej. Sądząc po odgłosach rodzinnych ta przeprawa była równie mordercza. Co chwila ktoś upadał alb wpadał na coś, czasem ktoś wpadł w jakieś krzaki albo się wywalił na amen i się znów mozolił do pionu a potem kolejnego kroku. A deszcz , ciemność i las zdawały się nigdy nie o kończyć.
- Idziemy na północ do strumienia. Potem wzdłuż niego. Na wschód. W prawo. Potem będą stawy. Stawy obejdziemy. I tam już zaczną się leje po bombach to już będzie blisko Bunkra. - wyszeptał ponurym głosem zastępca szefa bandy.

Wschód... jak niby znaleźć wchód po ciemku? Alice zostawało wierzyć w zdolności łysego Runnera i skupić uwagę na ograniczeniu strat własnych w postaci podartych ubrań albo nabitych siniaków. Skostniałe dłonie wbiła głęboko w kieszenie i mrużąc oczy przedzierała się w ciszy, patrząc pod nogi na tyle uważnie na ile się dało. Miało to niezaprzeczalne plusy - zmuszało myśli do skupienia na teraźniejszości, nie pozwalało szponom lęku wpędzić jaźni w panikę. Lęk... niewielka ruda lekarka odczuwała go każdą pojedynczą komórką ciała, choć nie bała się o siebie. Jej strach miał jedno, wciąż to samo imię.
Guido...

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 08-10-2018, 06:53   #653
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 87 1/2

Pell; lotnisko; magazyn; Dzień 9 - ranek; deszczośnieg; chłodno.




Luca Seaver



- Jeej, no co ty mówisz? Świetnie ci poszło Luca. - Stanley w pierwszej chwili zareagowała łagodnie i z przejęciem. Objęła wykończoną koleżankę w pocieszająco - opiekuńczym geście. Pozwoliła sobie pocałować ją w czoło i tak chwilę postały w milczeniu. - Jeej… I jak przygadałaś Księciunowi… Rany… Nikt z nas nie może sobie pozwolić czegoś takiego tak bezpośrednio. Fajnie, że to zrobiłaś, było warto. - roześmiała się wesoło żołnierka poklepując czarnowłosą po ramieniu. - I masz rację, też lecę z nóg. - dodała jeszcze na koniec nim ruszyły z powrotem w głąb magazynu. Plan zaznania snu, odpoczynku czy wyciągnięcia nóg okazał się jednak nieco bardziej skomplikowany niż im się to początkowo wydawało.

Szeregowa wpadła na pomysł by się przenieść do pracowni doktorka. A Luca wpadła na pomysł odwiedzenia Karla a te dwa adresy były w dość rozbierznych kierunkach patrząc z ich legowiska przy jakim spędzili noc. Stan namówiła nową kumpelę by najpierw spróbować zaklepać sobie miejsce u doktora Vaugha więc tam właśnie poszły w pierwszej kolejności.


---



- Spać tutaj? No ale jak? To nie jest noclegownia. Tylko punkt opatrunkowy. I sala operacyjna. I ambulatorium. I apteka. I izba przyjęć. I ostry dyżur… - Vaugh gdy usłyszał z czym przyszły nie był zadowolony. Elberta już na stole nie było, leżał teraz w sąsiednim pomieszczeniu tam gdzie obudziła się niedawno Luca i nadal leżał Travis. Z Elbertem Vaugh twierdził, że zrobił co się dało. Dostał końską dawkę leków więc teraz będzie spał. Travis był na lżejszych środkach ale po takiej nocy i kontuzjach też lepiej żeby spał. Powiedział im to gdy zastały go myjącego ręce w misce. Woda w misce miała czerwony kolor jak po czyszczeniu jakiś zwierzęcych czy rybich wnętrzności. Gdy zaczął wymieniać jaką rolę ma spełniać te blaszane pudło w jakim rozmawiali w zestawieniu z tym czym dysponuje znów zmarkotniał i to prawie z każdym kolejnym słowem.

- Oj doc, nooo… - zaczęła prosząco mówić szeregowa zagryzając wargi bo chyba nie spodziewała się odmowy.

- Oj, co doc, co doc! Właściwie to jestem kapitanem czyli i oficerem. Powinnaś mi salutować i mówić jak do kapitana. Wszyscy powinniście… - lekarz najpierw trochę się spiął gdy usłyszał odzywkę szeregowej ale potem znów zaczął markotnieć gdy podszedł do ściany, zdjął wieszaka ręcznik i zaczął nim wycierać mokre dłonie.

- Oojjj doc… Jak chcesz to będę ci salutować ale daj spokój… Za dobry człowiek jesteś na kapitana… - Stanley jęknęła, znowu zagryzła wargę i trochę ironicznie się uśmiechnęła. Wojskowy lekarz jęknął i uniósł głowę w męczeńskim spojrzeniu patrząc gdzieś na sufit a potem westchnął jeszcze raz, opuścił ją i pokręcił głową. Nie widząc sprzeciwu radiotelegrafistka urabiała go dalej. - No doc, noo… bądź człowiek… Chłopaki leżą tutaj, Luca właściwie też chyba powinna, Karl do rana siedzi w pace to co? Sama zostanę z czterema pustymi posłaniami? I mam się cały dzień zastanawiać co się z nimi dzieje? No weź doc, przecież chyba umrę z nerwów… - brunetka rozłożyła ramiona w geście bezradności przedstawiając swoja trudną sytuację życiową. Lekarz jeszcze raz westchnął i pokręcił głową odkładając ręcznik na wieszak.

- No dobra. Niech będzie. Możecie tu zostać. - zgodził się w końcu tonem przegranego człowieka.

- Oh dziękujemy! Mówiłam, że za dobry człowiek jesteś na kapitana! - wydawało się, że Stan prawie dosłownie podskoczyła z radości. Podbiegła ze dwa kroki do medyka i pocałowała go w szczeciniasty policzek.

- Dobra, dobra… - machnął ręką czekając aż brunetka go puści. - Teraz ty. - zwrócił się do Luci. - Chodź muszę cię zbadać. - powiedział przyzywając ją do siebie i prosząc by usiadła na krześle. Gdy to zrobiła pochodził wokół niej, zbadał jej uważnie oddech każąc oddychać albo nie oddychać a on przystawiał do jej torsu małą kopułkę która miała połączenie ze słuchawkami na uszach. Potem poświecił jej małą latarką w oczy przyglądając się im uważnie. Na koniec klęknął i sprawdził opatrunek na łydce. Pomacał przez bandaż i pytał czy boli jak dotyka. Nie było przyjemne, pewnie gdyby nacisnął naprawdę mocno albo uderzył czy zadrapał to by bolało. No ale tak, to było do wytrzymania.

- Dobrze, nie grzeb przy opatrunku, przyjdź jutro rano na zmianę. Chyba, że zacznie cię piec, boleć czy coś takiego. I nie drap gdy zacznie swędzieć. Będzie znaczyć, że się goi i nowa skóra się robi. - Vaugh poinstruował ją wstając z cichym stęknięciem. Zalecenie lekarza nie wyglądało na zbyt trudne do zrealizowania.

- Teraz to. Boli? Jak boli to mów. - doktor stanął za nią i zaczął uciskać palcami jej plecy. Właściwie to głównie prawą łopatkę, bark i ramię. Z zaskoczeniem stwierdziła, że może nie boli ale jednak przyjemne nie jest gdy dotykał. Ze dwa razy jednak zabolało, że aż syknęła boleśnie. - Tak jak myślałem. - powiedział odchodząc od niej i kiwając głową. - Masz tam coś naciągnięte i nadwyrężone. Może spadłaś na coś albo szarpnęło ci coś mocno ramieniem. - powiedział podchodząc do torby i w niej przez chwilę szukając czegoś. - Nic poważnego, i powinno w ciągu paru dni, no do tygodnie przejść. Ale lepiej nie nadwyrężaj tego ramienia do tego czasu. No tak spróbuj, bez dźwigania ciężarów, wieszania się na tej ręce czy siłowania. - powiedział odwracając się i trzymając w dłoniach jakieś małe pudełko jak od pasty do zębów. - Mogłaś nie czuć do tej pory bo jak wróciłem tobie też zaaplikowałem środki uspokajające i przeciwbólowe. Ale lżejsze niż chłopakom. I już właśnie powinny zacząć schodzić. - poinformował ją doktor znowu podchodząc do niej. Stanął od jej zranionego boku i przyglądał się gdzieś jej plecom. - Masz tu maść na stłuczenia. Powinna złagodzić objawy i przyspieszyć gojenie. Po prostu rozsmaruj na skórze i poczekaj aż się wchłonie. Znaczy aż wyschnie. Tylko właśnie myślę, jak ty tam sięgniesz… - Vaugh mówił trochę jakby się na głos zastanawiał.

- Ja ją mogę posmarować. A jakoś specjalnie trzeba? - Stanley zgłosiła się na ochotnika do tej misji i doktor też się ucieszył z tej decyzji. Chwile instruował ją jaki obszar i jak posmarować i wcale nie brzmiało to skomplikowanie. Nie, jeśli była do pomocy druga osoba. Wystarczyło wylać maść na dłoń i zasmarować nią właściwie całą łopatkę, bark i ramię.

- Dobra. To idę. Może dla odmiany ja sobie wreszcie pośpię. Będę u kapitana jakby coś się działo. - Vaugh mruknął nieco ironicznym ale głównie zmęczonym głosem, żegnając się z obydwiema kobietami i opuszczając pomieszczenie.


---


Skoro miały już zaklepane miejsce w ambulatorium czas było odwiedzić Karla Bishopa. Poszły tam z kocami i ciepłym piciem. Droga już była Luce znajoma, ta sama gdzie rano szli z Elbertem aby załatwić potrzebę. Tylko teraz nie było z nimi Elberta a druga szeregowa traktowała ją raczej jak koleżankę niż osobę podejrzewaną o szpiegostwo czy chociaż chęć ucieczki.

- Oh, Karl! - jęknęła na przywitanie radiotelegrafistka widząc kierowcę z bokobrodami i nadwagą. Rzuciła mu się w objęcia tuląc się do niego jak jakaś siostrzenica do dobrego wujka. Ten też ją objął a pozostali dwaj żołnierze nie przeszkadzali temu spotkaniu. Po pierwszej chwili tego przywitania brunetka odkleiła się od kierowcy i zaczęła mówić równie szybko co chaotycznie no i z przejęciem. - Oj, przepraszam, bo się tak wtryniłam a jeszcze Luca też przyszła… bo się obudziła… znaczy Travis też ale śpi teraz no a doc skończył Elberta i mówił, że chyba da radę uratować mu oko a my byłyśmy u starego… ooo! Żałuj, że tam nie byłeś! Ale Luca powiedziała temu Księciunowi! Przy kapitanie! Jakby siedział to by pewnie spadł z krzesła! - humor szeregowej znacznie się poprawił gdy doszła do kawałka o niedawno zakończonej rozmowie z oficerami. Pozostali też słuchali tego chaotycznie żwawego opowiadania, kiwali głowami i patrzyli na Lucę z ciekawością i chyba uznaniem.

Właściwie to Karl dość słabo przypominał jeńca czy więźnia. Raczej jednego z trójki zmarzniętych i zmęczonych żołnierzy. Od swoich strażników różnił się jedynie tym, że oni mieli broń a on nie. Ale wszyscy trzej siedzieli na czym się dało wokół koksownika i ogrzewali się ile mogli. Nawet relacji telegrafistki słuchali z podobnym zainteresowaniem i podobnie ona ich ucieszyła i rozbawiła. Jeden tylko mruknął, że jakby Karl się powstrzymał to by teraz we trzech nie musieli tu kiblować w tą słotę. Na to pozostali dwaj pokiwali głowami ale złości jakoś żaden z nich nie okazywał. Raczej trzech ludzi w mundurach skazanych na ten sam los.


---


Po wizycie u Karla którą chyba Stan się bardzo przejęła albo po prostu musiała jakoś odreagować i włączyło jej się gadane. Nawijała bez prawie bez przerwy i chyba wystarczało jej, że ma jej kto słuchać. Jak zaczęła mówić gdy wyszły z tego improwizowanego aresztu zostawiając zmarzniętego kierowcę z równie zmarzniętymi strażnikami to nawijała cały czas aż wróciły do ambulatorium i tam uwiły sobie nowe gniazdo.

- Oj, a tak się ucieszyliśmy jak nas tu skierowano. Myśleliśmy, że tu będzie lepiej. No wiesz, łatwiej i spokojniej. - żaliła się radiotelegrafistka tropicielce gdy wyszły z powrotem na ten przemieszany z deszczem śnieg. - Bo najpierw trafiliśmy nad jezioro. Kurczę, to miało być łatwe! Tak nam mówili. Ja wiem, że szeregowcowi oficer prawdy nie powie, i zawsze swoje gadamy ze sobą poza tym co nam powiedzą. Ale mówię ci, tam na tej Wyspie to drugi Wietnam. No chujnia. Nawet oficerowie byli zaskoczeni. Bo tam są ci bandyci z Detroit. Nikt sobie tego nie brał pod uwagę. I to wiesz, żeby to były jakieś palanty na motorkach to by nie było problemu. Ale ich jest cała armia! Skąd oni się tam wzięli?! Nikt tego nie wie. Nie było ich i nagle “buch” i są. Żadnych samochodów ani nic nie znaleźliśmy, nawet śladu po nich. A przecież musieli jakoś tutaj przyjechać z tego ich Detroit nie? - szeregowa żaliła się dalej dzieląc się z drugą kobietą wiadrem nieszczęść jakie spotkało ją, resztę patrolowców a po części chyba sporą część nowojorskich żołnierzy. Otworzyła drzwi do magazynu i na chwilę zamilkła gdy musiały iść gęsiego przez krótki ganek by wrócić do głównej części magazynu.

- No i jak tam strzelają na tej Wyspie… - wzdrygnęła się wyraźnie na wspomnienie o tym. - Cały czas tylko baliśmy się, żeby nas tam nie wysłali. Bo tam wszystko strzela. Moździerze, ckm-y, zwykłe szpeje, granaty… No wszystko! I to ile! Czasem pół dnia nawet! A potem w nocy. I znowu w dzień. No weź, jak to ma cię jakaś kula ominąć jak tam tyle tego lata? No nie da się… Dlatego baliśmy, że nas tam poślą… - westchnęła żołnierka kierując się w stronę starego obozowiska. Skoncentrowała się na chwilę co wziąć i w jakiej kolejności. Były w końcu tylko we dwie a miały pięć kompletów posłań, plecaków, broni i innego ekwipunku więc jasne było, że będą musiały obrócić więcej niż raz.

- Aha, bo wiesz, my jesteśmy Gwardia. Znaczy ja z chłopakami. Znaczy taka Gwardia Narodowa jak była kiedyś. Podobne w każdym razie. Niedzielni żołnierze. Tak na nas mówią ci “prawdziwi żołnierze”. Jak ci tutaj albo ci z “Rainbow Birds”. Znaczy ci co ich wysłali na Wyspę. Ale ich też tam poszatkowali. Nie wiem co jest grane. To nie są jacyś bandyci chyba. Coś jest nie tak. Żeby armia, chłopaki z “Rainbow” nie mogli rozpykać jakiś brudasów w kurtkach? Przez tyle dni? Przy takim strzelaniu? Kurwa jak chuj coś jest nie tak. - szeregowa była pod takim wrażeniem tego faktu, że aż zaczęła regularnie przeklinać z frustracji. Pokręciła głową i otworzyła drzwi by wrócić do ambulatorium. Zwaliła pierwszą ratę ekwipunku w róg i to na chwilę przerwało jej monolog.

- Kurwa wiesz co? Oni nas zaatakowali! Oni nas! Jakieś brudasy w kurtkach zaatakowali regularną armię! Kumasz taki patent?! - zawołała zirytowana żołnierka unosząc z irytacji i frustracji ramiona nad głowę by po chwili machania nimi nad głową głośno trzasnąć nimi o własne uda. - Przyszli w nocy. Dobrze, że nas tam nie było. Ale byliśmy rano po rannych i zabitych. I słyszeliśmy w nocy jak się strzelają. Bo to na tej Wyspie było, po drugiej stronie jeziora. - żołnierka opuściła głowę i pokręciła głową na chwilę przysłaniając sobie oczy dłonią, masując sobie palcami skronie.

- I jeszcze ta haubica… - westchnęła opuszczając dłoń i kładąc sobie obie na biodrach. - Ale pieprznęła… - uniosła brwi patrząc gdzieś w bok zasępionym wzrokiem. - I nie wiadomo co się stało. Szukali winny. Taki jeden kapitan prowadził przesłuchanie. Ale nie ten tutaj, ten przyleciał z pszczółkami… Rany ale nam magiel zrobił tamten kapitan… No niby tak wiesz, siedzi naprzeciw ciebie, głosu nawet nie podniesie, zapyta czy wody chcesz czy przerwę no niby w porządku. Ale taki strach, że cała mokra jesteś i w ogóle słowa boisz się powiedzieć, że coś znajdzie albo sie przyczepi. A jak coś znajdzie to sąd polowy… Ale nam magiel zrobił… - Stanley nawet teraz pokręciła z wrażenia głową i otarła rękawem czoło. Potem znowu pokręciła głową.

- Bo wiesz nie wiadomo dlaczego ta haubica pieprznęła więc trzeba było to wyjaśnić. Bo albo niedbalstwo artylerzystów więc sabotaż, albo jakaś dywersja jakiegoś dysydenta, albo ktoś z zewnątrz. Więc ten cały Yorda węszył jak cholera bo za każdy z tych punktów to ciężkie paragrafy są. W końcu nie wyjaśnił bo pojechał na miasto i wrócił drętwy. Ci co tam byli mówili, że stał i gadał z tymi gangerami i nagle padł jak ścięty. Jak kłoda. Najpierw myśleli, że dostał headshota bo co innego? Ale żadnej krwi nie było. Potem przywieźli go do bazy i dalej drętwy. Łapiduchy nie wiedzą co mu jest. Ma jakąś śpiączkę ale nie wiedzą skąd, dlaczego i kiedy z tego wyjdzie. Po prostu jakby ktoś nagle mu jakiś prztyczek przełączył i po chłopie. Ale taka jedna do niego przychodziła. Z tej wiochy, lekarka. Weteryniara właściwie. Ładna. Ale on też gdyby nie taki magiel to nawet, nawet… Ale też mu nie pomogła. Na mój babski rozum to chyba albo mu samo przejdzie albo nie. - szeregowa pokiwała głową dzieląc się z Lucą kolejną dawką przemyśleń. W końcu machnęła ręką by wrócić po kolejną porcję sprzętu i betów.

- Wiesz, ja to chyba bym nie chciała mieć chłopa z woja. No weź, tak wszystko na baczność tutaj a potem jeszcze w domu na resztę życia. W ogóle nie czaję lasek co z wojskowymi się wiążą. Chyba same nie zaznały tego syfu albo jakieś dziwne są. - Stan wzruszyła ramionami i pokręciła głową wychodząc na główną część magazynu gdy chyba nie rozumiała kobiecego gatunku który miał takie dziwne upodobania.

- Jak ja bym mogła to wcale bym w woju nie była. Po co mi to? Dalej bym pewnie siedziała w tej swojej pizzerii. Szef mnie zrobił szefem zmiany. Mówił, że mam talent i w ogóle się nadaje. I, że jak się będę starać to może w przyszłym roku zrobi mnie szefem całej pizzerii… Kurwa… To by było dwa lata temu… ehh… już od dwóch lat bym była szefem pizzerii pewnie… ale dostałam powołanie… - wojskowa wyraźnie zmarkotniała gdy z zaskoczeniem dla samej siebie odkryła ile czasu już spędziła w mundurze. Pochyliła się nad kolejną porcją plecaków, broni i reszty szpeja by je zebrać i ruszyć z powrotem do ambulatorium.

- Bo my jesteśmy niedzielnymi żołnierzykami. Ale najpierw musimy odsłużyć swoje w jakiś służbach. U nich, w Gwardii, Policji albo czymś takim. - zaczęła tłumaczyć gdy chyba zorientowała się, że dziewczyna która nie jest z Nowego Jorku może chyba nie łapać tych zawiłości służby. Przy “nich” wskazała brodą na żołnierzy jakich mijały.

- Dlatego jesteśmy normalni. Ja i chłopaki. Nie wiem jak trzeba mieć zryty baniak by zostać GI na stałe i dobrowolnie. - znowu pokręciła głową potwierdzając, że mimo munduru na sobie wcale nie rozumie motywacji wszystkich mundurowych. - Bo ja z chłopakami jesteśmy z jednego osiedla. Razem nas powołali. Nikt z nas nie chciał iść w kamasze. Ale jak nie masz pleców a zaczniesz się migać to się grubo robi. Karl nie jest od nas. Poznaliśmy go już w koszarach. - westchnęła znowu otwierając drzwi do ambulatorium. Przytrzymała je nogą aby czarnowłosa tropicielka mogła też przejść.

- Ale nie jest tak źle. W woju uczą cię czegoś. Zawsze. Każdego. Ja na przykład zgłosiłam się na radio. Travis wcale się nie zgłaszał a i tak sierżant go zarekomendował i został starszym. Teraz może zrobią go nawet kapralem. Może i lepiej. Fajnie by mieć swojego kapsla w paczce. No a Elbert poszedł na zwiadowcę. Zawsze czegoś uczą. No i wiesz. Jesteś żołnierzem, nie chodzisz głodna, masz mundur i swoje przywileje. Pierwszeństwo w kolejkach , lepsze talony, możesz kazać jakiemuś szmaciarzowi bez munduru kazać sobie ustąpić miejsca czy spieprzać. No żołd masz niczego sobie. Są, plusy, są… - dziewczyna zdawała się trochę uspokajać jak mówiła o plusach służby w mundurze. - No to Nowy Jork. U nas jak gdzieś nie przesłużysz w mundurze to od razu podejrzenie, że jesteś dysydentem. Dobrze wygląda w papierach jak masz tam jakiś mundur. Otwiera wiele drzwi. - tą część zdania wyszeptała gdy obie pochyliły się rzucając i układając kolejną porcję sprzętu. A i tak nerwowo się rozglądała dookoła mimo, że były same w ambulatorium. W końcu złapała Lucę za rękaw i pochyliła się nad nią jeszcze bardziej szepcząc jej prosto w twarz.

- U nas jest tak, że nigdy nie wiesz kto donosi. Kto cię zakapuje. Ja tam jestem pewna tylko moich chłopaków i z innymi prawie nie gadam. A zwłaszcza w koszarach. Zawsze jakaś gnida czeka by kogoś podpierdolić. Dlatego dobre są takie wyjazdy. Jak jesteś na akcji to nawet te nasze gestapo spuszcza z tonu. Dlatego wszyscy myśleliśmy, że przyjedziemy tutaj to odetchniemy. Wiesz, takie wakacje w lesie nad jeziorem na koszt woja… - dziewczyna skończyła swoje nerwowe, ostrożne szeptanie tęsknym westchnieniem niespełnionych planów. Znowu oparła sobie łokieć o kolano i pochyliła do przodu głowę by przeczesać dłonią swoje włosy.

- A tu chuj… Ale jak jesteś szpejem to zawsze wychodzi jakiś chuj. Nie ten to inny. - westchnęła wstając ponownie do pionu i ruszając z powrotem w kierunku głównej części magazynu.

- No i teraz. Jak nas przydzielili tutaj, myśleliśmy, że nam się udało. Że jakby kogoś wysyłali na tą cholerną Wyspę to na pewno nie nas. - rzekła z autoironią i przez chwilę szła z dłońmi na biodrach nie mogąc się nadziwić własnej naiwności.

- Aha, bo widzisz, w nocy przeleciały śmigłowce z posiłkami. - spojrzała na idącą obok kumpelę gdy chyba sobie przypomniała, że jeszcze o tym nie mówiła. - Prawdziwe Chinooki! Prawdziwe CH-47! - oczy nagle jej się zaświeciły z wrażenia i na usta wypłynął uśmiech. - Wcześniej je widziałam tylko ze dwa razy jak przelatywały na paradzie na 4-go Lipca. Ale nigdy z bliska! A teraz było w nocy ale raanyyy! Wszyscy polecieliśmy je zobaczyć! - roześmiała się wspominając tą emocjonującą chwilę. - A wiesz jaki to huk? Jaki wiatr wali od tych wirników? Jak w jakąś strasznie silną wichurę, oczy mrużysz a i tak prawie nic nie widać! Ale i tak wszyscy patrzyliśmy ile się dało! Bo ej, przecież to prawdziwe Chinooki! - radiotelegrafistka prawie zawołała radośnie wyrzucając ramiona do góry z tej ekscytacji. Potem doszły do ostatniej partii betów przy starym obozowisku i zaczęły je zbierać.

- Właśnie wtedy ich dowieźli. - powiedziała ciszej wskazując na magazyn wypełniony żołnierzami. - To CB. Construction Battalion. Ale wszyscy wołają ich Seabees. Tacy saperzy szturmowi. Spece od wojny miejskiej i zdobywania umocnień. Elita. Ściągnęli ich do zdobycia tego cholernego Bunkra na tej cholernej Wyspie. Bo “Rainbows” się zaczęli kończyć. I dobrze. Bo inaczej pewnie my byśmy byli następni a nam na tą cholerną Wyspę cholernie się nie śpieszy. - radiowiec wyjaśniała dalej swojej nowej kumpeli wydarzenia z ostatnich dni. Wzięły już ostatnie resztki ekwipunku i wracały znowu do ambulatorium. Stanley znowu powtórzyła manewr z otwieraniem i przytrzymaniem drzwi dla różnookiej.

- Ja powiem ci, nie wiem jak u nich się ten Księciuniu uchował. Bo po starym albo po Grishamie to widać, że się zna. Ale ten to chyba jakiś nowy albo biurkowy, bo jak jakiś gryzipiórek z koszar co na pierwszy wyjazd przyjechał. - Stan ośmielona tym, że znowu zostały same w ambulatorium no i kumpeli się tak dobrze opowiadało to w końcu powiedziała swoje co myśli o poruczniku Weisie.

- Aha, bo zapomniałam… - wzruszyła brwiami gdy rzucała na podłogę ostatnią partię ciężarów. Otarła rękawem czoło i przeciągnęła się szeroko. - Bo wiesz, te Chinooki nie parkowałyby tutaj czekając na kulkę tylko odleciały w cholerę jak najszybciej. No ale jak startowali znowu ci cholerni gangerzy. Poszatkowali jedną maszynę na tyle, że musiała awaryjnie lądować na pierwszym względnie bezpiecznym terenie. Czyli tutaj. I teraz próbują je sklecić, żeby chociaż stąd odlecieć. A nie może odlecieć tylko ta sprawna bo mają na pokładzie paliwo w beczkach do przepompowania. Bez tego, żadna z nich nie wróci do Nowego Jorku. Jak odleci ta sprawna to nawet jak tą postrzelaną naprawią to by musiała czekać na dowóz paliwa. To znowu musieliby przylecieć drugim śmigłowcem albo wysyłać jakoś ciężarówkami. Jedno i drugie słabe rozwiązanie i niepewne. Dlatego na razie są tutaj obie. Ale wiesz, jak śmigłowiec leci to naprawdę jak nie masz czegoś specjalnego na śmigłowce to ciężko go strącić. Ale jak siedzi tutaj jak kwoka na grzędzie to wiesz, granat czy dwa i dupa zbita. A to cacuszka wszystkich Nowojorczyków więc i nasz stary i ten tutaj trzęsą jajkami aż zęby dzwonią. Dlatego nie pozwolił ci odejść. Jakby ci cholerni bandyci się dowiedzieli, że stoją tutaj gotowe do rozwalenia to po tym co widziałam dotąd na pewno by tego nie przepuścili. Dlatego tylu żołnierzy ich pilnuje. Dopiero jak odlecą to się uspokoi. - na koniec Stan wyjaśniła końcówkę wydarzeń jak i po co wszyscy siedzą na tym zapomnianym przez wszystko i wszystkich lotnisku. Tylko zimna, złośliwa aura zdawała się pamiętać o tym pustkowiu. Ale jeśli inni żołnierze podzielali obawy brunetki to chyba nie był to tak zły scenariusz jak atak bandytów na te dwa unieruchomione śmigłowce.

- Rozpalisz ogień? Ja przygotuje śpiwory. - zapytała z ulgą specjalistka od łączności. Gdy Luca zajęła się tym co nie sprawiało jej trudności ta druga zaczęła rozkładać dopiero co złożone maty i śpiwory szykując miejsce do spania. Wreszcie chyba się wygadała bo zamilkła na dłuższą chwilę. W końcu i posłania były gotowe wokół wesołego ciepła płonącego ogniska. Stan z ulgą siadła na swoim posłaniu i z lubością zaczęła ściągać mokre buty. Potem jeszcze i resztę munduru zostając w końcu znowu w samych majtkach i podkoszulkach. Podobnie jak w nocy zanim się położyła rozstawiła mokre rzeczy do ogniska. - A chcesz, żeby cię posmarować tą maścią teraz czy jakoś potem? Wiesz, jest chwila spokoju to chyba lepiej teraz. - powiedziała gdy wychyliła się w stronę munduru by sięgnąć po pudełko z tubką maści od Vaugha.




Burt Lake; knajpa “Happy Meal”; sala główna; Dzień 9 - ranek; deszczośnieg; ciepło.




Oriana Moroz




- Paniusiu widzisz jak leje? Wszystko zalało. Drogę, ulice, silnik, wszystko. - facet z zarośniętą szczęką i zniechęconym spojrzeniem szybko skwitował słowa Indianki. Nawet jeśli we trójkę się trochę spóźnili to i tak zastali ugadanego przez Chaayę kierowcę i jego pojazd to szybko okazało się, że z bezproblemowej podróży na północ do Cheb wyszły nici. Kierowca był zniechęcony i znużony bo deszcz zalał mu silnik czy coś takiego. W każdym razie w ten deszcz nie zamierzał ani dłubać przy samochodzie ani jechać. Zostawił to sobie na “po deszczu”. I tak zmókł i zmarzł gdy do tej pory prawie od rozstania z szeryf, próbował uruchomić pojazd który i bez deszczu nie wyglądał sprawnie i zdrowo. Zniechęcony, zmoknięty i zmarznięty facet więc wrócił do knajpy. Po chwili wymiany zdań i uwag i Chaaya i Harry doszli do wniosku, że aż tak im się nie śpieszy by zasuwać z buta w taką aurę. Deszcz przemieszany ze śniegiem skutecznie wytłukł całe życie z ulic. Jedynie światła w domach zdawały się świadczyć, że ten okruch Ruin jest zamieszkały przez ludzi. Na ulicy nawet jak przemykała się jakaś postać to szybkim krokiem i zaraz chowała się wewnątrz jakiegoś budynku.

Para opiekunów szarowłosej dziewczyny skierowała swoje i jej kroki też, do tej samej knajpy co przed chwilą udał się ich niedoszły kierowca. Decyzja okazała się o tyle szczęśliwa, że wewnątrz było ciepło a rozstawione świeczki i lampy nadawały pomieszczeniu przyjemny blask kontrolowanego, żywego ognia. Wewnątrz dawało się wyczuć zapach tych płonących świeczek ale gdy zajęli miejsce przy jednym ze stołów szybko dało się dostrzec kilka rzeczy.

Po pierwsze główna część sali oprócz “ich” kierowcy który siedział sam przy jednym ze stołów i nie wykazywał potrzeby większej integracji z kimkolwiek było prawie pusto. Siedziało jakiś dwóch typów przy jednym ze stołów, jeden przy barze i to wszystko. Ale na zewnątrz było jeszcze ciemno gdy dotarli na miejsce.

Drugie co odkryli to to, że było jeszcze tak wcześnie, że lokal dopiero zaczynał swój dzień. Kuchnia zaczynała swoją pracę aby przygotować swoje śniadania dla gości, za ladą uwijał się tylko właściciel i od ręki mógł podać coś do picia, na zimno czy na ciepło ale na śniadanie trzeba było poczekać. Byli tak prędko, że byli świadkami jak do środka weszła jakaś młoda dziewczyna zdejmująca wewnątrz płaszcz i kaptur i jak się potem okazało była to kelnerka która zaczynała swój kolejny dzień pracy, podobnie jak kuchnia. Potem z góry gdzie pewnie były pokoje sypialne zaczynali pojedynczo schodzić kolejni goście którzy spędzili tu noc ale to już gdy zaczynało na zewnątrz szarzeć.

Gdy tak siedzieli przy czymś ciepłym do picia, zawiesiwszy wcześniej mokre płaszcze po krzesłach i wieszakach musieli czymś się zająć. Więc oboje podjęli wątek jaki zaczęła ich podopieczna czyli to, żeby została stróżem prawa. Obojgu się chyba ten pomysł spodobał i zareagowali na niego bardzo ciepło. Mówiła głównie Johns. Opowiadała o różnych stróżach prawa. O strażnikach dróg, marshallach, policjantach, szeryfach i tych wszystkich których obecnie zwykle nazywało się sędziami. Bo często musieli jednoosobowo egzekwować przestrzeganie prawa czyli być i dawnym detektywem, policjantem, i sędzią, i egzekutorem. Tak jak dziś rano nie tylko wytropiły złodziejaszków ale i ich zatrzymały, odebrały skradzione mienie i wymierzyły karę.

- Ja to jeszcze wiem to wszystko dość po łebkach. Ale zobaczysz, Ori, jak przyjedziemy do Cheb to tam szeryfem jest… no mam nadzieję, że jeszcze jest… w końcu dobre kilka lat mnie tam nie było… - Indianka mówiła z przekonaniem ale w pewnym momencie chyba znów do niej dotarło jak dawno nie było jej w rodzimych stronach i ile przez ten czas mogło się zmienić. A w obecnych czasach, zmiany rzadko bywały na lepsze. Zwłaszcza, że te plotki jakie dotąd słyszeli o zimowych wydarzeniach w Cheb nie brzmiały zbyt uspokajająco. Zwłaszcza właśnie dla Indianki bo jej towarzysze jechali w te strony po raz pierwszy.

- No w każdym razie jak przynajmniej wyjeżdżałam to szeryfem był Dalton. Szeryf Dalton. On już ma swoje lata, pewnie mógłby być moim ojcem. Ale to taki, prawdziwy, przedwojenny glina. Myślę, że trudno by było spotkać kogoś od kogo lepiej można by się nauczyć tego gliniarskiego fachu. Jeśli chcesz to cię z nim zapoznam gdy przyjedziemy do Cheb. - policjantka uśmiechnęła się bielą sympatycznego uśmiechu z ciepłym spojrzeniem pełnym radości i nadziei jakim obdarzała szarowłosą dziewczynę. Harry pokiwał głową i też widocznie uważał to za dobry pomysł. Oriana poczuła jak w jej głębi, osłabiona tabletką Scarlett zawyła z bezsilnej złości słabnąc i rozpadając się pod ich ciepłymi spojrzeniami jakim obdarzali szarowłosą ale i jakim jej się obrywało. Skuliła się w jeszcze głębszym, ciemniejszym kącie nie mogąc znieść tego ciepła jakim obdarzała dziewczynę para opiekunów.

Nieświadoma tego dziewczyna, pewnie w jej wieku, może trochę starsza, podeszła do ich stolika. I wtedy Azjata wpadł na kolejny pomysł widząc, że Johns już nawiązała kontakt wzrokowy z kelnerką i przymierzała się do złożenia zamówienia. - A może niech Ori dzisiaj zamówi nam coś do jedzenia? - zaproponował patrząc na Indiankę i wskazując lekko kciukiem na siedzącą obok dziewczynę.

- O. Czemu nie. Świetny pomysł. - Chaaya uśmiechnęła się z aprobatą i oparła się wygodniej o oparcie aby siedząca obok Oriana mogła swobodniej rozmawiać z kelnerką. Ta zatrzymała się przy stoliku i słysząc tą wymianę też uśmiechnęła się przyjaźnie do trójki przy stole i zogniskowała wzrok na szarowłosej trzymając mały notesik i ołówek aby przyjąć zamówienie. Scarlett wreszcie dała upust swojej dotąd bezsilnej złości i zarechotała szyderczo spętana w swojej ciemnicy “No wykaż się! Tak na ciebie liczą! Pokaż ile jesteś warta!” wysyczała szyderczo. Ona tak jak i Ori widziała chyba coś czego zdawali się nie dostrzegać ani dzielna Chaaya ani mądry Harry. Może nawet ta kelnerka. Ale Ori ze Scarlett widziały na pewno.

Widziała twarz dziewczyny czekającej na zamówienie. W podobnym wieku jak ona sama. Widziała na tej twarzy wyraz sympatycznego oczekiwania aż coś zamówi. Czysta, jasna twarz. Twarz po której z oczy spływały ciemne smugi jak z rozmazanego łzami makijażu. Ciemne smugi spływały po policzkach, z policzków na szczęki a stamtąd jak krew, czarna krew, skapywały na czystą, jasną koszulę kelnerki. Wzrok szarowłosej zahaczył o ciepły uśmiech Chaayi. Nie, nie, dziewczyna czekająca na zamówienie miała ładną młodą czystą twarz, bez żadnych smug!

Ale miała. Znów to widziała. Wyraźniej. I twarz. I plecy. Zza pleców unosiło się coś. Jak jakieś macki. Czerwone. Palące. Sprawiające ból i rozrywające ciało. Widziała jakby wbijają się w ciało kelnerki. - Ori, obiecuję, że zjemy wszystko co zamówisz. - dłoń Harry’ego po przyjacielsku i dla dodania otuchy uścisnęła jej dłoń. Nie. Kelnerka stała chyba już trochę zaskoczona przedłużającą się zwłoką ale była młoda, ładna i czysta. Nie miała żadnych czarnych smug na twarzy ani czerwonych macek na plecach.




Cheb; rejon centralny; dom Kate; Dzień 9 - ranek; deszczośnieg; ciepło.




Baba



Śniadanie okazało się pyszne i wszyscy szamali aż im się uszy trzęsły. Ale tak jak się spodziewał wielgachny mutant było go przeraźliwie mało jak na tyle osób. Bardziej jak przystawka niż właściwie danie. Ale nic więcej nie mieli w zanadrzu. Mieszkająca samotnie Kate nie była przygotowana na tak nagły “najazd” na kuchnię i spiżarnię tak wielu osób. Prawdopodobnie zresztą jak każda przeciętna rodzina której nagle przybyłoby kilkanaście osób do wykarmienia.

Ale ten ciepły, smaczny posiłek i tak chyba wszystkim poprawił humor. Część poranionych gangerów jadła sama, część trzeba było w tym pomóc. Po posiłku większość, zmarzniętych rannych usnęła. Więc “przy życiu” zostało ich dość mało. Baba, Ted, Lenin, Twetty, Rewers i Kate. Na zewnątrz już zrobiło się widno chociaż nadal lał deszcz przemieszany ze śniegiem. Od strony jeziora znowu doszła fala ogłosów świadczących o wznownieniu walk. Ciężka broń i eksplozje. Ale choć intensywna nie była tak długa jak ta która była z godzinę czy dwie wcześniej, tuż przed właściwym świtem. A potem znów się uspokoiło. Odgłosy walk wyraźnie denerwowały parę Runnerów bo często nerwowo zerkali w stronę okien prowadzących na ulicę. Co prawda nawet jakby były otwarte i piękna pogoda by było to było zbyt wiele ulic i budynków do nabrzeża aby móc obserwować Wyspę i to co się na niej dzieje. Olbrzymi, łysy Pazur też wydawał się zaniepokojony chociaż na tyle nad sobą panował, że dla Baby nie było to tak oczywiste po samym zachowaniu. Widział jednak jak machinalnie dotyka krótkofalówki ale stąd do Wyspy było raczej zbyt daleko by złapać łączność.

- Tak towarzysze, towarzysz Baba przygotował świetny i smaczny posiłek dla naszego kolektywu za co mu wszyscy podziękujmy. - odezwał się w końcu Lenin pierwszy przerywając kłopotliwe milczenie. Tweety bez żenady najpierw wyskrobała talerz do czysta a potem wylizała go do czysta.

- No. Dobre było. - powiedziała blondynka odkładając wreszcie już pusty całkowicie talerz i wycierając usta rękawem kurtki. Pozostali też w ten czy inny sposób podziękowali za posiłek i wysiłek jak Baba włożył w jego przygotowanie. Kate zaczęła mówić coś co Baba świetnie już zdążył się zorientować w ciągu ostatnich kwadransów. Czyli, że no potrzebują pomocy z tymi posiłkami bo ona po prostu nie ma tyle jedzenia na tyle osób. A za parę godzin znów trzeba by coś przygotować a nie zanosiło się aby nagle półki miały obrodzić zapasami same z siebie. Tu do pewnego stopnia wspomógł ją dowódca Pazurów. Miał trochę zapasów mógł ich użyczyć. Choć to też była raczej doraźna pomoc niż rozwiązanie problemu. Poranieni gangerzy mogli wymagać i paru dni, może tygodnia albo więcej opieki a cały ten czas trzeba było ich jakoś karmić. Wyglądało na poważny problem i zmartwienie. Towarzysze Lenin i Tweety też nie mieli za bardzo zapasów na tą okazję choć zaoferowali się, że mogą pojechać. Tylko gdzie? W całym Cheb od zimy, spalenia spichlerza i połowy łódek było krucho z żywnością. A akurat Runnerzy nie mieli wśród sąsiadów Kate od tej zimy zbyt dobrej renomy. Byli jeszcze żołnierze NYA no ale z tymi to już w ogóle nie było co liczyć na jakąś pomoc w tym względzie. Jednym słowem klops i to na najbliższe dnie a może i dłużej się szykował.

- A co do twojego pytania towarzyszu, to nasi przyjaciele też popłynęli na Wyspę. Po to aby we właściwy, kolektywny sposób rozdysponować dobra materialne, sprawiedliwie i praworządnie, zgodnie z wolą ludu i aby syta garstka posiadaczy i wyzyskiwaczy nie trzymała wszystkich dóbr materialnych tylko dla swojej kliki. Niestety ten sam element wrogiego aparatu nacisku jaki gnębi nas tutaj, wywrotowo działa również na Wyspie. - towarzysz Lenin nie bardzo mając chyba pomysł skąd nagle wyczarować tyle prowiantu, na tyle osób i dni wrócił do tego o czym rozmawiał z Babą na zewnątrz, zanim schronili się przed aurą w środku. Gospodyni chyba nie przygotowana na taki słowotok i zmianę tematu popatrzyła na Lenina w zdumieniu. Rewers pokręcił głową ale milczał. Wydawał się poważny i zamyślony. Tweety machnęła ręką wstała i wyszła na zewnątrz aby zapalić.

- Rany, chłopie ale ty masz gadane. - Ted odezwał się trochę jakby z uznaniem a trochę z niedowierzaniem obserwując i słuchając Lenina.

- Bo to prawda. A teraz i my, i wy towarzysze, mamy wspólnotę interesów. Wszyscy mamy naszych towarzyszy na Wyspie. I wszyscy mamy mniejsze lub większe zatarki z tymi nacjonalistami z Nowego Jorku. Każdego nas albo już gnębili, albo gnębią, albo dopiero zaczną gnębić. Po kolei, więc się nie wyłamujmy z kolektywu bo musimy działać silni i zjednoczeni. Inaczej wykończą nas po kolei. - Lenin popatrzył już nie tylko na Teda i Babę ale i wszystkich przytomnych pozostałych przy stole. Panowała chwila milczenia zanim odezwał się Ted.

- Mów za siebie. Ja tam ani do nich, ani do was nic nie mam. Nie mieszajcie mnie w to. - Ted wykonał odmowny ruch ręką i coś nie chciał chyba mieć za wiele wspólnego z tym co mówił Lenin.

- Ja też nic nie mam do żołnierzy. Nic mi nie zrobili. A poza tym jestem teraz jedynym tutaj lekarzem. A poza tym opiekowałam się ich kapitanem. Kapitan Yorda. To taki przemiły człowiek. I prawdziwy dżentelmen. - gospodyni też miała chyba obiekcje co do uznania Nowojorczyków za wroga a gdy mówiła o owym kapitanie wydawało się, że wspomina go naprawdę ciepło.

- I to jest bardzo częsty błąd towarzysze. Podczas rewolucji nie można stać z boku. Nie można pozostać neutralnym. Stara rewolucyjna zasada mówi, że kto nie jest z nami to jest przeciwko nam. Oni też tak uważają. Te żołnierzyki. Sądzisz, towarzyszko, że co zrobią jak się dowiedzą, że trzymasz tu rannych ich wrogów? Przyjadą złożyć ci życzenia i poklepią po główce bo się zajmowałaś ich kapitanem. - Lenin popatrzył na Kate i wydawał się pewny tego co mówi. Zaraz też zwrócił się do Bety 3 czyli Teda. - A ty co myślisz? Nic do ciebie nie mają? A chcesz towarzyszyć towarzyszowi Babie w jego eskapadzie na drugi brzeg jeziora? I co myślisz, że będą robić te żołnierzyki jak was znajdą? Puszczą was? Oj nie wydaje mi się. Wydaje mi się, że skoro nie jesteście od nich a za cholerę mi nie wyglądacie na ich zielone kubraczki, to raczej będą strzelać a potem pytać. Co wtedy zrobisz? Będziesz im tłumaczył, że nic do nich nie masz? - obsztorcował Teda i ten mu nie odpowiedział. Baba miał wrażenie, że trawi w myślach słowa szefa lokalnej partii komunistycznej.

- O matko, to może być prawda. W zimie ktoś tu zamordował jeden punkt opatrunkowy. Razem z lekarzem. - Kate westchnęła przejeta zasłaniając usta dłonią jakby dopiero teraz skojarzyła jakie możliwe niebezpieczeństwo ściągnęła sobie przyjmując rannych jednej z walczących stron pod swój dach.

- Aha! Widzisz towarzyszko? Widzę, że zaczynasz myśleć, dobrze, bardzo dobrze. Sami widzicie towarzysze, że jedziemy na tym samym wózku. Mamy tego samego wroga klasowego który chce nas zniszczyć. I nie będzie zbyt wybredny w tym niszczeniu. - głos Lenina stał się silniejszy i bardziej zdecydowany. Postukał do tego palcem w stół aby podkreślić wagę tego co mówi.

- Musimy zawiadomić szeryfa. On będzie wiedział co robić. Trzeba ogłosić, dać znać, że tutaj jest szpital. Strefa eksterytorialna. Neutralna. Rany, przecież jakby ktoś mi tutaj wpadł i tak wysiekł… No nie, chyba bym umarła. Nie mogłabym mieszkać w takim domu, musiałabym się wyprowadzić po czymś takim… I trzeba ustalić jakieś zasady, przecież to nie może tak być, że się tak będziecie wszyscy mordować ledwo jeden drugiego na oczy zobaczy… - Kate wydawała się naprawdę przejęta tym całym obliczem wojny i jej ciemnymi stronami i zagrożeniami. Widok rzeźni w jaką mógł się przemienić jej dom i klinika w jednym, gdyby tu wpadli żądni runnerowej krwi żołnierze chyba bardzo dźgnęła ją w serce. Wstała od stołu i zaczęła się ubierać.

- Zawiozę cię. - odezwał się krótko milczący dotąd Pazur. Z oczywistych względów do przejechania przez most który obecnie był granicznym, Runnerzy i ich furgonetka niezbyt się nadawały a Baba i Ted nie mieli żadnego środka transportu więc szybką alternatywą była tylko terenówka Pazurów. - Ale można wywiesić na zewnątrz flagę czerwonego krzyża. Kto jak kto, ale żołnierze z Nowego Jorku powinni rozpoznawać ten symbol. - powiedział prostując się od stołu najemnik. I Lenin i Kate przyklasnęli temu pomysłowi i towarzysz obiecał się tym zająć.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 08-10-2018, 07:02   #654
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 87 2/2

Wyspa; las; las; Dzień 9 - ranek; deszczośnieg; zimno.




Alice Savage



To koniec. W zmokniętych głowach, trzęsących się z zimna szczękach, wsłuchując się w monotonny łomot deszczu i przyglądając się w na wpół roztopionym łachom mokrego śniegu ta myśl musiała gościć to często. Potwierdzało to wszechobecny milczenie i bezruch. Tak nienaturalne dla tak sporej grupki ludzi. Siedzieli na mokrych kamieniach, opierali się o mokre drzewa czy po prostu na błotnistej ziemi. To koniec. Wyglądało na to, że wreszcie nadszedł kres bandy farciarza Guido. Tutaj, gdzieś w leśnej głuszy Wyspy która miała się stać ich nowym domem, nowym rajem bez znoju i gnoju. Tak im obiecywał jeszcze w Det. Tym ich porwał i przywlókł aż tutaj. Z dala od ich ukochanego Det, Ligii i Wyścigów. A teraz siedzieli w znoju i gnoju nie mając już sił zrobić kolejny krok.

- Nie wierzę. Nie wierzę kurwa. On by się nie dał. Niemożliwe. Przecież on tyle razy się wyślizgał z o wiele większego gówna. Nie wierzę. - łysy olbrzym z obydwoma rękami na temblaku siedział na pniu omszałego drzewa i widocznie był w szoku. Siedział smętnie i tepo wpatrywał się gdzieś przed siebie. Ale wszyscy w przemoczonej, ubłoconej i przemarzniętej bandzie wyglądali bardzo podobnie. Nawet para komediantów coś nie przejawiała ochoty na zwyczajowe komediowanie. A jeszcze niedawno mieli nadzieję. Zaczęło się od zamieszania na tyłach bandy.


---



Brzytewka usłyszała bo dopiero niebo robiło się granatowe między szparami drzew nad nimi ale tu, na dole, na błotnisto - śnieżnym dole, wziąć było ciemno jak w nocy. Więc wzrok nadal był dość mało przydatny ale teraz już z każdym kwadransem powinno być lepiej. Usłyszała zamieszanie ale Taylor kazał jej zostać i wrócił na tył aby sprawdzić co jest grane. Okazało się, że doszła do nich grupka z zagubionej łodzi pod wodzą Krogulca. Doszło rudej lekarce kolejnych rannych do opatrzenia ale tym razem nie aż tak ciężko. Przestrzelone ramię, odłamek w głowie i szrapnel jaki utkwił w dłoni. Nic co by opóźniało marsz albo zagrażało życiu.

Wszystkim ulżyło, że większość grupy jest w komplecie ale nie wszyscy. Brakowało trzech, ważnych i charakterystycznych członków ich nocnego desantu. Guido i pary nowożeńców. Krogulec mówił, że Guido kazał im zasuwać tutaj. A on sam jeszcze został. Czachy i Plakatowego nie widział. Ledwo to powiedział gdzieś, od strony plaży doszły odgłosy wznowionej walki. Eksplozje nicowane przez broń maszynową. Las tłumił odgłosy więc już nie były tak przytłaczające jak wtedy gdy pociski, szrapnele i wyrwane kawały ziemi czy wzbite fale wody rozrywały się wśród nich. - Musimy iść dalej. Dogonią nas. - powiedział w końcu Taylor chociaż mówił jakby się wstydził swoich słów. Podobnie reszta bandy wyraźnie się ociągała i polecenie było jej nie w smak. Ale to powiedział Taylor a wcześniej Guido sam im kazał spadać w głąb lasu. Więc w końcu ruszyli dalej w głąb mrocznego, bagnistego lasu.

Szli jak banda żywych trupów. Noga za nogą, wyssani z sił i życia, w milczeniu, obojętni na wszystko dookoła. Panowała cisza, nie ze względu na wysoki poziom dyscypliny tylko nikt nie miał siły ani pomysłu na rozmowę. Do tego nadal trzeba było zachować ciszę i zakaz palenia. Ludzie, prawie wszyscy, poranieni, obciążeni swoją bronią, amunicją, żelastwem targanym z rozbitych kutrów, rannymi, zmarznięci, przemoczeni, głodni myśleli już tylko o tym by dać kolejny krok. A potem kolejny. Czasem ożywiało się towarzystwo gdy ktoś upadł albo potknął się wpadając na coś we wstającej szarówce. Z najwyższym trudem doszli do stawów o jakich wcześniej mówił Brzytewce Taylor. Tam zatrzymali się na odpoczynek. I, żeby zaczekać na trzyosobową tylną straż. Wtedy Brzytewka była świadkiem jak zamęczyli człowieka. Jednego ze swoich.

Bliźniacy odkryli, że jeden z chłopaków nie ma pudła z amunicją. Do tych wkm-ów. Była ciężka, nieporęczna równie przyjemna do dźwigania jak akumulator do osobówki. Ale dla nich była bezcenna bo nie mieli jak i czym jej zastąpić. Każda taśma do półcalówek zdolnych do przebijania kościelnych ścian na wylot była na wagę złota. Bez nich ten cały dźwigany złom był tylko dźwiganym, żelastwem. To nie był ostatni zasobnik z amunicją ale jednak nie mogli ot, tak, odpuścić zguby. Pognali chłopaka z powrotem w las aby odnalazł kanciastą puszkę z amunicją. Po nie wiadomo jak długim czasie wrócił a odgłosy walk z plaży już dawno umilkły. Jak już było widno. Bez kanciastej puszki. Bliźniacy okazali się równie bezwzględni jak Taylor czy Guido. Zdawali sobie, sprawę, że wszyscy są już tak wycieńczeni i zobojętniali, że zwykłe poderżnięcie gardła czy strzał w czoło nikogo nie ruszy. Będzie zbędną egzekucją.

Kazali więc temu chłopakowi wziąć jakiś kloc. A potem biegać z nim. Nieszczęsny Runner biegał. Upadał, powstawał i znów biegał. W końcu tylko chodził. I coraz częściej upadał. Już nie miał siły wstać dopóki najpierw Bliźniacy a później podjudzani przez nich inni koledzy też nie zaczęli go kopać i szarpać. Wtedy ten zakrwawiony ochłap mięsa jakimś cudem znów wstawał na chwiejne nogi. Znów dźwigał swoje ostatnie brzemię. I znów upadał. W końću upadł w zamarzające błoto ostatecznie. Już żadne groźby ani kopniaki nie były w stanie zmusić go do powstania. Dopiero wtedy Bliźniacy podarowali mu śmierć. Hektor schylił się i dźgnął go nożem w brzuch. Przekazał nóż Paulowi i ten dokonał podobnego ciosu. Potem nóż przekazał następnemu. A ten kolejnemu. Kolejni Runnerzy zadawali po jednym ciosie nożem patałachowi który uległ słabości i zgubił bezcenny sprzęt. Ale ten chrypiący już i skazany na śmierć ochłap zakrwawionego mięsa który musiał już umrzeć po takich ranach i w takich warunkach jeszcze żył. Kres jego istnieniu położył Taylor. Z powodu uszkodzonych przez Daltona ramion nie mógł go dźgnąć więc butem zmiażdżył mu tchawicę kończąc jego mękę.

Zaraz potem znów wybuchło zamieszanie. Brzytewkę zwabiły w pobliże okrzyki oburzenia i gniewu. Całkiem żwawe jak na tak otępiałych i wycieńczonych ludzi. Gdy przepchałą się miedzy skózanymi kurtkami ujrzała w centrum parę przemoczonych nowożeńców. - Cofnąć się! - wysyczał wściekle Pazur. Trzymał jednego z Runnerów powalonego na kolana i z ręką boleśnie dla niego odgiętą w tył. Na ziemi leżał ozdobny nóż w jakich lubowali się Runnerzy. Wyglądało na to, że komandos właśnie rozbroił tego powalonego Runnera. W drugiej dłoni podporucznik Pazurów trzymał pistolet. Na przemian celował nim w potylicę pochwyconego gangera to w tych co próbowali do niego podejść. Często z nożami i pięściami. Gdzieś pośrodku stali Taylor i Bliźniacy. Też byli wściekli ale chyba jeszcze nie podjęli ostatecznej decyzji co dalej a bez zielonego światła i zdecydowanej postawy nowożeńców reszta bandy też się jeszcze wahała.

- Zostawił go! Specjalnie go zostawił! Rozwalmy go! - krzyknął wściekle jeden z Runnerów wskazując nożem na jedyną postać w pełnym, wojskowym umundurowaniu.

- Nie zostawił! Mówca też tam był i mówi, że go nie było! Myśleliśmy, że poszedł z Krogulcem i resztą! - Czacha też stała z nożem i pistoletem celując do członków bandy jaka ją niedawno przyjęła w swoje szeregi jako pełnoprawnego członka. A nawet na honorowe miejsce speca od gadania z duchami co szanował i rozumiał każdy Runner.

- Nie poszedł. Mijaliśmy go jak był w pancerce przy ckm-ie. Was nie widzieliśmy ale myśleliśmy, że jesteście tutaj. - Krogulec wydawał się być względnie najbardziej opanowany. Patrzył to na San Marino to na Taylora i na Brzytewkę gdy już się przebiła przez tłum.

- To przez niego! Może został w pancerce i potrzebuje pomocy!? A on go zostawił! Zawsze był przeciw nam! - krzyczał prawie ten sam Runner wciąż wskazując nożem na Pazura. Przez niego i resztę bandy też przebiegało rozczarowanie i wściekłość. Tak wielka, że musiała znaleźć jakieś ujście. A winny był tylko jeden i tak łatwo rzucał się w oczy. Nawet nie było trudne sobie wyobrazić jak facet w mundurze zostawia dogorywającego faceta w skórzanej kurtce.

- Sprawdziliśmy pancerkę! Była pusta! Nie było go tam! - zawyła wściekle San Marino broniąc bez wahania swojego męża. Postąpiła o krok do przodu ze złością rozchlapując jakąś kałużę jakby była gotowa bić się z całą bandą na raz byle tylko go obronić.

- Nie było ckm. Ale mnóstwo łusek. Musiał strzelać ile się dało a potem zabrał broń. Myśleliśmy, że wrócił do was. Nie spotkaliśmy go po drodze aż doszliśmy tutaj. - Nix starał się zachować spokój ale nadal nie puszczał trzymanego Runnera ani nie odkładał broni.

- Dobra kurwa. Sprawdzimy to. Jak go zostawiłeś to nawet ona cię nie obroni. - Taylor w końcu się zdecydował co robić. To chwilowo uspokoiło sytuację na tyle, że odpadła groźba natychmiastowego rozlewu bratniej krwi. Szybko wytypowano grupkę jaka miała odnaleźć szefa, kumpla, starszego brata i numer jeden w bandzie. Wybór był dość prosty, poszli ci najmniej wycieńczeni, ranni i sprawni. Dlatego nie poszedł ani Taylor, ani Bliźniacy, ani Brzytewka. Pozostali grupce ratunkowej powciskała prawie w dłonie zapasowe magazynki czy nawet jakiś cudem ocalały granat. I ci, razem z Czachą, Pazurem, Krogulcem i Jąkałą zniknęli w zalewanej ulewą leśnych ostępach.


---


Wszyscy czekali w napięciu niezdolni aby zająć się czymś sensownym. Dlatego widok wyłaniających się z mokrego lasu Runnerów wszystkich zaskoczył. Bo to nie był nikt z owej grupki ratunkowej. Po pierwszej radości jednak wymiana wieści chyba tylko pogorszyła nastroje.

- Co tu kurwa robicie? - średnio przyjaźnie zapytał Taylor obserwując kilkuosobową grupkę tak samo zmarzniętych i przemoczonych Runnerów.

- Usłyszeliśmy strzały i resztę. Przyszliśmy sprawdzić co jest grane. - odpowiedział jeden z nich, z dwukolorowymi włosami. - A gdzie Guido? -zapytał bo zwykle to Guido był od gadania. Taylor jednak zignorował na razie te pytanie.

- Jak droga do Bunkra? Przeprowadzicie nas? Da się przejść? - zastępca szefa chciał wiedzieć co ich czeka gdy już poszukiwacze wrócą z dowódcą i przyjacielem. Na pewno przecież będzie chciał to wiedzieć. Ci jednak zwlekali z odpowiedzią. Popatrzyli na siebie wyraźnie zmieszani. - Pytam się kurwa o coś. Grzecznie się pytam nie, kurwa? - warknął łysol w kapturze zirytowany tą zwłoką.

- Nie mamy już Bunkra. Wymietli nas wczoraj. Nie mamy dokąd iść. Dlatego przyszliśmy tutaj. - powiedział w końcu ten dwukolorowy a przez resztę bandy jaka wróciła właśnie z Cheb przeszedł szmer niedowierzania i grozy. Taylor splunął wściekle. - Ale Guido na pewno coś wymyśli nie? Taylor, gdzie jest Guido? - wydawało się, że w tej wyspiarskiej grupce pojawiło się jakiś cień podejrzenia co do nieobecności szefa i unikania odpowiedzi o jego los.

- A wy cwaniaczki jak się uchowaliście skoro naszych wymietli z Bunkra? Gdzie reszta? Zwieliscie? - Hektor włączył się do dyskusji podchodząc na okaleczonej nodze bliżej do dwukolorowego. Ci zareagowali gniewem na taki potwarz.

- Spierdalaj Hektor! Byliśmy na patrolu gdy się zaczęło! Nie zdążyliśmy! Odcięli nas. Próbowaliśmy się przebić ale ich była cała pierdolona armia. Rozwaliliśmy jakieś moździerze. A potem zwialiśmy w nas. Nie wiem co z resztą. Jeśli ktoś zwiał to go nie spotkaliśmy. Dopiero was. - szef wyspiarskiej bandy gangerów zaregował najpierw gniewem i złością. Doskoczył do Hektora jakby chciał go zdzielić. Ale w miarę gdy mówił o wydarzeniach złość zastępowało zniechęcenie i znużenie. - Oni kurwa mają tam całą armię. Karabiny, miotacze ognia, maszynówy, moździerze i pełno ich tam jest. Strzelają jakby srali amunicją. - Runner który naoglądał się chyba aż za dobrze działania NYA był wyraźnie przygnieciony ich możliwościami nawet jeśli wyszedł z tego starcia cało.

- Zamknij ryj i przestań się mazgaić! - warknął na niego gniewnie Taylor. Odszedł w bok kilka kroków wpatrując się w drugi brzeg zalewanego deszczem stawu.

- A gdzie jest Guido? Wrócił z wami? Co jest grane Taylor? - po chwili wpatrywania się w mocarne plecy opatulone skórzaną kurtką i głową opatuloną kapturem zapytał ponownie. Patrzył po reszcie mizernie wyglądających twarzy ale nikt nie kwapił mu się odpowiedzieć.

- Guido został na plaży. Osłania nasz odwrót. Niedługo wróci. Przestań się mazgaić. - warknął w odpowiedzi Taylor wpatrzony wciąż w przeciwległy brzeg porośniętego lasem stawu. Jeśli bunkier był stracony to pierwotny plan by tam pójść był teraz bez sensu. Byli w leśnej głuszy, w sercu Wsypy a gdzieś dookoła mogli czaić się wrogowie. Przez ostatnie dni poznali głównie budynek Centrum i okolice. Ale zaangażowani w walkę nie mieli okazji spenetrować dalszych rejonów Wyspy. Nie mieli pojęcia gdzie znaleźć jakąś inną kryjówkę. Guido by pewnie coś wymyślił. Nawet teraz. Ale spóźniał się. A w całej bandzie od podejmowania decyzji był właśnie on. On był facetem który miał plan i mówił im jak go zrealizować. Taylor zaś głównie baczył aby został on zrealizowany. Bliźniacy byli od specjalnych zadań nawet takich wymagających finezji gdzie trzeba było działać niezależnie i na gorąco. Ale nie decydowali w sprawach całej bandy. Może Viper. Viper też miała łeb na karku. Ale Viper ich wyrolowała wcześniej a teraz i tak jej nie było. A więc Guido. Musiał wrócić Guido i powiedzieć im co mają robić. Wtedy wszystko znów się jakoś poukłada. On na pewno coś wymyśli. Jak zawsze. Tak jak wymyślił jak wygrać już właściwie przegrany mecz nie?


---



- Złapali go. - do bandy gdy już ten ponury i deszczowy dzień wrócił Krogulec i dwóch Runnerów. Brakowało nowożeńców i najlepszego, runnerowego zwiadowcę w bandzie czyli Jąkały. Cała banda wpatrywała się intensywnie w grupkę poszukiwaczy domagając się wieści. Ale już to, że nie wrócili w komplecie i bez Guido nie zapowiadało dobrych wieści. Po chwili wahania brodaty szef grupy specjalnej Guido powiedział ponurym głosem te dwa słowa.

- Niemożliwe! Łżesz! Guido?! On nikomu by się nie dał złapać! On zwiał z Molocha to tym pucusiom nie dałby rady!? - Taylor wrzasnął tracąc nad sobą panowanie i natarł z furią na Krogulca. Nie mógł go uderzyć z powodu temblaków więc po prostu napierał na niego zmuszając do cofnięcia się. Krogulec w końcu zatrzymał się i objął Taylora przytrzymując go aż ten się nieco uspokoił. Ale przez całą bandę wiadomość o pochwyceniu szefa i kumpla podziałała jak trzaśnięcie pejczem i przetrąceniem kręgosłupa. Wszyscy zdawali się krzyczeć i protestować, chaotycznie rzucili się gdzieś bez sensu jakby zaraz mieli biec w las. Popychali i przekrzykiwali się nawzajem dając ujście agresywnym i rozpaczliwym emocjom.

- Czacha i Jąkała poszli na szpicę. Spróbują go namierzyć. - powiedział Krogulec tonem wyjaśnienia. Potem puścił Taylora i podszedł do Brzytewki. Stanął przed nią z ciężkim wzrokiem i przez chwilę nic nie mówił. Potem sięgnął po coś do bocznej kieszeni szturmówek i wyciągnął a potem jej podał. Nóż. Ten bajerancki, surwiwalowy, z ktorego się tak ucieszył, który mu dała jako prezent. Bez pochwy, sam nóż. - Znaleźliśmy to w lesie przy plaży. Pewnie się bronił. Myślę, że może mu przetrzymasz aż nie wróci? - brodacz stał przed nią z nożem Guido i chyba niezbyt miał pomysł co i jak powiedzieć. W końcu p prostu podszedł ten krok bliżej i objął ją współczująco.


---



Teraz siedziała między Taylorem a Krogulcem. Obok siedzieli Bliźniacy. Każdy przeżywał tą tragedię na swój sposób. Taylor widocznie był w szoku. Powtarzał w kółko, że to niemożliwe. Bliźniacy chodzili, wstawali, siadali, popychali się syczeli na siebie i mieli tysiąc różnych pomysłów, jeden głupszy od drugiego jak odbić Guido. Jedynym który zachowywał względną trzeźwość umysłu wydawał się Krogulec.

- Słuchajcie nie możemy tu zostać. Przynajmniej nie wszyscy. Kto tu zostanie to zginie. Albo od kul albo od pogody. Musimy znaleźć kryjówkę. Largo mówi, że tu gdzieś jest jakieś lotnisko. Jak lotnisko muszą być jakieś budynki. Mniej więcej mówi, że wie gdzie iść. Część naszych tam poszła z tymi schroniarzami. Spotkamy się z nimi i pomyślimy co dalej. Teraz za słabi jesteśmy by coś próbować z Nowojorami. Odpoczniemy to wyślemy kogoś. A tam zostali Czacha, ten jej Plakatowy i Jąkała. Jak coś się będzie dziać to nam dadzą znać. No ej, przecież jakby chcieli go ukatrupić to by go nie szarpali ze sobą. Może będą chcieli iść na wymianę czy co? Zresztą to Guido, na pewno coś wymyśli. - Krogulec mówił po trochu do tej zmarzniętej, pokiereszowanej resztki zespołu jaki zwykle towarzyszyła Guido w naradach gdy ważyły się losy całej bandy. Mówił łagodnie i cicho, jakby chciał ich przekonać i wyrwać z marazmu. Bliźniaków wyrwać z kawalkady nierealnych pomysłów a Taylora z kołowrotu niewiary w jaką zdawał się zapętlić. Reszta bandy stała lub siedziała osowiała pod drzewami czy na ziemi, niezdolna do jakiegoś konstruktywnego działania.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 11-10-2018, 03:16   #655
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Rozpacz to paroksyzm indywiduacji, bolesna i samotnicza interioryzacja gdzieś na szczytach, izolacja człowieka w świecie. Opuszczenie w tłumie ludzi, pustka na dnie serca do której nie ma wstępu nikt poza najgorszym szaleństwem, czarniejszym niż najciemniejsza noc. Ma on zwiotczałe członki, opuszczone ramiona i załzawione spojrzenie. Drży jak w delirium. Przypomina negatyw fotografii weselnej. Budzi myśli o studniach, lochach, zawalonych pieczarach i polarnych mrozach. Kradnie tlen. Zaprasza głód. Modlitwy uciekają, nie dając się łowić. Skrzeczy fatum. Żadna bitwa nigdy nie jest wygraną. Bitew nawet się nie toczy. Teatr wojen odkrywa tylko przed człowiekiem jego własne szaleństwo i odium, a zwycięstwo jest wymysłem filozofów i głupców. Posiwiałych na skroniach statecznych mędrców, zamkniętych w bezpiecznych wieżach, podczas gdy daleko pod ich stopami rozgrywa się teatrum rzezi barwy czystego, diabelskiego szkarłatu… i ciemności.
Wdzierały się one przez nozdrza, wpełzały w głąb Alice przez pory skóry. Paraliżowały, odbierały oddech. Pozwalały stać sztywno na podobieństwo kołka, gdy Krogulec przyniósł hiobowe wieści.

Następne sekundy przypominały kiepski film z rozmytym obrazem i przetrąconym dźwiękiem, jakby ktoś pomieszał fonię, czas przelatywał gdzieś obok. Ruda lekarka mogła tylko stać bez ruchu, wpatrzona niewidzącym wzrokiem w nóż. Jego nóż. Ten sam przeklęty kawałek stali który podarowała mu eony temu, jeszcze w Detroit.
Pojedyncza łza spłynęła po piegowatym policzku. Dziewczyna wierzchem dłoni starła ją i odwróciła głowę w kierunku plaży. Ludzką przywarą, jedna z wielu, była krótka pamięć. Zapominali, że życie jest kruche, delikatne, że nie trwa wiecznie. Zachowywali się wszyscy, jakby byli nieśmiertelni.

Otaczali ją ludzie, lecz ich nie widziała. Brakowało tego jednego. Samotność, po raz kolejny… gdy wreszcie poczuła, że jest dla kogoś ważna. Ot tak, bo jest i bez potrzeby udowadniania niczego więcej. Bez podtekstów, ukrytych intencji, bądź chęci zysku, wymiennego z wyzyskiem. Dla rudej lekarki znaczyło to tyle samo, jakby na ciemnym, grafitowym niebie ujrzała oddaloną o setki mil gwiazdkę. Jedną jedyną… ale jej. Tę z którą chciało się żyć mimo przeciwności losu i degradacji powojennego świata. Teraz ową gwiazdkę zabrano. Jasny punkt, do jakiego zdąża się przez największą ciemność - element podtrzymujący na duchu cokolwiek by się nie działo. Tony ostrzegał przed ciernistą drogą pod górę, gdyż ludzie pokroju Guido nie żyli długo, ani bezpiecznie.

Część analitycznego umysłu zachrzęściła, powoli i opornie przejmując powoli kontrolę nad zdruzgotaną jaźnią. Większość podsystemów uległa awarii, pozostały tylko te czysto techniczne, odpowiedzialne za oddychanie, bicie serca. Przesyłanie impulsów elektrycznych siecią neuronów od mózgu po najdalsze komórki ciała.

“Co dalej?“

Najchętniej zwinęłaby się w kulkę i rozpłakała, od środka drobne ciało rozsadzał wstrzymywany szloch… a potem przyszło pytanie. Jedno proste, cholernie nieskomplikowane pytanie: czy stać ją na luksus załamania?

Odpowiedź należała do równie klarownych co brutalnych. Była zbyt biedna, aby mieć prawo płakać, nie miała prawa do luksusu wyrażania bólu. Jej łzy nie miały prawa bytu. Nie miały prawa się pokazywać. Czekało ich mnóstwo pracy. W zielonych oczach coś drgnęło i zwinęło się, pozostawiając po sobie kamień. Zimny, martwy głaz, blade oblicze przybrało nieodgadniony wyraz. Szloch drapał w nosie, chwytał za gardło i dusił w piersiach. Ale działało.

Co daje próżny, nikomu niepotrzebny lament? Czy wielka ciemność staje się przez to mniej ciemna, czy pytania bez odpowiedzi są wówczas mniej beznadziejne, czy rozpacz nad wieczną niedoskonałością pali się wtedy mniej boleśnie? Czy dzięki temu można kiedykolwiek wytłumaczyć życie, okiełznać je i jechać na nim jak na spokojnym koniu – czy też jest ono zawsze jak potężny żagiel wśród burzy, który nas niesie, i gdy go chcemy schwycić, zmiata nas do wody? Niekiedy zjawia się przed człowiekiem przepaść, która zdaje się sięgać do jądra ziemi. Co ją wypełnia? Tęsknota? Rozpacz? Szczęście? Ale jakie? Zmęczenie? Rezygnacja? Śmierć? Po co żyła?
Na pewno nie po to, aby dać ciała i zawieść męża oraz rodzinę, gdy ci najbardziej potrzebowali wsparcia. Z ciężkim sercem, schowała nóż za pazuchę. Miała coś do zrobienia.

Z okolicy dochodziło mamrotanie Taylora, odgłosy egzystencji pozostałych gangerów oraz Krogulca - jedynego który próbował pocieszyć towarzystwo… ale to byli gangerzy. Do nich przemawiał język używany przez ich szefa.
Szefa, który ciągle żył i tego należało się trzymać. Lepsza jest dobra nadzieja niż zrujnowana rzeczywistość.

- Przepraszam… widział ktoś moich chłopaków? - odezwała się nagle, wstając i rozglądając po towarzystwie. Powinna celować w prosty, zrozumiały język, bez zbędnych udziwnień. Łatwy do pojęcia przekaz. Poświęciła każdemu krótką chwilę i w końcu prychnęła - Bo na razie widać bandę sztywniaków jak od pana superprezydenta. Weźcie zajarajcie, co? Nie macie nic lepszego do roboty tylko siedzieć z nosami spuszczonymi na kwinty? Po cholerę tu jesteśmy, co? Żeby odstawiać szopki w rowie, czy aby zgarnąć szpej i pozbyć się tamtych cwaniaków w mundurach? Chcecie tak siedzieć aż odmarzną wam tyłki, nastanie południe i wtedy wystrzelają nas tu jak kaczki? Oddacie zwycięstwo walkowerem… no dajcie spokój, jesteśmy Runnerami! Z szefem u boku, czy gdzieś w dalszej perspektywie, ale ciągle mamy rozkazy i robotę do odwalenia. Guido się wścieknie gdy wróci i zobaczy że tak łatwo oddajecie pola wrogowi. To przecież Guido, jemu zawsze się udaje. Spada na cztery łapy, duchy go lubią. Teraz też tak będzie. Poradzi sobie - mówiła pewnie, chowając cały strach głęboko na dnie serca. Musiała wierzyć w to co mówi. Wiara była czasem jedynym co pozostawało.
- Będzie nas potrzebował, a zziębnięci i wyczerpani na nic się nie przydamy. Milly, Nix i Jąkała badają teren, my musimy odpocząć. Mamy za sobą walkę z kutrami, całą ciężką dobę na nogach. Krogulec dobrze mówi, trzeba się przenieść na lotnisko, wybadać teren, a potem zrobić plan co dalej. Przyprowadzić szefa, wrócić do bunkra. Na dole został Jednooki i reszta chłopaków. Wątpię żeby dali się ot tak wykopać spod ziemi. Prędzej się okopali… więc nabierzemy sił, odsapniemy i weźmiemy frajerów na dwa baty. Po detroicku, tak że pożałują że w ogóle tu przyjechali. Ale teraz wstańcie z tej cholernej ziemi, bo wilka złapiecie i ruszamy gdzieś pod dach. Trzeba zjeść, przespać się. Znaleźć osłonę zanim wzejdzie słońce. Chyba że chcecie zostać tutaj i po frajersku dać się wybić… ale nie jesteście frajerami. - pokręciła głową - Tylko Runnerami. To wy mi zawsze mówicie że nie wolno się poddawać, że walczymy do końca. Runnerzy się nie poddają, więc podnoście się i ruszamy. Albo po powrocie przemaluję wam bryki na różowo, każdemu po kolei!

- Weeźź Brzytewka z tym różowym…
- jęknął Hektor ale trochę jakby słaby uśmiech to przypominało. Przestał łazić w kółko razem z kuśtykającym na włożonej w łupki nogą Paulem gdy zaczęła mówić swoje. Z początku wydawali się słuchać jej jednym uchem bardziej wzburzeni i zdruzgotani wieściami z plaży. Ale gdy tak mówiła i mówiła zerkali na nią coraz częściej. W końcu zatrzymali się właśnie i słuchali już całkiem uważnie. Dopóki nie sprzedała im tej pogróżki o przemalowaniu fur na najbardziej siarski kolor z możliwych. Wtedy nawet trochę jakby się zaśmiali. Bez wesołości, raczej z przyzwyczajenia do starych żarcików i bajery ale jednak. Teraz zatrzymali się i popatrzyli na Taylora. W końcu następnym w hierarchii po Guido był właśnie on. Siedzący teraz w postawny mężczyzna w przemokniętym kapturze nasuniętym na łysinie, w wieku znacznie zawyżającym ponad runnerową średnią w bandzie. Taylor zaś dotąd milczał. Przestał mamrotać i słuchał co mówiła ruda lekarka. Wreszcie przymknął oczy i schował na chwilę twarz w zmokniętych dłoniach. Bliźniacy popatrzyli na niego niepewnie. Potem na Brzytewkę i Krogulca jakby oni mogli im coś wyjaśnić.

- Ona ma rację. Musimy tu wytrwać aż Guido wróci. On chciał mieć tu dom i nową dzielnię. Dopóki nie powie inaczej to tak będziemy robić. - Taylor w końcu odsłonił część twarzy. Tylko oczy ale te kryły się w cieniu kaptura. Dolną część twarzy wciąż zasłaniał dłońmi. Krogulec pokiwał z aprobatą głową a Bliźniacy popatrzyli na siebie porozumiewawczo.

- No a Guido? Co z nim? Odbijemy go nie? - Paul zapytał patrząc intensywnie razem ze swoim bratem krwi na pozostałą trójkę.

- Kim kurwa? Spójrz jak to wszystko wygląda. Zresztą już jest dzień. W dzień oni są górą. Taylor ma rację. Musimy zasuwać na te lotnisko i się zabunkrować. - Krogulec pokręcił głową na pomysł Bliźniaków. Ci skrzywili się z niesmakiem i popatrzyli na pozostałą dwójkę.

- No weeźźcie co? I jak to będzie wyglądało? Z jak ktoś odbije Guido to nikt od nas? No będzie siara na całą dzielnię. To chociaż my tam pójdziemy nie? Ten Plakatowy na pewno coś skrewi. Tak jak na plaży zgubił Guido a teraz głupiego udaje. Brzytewka da nam jakąś szprycę to tam pójdziemy w podskokach i sami go odbijemy. Do wieczora będziemy z powrotem. Damy radę. - Hektor jak zwykle przejął pałeczkę rozmowy gdy akurat zdarzało się, że obaj komedianci byli w czymś zgodni i na czymś im zależało tak samo. Paul popierał go energicznymi potakującymi ruchami głowy. Teraz chyba bardziej niż kiedykolwiek ciążyły im te połamane przez miejscowego stróża prawa kulasy przez które nie mieli swojej pełnej mobilności więc nawet Guido ich przydzielał do drugorzędnych zadań. A zwykle na tego typu misje wysyłał właśnie ich. I zwykle im się udawało. Ale teraz Hektor miał problemy by poruszać się standardowym marszem a Paulowi została właściwie jedna sprawna ręka.

Wysyłanie pary tak zwanych “kaleczniaków” w teren i to z tak delikatną misją jawiło się… cóż. Określenie “nie najlepszy pomysł” należało do najłagodniejszych.
- Paul… Hektor - lekarka zwróciła się wpierw do jednego, potem do drugiego ancymona - Potrzebujemy was tutaj, z nami. Do obrony pozostałych i trzymania wart. Nix da radę, ma ze sobą Milly. A my nie mamy nikogo, tylko wy będziecie mogli nas obronić jeśli sytuacja wyrwie sie spod kontroli - uśmiechnęła się ciepło, a następnie popatrzyła na Taylora i finalnie zawiesiła spojrzenie na Krogulcu - Ewentualnie… mogę spróbować. Porozmawiać z tymi żołnierzami. Zobaczymy na czym sprawa stoi.

- Porozmawiać? A jak cię zczapią? I skąd my kolejnego lekarza weźmiemy?
- Krogulec popatrzył na nią nieco ironicznym chociaż z pełnym sympatii spojrzeniem. - Potrzebujemy cię tutaj tak samo jak ty tych dwóch. - dodał wskazując bokiem głowy na Bliźniaków.

- Noo ejjj… Plakatowy da radę to my też! - zaperzył się Hektor nadal nie mogąc przejść do porządku dziennego, że niby jakiś pazurowy komandos miałby być w czymś od niego lepszy.

- No. - Taylor wreszcie chyba się otrząsnął bo przytaknął nie bardzo wiadomo komu i do czego. Wstał ciężko i rozejrzał się po tej zalewanej falami deszczu i śniegu okolicy. Wyglądało jak pobojowisko. Mimo, że nie stoczono tutaj żadnej walki to takie można było odnieść wrażenie gdy się patrzyło na te ludzkie, wyprute z życia wraki, porozstawiane przypadkowo i bezwładnie po ziemi, pniach i kamieniach.
- Zawołajcie Largo. Zbieramy się na to lotnisko. Krogulec, zbierz swoich ludzi. Jesteście najmniej poszatkowani to będziecie nas ubezpieczać. - głos Taylora nadal był cieżki ale już widocznie wracał do normy na tyle by znów przejąć obowiązki nr.2 w bandzie. Brodacz pokiwał głową, wstał klepiąc po przyjacielsku siedzącą obok Brzytewkę. Po czym ruszył w kierunku ludzkich rozbitków.

- Dobra, ten kaleczniak do niczego się nie nadaje to może ja sam szybko skoczę i wrócę z Guido co? - Paul się tak łatwo nie poddawał i zaproponował kolejne rozwiązanie. Skoro problemem była mobilność to latynoski kumpel rzeczywiście mógłby go tylko spowalniać.

- Kurwa, nie słyszałeś co powiedziałem? Largo masz mi tu zaraz sprowadzić. Lepiej bym nie musiał powtarzać po raz trzeci bo mam chujowy dzień z samego rana. - Taylor zbystrzał i wycedził do Bliźniaków już tak bardziej na taylorową modłę. Widząc nieustępliwość speca od bejzbolowania Bliźniaki wreszcie dali za wygraną. I podążyli śladem Krogulca by wezwać Runnera z dłuższym stażem na Wyspie.
- Hej? Trzymasz się? - Taylor spojrzał w dół na siedzącą obok lekarkę.

Uroczy łysol powoli wracał do dawnej formy - już samo patrzenie na ów przemianę napawało serce Savage radością. Jeśli on się ogarnie, dadzą radę ze wszystkim. Jak wtedy, gdy zimą przejął dowodzenie po zaginięciu autobusu Guido… przeklęta historia lubiła się powtarzać.
- Trzymam… i staram nie puszczać - pociągnęła nosem, by po chwili uśmiechnąć się blado uśmiechem nie sięgającym oczu - Trzeba… robić dobre wrażenie, prawda? Inaczej się posypie - poczekała aż towarzystwo się oddali i dodała cicho - Boję się o niego Taylor. Trzeba go stamtąd wydostać. Do bunkra jest drugie wejście, Baba by wiedział - skrzywiła się smutno, wbijając wzrok w piach pod nogami, aż finalnie wróciła spojrzeniem do twarzy poniżej łysiny - Cieszę się, że tu jesteś. Bez ciebie nie dałabym rady. Dziękuję…

- Noo…
- Taylor jak na swój standard też wyglądał na poważnego czy nawet zmartwionego. Pokiwał głową co było widać po ruchach kaptura.
- Nie bój się. On coś wymyśli. Znasz go. Zawsze ma jakiś plan a jak nie ma no to jakiś znajdzie. - łysy “Pittbull” mówił jakby pocieszał i przekonywał i ją i siebie. - Chujowo nas dopadli Brzytewka. Nie mam kogo po niego posłać. Ledwo zipiemy. Jest chujowo. Dawno nie było tak chujowo. On by pewnie to ogarnął. Wiesz, sprzedał jakąś gadkę czy co. Rozruszał ich. I wszystko. Ale te walki, te kutry, bagno, i teraz ta plaża. I ta chujowa pogoda. Ledwo trzymamy się na nogach. Posłałbym Bliźniaków. Ale ten pierdolec z odznaką ich połamał. Albo Viper. Ale Viper nas wyrolowała. Albo Krogulca. Ale jak go odeślę to będziemy bezbronni jak dzieci. Jego ludzie oberwali najmniej. Ale też oberwali i też marzną tak jak i my. Jest chujowo Brzytewka. Cała nadzieja, że Czacha, Jąkała i ten Plakatowy coś dadzą radę zrobić. - Taylor przedstawił jej jak widzi sytuację. I wyglądało, że jest tak tragiczna jak wyglądała na pierwszy rzut oka. I to, że musi zostawić kumpla i przyjaciela bez pomocy widocznie ciążyło mu na sercu i sumieniu.
- Ale on coś wymyśli, zobaczysz, jest cwańszy niż my wszyscy tutaj, cwańszy niż ci co go złapali. Zobaczysz, Brzytewka, jeszcze zobaczymy kto na tej plaży złapał kogo. Nie zdziwiłbym się jakby im zwiał. -spróbował zakończyć rozmowę jakimś pozytywniejszym akcentem i nawet trochę się uśmiechnął.

W odpowiedzi mniejsza gangerka położyła mu niewielką dłoń na wielkiej grabie i uścisnęła na ile dała radę w uniwersalnym geście wsparcia wzajemnego. Jakoś ciężko szło myśleć o najgorszym, gdy ponury kapitan Runnerów był obok. Wreszcie mając w głębokim poważaniu sianie siary i ludzkie gadanie, oparła się o większe ciało, na moment przymykając oczy.
- Fakt… on zawsze ma plan - pozwoliła sobie na blady uśmiech - I nie, nie zrobią mu krzywdy… o ile o tym pomyślą zanim on czegoś nie odwali. Jest u nas córka tego pułkownika. Spodziewają się po nas najgorszego, więc wymierzanie kar wedle kodeksu Hammurabiego jest w ich obrazie czymś oczekiwanym. Oko za oko, ząb za ząb - wyjaśniła poniewczasie ogarniając, że znowu mówi o rzeczach niezrozumiałych - Co oni spróbują zrobić Guido, my odbijemy na tej córeczce… przynajmniej, jak mówiłam, oni tak myślą. Wiec nie będzie tortur, ani nieludzkiego traktowania… i tak. On im wytnie coś, albo czegoś się dowie tam. A mowy motywacyjne - westchnęła ciężko - chciałabym mieć je opanowane w stopniu jak Kłaczek… niestety wyszło co było widać. Wybacz… kiepski ze mnie mówca, nie tylko motywacyjny.

- Noo…
- Taylor przytaknął znowu bez zagłębiania się w szczegóły czemu właściwie dokładniej przytakuje. Położył swoją wielką, opatuloną łupkami łapę na mniejszej gangerce w geście współczucia i pocieszenia. Milczał chwilę, trawiąc co powiedziała albo zagłębiając się we własne myśli. - I nie gadaj głupot, nieźle ci teraz poszło z tym gadaniem. Zobaczysz, jak wróci Guido to będziemy mieli z tego niezły ubaw, że nas tak musiałaś do pionu postawić. - dodał łagodnie łysy Runner w kapturze starając się ją pocieszyć. Przerwał bo wrócili Bliźniacy i Largo. W improwizowanym obozowisku zaczęło sie coś dziać. Krogulec z wolna zaczynał przywracać ruch i życie w poszczególnych członków bandy i ta ludzka machina, choć jeszcze trzeszczała i skrzypiała, obsypywała się rdzą i trzeszczała w szwach jednak znów z mozołem zaczynała się toczyć przez tą leśną kotarę śniegu z deszczem.

- Co jest? - zapytał Largo stając znowu przed Taylorem. Ogrzewał sobie zmarznięte dłonie chuchając w nie i przystawiając do twarzy.

- Zrywamy się. Poprowadzisz nas na te lotnisko. Będziecie szli na szpicy. Krogulec będzie nas osłaniał od tyłu i w ogóle. - Largo się trochę skrzywił i wydawało się, że może chciałby coś powiedzieć. Ale ton i mina Taylora świadczyła dobitnie, że nie jest w negocjacyjnym nastroju. Więc młodszy wiekiem i pozycją Runner pokiwał w końcu przemoczoną głową i odszedł ku swoim ludziom.

- A co do was, gdzie jest ta córeczka generalskiego tatuśka? Brzytewka dobrze gada. Może da się ją przehandlować na Guido. - zastępca szefa zapytał Bliźniaków. Ci poruszyli się niespokojnie.

- No wiesz Taylor, Guido dał ją dla naszej siostry na prezent. A ona oddała ją do pilnowania dla Billy Bob… - powiedział w końcu Hektor. Wszyscy trzej nagle chyba uzmysłowili sobie jak bardzo ważny więzień został pod opieką chyba najmłodszego i najmniej udanego członka bandy. Wszyscy jęknęli w duchu co jednak dało się dostrzec na ich twarzach.

- Znajdźcie ją! I macie jej pilnować jak oka w głowie! Jest nam kurwa potrzebna. Cała i żywa. - warknął w końcu łysol i Bliźniacy odwrócili się i pokuśtykali przeczesać resztę przemoczonej i przemarzniętej bandy w poszukiwaniu nastolatka i żołnierki.

Savage zmilczała, że cała Anita już nie była, lecz drażnienie kogokolwiek z rodziny w takiej sytuacji nie należało do czynności znajdujących się na liście do zrobienia w najbliższych godzinach.
-Ma ktoś może poczęstować papierosem? - spytała zamiast tego, a miedzy piegami pojawił się żywszy odcień uśmiechu. Machina dostała impuls i teraz powoli mieliła tryby aby ruszyć do przodu. Jednak wciąż mieli te parę chwil - Gdzieś zgubiłam swoje... albo ktoś mi podwędził. Obstawiałabym Plakatowego, gdyby nie to, że on nie pali.

 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 12-10-2018, 01:49   #656
 
Driada's Avatar
 
Reputacja: 1 Driada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputacjęDriada ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=JS2BhIaHXZQ[/MEDIA]
Las o tej porze był cichym, spokojnym miejscem. Nocne drapieżniki właśnie kładły się do legowisk aby odpocząć po intensywnej nocy, a dzienne zwierzęta zdążyły przeprowadzić poranną toaletę i dopiero wychodziły żerować. Wysoko w szumiących wiatrem gałęziach ćwierkały ptaki, czasem pomiędzy zaroślami przemknął się królik, może nawet lis. Gdzieś z oddali dochodziło echo wilczego wycia, jeżeli zaś nocowało się przy wodzie dochodził plusk kropli o kamienie… był też deszcz siąpiący z nieba i kapiący monotonnie w tym specyficznym, usypiającym rytmie. Ale powietrze było rześkie, pełne nowych zapachów budzącego się do życia świata. Natura rozkwitała z całą wiosenną mocą, zaczynały się pierwsze gody…

Za to w magazynie gdzie przebywała Luca ze stadem panował zaduch wielu stłoczonych pod niewielkim dachem ludzi, ciężki zapach potu, smaru… dźwięki były też zupełnie inne. Na przykład Stanley mówiąca praktycznie bez przerwy przez ostatnie… długo. Tyle słów, ludzkich słów którymi zalewała tropicielkę tak jak deszcz zalewałby ją gdyby jednak zdecydowała się na inny nocleg i teraz zmierzała do Cheb jako wolny człowiek. Wybrała jednak inaczej, dlatego tonęła w słowach, czując się jak osaczone zwierzę. Pomógł spacer, pomogło zobaczenie stalowo szarego nieba nad głową. Pomógł Sony i pomógł Vito, którzy wyczuli zmianę legowiska i ledwo pokryty sierścią śpiwór wylądował na nowym miejscu, już zaraz zwaliły się na niego dwa kudłate cielska. Stan też przestała mówić, zrobiło się cicho… tak cicho, jak mogło być w miejscu pełnym ludzi.

- Maść? - tropicielka kucnęła przy ogniu zabierając się za rozwiązywanie butów. Płaszcz odrzuciła na kołki przy ogniu i aż się skrzywiła patrząc na prowizoryczne obozowisko.
- Świerk… mech… ostrokół. - powiedziała nagle ochryple, wzdychając znużona - Dajcie mi iść do lasu, nie muszę sama, mogę z tobą. Przynieść materiały do zrobienia obozu. Tak… no tak się nie da - pomachała ręką na śpiwory rozłożone na gołej ziemi. Zagryzła wargi i wróciła do rozwiązywania sznurowadeł - A to dobra maść? Pomoże? Boli trochę, ale idzie wytrzymać. Ufasz temu doktorowi?

- Doc? Tak, doc jest w porządku. Niby kapitan i oficer no ale w porządku.
- przytaknęła dziewczyna już bez munduru i dalej trzymając tubkę maści z trochę niepewną miną. - Słuchaj ja mogę z tobą iść do lasu czy gdzie no ale musi się na to zgodzić jakiś starszy. Właściwie to stary by musiał. Bez tego to będziemy mieć przechlapane. - dodała w końcu z wyraźnym wahaniem w minie i głosie.

- Chyba że pójdę w nocy i wrócę zanim się ktoś zorientuje - Seaver zdjęła buty i położyła je przy ogniu. Płaszcz też tam wylądował, po nim sweter z grubej wełny, spodnie, skarpetki i bielizna razem z koszulą. Sama kobieta kucnęła koło ogniska wyciągając do niego ręce. Coś swędziało ją przy potylicy. Podrapała tamten obszar a kiedy zabrała rękę miała wrażenie, że ze skóry odskoczył mały, czarny robaczek wyglądający podejrzanie do pchły. Tropicielka od razu przeniosła pełne wyrzutu spojrzenie na dwa worki sierści grzejące się w najlepsze na jej śpiworze, które oczywiście nic sobie nie zrobiły z tego przejawu wzrokowego niezadowolenia.

Luca warknęła krótko pod nosem, prychnęła i podjęła temat człowieka.
- To głupota. Bez pozwolenia tamtego. Wrócę z zapasami, wasz zobaczy że wyszłam i będzie zły. Na was, że mnie nie upilnowaliście. Bo ja szpieg, od tych w skórach. Nie… nie będę wam robić kłopotów. Nie warto - skrzywiła się, rozcierając dłonie nad płomieniami - Teraz gada z tamtym kutasem. Jest wściekły… poczekam. Albo tamten sierżant - ostatnie wydukała niepewnie, łypiąc czujnie na Stan czy tamta się nie zaśmieje - Ten od płonącego plecaka co… no co nas wyciągnął. To byłoby dwoje do pilnowania… jak zbieram mech i gałęzie - usta jej drgnęły, jednak nie uśmiechnęła się.
- Ufasz temu lekarzowi, tak? Dobrze. Pomożesz? - pokazała palcem na dziwną maść a potem na swój goły bark.

- Niee, weeź nie idź… Wszyscy są nerwowi przez te śmigłowce… Coś zobaczą, że coś się czy ktoś kręci to od razu będą strzelać. - powiedziała prosząco dziewczyna w brązowym podkoszulku i samych majtkach która też grzała się od przyjemnego ciepła ogniska.
- Połóż się na płask. - powiedziała podnosząc się i klepiąc śpiwór pokazując miejsce gdzie nowa kumpela ma się położyć. Sama odkręciła tubkę, i wycisnęła trochę na dłoń. Sprawdziła zapach. Wzruszyła ramionami i dała do sprawdzenia pacjentce. Zapach był taki sobie. Pachniał specyficzną wonią właśnie jakiejś maści. Dłoń drugiej kobiety dotknęła poturbowanego barku Luci. - Mów jakby bolało. - powiedziała Stan odchylając się nieco by zerknąć na twarz opiekunki stada. Dłoń zaczęła poczynać sobie śmielej, po chwili dołączyła do niej druga, rozprowadzając śliską maść na skórze. Ta przyjemnie wcierała się w ciało więc nie było tego niekoniecznie miłego tarcia suchej skóry o drugą suchą skórę.

- Odpocznij dzisiaj. W nocy też. Może pozwolą pochodzić nam gdzieś w pobliżu. Po lotnisku. Ale poza to no bez rozkazu za duże ryzyko. - Stan rozsmarowując maść na łopatce Seaver tłumaczyła jakby zależało jej aby ta sobie darowała takie eskapady.
- Może coś znajdziemy na lotnisku? Pójdę z tobą. I tak mam wolne. Jak już tak bardzo ci zależy to ja pójdę sama do lasu, powiesz jakie te gałęzie to ci spróbuję jakieś przynieść. No ale weź nie wyłaź nigdzie, zwłaszcza poza lotnisko. - tłumaczyła dalej, klęcząc obok tropicieli i rozsmarowując maść na jej barku.
- I ten plecak to miotacz ognia. Plecakowy. W tych butlach jest mieszanka zapalająca. Ale oni są pszczółkami to pewnie będą mieli jakieś swoje rozkazy. One mają pchły? - Stan lekko pochyliła się nad barkiem Luci wcierając maść w obojczyk, nasadę szyi i kark. Wskazała ruchem głowy na dwa, czarne brytany i z ostrożnym podejrzeniem w głosie.

- Mają pchły… brudasy - Seaver odburknęła znowu niechętnie gapiąc się na dwa rozwalone na śpiworze ogary przypominające dwie półtusze z cielaka ułożone równolegle do siebie aby przypadkiem człowiek nie miał za dużo miejsca między nimi - Złapały od zająca, albo tych szczurów w nocy. Nie wiem, też dopiero zauważyłam - doburczała, ale dotyk na plecach nie pozwalał się złościć. Był przyjemny, od razu zachciało się tropicielce spać. Westchnęła błogo rozłożona na derce.
- Dobrze, dziś odpoczynek. - zgodziła się bez większych bóli - Ale napiszesz mi list, dobrze? Wasz szef mówił że mnie nie puści, ale pośle kogoś do Cheb z listem… że czeka tu list… brzmi durno - prychnęła.

- O to super! - radiowcowi o brązowych włosach wyraźnie ulżyło gdy usłyszała zgodę Luci na zaniechanie nieplanowanych eskapad. Z tej uciechy i ulgi pocałowała ją w smarowany bark. Potem znowu wróciła dłońmi ku łopatce, klęcząc przy boku ciemnowłosej tropicielki.
- A list pewnie. Mam w plecaku notes i resztę to ci napiszę. Powiesz tylko co. Hmm… Nie mam koperty… Ale chyba w sztabie coś by mi dali… - mówiła z zastanowieniem obracając w myślach tą sprawę pisania listu. Maść chyba zaczynała działać. Te posmarowane miejsca, które w pierwszej chwili czuło się jako wilgotne chociaż ciepłe od dłoni Stanley, teraz zaczynały promieniować jakby wewnętrznym, błogim ciepłem.

Było tak samo przyjemne jak gorąca kąpiel, albo położenie na słońcu w upalny letni dzień z rodzaju za jakimi tęskni się przez całą jesień, zimę i wczesną wiosnę. Najchętniej Luca już nigdzie by nie szła, ani nawet nie turlała. Zamknęła oczy, tylko na moment. Tak dobrze… było móc po prostu leżeć.
- Mhmm… - mruknęła średnio przytomnie czując jak myśli zwalniają do leniwego biegu starej rzeki. Zmusiła się do uchylenia powiek nim nie nadszedł zdradziecki sen - Jak chcą coś na wymianę to mam… naboje jeszcze. Są w torbie… - mruknęła znowu, a powieki zjechały na dół.

- Przyjemnie, nie? - Stan może widząc, może czując błogie rozleniwienie kumpeli prawie się roześmiała z radości. Wydawało się, że też ma kupę radochy z tego zabiegu terapeutycznego zaleconego Luce przez doktora.
- Wiesz, właściwie to już ci posmarowałam tą łopatkę. Ale jak chcesz to ci zrobię całe plecy. Chcesz? - zaproponowała wesoło pochylając się trochę niżej ku twarzy traperki. - A tym listem się nie przejmuj, ja to wezmę na siebie. Jak będą mieli jakieś koperty to mi dadzą, jak nie no to się coś wymyśli. Nie przejmuj się tym Luca. - Stan machnęła ręką zbywając ten problem jakby to była jakaś niewiele znacząca drobnostka.

- Mhmm - Seaver wymruczała nie otwierając oczu, idealnie obojętna na całe późnowiosenne zło padające z nieba, na chłód, kutasów w mundurach, rany, natłok obcych ludzi… jej przyjaciel z dzieciństwa mówił na to “stan totalnego wyjebania” - piękna rzecz.
- Mhmm - powtórzyła gdy padło pytanie o plecy, albo o list i koperty. Albo o jedno i drugie.

- Fajna rzecz. - ucieszyła się Stan i skoro miała smarować kumpeli całe plecy to usiadła na niej okrakiem. Potem jej dłonie zaczęły rozprowadzać żelowatą substancję na drugiej łopatce leżącej i kierować się stopniowo niżej. Ku jej krzyżowi, a potem przechodziły na jej żebra i boki.
- Zawsze chciałam zostać masażystką. Lubię robić takie rzeczy. - wyznała w pewnym momencie, zwierzając się swojej nowej kumpeli.

- Mhm - tym razem mruknięcie tropicielki wyrażało zgodę, albo i nawet zrozumienie dla pasji i zainteresowania żołnierki. Ułożyła wygodniej tułów, układając twarz wygodnie policzkiem na przedramieniu.
- Mhmmmm… - drugie mruknięcie informowało, że nie tylko strona masująca czerpie przyjemność z zabiegu, ale i masowana niemniej się z tego cieszy.

- Fajne nie? - radiowiec wydawała się zachwycona, że jej nowa kumpela podziela jej pasję i tak ciepło reaguje na te zabiegi.
- Noo alee… - mimo zamkniętych Luca oczy wyczuła w głosie tej drugiej zakłopotanie. Jej dłonie zaś doszły już do rozcierania jej krzyża już na granicy z pośladkami. - Właściwie to plecy już masz zrobione… - przyznała z wyczuwalnym żalem brunetka. - Ale jak chcesz to ci zrobię jeszcze raz. Albo coś innego. - zaproponowała nachylając się nad tropicielką tak, że oparła się o własne ramię i popatrzyła z bliska na jej twarz z figlarnym uśmiechem. Wydawało się, że ten masaż jej się spodobał i nie ma za bardzo ochoty tak wcześnie go kończyć.

- Jeszcze... raz... proszę... - Seaver dała radę wymamrotać chociaż jedna nogą była już w krainie snów. To co robiła Stan unieruchamiało skuteczniej niż więzy. Nie dało rady się ruszyć, co gorsza nawet się nie chciało. Można było tak leżeć i nic nie czuć, prócz przyjemności i ciepła grzejącej maści. Kojące słowa, kojący dotyk. Nienormalne poczucie bezpieczeństwa i odprężenia.
Ledwo masaż się wznowił tropicielka westchnęła cicho... a potem zasnęła nim zdążyła wrócić do tematu listów, zobowiązań, chłodu, deszczu, rozkazów... albo pcheł.

 
Driada jest offline  
Stary 14-10-2018, 01:58   #657
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=tWHp8F-dX-8[/MEDIA]

Jawa, koszmar… czy to ważne jeśli nie szło ich odróżnić? Jazgot w głowie, groza przed oczami i Azjata tuż obok. Jego ciepła dłoń na dłoni Moroz, ciche słowa otuchy dzięki którym rzeczywistość wzięła górę, tym razem udało się jej wrócić zanim uciekła za daleko. Albo nim Scarlett wypłynęła z więzienia na samym dnie umysłu. Ona też była realna? Czy może, jak mówił Harry na samym początku, to tylko schizofrenia?

Pytali o śniadanie i on i Chaaya, tamta dziewczyna czekała na zamówienie. Już się zastanawiała co jest nie tak, ale jeszcze się uśmiechała zawodowym uśmiechem kelnerki. Gdyby tylko wiedziała, pewnie właśnie uciekałaby w popłochu.

“Nawet tego nie umiesz, jesteś do niczego. Nic nie warte, marne zero bez przyszłości. Nie zostaniesz szeryfem, szaleńców się wiesza. Morderców też…” - zimny głos sączył jad z wielką przyjemnością, zatruwając dziewczynie krew, przeszkadzając w skupieniu.

- Milcz - Oriana szepnęła spuszczając wzrok na deski stołu, mocno ścisnęła rękę Harry’ego. On i Indianka, jej jedyna nadzieja, jedyna rodzina. Jeszcze… na razie. Umiała się dogadać jedynie z tymi, którzy akceptowali ją całkowicie. Niewielu ich było, ale zawsze znalazła się dobra dusza, która choć na jakiś czas wytrzymywała jej obłęd. Potem odchodziła jak inni i Oriana nie mogła winić nikogo, poza sobą samą. Co sprawia, że człowiek zaczyna nienawidzić sam siebie? Może tchórzostwo. Albo nieodłączny strach przed popełnianiem błędów, przed robieniem nie tego, czego inni oczekują.

“Powróz na szyję, nie złota gwiazda. Dół w ziemi i worek na głowie. To ci pisane, nie słuchaj ich, kłamią! Powinni umrzeć, wszyscy powinni zdechnąć!” - Scarlett bawiła się w najlepsze, wściekła utratą kontroli i odzyskaniem leków które ograniczały jej działanie. Mogła mówić i to robiła, a szarowłosej robiło się coraz zimniej.

Opuściła głowę nie mogąc patrzeć na ludzi dookoła. Za dziesięć godziny zasnę, mówiła do siebie, i skończy się jeszcze jeden dzień, gdy nie zwariowałam. To zaczynało być prawdziwe osiągnięcie – przejść przez dzień i nie oszaleć. Nie myślała o przyszłości, to ma sens tylko wtedy, gdy się czegoś chce. Ona nie chciała niczego oprócz tego, by dotrzeć do kresu dnia i nie zwariować.
Ale zostało ponad dziesięć godzin…

Śniadanie było ważne, w zimną i deszczową pogodę tym ważniejsze, że miało dać siłę na cały ciężki dzień, a taki się właśnie zapowiadał. Azjata uwielbiał jajka w każdej postaci, Indianka wolała owsianki w każdej formie i ilości, a Oriana chętnie wzięłaby zastrzyk po którym spała bez snów. Otworzyła usta żeby złożyć zamówienie, ale coś chwyciło ja za gardło. A raczej ktoś.

- Zgniłe mięso i gówno wam żreć! - warknęła obcym ochrypłym głosem i na chwilę jej twarz wykrzywiła nienawiść. Patrzyła na przyjaciół z jawna pogardą… a potem zrobiła ruch jakby miała zwymiotować, pojawił się drugi skurcz mięśni i pot na bladych skroniach. Wreszcie dziewczyna nabrała ciężko powietrza i z ulgą odetchnęła, trzęsąc się ze zmęczenia. Zabrałą też rękę od Azjaty na wszelki wypadek.
- P… przepraszam - wychrypiała przemęczonym głosem, potrząsnęła głową - Jajecznicę, owsiankę z owocami i… cokolwiek poprosimy.

Trójka ludzi zareagowała zdziwieniem i zaskoczeniem na jej ostre, obce i pewnie nie pasujące do sytuacji słowa. Chaaya, przestała się uśmiechać i zmarszczyła brwi, Harry zareagował podobnie ale dla dodania otuchy złapał ją mocniej za rękę. Kelnerka też wydawała się zaskoczona bo delikatnie cofnęła się o pół kroku spodziewając się pewnie jakichś kłopotów. Szarowłosa wyczuła jak Scarlett rechocze bezgłośnie ze śmiechu sycąc się jej porażką. Tak niewiele było trzeba by to ona przejęła pełnię władzy i zepchnęła Orianę do ciemnicy z jakiej sama się teraz gnieździła.

- Dobrze, zaraz przyniosę. - kelnerka rzuciła jakoś szybko i skwapliwie i w ulgą widoczną na twarzy i ruchach szybko wróciła za bar. Przez chwilę Oriana jeszcze widziała jeszcze wyraźniej te czerwone macki jakie rozrywały plecy odchodzącej kelnerki.

- Świetnie ci poszło.
- Azjata poklepał ją przyjacielsko po dłoni. Mówił łagodnym i ciepłym głosem od jakiego Scarlett znów zatrzęsła się ze złości. Chaaya nie skomentowała tego od razu tylko poklepała szarowłosą dziewczynę po ramieniu.

- Ta kelnerka jakoś cię zdenerwowała Ori? - zapytała szeryf machając lekko głową w bok w kierunki gdzie przed chwilą stała dziewczyna odbierająca zamówienie.

- Ona jest chora… - Moroz odpowiedziała po chwili, patrząc uparcie w deski stołu. Jak wyjaśnić co się widzi, gdy brzmi to jak majak? - Albo ktoś jej źle życzy. Będzie cierpieć, już cierpi. Coś… rozrywa ją od środka. Zostanie ból, łzy. Złe słowa, złe języki… Śmierć - wyszeptała wyłamując nerwowo palce - Widziałam… widziałyśmy kiedy podeszła.

Teraz oboje opiekunów patrzyli na nią uważnie. Chwilę trawili te słowa jakby naradzali się spojrzeniami co, kto i jak ma teraz powiedzieć. W końcu pałeczkę rozmowy przejęła policjantka.
- Uważasz, że jest chora? Ktoś jej grozi? Co widziałaś kiedy podeszła? - Johns objęła ramieniem plecy dziewczyny podtrzymując ją w opiekuńczym, geście. Wewnątrz niej Scarlett wzdrygnęła się z obrzydzenia od tego dotyku. Harry też cierpliwie czekał na odpowiedź popijając z kubka herbatę. Zerknął ciekawie za kelnerką ale ta już zniknęła na zapleczu i nie było jej widać.

- Czerwone węże, za jej plecami. Jak… wije, robaki. Dużo. Ciągle na niej siedzą. I czarna krew na twarzy. Płakała czarną krwią - wyrzuciła wreszcie i odetchnęła. Nie uciekała od dotyku, przyjmowała go z ulgą jak wsparcie w potrzebie. Brakowało jej tego, z drugiej strony wolała unikać kontaktu fizycznego z kimkolwiek. Na wypadek gdyby nagle straciła kontrolę. - Nie chciałam być niemiła, wybaczcie. To… nie ja - mruknęła do blatu i spytała - Co teraz? Czekamy do jutra czy szukamy innego transportu?

“Co teraz?”. Tym razem para jej opiekunów też chyba się nad tym zastanawiała. W tym czasie Chaaya, pocałowała szarowłosą w skroń w opiekuńczym, matczynym geście.

Teraz odezwał się lekarz.
- Węże albo wije na jej plecach. Czerwone. I czarna krew, czarne łzy. - podsumował to co powiedziała dziewczyna z zastanowieniem w głosie. Zamilkł chyba obracając to na różne strony w swoich myślach więc nie widząc przełomu znów odezwała się Indianka.

- Na razie zostaniemy tutaj Ori. Nie ma co leźć w ten deszcz. Jest mocny i silny więc w końcu powinien się wypadać. A potem spróbujemy znowu z tym kierowcą albo innym. Ale na pewno nie zamierzam iść do Cheb w taką pluchę na piechotę. - policjantka odpowiedziała nastolatce na jej pytanie.

- Ciekawa symbolika. - odezwał się w końcu Azjata w czarnym golfie. - Łzy, i to czarne, jak krew oznaczają żałobę, jakiś wielki żal. A wije czy robaki na plecach to może być jakiś rozkład. Albo ciężar. Może wyrzut sumienia. A czerwień to krew, albo ból, cierpienie. No to nie są przyjemne obrazy. I raczej nie rodzą się z niczego przyjemnego. - lekarz podzielił się swoją analizą z obydwiema kobietami. Popatrzył też na nich już przytomniejszym wzrokiem.

- Może ją po prostu zapytać? Skonfrontować. Zobaczymy co powie. - zaproponowała policjantka kiwając głową w stronę baru gdzie ostatnio widzieli młodą kelnerkę.

- Konfrontacja zawsze jest trochę ryzykowna. Ale zwykle daje ciekawe, szczere wyniki. Ale nie wiadomo jak zareaguje. Jak obie zareagujecie. - Azjata wahał się i popatrzył na swoją pacjentkę zastanowieniem i wahaniem w oczach.

- A ty Ori? Co myślisz? Ona pewnie zaraz wróci, żeby przynieść zamówienie. Chcesz z nią porozmawiać? Zapytać o coś? - policjantka nieco pochyliła się ku twarzy Oriany żeby spojrzeć na jej twarz. Oboje czekali co powie chyba zostawiając jej decyzję co do strategii względem tej młodej kelnerki.

Patrzyli jak na wariata, oboje, i nie mylili się. Moroz nie zamierzała zaprzeczać, że może zareagować różnie.
- Jeżeli ma kłopoty, a my i tak tu zostajemy jeszcze trochę… moglibyśmy może jakoś jej pomóc - odpowiedziała podnosząc wzrok i patrząc na Indiankę. Położyła dłonie na stole, jedna obok drugiej - Skujesz mnie, będzie… bezpieczniej.

- Zuch dziewczynka.
- Chaaya uśmiechnęła się ciepło i promiennie i znów pocałowała podopieczną. Tym razem przysunęła ją do siebie bliżej i pocałowała jej czoło. Opuściła wzrok na jej oczy z wesołym i dumnym uśmieszkiem. - Mówisz jak prawdziwa policjantka. - wyjaśniła z dumą. Potem poklepała ją po ramieniu i odwróciła się by spojrzeć w stronę baru. Dziewczyna rzeczywiście już szykowała tacę więc zaraz powinna do nich podejść.

- Spokojnie Ori, to tylko rozmowa. Poczekaj aż podejdzie ze śniadaniem i po prostu zapytaj ją o coś. O cokolwiek. Sukces osiąga się ciężką pracą małych kroczków. Jeden wydaje się niewiele przybliżać do celu ale jak spojrzy się wstecz to już robi wrażenie jaką drogę się przebyło. Po prostu zapytaj ją o coś jak podejdzie. - Sato również chyba był zadowolony i dumny z decyzji szarowłosej. Scarlett prychnęła śliną ze złości nie mogąc znieść tych słodkości i czekała przyczajona na swój moment. Dziewczyna z tacą już szła przez salę w kierunku ich stołu.

- A już jest. Dla kogo była owsianka? - zapytała grzecznie nachylając się nad stołem by położyć na niego przed którąś z trzech osób talerz z owsianką. Chwilę trwało gdy rozkładała talerze, sztućce i kubki.
Gdy się nachyliła nad stołem Oriana jeszcze wyraźniej niż wcześniej dojrzała ściekające z jej oczu i policzków smołowate, czarne krople. Ale gdy mrugnęła oczami znów widziała tylko twarz swojej rówieśniczki. Ale z zaczerwienionymi oczami jak po nieprzespanej nocy.

“Porozmawiaj”... łatwo było im mówić. Dla nich żaden problem, dla Oriany powód do nerwowego zaciskania dłoni pod stołem.
- Hej… dziękujemy - zaczęła powoli kiedy kelnerka się pochyliła. Odepchnęła warkot w głowie, musiała się skupić. A najpierw uśmiechnąć, co też zrobiła - Jesteś stąd? Mieszkasz w okolicy?

- Tak, mam na imię Sara. Mieszkam i pracuję tutaj. A wy skąd jesteście? Na długo przyjechaliście? - dziewczyna zrewanżowała się przyjemnym uśmiechem zerkając ciekawie najpierw na Ori, potem na jej towarzyszy. Sprawnie rozkładała kolejne elementy jakie przyniosła do tego śniadania. Para opiekunów podziękowała i całkiem zgrabnie zajęła się odbieraniem zamówienia i przygotowaniami do jego spożycia zostawiając prowadzenie rozmowy z szarowłosej. Ale ta, widziała ich pokrzepiające uśmiechy i spojrzenia więc widocznie byli zadowoleni z tego startu.

- My… skąd jesteśmy? - Moroz popatrzyła na dwójkę towarzyszy, ale widząc że nie piorunują jej wzrokiem mówiła dalej - Ja jestem...z Federacji, mam na imię Oriana. To jest doktor Harry Sato z St. Louis - pokazała Azjatę, a potem Indiankę - A to szeryf Chaaya Johns z Cheb. Znaczy… znaczy mieszkała tam kiedyś, a teraz wraca i… - wzdrygnęła się, ręce same zaczęły się jej zaciskać w pięści - Zostaniemy na pewno do końca ulewy, może dłużej. Szukamy transportu jak skończy padać. Albo na jutrzejszy świt… wszystko w porządku? - spytała wreszcie patrząc dziewczynie w oczy.

Para opiekunów pokiwała głowami gdy Oriana ich przedstawiała ale akurat zaczynali jeść śniadanie więc nawet pasowało, że ograniczyli się do skinięcia głową w odpowiednim momencie. Moroz zaś miała wrażenie, że o ile na “lekarz” Sara prawie nie zareagowała, może nawet spojrzała na Azjatę z nutą sympatii to na informację, że siedząca obok szarowłosej kobieta jest stróżem prawa spojrzała na nią trochę nerwowym, szybkim ruchem. Ale do Oriany uśmiechnęła się zaraz, widząc, że dalej ona prowadzi rozmowę i jest jej głównym rozmówcą.

- Tak, tak, wszystko w porządku. - zapewniła szybko kiwając głową i trzymając przed sobą pustą już tacę. - Federacja? St. Louis? No to kawał drogi. Jak chcecie zostać na dłużej to mamy wolne pokoje. Możecie zamówić. - kelnerka dorzuciła szybko jakby chciała skierować rozmowę na inne tory.

- Nie jest w porządku… ty to wiesz… ja też. Coś cię dręczy, boli. Rozpacz, wyrzuty sumienia, lęk, żal… udręka w twoich oczach. To cię niszczy, wypala - Oriana nie spuszczała wzroku - Nie chcemy cię gnębić bardziej, ani wyśmiewać. Tylko pomóc. Potrzebujesz pomocy, samemu bywa ciężko… bardzo ciężko. Trochę tu będziemy, nie jesteśmy twoimi wrogami. Trzeba… pomagać potrzebującym - skończyła dziwnie koślawo, ale udało się jej uśmiechnąć.

Dziewczyna spojrzała na szarowłosą. Takim spłoszonym spojrzeniem zwierzęcia złapanego w nocy w światła reflektorów pojazdu. Albo dzieciaka przyłapanego na jakiejś rzeczy której zdecydowanie nie powinien robić. Puściła serię spłoszonych spojrzeń po trójce gości siedzących przy stole i równie chaotycznie ku barowi i reszcie sali.

- Nie, nie dziękuję, nie trzeba, wszystko w porządku. - Sara po tej chwili zwłoki powiedziała równie nerwowo i posłała całej trójce równie koślawy i wymuszony uśmiech jaki Oriana sprezentowała jej. Chaaya przestała jeść i wydawało się, że chce się wtrącić ale Azjata dyskretnie pokręcił głową więc westchnęła i wróciła do jedzenia. Dziewczyna z tacą widząc, że nadal musi rozmawiać głównie z tą drugą, siedzącą za policjantką, patrzyła głównie na nią.

- Właśnie widać jak nic - Moroz pokręciła głową - Ktoś ci grozi, szantażuje? Nie bój się, jesteśmy obcy, nie stoimy za nikim stąd… możemy więc stanąć za tobą. Wyglądasz jak ktoś kto potrzebuje wsparcia. Nie powiemy nikomu dalej, o to też się nie martw. Chaaya jest prawdziwym stróżem prawa, Harry prawdziwym lekarzem… a ja… - zacięła się nie wiedząc jak dokończyć.

“Wariatem. Zjebem. Mongołem. Mordercą…” - Scarlett podrzuciła chętnie - “Nikt cię nie słucha, dziwisz się? Uważają cię za obłąkańca, problem. Problemy się eliminuje”.

- Ja widzę kiedy ktoś… znajduje się w sytuacji z pozoru bez wyjścia
. - dokończyła.

- Ja… - Sara otworzyła usta i przez chwilę te jej usta nie mogły się zdecydować czy i jak coś powiedzieć. Zerknęła jeszcze raz uważniej na dwójkę towarzyszy Oriany. Sato uśmiechnął się do kelnerki ciepłym, budzącym zaufanie uśmiechem. Johns żując swoją porcję popatrzyła na nią kiwając twierdząco głową do słów podopiecznej. Wskazała kciukiem na własną odznakę wpiętą w klapę. Kelnerka westchnęła i chyba wreszcie się przełamała.
- Ale to takie tam głupoty. - machnęła ręką sama chyba mając trudności ze znalezieniem odpowiednich słów nawet jak już coś zdecydowała się powiedzieć.
- Takie sprawy rodzinne chyba można tak powiedzieć. - zerknęła na policjantkę a ta wskazała jej zapraszająco miejsce obok lekarza. Dziewczyna zerknęła niepewnie przez bar, na resztę sali i po kolejnej chwili wahania usiadła obok Azjaty. Nadal trzymała czy przytulała do siebie tacę jakby to była jej tarcza przed złymi rzeczami albo jakiś talizman bezpieczeństwa.
- Wplątałam się. I teraz nie wiem jak się wyplątać. - wyznała po chwili wahania. Siedziała na samym brzegu ławy jakby lada chwila mogła się zerwać i uciec gdzieś dalej.

- Jakby to były głupoty nie martwiłabyś się tak. Jest… poważnie - szarowłosa kiwała głową, patrząc na czerwone wije za plecami kelnerki - Powiedz o co chodzi, w co się wplątałaś. Chaaya i Sato mają doświadczenie w… - urwała i popatrzyła na pozostałą dwójkę stołowników -... rozplątywaniu supłów pozornie nie do rozwiązania. To zawsze trzy głowy dodatkowe. Albo trzy dodatkowe lufy - koniec szczeknęła ochryple i wzdrygneła się.

Sara nadal biła się z myślami co było widać po zwłoce w jej odpowiedzi i nerwowych spojrzeniach. Patrzyła na mówiącą dziewczynę, na jej towarzyszy jacy siedzieli obok albo na wnętrze sali.
- Ale to takie trudne. To wszystko. - dziewczyna otarła pot z czoła w geście zdenerwowania. - No bo poznałam takiego jednego. I na początku było świetnie. Ale on… Jej co wam będę gadać! Bez sensu. Przecież zabierzecie się i wyjedziecie a ja tu zostanę. - do dziewczyny chyba dotarło jak bardzo są sobie obcy i jak się nie znają. I, że ona jest tutejsza a oni tylko przejazdem. Za parę godzin czy jutro już ich tu nie będzie. Tak jak i większość gości, lokali wszelakich.

- Bez sensu jest żebyś sama się z tym męczyła. Tak, wyjedziemy. Ale czy czas do wyjazdu zużyjemy na spanie w pokoju na górze, czy pomoc dla ciebie… zależy od ciebie. Czy chcesz zostać tak jak teraz, wplątana w problemy. Czy… spokojna i bezpieczna. Śpiąca po nocach zamiast się zamartwiać - Oriana podsunęła miskę z czymś gulaszo podobnym i zamieszała w środku łyżką. Pachniało dobrze - Którejś nocy napadnięto nas podczas drogi i okradziono, a nim wzeszło słońce my już ruszaliśmy dalej. Ze swoim sprzętem w komplecie. Nie trzeba gdzieś zasiąść na stałe aby działać. Potrzeba motywacji.

Kelnerka chyba się wreszcie do Ori i jej towarzyszy przekonała. Westchnęła i zaczęła toczyć swoją niewesołą historię. Poznała chłopaka, mieli się ku sobie, z początku było super, i cud, i miód, i orzeszki. Ale ów chłopak, Jose, był związany jeszcze z takimi jednymi. I nawet z opowieści po łebkach brzmiało na podejrzanych typów. Sara przeczuwała najgorsze więc próbowała go wyrwać z tego zaklętego kręgu. Ale wyglądało na to, że jej wysiłki spełzły na niczym. W końcu wieczorem, czy raczej już w nocy pożarli się a po rozstaniu przepłakała większość pozostałej nocy. Dlatego jak już w końcu usnęła to spóźniła się dzisiaj rano do roboty. A Jose, pewnie wrócił do tamtych. I była sama, i właśnie próbowała wymyślić co dalej z tym wszystkim zrobić. Była pewna, że gdyby spotkali się wczoraj sami to może by inaczej to wyglądało. Ale przy tych jego obwiesiach co go podjudzali to teraz sama się już nie dziwiła, że tak to się skończyło. Jakby to wyszło, że przy kolegach chłop się baby słucha nie?

Ludzie lubili komplikować sobie życie, wyszukiwać problemów. Te całe związki były tylko problemem, lepiej żyć samemu i nie musieć wiecznie zastanawiać się co kto oczekuje, albo czego oczekiwał i jak się zawiódł. Albo mieć później kaca gdy przy kłótni pod żuchwą byłego partnera pojawiał się drugi uśmiech.
- Gdzie… gdzie on mieszka? - Oriana zacisnęła pod stołem pięści i zaczęła liczyć oddechy - Ta ich melina. Co to za ludzie, gdzie się spotykają? Ilu ich jest, jak uzbrojeni? Czym się zajmują? Co pamiętasz z wczoraj? Opisy tych buców.

- Chcecie… chcecie tam pójść?
- dziewczyna rozejrzała się niepewnie po trójce twarzy dookoła siebie. Sato wykonał nieokreślony ruch głową który można było odczytać raczej jako potwierdzenie, Chaaya krótko i zdecydowanie kiwnęła głową.
- Są w takiej małej fabryczce. Tam przed wojną robili opony albo coś takiego. Sporo tych opon nadal dookoła tej rudery jest. Ich jest z pół tuzina. No i Jose. Nie wiem dokładnie jaką. Nie byłam w środku nigdy. Na pewno mają pistolety bo z nimi chodzą na zewnątrz. Nie wiem czy coś jeszcze. - dziewczyna wymieniała smutną litanię ale chyba starała sobie przypomnieć co tylko mogła.
- Ale proszę! Nie róbcie krzywdy Jose! To dobry chłopak! Tylko trafił na tych nicponi. - nagle chyba się przestraszyła o los Jose bo spojrzała bystro i prosząco położyła dłoń na blacie, przed Orianą.

- Porozmawiamy z nim. Nie bój się - szarowłosa uśmiechnęła się sztywno. Miała nadzieję, że tak właśnie będzie. Pójdą, pogadają i nikt nie zginie - Opiszesz go? Żebyśmy wiedzieli kogo szukać. I ta fabryka, w którym kierunku jest? Daleko? On… ten Jose, nie ma domu? Gdzieś gdzie da sie go złapać samego? Ci jego kumple to jakiś gang? Są tutejsi czy przyjezdni?

- Jose ma krótkie, czarne włosy. I opaskę na czole.
- kelnerka trochę się uspokoiła i otarła oczy dłonią. Oparła się łokciami o blat stołu a twarz częściowo ukryła w dłoniach przez co nawet sylwetka wydawała się teraz smutna i przygnębiona. - Ta wulkanizacja jest na północ stąd. Przy głównej drodze więc nie da się przegapić. Wszędzie tam są stare opony. A oni niby tym handlują, czasem naprawiają samochody. Czasem gdzieś wyjeżdżają na dzień czy dwa. Albo kilka. Jose się chwali, że mają znajomości w Detroit. Ale nie wiem czy to prawda i jakie to są znajomości. Nigdy nie byłam w Detroit. Ale w zimie oni tutaj byli. Wyścigi w zimie robili. Przejeżdżali tędy. Całkiem fajne te wyścigi były. - mruknęła przygnębiona kelnerka patrząc w jakiś niewidzialny punkt na blacie stołu. Wspomnienie o zimowym wyścigu nieco ją ożywiło.
- A Jose mieszka ze swoją rodziną ale tak już prawie tam nie mieszka. Bo właśnie przeprowadził się już prawie na stałe do tego warsztatu. Jakiś czas mieszkał trochę u mnie. Właściwie nocował. Bo ja całe dnie tutaj pracuję to wracam pod wieczór albo na noc, zależy jaką mam zmianę. To w dzień się nie mogliśmy za bardzo spotykać. - Sara westchnęła na swój nie lekki los.

- Imię brzmi po meksowemu. To Meks? Albo mieszaniec? - Na skronie Moroz wstąpiły krople potu, usta pobladły. Zaczęła się też kiwać w przód i w tył, a dłonie schowane miała pod stołem - Chcesz mu coś przekazać? Szukamy transportu do miasta, nie? - popatrzyła na Harry’ego i Chaayę - Jako meta i warsztat muszą wiedzieć co kto ma jeżdżącego. Popytamy.

- Tak, znaczy on mówi, że jest Indianinem. Ale no tak południowo wygląda. I przekazać, po prostu niech ich zostawi. A jak nie… No to niech zostawi mnie.
- kelnerka zawahała się na moment ale dokończyła w końcu. Wyglądało jakby rozmowa z szarowłosą dziewczyną wlała w nią jeszcze jakąś nadzieję na uratowanie tego pechowego związku z Jose.

- Tak, szukamy transportu. Na północ, do Cheb. Mieliśmy się zabrać z tamtym ale ta ulewa rozkraczyła mu samochód. Wiesz coś o jakimś transporcie? - Chaaya zdecydowała się wesprzeć Orianę. I słowem i pod stołem jej dłoń złapała dłoń dziewczyny w geście otuchy albo i gratulacji.

- No w taki deszcz to ciężko. - Sara zastanowiła się przez chwilę. Zerknęła za okno ale tam nadal był ponury poranek utopiony w bębniącym o szyby deszczu przemieszanym ze śniegiem. Zdecydowanie to nie była dobra pogoda na jakąkolwiek podróż.
- No właśnie u nas się większość podróżnych zatrzymuje. Popytam. I chcecie jechać do Cheb? Ale to wiecie co tam się w zimie działo? Tam mieli strasznego pecha. Najpierw napadli ich dzikusy z północy a potem ci Runnerzy z Det. Podobno straszne rzeczy tam się działy. Mało ich zostało. - Sara mówiła jakby chciała ich przestrzec przed tym co mogą zastać w Cheb. Patrzyła na trójkę gości uważnie.

Szarowłosa głowa od razu obróciła się do Indianki i patrzyła na nią niespokojnie. Wojna, najazdy bandytów. Być może przebyli całą drogę na marne i nie było już nadziei na normalność.
- Zima była dawno - wróciła oczami do Sary - A jak to wygląda teraz?

- No nie wiem, nie byłam tam. Jakoś dalej tam żyją chyba. -
kelnerka zastanowiła się zanim odpowiedziała. Myślała jeszcze chwilę i dodała jeszcze trochę - Jak tu zostajecie możecie pogadać z Moranem. On ma wóz, trochę jeździ po okolicy. W Cheb też bywał jak już śniegi stopniały. Pewnie przyjedzie wieczorem do nas. Taki zasuszony, z przepaską na oku. Wysoki. - dziewczyna pokazała dłonią jakoś tak trochę więcej niż z pół głowy nad czubkiem własnej. Ale gdy tak bezrefleksyjnie uniosła ramię syknęła jakby coś ją zabolało. Oriana zauważyła, że czerwone macki za jej plecami szarpnęły się niespokojnie. Sato też to zauważył swoim lekarskim okiem i wyczuciem.

- Coś cię boli? Jestem lekarzem. - zapytał przyglądając się z troską siedzącej obok dziewczynie.

- Nie, nie, to nic poważnego. Takie tam… - machnęła ręką ciemnowłosa kelnerka szybko i trochę nerwowo zbywając temat.

- Poszarpał cię. - Oriana skrzywiła się i odetchnęła parokrotnie - Często podnosi na ciebie rękę? Jose? Daj się obejrzeć Harry’emu. Może to trzeba nastawić. Będziemy wieczorem patrzeć za jednookim - ostatnie powiedziała do Chaayi.

- Niee… - dziewczyna zaprotestowała ale dość słabo. - To nie on. To ten ich palant. Grant. Jak nie chciałam mu dać spokoju wczoraj. - ciemnowłosa uciekła wzrokiem gdzieś w podłogę. Odwróciła się trochę jakby chciała odejść z ławki ale przy okazji w tej pozycji nadstawiła plecy lekarzowi. Ten ostrożnie zajrzał pod jej koszulę. Ukazały się jej nagie plecy. I czerwone pręgi na nich jak od uderzeń jakiegoś pasa czy liny. Szarowłosa widziała teraz wyraźniej. Te czerwone macki na jej plecach. Jak kończące uderzenie na plecach dziewczyny zwinięty pas czy kawałek tej liny. To musiały przedstawiać. Jakoś odcinały się w emocjach i aurze dziewczyny, były na tyle świeże i wyraźne, że widziała je swoim ślepym wzrokiem. Tak samo jak czarne, żałobne łzy rozpaczy i bólu po jakich zostały teraz tylko zaczerwienione od płaczu oczu.

- O matko. Chodź gdzieś z tym, masz jakieś spokojne miejsce? Posmaruję ci to i opatrzę. - Azjata westchnął opuszczając z powrotem koszulę kelnerki. Ta cicho pokiwała głową twierdząco i wstała od stolika. Sato dał znać swoim towarzyszkom, że zaraz wróci. Wziął swoją torbę i ruszył za kelnerką przez salę.

- Co za syf. Ale mówię ci Ori, prawie pod każdym kamieniem kryje się jakiś robal. A nigdy nie starcza sił i czasu aby sprawdzić wszystkie kamienie przy drodze. - westchnęła Indianka obserwując plecy odchodzących sylwetek.

- Dlaczego na to pozwolił? - Moroz zastanawiało co innego. Też patrzyła za Sarą i gryzła się na głos - Ten jej Jose... co to za mężczyzna który pozwala na coś takiego? Gdyby tobie albo Harry'emu ktoś próbował zrobić coś takiego... zabiłabym.

"Taki śmieć zasługuje nie na kobietę, a kosę pod żebra." - głos Scarlett szeptał dziewczynie do ucha. - "Zarżnijmy gnoi. Po kolei aż nie zostanie nikt."

Tym razem o dziwo obie myślały podobnie... mniej więcej podobnie.
- Znajdźmy ich - warknęła na głos, wyciągając ręce spod stołu. Na wierzchu jednej z nich ziała czerwona plama po zdartej skórze. Czerwone były też paznokcie drugiej dłoni - Nie można tego tak zostawić.

 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR
Amduat jest offline  
Stary 19-10-2018, 15:52   #658
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Baba się zarumienił, gdy go tak chwalono. Jakby się tłumacząc, wyjaśnił, że to tak naprawdę wszystko zasługa Chomika, jego przyjaciela, co z dumą podkreślił. Chomik był mistrzem kucharstwa, a Baba tylko trochę podłapał, no i tak wyszło...
Z pewną fascynacją i nieśmiałością przyglądał się liżącej talerz Tweety. Coś... coś niezwykłego było w tej małej blondynce łapczywie przeciągającą języczkiem po talerzu. Coś co wywoływało przyjemne mrowienie w pewnych częściach ciała.
Baba uśmiechnął się i podał jej chusteczkę. Zawsze to lepsze niż rękaw. Jajka robiły paskudne plamy... tak przynajmniej mówiła mamusia Baby, gdy prała jego T-shirt.

Baba zastanawiał się dłużej. Trzeba było zorganizować trochę jedzenia.
- Może uda się coś kupić od Indian. To dobrzy ludzie. Może wezmą trochę broni za jedzenie? - Baba popatrzył po rannych. Nie wydawało się, że w najbliższym czasie będą w stanie korzystać z swego oręża.
Baba też miał trochę żelastwa zabunkrowanego... niestety... trochę daleko. Część schował po tym jak rozprawił się z kultystami w magazynie, a jeszcze więcej schował nieopodal osady, w której rozprawił się z gangerami.

Baba się zasępił na słowa Lenina. - Ale Bunkier to nasz dom. To co towarzysz Lenin proponuje ta re... coś... brzmi trochę jak kradzież...

- Proszę się nie bać pani Kate. Baba postara się panią obronić - zapewnił gorliwie mutant, gdy pani doktor uświadomiła sobie, w jakim to niebezpieczeństwie się tak naprawdę znajduje.
- Baba też chciał porozmawiać z panem szeryfem - wtrącił, gdy pazur wraz z Kate postanowili go odwiedzić.

- Nie, nie, nie! Jaka kradzież?! Skąd ci to przyszło do głowy towarzyszu?! - Lenin zareagował bardzo żywiołowo na słowa towarzysza Baby. - To chodzi o rozdysponowanie dóbr w naszym nowym, wspólnym domu. Przecież znajdzie się w nim miejsce również dla ciebie i twoich towarzyszy. Więc wszyscy się podzielimy solidarnie, żeby zlikwidować nierówności społeczne i klasę posiadaczy. W nowym, uświadomionym domu dla mas pracujących nie będzie miejsca dla społecznych szkodników, pasożytów i wyzyskiwaczy! No ale to przedyskutujemy na plenum partyjnym gdy wrócisz towarzyszu. - przewodniczący partii pokrzepił i uspokoił nowego towarzysza gdy ten szykował się do podróży. Rewers bowiem ani gospodyni nie wyrazili sprzeciwu. A skoro jechał Baba to i jechał Ted. Pozostali zostali w domu Kate.
- To bardzo miło z twojej strony. Ale naprawdę, mam nadzieję, że wszyscy w okolicy zrozumieją czym jest szpital, uszanują to i obrona nie będzie konieczna. - Kate wydawała się poważnie zmartwiona tym, że konflikt między zwaśnionymi stronami może się przenieść do jej domu. Olbrzymi Pazur założył z powrotem swoją pelerynę, Ted swoją a Kate jakiś płaszcz. Żegnał ich głównie towarzysz Lenin. Wyszedł na próg domu i pomachał im na pożegnanie. Blondynka po prostu stała obok, kończąc palić papierosa. Schowała się do ciepłego wnętrza gdy czwórka podróżników pakowała się do terenówki. Wcześniej popatrzyła na podaną po śniadaniu chusteczkę ale nie skorzystała. Powiedziała, że już się wytarła ale dzięki po czym wyszła na tego papierosa.
Terenówka miała znowu wyraźne problemy z odpaleniem. Pogoda jej wyraźnie nie służyła. Było zimno i mokro. Pod kołami przelewały się potoki kałuż i marznącego błota a tam i tu już zdążyły się utworzyć łachy mokrego śniegu. Deszcz monotonnie tarabanił o dach i szyby gdy tylko silnik przestawał rzęzić. Ale w końcu załapał i odpalił a terenówka ruszyła.
Gdy już ruszyli, to ruszyli całkiem raźno. Pazur prowadził pojazd pewnie a i droga była przyzwoita. Z przodu usiadła Kate a z tyłu, na pace Baba i Ted. Dojechali do mostu na rzece na którym była niepisana granica między zwaśnionymi stronami. Baba nie widział co się dzieje poza zamkniętymi szybami ale pomagał mu Ted. - Ktoś nas zatrzymuje. Chyba ktoś z szeryfów. Ma kapelusz. - powiedział cicho Beta 3 informując kolegę o świecie zewnętrznym. Ten wyczuwał, że pojazd zwalnia ale oślepiony “betonowymi” szybami nie miał pojęcia dlaczego. Teraz dzięki Tedowi widział. A sam z siebie wiedział, że miejscowi stróże prawa nosili zwykle kapelusze. Wojskowi zaś czapki albo hełmy.
Rewers zatrzymał pojazd ale nie gasił silnika. Otworzył okno i dopiero wtedy Baba mógł dostrzec coś ze świata zewnętrznego. Zimne, niebieskie barwy bardzo ciemnego powietrza, niewiele jaśniejsze barwy ponczo wystawionego na tą zimną aurę i tylko twarz pod kapturem jawiła się w pomarańczowych barwach. Po głosie rozpoznał Eliotta. Zastępca zajrzał do środka i przywitał się. Nie, nic nie miał przeciw wizycie w ich biurze. Szeryf powinien być w środku.
Przejechali jeszcze kawałek i samochodem to nawet nie tak daleko było. Tym razem Rewers zatrzymał auto na dobre i wszyscy zaczęli wysiadać. Znaleźli się przed zdewastowanym podczas zimowych walk i wciąż nie do końca odremontowanym budynku miejscowego komisariatu. Szybko znaleźli się wewnątrz i tam rzeczywiście zastali miejscowych stróżów prawa. Eryk jak zwykle siedział na swoim posterunku biurowym a zaraz wyszedł też do nich i szeryf Dalton. Gdy wstępnie powiedzieli o co chodzi zaprosił ich do jednego z bocznych pokoi gdzie można było usiąść przy stole i spokojnie porozmawiać.

Baba uśmiechnął się od ucha do ucha i objął Daltona w swe potężne łapy w przyjacielskim uścisku.
- Baba się tak cieszy, że pana widzi. Że panu nic nie jest panie szeryfie Dalton - Mutant uniósł człowieka w powietrze w radosnym uścisku.
Dopiero po chwili się nieco uspokoił i również usiadł. Po wstępnej wymianie zwyczajowych w takich okolicznościach konwenansów Baba zapytał
- Czy pan szeryf wie coś o moich przyjaciołach z wyspy? Odzywali się może? Albo czy Żołnierze z NY coś o nich mówili? Jaki kontakt ma pan z wojskiem NY? Myśli pan, że by Babę wpuścili by Baba mógł zobaczyć co z Baby przyjaciółmi?
- No i .... mamy tu, to znaczy nie tu, ale tam... to znaczy... u Kate... no też nie tu... bo Kate jest tu, ale to tam... to znaczy u Kate, ale nie tu tylko u niej w domku... no mamy tam rannych. Dużo. I nie chcemy by żołnierze z NY do nich strzelali. W sumie, nie chcemy, by żołnierze strzelali do kogokolwiek... ale ... no Baba wie, że tego nie da się załatwić dyplomem... nie... nie dyplomem... dyplomacją.... tak. Nie da się załatwić tego dyplomancją. No ale może uda się dyplomancją załatwić, by nie strzelali do rannych w szpitalu. Tak. Szpital. panna Kate chciała ogłosić, oficjalnie i dyplomacyjnie, że jej domek to szpital, teren, gdzie się nie strzela i nie zabija... umie pan szeryf Dalton proszę to załatwić z żołnierzami z NY?

Szeryf zmarszczył brwi słysząc co powiedział ogromny mutant i popatrzył pytająco na pozostałych. Ci jednak też pokiwali twierdząco głowami i krótko potwierdzili słowa i obawy mutanta. Dalton więc podrapał się po głowie zastanawiając się nad tą sprawą. Przed chwilą chyba i on i pozostała trójka zdziwili się i może nawet trochę przestraszyli gdy ogromny mutant porwał w swoje mocarne łapy szeryfa. Ten chucherkiem co prawda nie był ale przy rozmiarach zmodyfikowanego w molochowych kadziach człowieka i tak wyglądał dość mikro. Potem jednak wszyscy zareagowali przyjaznym śmiechem widząc, że to nie żaden atak tylko przejaw radości. Teraz już jednak znowu każdy był poważny i siedział przy stole zastanawiając się nad tym po co tu przyszli.
- Nie Babo. Nie miałem żadnych informacji o twoich albo od twoich kolegów z Wyspy. Właściwie nie miałem żadnych informacji z Wyspy. - szeryf zaczął mówić omawiając te sprawy po kolei. - A z żołnierzami kontakt mam, pełnimy razem posterunek na moście. Ale to zwykli szeregowcy, nie wiedzą nic o tym co się dzieje na Wyspie albo zakazano im mówić. Myślę, że aby się czegoś dowiedzieć, trzeba by porozmawiać z jakimś oficerem. Może napisać jakieś pismo czy list. - szeryf mówił jakby właśnie sam się zastanawiał nad sprawą poruszoną przez Schroniarza. Do rozmowy dołączył Rewers i przez chwilę obydwaj omawiali tą sprawę. Pazur zaproponował swoje usługi jako posłańca, bo no olbrzymi, gadzionogi, porośnięty futrem i uzbrojony po zęby mutant mógł mieć trudności z nawiązaniem rozmowy z mundurowymi z NYA. Co zresztą jakiś czas temu przerabiali. No i porozumienie listowne też uznał za niezłe rozwiązanie. Też mógł pomóc w redagowaniu takiego pisma. Wydawało się, że obydwaj uznali ten pomysł z pisaniem za całkiem sensowny.
- A teraz ta sprawa z tobą Kate… - szeryf Dalton znowu podrapał się po głowie gdy spojrzał na weterynarz. Kobieta zrobiła wyczekującą minę czekając co powie szeryf. - Ja bym bardzo nie chciała, żeby u mnie stało się to co z tamtym punktem opatrunkowym tych bandytów w zimie. Może to byli ci bandyci z tego Detroit no ale to był punkt opatrunkowy. A podobno zrobili z tego rzeźnię. Naprawdę nie chcę tego samego w moim domu. Chyba bym tego nie przeżyła. Musiałabym się wyprowadzić albo coś takiego, nie mogłabym dłużej mieszkać z takim domu gdzie dokonano takiej straszliwej masakry. - Kate pokręciła głową i mówiła szybko, trochę zdenerwowanym głosem to samo co już wcześniej mówiła we własnym domu ale wtedy szeryf tego nie słyszał.
- No spokojnie Kate, zobaczymy co da się zrobić. - szeryf zapewnił kobietę uspokajająco. Potem znów się chwilę zastanawiał. - No cóż, wydaje mi się, że najlepiej zagrać w otwarte karty. I powiedzieć, że u ciebie jest szpital. Eksterytorialny. Ja to wezmę pod swoją ochronę, może uda nam się postawić jakąś ochronę. Od nas. Chociaż… Naszym pewnie by trudno było zapomnieć zimy i chronić tych gangerów z Detroit co byli tutaj w zimie. - przyznał zakłopotany Dalton. Na chwilę zapanowała konsternacja. Wszyscy wiedzieli, że Chebańczycy po zimie nie pałają i jeszcze pewnie długo nie będą pałać do Runnerów miłością. A to stawało pod znakiem zapytania jako stróżów na straży prawie bezbronnych Runnerów. Pewniejsi wydawali się ludzie szeryfa ale Brian był nadal na łożach boleści, Nico załatwiała sprawy za miastem a Eliott i szeryf na zmianę stróżowali na moście. Rewers rzucił, że później jego Pazury by mogły się tym zająć no ale obecnie Nix popłynął na Wyspę a Boomer gorączka rozłożyła na łopatki na dobre.
- Może w Łosiu udałoby się kogoś zwerbować albo nająć albo namówić do pomocy… - powiedział w zamyśleniu Dalton gdy myślał o tym problemie. Coś chyba nie chciał zostawić domu Kate tylko na słowo honoru Nowojorczyków. Przy okazji wyszło, że też to można dopisać do listu więc Dalton zawołał to Eryka i ten po chwili przyniósł potrzebne piśmidła do zrobienia listu.

Baba widocznie posmutniał słysząc, iż szeryf nie ma żadnych wieści od jego przyjaciół. Co się z nimi działo? Zamknęli się w bunkrze w nadziei, iż nikt się nie dostanie do środka? Nawet Baba wiedział, że wobec takich sił, bunkier nie ustoi się.
Gdyby mieli do czynienia tylko z gangerami, i mieli by swobodę ruchu mogli by szarpać ich puki by nie zrezygnowali.... lecz tak?
Być może NY jeszcze się nie dostała do wnętrza jego domu, być może zbytnio zaabsorbowani byli walką z gangerami... lecz jego przyjaciele nie mogli liczyć na wiele...
Baba nie znał się za bardzo na pisaniu listów. Nie wtrącał się zatem do dyskusji. Kiedyś sądził, że jest w tym dobry. Pisał regularnie. Głównie do świętego mikołaja. I jeszcze do zajączka. Ale nie odpisywali, a na święta i tak dostawał coś innego... stwierdził zatem, że jednak musi być kiepski w pisaniu listów, skoro prosząc o rower dostawał skarpety lub paliwo do czerwonego traktorka tatusia... musiał zatem bardzo niewyraźnie pisać lub się niezmiernie kiepsko wysławiać...
Wolał zatem nie podejmować się pisania listu do NY. Prosząc o uszanowanie szpitala... mógł dostać np ostrzał artyleryjski.... a to nie było by miłe. Wcale a wcale miłe...
Przez chwilę Baba zastanawiał się nad tym, kto mógłby pilnować szpitala. On sam był tylko na chwilę tam... śpieszyło mu się na wyspę. Zresztą, częstą reakcją na jego widok było otwieranie ognia, mógłby zatem więcej napsuć niż pomóc...

Lubił jednak pomagać. Zgłosił się zatem na ochotnika, by pójść do Łosia i spróbować kogoś zwerbować. Wyraźnie miał więcej chęci niż umiejętności. Jednak po krótkim instruktażu, przeprowadzonym profesjonalnie przez pana szeryfa, Baba wiedział, co może zaoferować i na jakich warunkach.
Nie był też sam. Do Łosia udali się z nim Ted oraz Rewers.
 
Ehran jest offline  
Stary 10-11-2018, 22:35   #659
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 88

Wyspa; lotnisko; hangar; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; nieprzyjemnie.




Alice Savage



Mokre, zmarznięte sylwetki wypranych z emocji ludzkich duchów zgromadziły się wokół jednej beczki z płonącym wnętrzem. Atmosfera bijąca od ludzi była równie ciepła i przyjemna jak ta bijąca z nieba i z ziemi. Mieli dość, byli wymęczeni i wypluci. Do tego ostatnia zdawałoby się nadzieja jak to, że ten farciarz Guido coś wymyśli, nawet w tak podbramkowej sytuacji i jakoś ich wyślizga z tego upadła wraz z wieścią o jego pojmaniu. Gangerzy był tak bardzo zobojętniali i nieuważni, że ledwo zarejestrowali jak na spotkanie od strony lotniska wyszło im dwie sylwetki. Dopiero z bliższej odległości okazało się, że to też Runnerzy. Ci którzy wcześniej mieli odnaleźć drugie wejście wskazane przez część Schroniarzy. Nawet samo odnalezienie tego lotniska nie było takie proste. Okazało się, że jak się wciąż i wciąż wędruje na przełaj przez zalewany wodą z nieba las to w ogóle nie znać, że jest się na jakiejś wyspie. W trzewiach tego pierwotnego lasu wydawał się on nieskończony.





Largo miał wyraźne trudności z orientacją w tym leśnym gąszczu. Ani on ani chyba nikt inny nie był pewny w którą stronę tego bezimiennego gąszczu maszerować. Zdali się chyba na podpowiedź duchów czy innego szczęścia. Wreszcie dotarli do jakiejś starej, gruntowej drogi i po chwili konsternacji uznali jedną z dwóch opcji za właściwszą. Okazali się, że mieli rację i w końcu doszli do odkrytej płaszczyzny starego lotniska okolonego gąszczem regularnego lasu. Przez kilka dekad wycięte dawniej do gołej trawy płaszczyzny zdążyły już zarosnąć paprociami, krzakami, zdziczałą trawą i młodnikiem. Dalej jednak nie umywało się to pełnokrwistego lasu jaki otaczał dawną budowlę ludzi. Za kilka dekad, jeśli nic się nie zmieni, las pewnie z powrotem zawłaszczy teren odebrany mu kiedyś przez ludzi. Na lotnisku wreszcie natrafili na innych ludzi i to nawet swoich. Można było wreszcie odpocząć i ogrzać się. Ale tych “lotniskowych” numerów też zdruzgotała wiadomość o pojmaniu szefa. No i nie byli przygotowani na odwiedziny kilkudziesięcioosobowej grupy. Ich mała mieszana schroniarsko - gangerska grupka mieściła się przy dwóch ogniskach. A teraz trzeba było rozpalić ich więcej. I kłopotem była żywność. Ani jedni ani drudzy nie mieli jej prawie wcale.

A jednak był jakiś okruch nadziei i optymizmu. Właściwie to nawet dwa. Para połamanych komediantów chyba najszybciej pozbierała się po ostatnich wydarzeniach i chociaż powierzchownie wróciła do normy. Właściwie nie było wiadomo czy sami zaczęli się ze sobą o coś sprzeczać, czy ktoś ich zagadnął o to, czy nie pytani sami postanowili podzielić się z resztą swoją bajerancką zajebistością grunt, że jakoś zaczęli i poszło. Zaczęli się przechwalać i bajerować jak to nakłonili Karen do podzielenia się łódką i nie tylko. I to jak zwykle tak bajerancko i plastycznie, że nawet z trudem wlokąc się przez las, który był zalewany najpierw deszczem ze śniegiem, potem deszczem a w końcu tylko mżawką można było sobie wyobrazić co się działo kilkanaście godzin temu, po drugiej stronie jeziora. W czasie gdy elita bandy pod wodzą Guido i Krogulca szykowała się do rozprawy z kutrami.


---



- Co to za kurtki? Jesteście jakimiś bandytami? Z jakiegoś gangu? - od zasłoniętej w deszczak sylwetki w łodzi doszedł ostrożny, nieufny kobiecy głos.

- Bandytami? My? No chyba, że ten złamas. Daj spokój, jakimi bandytami?! Jesteśmy poszukiwaczami przygód tylko no widzisz, tą łajzę przygoda znalazła szybciej niż on ją, no i widzisz co z tego wyszło. Leży teraz połamany bardziej niż na złamasa przystało. - facet w skórzanej kurtce która stanowczo nie była odpowiednia na taką aurę wskazał na drugiego, leżącego na starym, przegniłym pomoście. Sam miał rękę na temblaku i postawiony na sztorc kołnierz kurtki aby chociaż symbolicznie chronić się przed zacinającą ulewą. Do tej pory głowę chronił kapturem bluzy ale zdjął ją by wioślarka mogła przyjrzeć się jego bladej twarzy.

- Zaraz cię palancie skopię do tej wody to będziesz miał złamasa. - warknął złożony niemocą ten co leżał na mokrych dechach. Spojrzeli obydwaj na siebie. Jeden stojący a drugi leżący na pomoście. Przez chwilę zdawali się szacować szanse i możliwości czy ten leżący o latynoskich rysach naprawdę mógłby skopać zdrową nogą tego z temblakiem na ramieniu. Kobieta obserwowała tą scenkę w milczeniu i ciekawskim spojrzeniem.

- Macie kurtki jak z jakiegoś gangu. Jak chcecie mnie napaść to będę strzelać. - ostrzegła po chwili milczenia gdy sytuacja na moście zaczynała się przedłużać. Na dowód, że ma czym strzelać podniosła do góry jakiś karabin. Dalej była o kilka kroków od pomostu co dość skutecznie zabezpieczało ją przed nagłą napaścią ze strony kogokolwiek będącego na pomoście. Zwłaszcza, że to było kilka kroków po wodzie.

- Z “jakiegoś gangu”?! - fuknął zirytowany Latynos gdy usłyszał co mówi właścicielka łodzi. - Daj spokój, nie mów, że nas nie rozpoznajesz!? - prychnął dodatkowo kręcąc w niesmaku głową.

- No. Trochę teraz spaliłaś siarę na dzielni wiesz? - poinformował ją smutnym i współczującym tonem ten z temblakiem na ramieniu kiwając do tego głową.

- I daj spokój, po co mielibyśmy cię napadać? Taka fura co po dzielni wstyd się pokazać i nawet kółek nie ma. - Latynos wydawał się oburzony i zirytowany pomysłem dziewczyny.

- Ani silnika. A co to za fura bez silnika. Rower? Rowery są dla pedałów. - oświecił ją wygolony prawie na zero białas. Też wydawał się urażony i prawie obrażony na przypuszczenia właścicielki łodzi.

- To jesteście jacyś sławni? - zapytała niepewnie dziewczyna próbując chyba im się dokładniej przyjrzeć. W głosie zabrzmiała nutka fascynacji i zaciekawienia.

- No pewnie, że sławni! Jesteśm Sand Runners z Det! - wybuchnął nagle Latynos wyrzucając oba sprawne ramiona do góry. To znaczy na tyle ile mógł gdy leżał na mokrych dechach, trochę na boku podpierając się na jednym łokciu.

- No. Serio siara, że nas nie rozpoznałaś. No ale jak będziesz w pytę to nie będziemy nikomu tego powtarzać. - białas też wydawał się być zdegustowany niewiedzą wioślarki i dał temu wyraz.

- To wy byliście tu w zimie! - dziewczyna widocznie gdy usłyszała z kim ma do czynienia skojarzyła odpowiednie fakty dopasowane do tej nazwy.

- No pewnie, że my! - leżący na pomoście zmarznięty mężczyzna dumnie uderzył się w pierś wreszcie usatysfakcjonowany tym, że rozumieją się z ową obcą z kim ma do czynienia.

- Fajnie, że wreszcie załapałaś. Może jest jeszcze dla ciebie nadzieja, że nie sama siara na dzielni. - białas pokiwał głową też z wyraźną ulgą.

- Wy jesteście bandytami! Zniszczyliście Cheb! - rozmówczyni zdawała się kompletnie nie podzielać ich samozachwytu i wycelowała w nich oskarżycielski palec.

- Nieprawda. Jesteśmy ofiarami Cheb. Nasi koledzy przyjechali odebrać coroczny podatek i zabawić się w Rudego Jacka. A tam zostali bez ostrzeżenia podstępnie rozstrzelani. Odebrano nam przyjaciół, kolegów, braci i bliskich. Więc musieliśmy ich pomścić i odebrać co swoje. - Latynos obojętnie pokręcił głową i przedstawił własną wersję wydarzeń sprzed paru miesięcy.

- Co, tego ci nie powiedzieli co? Że to nie my zaczęliśmy tą hecę w zimie. Nie my pierwsi pociągneliśmy za spust. No ale jak ktoś z nami zaczyna no to dzieje się to co w zimie w Cheb. - stojący wygolony białas poparł wersję kumpla kiwając tą wygoloną głową. Dziewczyna w łodzi chwilę trawiła ich słowa.

- To co tu robicie teraz? Czego chcecie? - dziewczyna w łodzi zapytała w końcu bo widziała przed sobą dwóch, nieźle zmaltretowanych Runnerów, zagubionych i samotnych na tym rzecznym pustkowiu. Wydawało się, że spadli tu nagle z całkiem innej bajki.

- Teraz ratujemy Cheb. - Latynos odpowiedział bez wahania i pokiwał do tego głową patrząc z przekonaniem na sylwetkę w przeciwdeszczowym ponczo. Kaptur tej sylwetki przekrzywił się wyraźnie w geście niedowierzania.

- Słyszałaś te strzały od strony Cheb nie? No to tam grasują takie cholerne łodzie z cholernie wielkimi karabinami. Sieją do wszystkiego co się rusza. I nasi kumple właśnie popłynęli je rozwalić. A my potrzebujemy łodzi aby do nich dołączyć. - jaśniejszy z Runnerów dopowiedział resztę wskazując odpowiednio na kierunek zgodny z nurtem rzeki gdzie leżało Cheb i port i skąd dobiegała nie tak dawno ciężka kanonada i w przeciwny, w górę rzeki gdzie miały popłynąć te cholerne łódki z cholernymi karabinami a za nimi ich kumple. Dziewczyna popatrzyła odpowiednio w jedną i drugą stronę rzeki ale nic nie powiedziała. Wyraźnie się wahała co dalej zrobić.

- A wy czemu nie popłynęliście z nimi? - zapytała wracając spojrzeniem dodwóch sylwetek stojących i leżących na zalewanym ulewą pomoście.

- Bo już zabrakło miejsca. Mieliśmy za mało łodzi. Właściwie tylko jedną. No to musieliśmy zostać. Ale skoro nam się trafiłaś z taką ekstra łódką i do tego całkiem pustą… - ciemnowłosy ganger obrzucił spojrzeniem łódź dziewczyny oraz ją samą na znak uznania.

- Musimy do nich dołączyć. Oni tam zginą bez nas. Wiesz, musimy im pokazać co i jak. Żeby mogli rozwalić te łódki i by te łódki już nikogo tu nie mordowały. No bo jak im się nie uda no to przecież dalej te łódki będą tu grasować nie? - wygolony białas rozłożył ramiona a raczej jedno z nich, w wymownym geście na znak oczywistej oczywistości. Wioślarka wydawała się mieć już całkiem sporo rozterek i wątpliwości.

- A jak popłynę to mnie pewnie zamordujecie co? - zapytała z powątpiewaniem w głosie jakiego nie dał rady zamaskować non stop bębniący o kaptury, kurtki, deski i wodę deszcz.

- Po co? I kto będzie wtedy wiosłował? Słuchaj, chcemy zrobić z tobą deal. Wynajmiemy ciebie i twoją łódź. Na kurs do naszych kumpli i z powrotem. Daj jej szmal złamasie. - Latynos prychnął z rozbawienia i ironii na takie mordercze pomysły kobiety w łódce.

- A dlaczego ja? Swoich nie masz? Widzisz jaki on jest? Zawsze na mnie żydzi. - białas spojrzał z pretensją na leżącego na pomoście towarzysza a potem z rozżaleniu na dziewczynę biorąc ją na świadka swojej udręki. Ale sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po jakieś pudełko a z niego wyjął jakieś papierki. Z paru kroków rzeczywiście mogły to być detroidzkie talony na paliwo powszechnie uznawane w okolicy za uniwersalną walutę. Po chwili wahania dziewczyna sięgnęła po wiosła i podpłynęła te kilka kroków do pomostu. Wyciągnęła rękę i białas wręczył jej moknące od tego deszczu talony. Ta sprawdziła sumę i ze zdziwieniem zadarła głowę do góry.

- Co się tak patrzysz? Zatkało cię z wrażenia co? Widać nie robiłaś nigdy biznesów z chłopakami z Det. To wreszcie masz okazję. Drugie tyle da ci ten palant jak nas odwieziesz z powrotem. - białas kucnął przy pomoście aby podać dziewczynie talony i mniej więcej zrównać się z nią w poziomie jej twarz ze swoją twarzą. Z bliska zobaczył, że twarz pod tym kapturem jest całkiem niczego sobie. Zerknął ciekawie na kumpla a w jego oczach dostrzegł, że ten też zorientował się co jest grane. Ale wojna między nimi nie mogła spasować ani na chwilę.

- A dlaczego ja? - zapytał Latynos krzywiąc się i siadając wreszcie do poziomu. Tak był trochę bliżej łodzi i dziewczyny więc lepiej mógł im się przyjrzeć. Chociaż deszczyk skutecznie zasłaniał sylwetkę dziewczyny więc widać było tylko jej młodą twarz i ręce w rękawiczkach.

- A daleki ten kurs? Gdzie są ci wasi kumple? - dziewczyna nie mogła uwierzyć ale jednak trzymała te talony, prawdziwe talony za jakie można było kupić prawdziwe paliwo czy wymienić na coś innego. I była to całkiem przyzwoita sumka w wygodnym powszechnie akceptowalnym gamblu. A fucha nie wydawała się jakoś specjalnie trudna chyba, że było coś o czym jej jeszcze nie mówili.

- Nie wiem. Pewnie gdzieś na tych bagnach. Ale będzie ich widać i słychać a już na pewno te cholerne łódki. Zróbmy tak, wynajmiemy cię i twoją łódkę na cały dzień, do wieczora. Popływamy trochę i poszukamy ich i jak znajdziemy to wrócimy z nimi tutaj albo do Cheb. Co ty na to? - białas skrzywił się bo w końcu odkąd Guido z Krogulcem zapakowali się na transporter i jedyną łódź znikając w ciemnościach deszczowej nocy to właściwie nie było wiadomo gdzie są. A nie strzelali się chyba jeszcze bo coś cicho było w porównaniu do kanonady z chebańskiego portu. No ale pewnie powinni być gdzieś w pobliżu rzeki.

- A potem on mi da jeszcze drugie tyle? Na wieczór albo przy powrocie? Nawet jak ich nie znajdziemy? - upewniła się dziewczyna pokazując trzymane talony i na siedzącego już Latynosa. Ten potwierdził skinieniem głowy i obaj czekali co zdecyduje. Wioślarka zastanawiała się jeszcze dość symbolicznie przez krótką chwilę po czym skinęła kapturem. - Dobra. Ale nie będę się strzelać ani nic takiego. Nie popłynę w sam środek strzelaniny ani inne takie niebezpieczne miejsca. Sam kurs po rzece okey ale bez innych takich. - dziewczyna postawiła warunek patrząc na obydwu mężczyzn siedzących i kucających na przegniłym, zagubionym i zapomnianym na tej rzece pomoście.

- Jasne. Tylko kurs i machanie wiosłami. Do wieczora. Nie ma sprawy. - ciemnowłosy ganger zgodził się a ten drugi pokiwał głową. Dziewczynie to chyba wystarczyło bo wreszcie wsunęła talony przez jakąś dziurę w pończo do kieszeni pod nią.

- Dobra, to wsiadajcie. - zgodziła się wreszcie wskazując na miejsce w swojej łodzi. Nastąpiła chwila chybotliwego załadunku gdy dwóch okaleczonych facetów próbowało się przenieść z względnie stabilnej powierzchni pomostu do chyboczącej się na falach i od ich ruchów łodzi.

- A w ogóle nazywasz się jakoś? - zagadnął ten jaśniejszy gdy już siedział na środkowej ławeczce łódki i obserwował jak ten drugi, z nogą w łupkach, próbuje zapakować się do łodzi.

- Karen. A wy? - wioślarka zarówno odpowiedziała jak i zapytała swoich nowych towarzyszy podróży o te podstawowe informacje.

- Ja jestem Paul a ten złamas to Hektor. - powiedział ten jaśniejszy z gangerów z wyraźną wyższością wskazując na z trudem gramolącego się do łodzi kumpla zbyt tym zajętego aby odpowiedzieć.




Pell; lotnisko; magazyn; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; nieprzyjemnie.




Luca Seaver



To, że masaż się skończył Luca poznała po tym, że się obudziła. A zasnęła nie wiadomo kiedy. Spokojny, kojący ruch dłoni Stanley w końcu widocznie ją ułożył do snu. Ale uczucie było bardzo przyjemne. Nawet teraz, gdy już wstała, z pleców biła jakaś aura rozleniwiającej, relaksującej błogości. Zupełnie jakby dłonie szeregowej zostawiły po sobie jakieś przyjemne eteryczne echo po sobie które jej plecy i umysł wciąż pamiętały i z chęcią wracały do tego przyjemnego uczucia. Wewnątrz tego śpiworowego gniazda było całkiem ciepło, przyjemnie, bezpiecznie i błogo.

A w tym śpowiorowym gnieździe nie była sama. Obok leżała druga kobieta z jaką dzieliła tą przyjemnie rozgrzaną przestrzeń pod śpiworem. A przy i na nich wyczuwała znajomy, ciepły ciężar dwóch brytanów.

- O, wstałaś. No to dzień dobry. Chyba przestało padać. Ale nadal kropi. - powitała ją Stan na przywitanie uśmiechając się sympatycznie i machając trochę dłonią. Widocznie musiała wstać wcześniej. Ale chyba nadal była w dość “łóżkowym” nastroju bo nie ruszała się nigdzie i była właściwie bez ubrania nie licząc majtek i podkoszulki. Teraz Seaver też rozpoznawała różnice w łomocie o blachy magazynu nad głowami. Wcześniej tarabaniło w najlepsze jakby deszcz miał zamiar przebić się na wylot schronienia ludzi a teraz trzeba było się wsłuchać aby wychwycić delikatny stukot kropel. Na ucho tropicielki pewnie mżyło bo są ciche i za delikatne było na prawdziwy deszcz. Pory doby, bez widoku światła zewnętrznego nie dało się poznać. Ale wedle wskazań żołądka to mógł być jeszcze ten sam dzień gdy się kładły. Pewnie nadal przed południem.

- Matko, jak zimno na zewnątrz. W ogóle nie chce mi się wychodzić. Zresztą jeszcze nie wyschły. - kobieta w podkoszulce wskazała głową w bok na suszące się przy ognisku ubrania jakie niedawno rozwiesiły do suszenia przy ognisku. I rzeczywiście wyglądały na jeszcze mokre i nawet od samego patrzenia nie chciało się ich na grzbiet zakładać.

- Chcesz napisać ten list? Czy idziesz dalej spać? - zapytała brunetka czarnowłosą dziewczynę o dwóch, różnych tęczówkach. Uniosła w ręku jakiś notes który postukała trzymanym w drugiej dłoni ołówkiem. Plecak rzeczywiście miała przy sobie więc pewnie z niego wyciągnęła te listowe precjoza.

- I jak plecy? Bolą cię? Ta maść coś pomaga? - zapytała wskazując tępą stroną ołówka na niedawno wymasowane i nasmarowane maścią plecy. I to o ile dobrze pamiętała z tej powodzi przyjemnej, sennej błogości to dwa razy. - A w ogóle to chyba mnie coś oblazło. Ciebie nie? - zapytała gdy nagle wsadziła sobie dłoń pod koszulkę i energicznie podrapała po brzuchu. W końcu uniosła dolną krawędź materiału i przyjrzała się swojemu brzuchowi. Na nim zaś było widać kilka, charakterystycznych czerwonych punkcików od pchlich ukąszeń. Potem popatrzyła oskarżycielsko na dwa, czarne brytany a te zrewanżowały się równie czujnym co uważnym psim spojrzeniem co w pewnych okolicznościach można było odebrać jako kpiące. Zwierzaki widocznie zorientowały się, że człowiek mówi do nich więc z ciekawością wodziły po Stan swoimi ślepiami.




Burt Lake; knajpa “Happy Meal”; sala główna; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; nieprzyjemnie.




Oriana Moroz






- Malownicza sceneria. - mruknął z przekąsem lekarz japońskiego pochodzenia. Kaptur miał trochę za duży więc aby przyjrzeć się dokładniej czemuś w dalszej odległości musiał odchylić go nieco w tył i do góry. A przyglądał się temu samemu co i jego towarzyszki. Najbliżej był dawny szyld reklamujący zakład wulkanizacyjny a kilkadziesiąt kroków dalej otoczone improwizowanym płotem jakieś podwórze owego zakładu. I czy Azjata chciał na tyle zadrzeć głowę do góry aby przyjrzeć się szyldowi czy podwórku widocznemu na końcu krótkiej prostej musiał właśnie odchylić kaptur do tylu.

- Jak cholera. - zgodziła się z jego opinią Indianka też stojąc na tych krzyżówkach i przyglądając się okolicy. Ta rzeczywiście była malownicza. O ile ktoś chciałby namalować pejzaż w mokrych, zimnych deszczowych barwach z dominacją odstręczających szarości, zgniłej zieleni i mokrych brązów. Za to z ciepłych barw to tam i tu majaczyły jakieś zapomniane śmieci, strzępy wieki temu zapomnianych reklamówek albo porzuconych “wiecznych” pudełek i papierków po jedzeniu, kto wie czy nie jeszcze sprzed wojny. A tak to wszędzie w zasięgu wzorku świat wydawał się chłodny, mokry i nieprzyjemny a woda chlupała, ściekała, padała albo płynęła chyba w każdej możliwej postaci.

Jednak fatalna niepogoda jaka panowała o poranku ustąpiła na tyle, że teraz padała tylko mżawka a nie deszcz przemieszany ze śniegiem. Chyba też zrobiło się nieco cieplej a może to był właśnie efekt złagodnienia opadu. Na ziemi nadal leżały łachy brudnego, szarego, przemoczonego śniegu ale z nieba śnieg przestał padać. Ogólnie więc im bliżej południa tym pogoda w miarę się poprawiała. Do zenitu brakowało jeszcze ze dwie czy trzy godziny. A chociaż w “Happy Meal” najedli się do syta i zostali obsłużeni przez już całkiem, ładnie uśmiechniętą Sarę która wydawała się już całkiem inną, milszą, cieplejsza osobą niż o poranku gdy spotkali ją po raz pierwszy to i tak na chłodny i mokry świat zewnętrzny wychodziło się nieprzyjemnie z ciepłego i oświetlonego przyjemnym płomieniem świec i lamp wnętrza.

Namiar podany przez kelnerką okazał się dość dokładny. Chociaż na piechotę, przez te kałuże, błoto i mżawkę to te kilkaset metrów, może kilometr parę chwil się szło z “Happy Meal” gdzie się zatrzymali. Gdy pogoda się poprawiła, że padała już tylko mżawka Johns zdecydowała, że jeśli chcą się zająć sprawą Sary i Jose to właściwie nie ma na co czekać. “Ich” kierowca mógł się zwinąć w każdej chwili chociaż jeśli nie wyruszyłby w miarę prędko to pewnie jak zgadywała policjantka, już nie wyruszy. Ale cóż, ostatecznie aż tak jej chyba nie zależało nawet gdyby pojechał bez nich, ot najwyżej zostaną dzień tutaj a rano znów spróbują znaleźć jakąś podwózkę do Cheb.

No i teraz byli “tutaj” czyli na rozdrożu. Główna nitka drogi pruła dalej na południe ale tutaj mieli właśnie boczną odnogę która po jakiejś pół setce metrów prowadziła do bramy i ogrodzenia owego zakładu wulkanizacyjnego. I tak jak mówiła Sara trudno było się nie domyślić, bo wszędzie były jakieś opony. Nawet droga do zakładu była chyba z jakiś pociętych kawałków opon. Opony stanowiły główną część ogrodzenia pomieszanego z jakimiś blachami, drucianą siatką, wbitymi prętami zbrojeniowymi i oplątane to wszystko drutem kolczastym. Brama jednak była otwarta jakby czekała na klientów. Gdyby była zamknięta no pewnie trzeba by poszukać innego dojścia. W sumie może i były jakieś dziury i szczeliny w tym ogrodzeniu ale z tej odległości i pogodzie nie było ich widać.

Na uwagę jednak zasługiwały i “dekoracje” wjazdowe powbijane w słupy przy drodze czy przybite do tego starego szyldu reklamowego. Głównie czaszki i kości zwierząt. Ale też jakieś pióra, amulety, chyba części komputerów czy maszyn no i znaki albo napisy. Część Sato raczej domyślał się niż mógł rozczytać bo były już mocno zatarte przez czas i aurę. Ale podejrzewał, że to chyba łacina. Niepokojący był materiał z jakiego wykonano dziwne, groźnie wyglądające znaki i napisy. Zbrązowiały, z zaciekami, zatarty ale i tak dość mocno sugerował, że zrobiono go jakąś krwią albo czymś co miało ją udawać. Na palik w pobliżu wjazdu był też wbity krowi łeb z rogami. Jak jakieś trofeum. Łeb ociekał teraz wodą ale z czerwonym zabarwieniem gdy wypłukiwał pozostałą krew z tkanek. Z bliska widać było, że jest już nadgniły i zapach pasował do wizerunku. Podniecona widokiem i zapachem krwi i śmierci Scarlett poruszyła się niespokojnie w swoim kącie wyczuwając osłabienie naporu troski i uwagi dwójki opiekunów swojej ciemiężycielki oraz jej własne wahanie.

- Brama niby otwarta. - powiedział po dłuższej chwili milczenia Japończyk. Zawahał się jakby obawiał się czy poznawanie tego miejsca i jego załogi to dobry pomysł. Jeszcze w knajpie Chaaya prosiła go by został i poczekał aż wrócą ale Azjata nie chciał o tym słyszeć. Dlatego widząc jego opór policjantka w końcu ustąpiła i zgodziła się by poszedł razem z nimi.

- No niby tak. - zgodziła się Indianka wracając spojrzeniem do bramy odległej o pół setki kroków. Dotąd rozglądała się po okolicy. Dalej byli na głównej drodze, po obu stronach drogi był mały lasek który w naturalny sposób zdawał się oddzielać starą wulkanizację od reszty osady. Las podchodził dość blisko pod zachodnią ścianę ogrodzenia ale nie na tyle blisko by ktoś wychodząc z niego znalazł się od razu przy ogrodzeniu. Podobna, choć znacznie mniejsza kępa drzew była po przeciwnej, wschodniej stronie ogrodzenia. Do niej było nieco bliżej niż do głównej bramy i całej południowej ściany kombinowanego ogrodzenia.

- No Ori, to twoja akcja więc powiedz, jakbyś chciała to rozegrać? - policjantka w końcu zwróciła się do podopiecznej podobnie jak wcześniej pytając ją o zdanie i pomysł na rozwiązanie jakiegoś zagadnienie. Słysząc to Sato też odwrócił się aby popatrzyć na nią ciekawie i zachęcająco.





Cheb; rejon centralny; dom Kate; Dzień 9 - przedpołudnie; mżawka; ciepło.




Baba



W “Łosiu” wciąż dominował ten znajomy zapach unoszący się ze świec i lamp. Ale od czasów zimowych wydarzeń dało się rozróżnić i inny. Bardzo charakterystyczny zapach świeżo rżniętego drewna od bezustannych prac remontowych jakie po trochu prowadzono aby odnowić to miejsce i przywrócić mu dawną świetność. Na razie udało się zainstalować dwa, duże okna po obu stronach drzwi wejściowych. Pozostałe nadal były zabite deskami, dyktami, blachami i czym się tylko dało. Chociaż dla termoczułych oczu mutanta i szyby i dykty miały podobną przpuszczalność ciepła jak inne ściany więc nie robiło mu to takiej różnicy jak innym ludziom. Za to i tymi sensorami w oczach jak i tymi na skórze odczuwał, że wewnątrz jest zdecydowanie cieplej, przyjemniej i o wiele bardziej sucho niż na zewnątrz. Na zewnątrz deszcz co prawda ustał ale dla odmiany zelżał i przeszedł w monotonną mżawkę. I choć było zdecydowanie cieplej niż te kilka stopni poniżej 0*C o świtaniu to jednak nadal było dość chłodno, mokro i nieprzyjemnie. Czyli całkiem na odwrót niż wewnątrz ogrzanego i oświetlonego okruchu cywilizacji.

Za to wewnątrz nie było zbyt wielu gości. Pora zresztą temu niezbyt sprzyjała. Ci przyjezdni co się zatrzymali na noc już pewnie wyjechali o poranku. Ci co mieli szukać tu schronienia na noc albo wieczorowej rozrywki jeszcze nie przybyli. Cheb nie było jakąś strasznie wielką metropolią aby wiele przyjezdnych osób mogło załatwiać swoje sprawy w dzień i tu bytować w ten dzień. A do tego z powodu ostatnich walk między Nowojorczykami a Detroitczykami, do tego jeszcze z przerwą na najazd rzecznych piratów sprawiało, że nawet idąc przez osadę główną ulicą to szło się jak przez wymarłe miasto duchów, kolejne bezimienne, wymarłe Ruiny porzucone setkami po Pustkowiach.

Dlatego gdy dziwnie dobrana trójka gości, olbrzymi porośnięty futrem mutant o gadzich łapach i czarnoskórej głowie, łysy facet też jak na człowieka olbrzymich rozmiarów i cichy, nie rzucający się w oczy nijaki, najmłodszy z nich weszli do lokalu wszystkie głowy zwróciły się ku nim. Co akurat nie było jakieś dziwne w tak pustym lokalu i przy tak dziwnie dobranych gościach.

Akcja werbunkowa przebiegała jednak opornie. Nie dość, że bar był prawie tak samo wyludniony jak i reszta osady to jeszcze mało kto miał ochotę nadstawiać karku przeciw Nowojorczykom. Zwłaszcza, że prawie wszyscy mieli albo mówili, że mają swoje sprawy gdzieś poza Cheb i w “Łosiu” są przejazdem a nie docelowo. Zapewne niektórych mogłaby skusić odpowiednia zapłata ale tutaj trójka mężczyzn nie mogła zaoferować zbyt wiele. Ted wyciągnął trochę talonów na paliwo, pudełko painkillerów, dowódcza Pazurów dołożył trochę pistoletowych ammo no ale ludzi raczej to nie mogło odciągnąć od ich spraw poza Cheb na dłużej niż dzień czy dwa. Więc potencjalny pobór na ochronę improwizowanego szpitala polowego był dość mierny.

Więc właściwie jedyną osobą która wydawała się wyłamywać z tego schematu była młoda kobieta o twardym spojrzeniu. Co więcej nosiła odznakę sędziego i wydawała się zainteresowana sprawą. Kazała do siebie mówić Lee i miała zniekształcony, odstraszający, chropawy głos pewnie związany ze starą blizną na gardle. Pozostawało pytanie czy jedna osoba wystarczy do tej ochrony i czy próbować czegoś dalej czy zostawić sprawę jak jest.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 15-12-2018, 03:22   #660
 
Amduat's Avatar
 
Reputacja: 1 Amduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputacjęAmduat ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=DHtcliIvnHI[/MEDIA]
Budynek wyglądał źle, bardzo się Orianie nie podobał, chociaż może nie tak. Nie podobały się jej osoby które mogli tam znaleźć - ludzie ozdabiających swoją siedzibę makabrycznymi totemami. Kośćmi i krwią…
- Jesteś słaba. Żałosna - Scarlett syknęła jej do ucha, a szarowłosa czuła przez skórę jak tamta wierci się niespokojnie i gdyby mogła, łowiłaby miedziany zapach starej juchy niczym spuszczony ze smyczy gończy pies. Jej akurat klimat odpowiadał, uwielbiała makabrę, śmierć. Rozkład.

- Nie… - Oriana zaczęła mówić na głos, potrząsając głową i walcząc z panoszącym się w jej głowie diabłem. Nie… nie chciała tam iść, bardzo nie chciała, ale powiedzieli dziewczynie z knajpy ze to załatwią. W ten czy inny sposób.

- Nie… nie mogą strzelać od progu do każdego - dokończyła, patrząc na Indiankę i Azjatę - To wulkanizacja, zarabiają na ludziach. - przełknęła ślinę, poprawiając pasek od karabinu żeby nie spadał z ramienia - Pójdę i się spytam o brykę. Podwózkę. Zobaczę ilu ich tam jest. Harry… zaczekaj lepiej tutaj. Chyba nie… nie powinniśmy zaczynać rozmowy od ołowiu - wzdrygnęła się, przez jej twarz przeszedł skurcz, zmieniając twarz w nienawistną maskę.

- Lubią krew, dajmy im krew! - syknęła przez zęby i zaśmiała się ochryple, szyderczo - Każdemu z nich, jebani pozerzy. Obwieszają się czaszkami i myślą że są kimś. - splunęła na ziemię, a potem zgięła się w pół, łapiąc za brzuch. Walczyła o odzyskanie kontroli i oddechu kilkanaście sekund, a kiedy się wyprostowała, znów była spokojna.
- Spróbujmy - powiedziała głucho, nie patrząc na opiekunów.

- No tak, raczej nie powinni strzelać do potencjalnych klientów. Bo szybko by splajtowali. - Indianka pokiwała głową z aprobatą i lekkim uśmiechem. Azjata też skinął podobnie na znak, że widzi sprawę podobnie. Poczekali ze swoją podopieczną aż ta odzyska panowanie nad sobą. Gdy ją przygięło złapali ją jedno z jednej a drugie z drugiej strony aby ją podtrzymać i dodać otuchy. W tym momencie wydawali się dość zaniepokojeni i zmartwieni. Ale gdy kryzys minął starali się przejść z tym do porządku dziennego. Dyskutowali chwilę co zrobić. Lekarz wahał się czy nie dać pacjentce jeszcze jednej tabletki albo nawet zastrzyku. Policjantka skwitowała to tym, że po takiej terapii właściwie mogliby sobie odpuścić akcję z udziałem ich podopiecznej. Przynajmniej w roli głównej rozgrywającej. A w końcu mieli sprawdzić czy można zrobić kolejny krok w kwestii jej usamodzielnienia się. W końcu z widocznym wahaniem Japończyk ustąpił.

- To my tam pójdziemy a ty tutaj zaczekaj. - Chaaya w końcu uznała, że Ori doszła do siebie i nie ma na co dłużej czekać. Harry chciał coś powiedzieć, chyba zaprotestować ale policjantka znów go ubiegła. - Harry jak trzeba będzie to nas pozszywasz ale jak ty oberwiesz no to nie wiem czy my damy radę. Poza tym będziesz naszą czujką na zewnątrz albo sprowadzisz pomoc z osady gdyby całkiem się spieprzyło. - Indianka wyłuszczyła mu sprawę i ten argument chyba wreszcie go przekonał bo pokiwał głową. A raczej kapturem. Życzył więc im jeszcze powodzenia i prosił o ostrożność.

Więc ruszyły przez tą drogę. Samochodem pokonałoby się chwila moment. Ale pieszo do przejścia te kilkadziesiąt metrów było. Zwłaszcza, ze wydawało się, że na tej odkrytej drodze to mogą zostać ustrzelone z każdym kolejnym krokiem.
- Na razie nic nie mów, że jestem gliną. Odznaki pod tym i tak nie widać. - spojrzała w dół na siebie no i pod peleryną przeciwdeszczową to nie było widać co ma pod spodem. Odznaki też nie. - Gdyby była potrzeba to się im pokaże. A na razie to pomysł masz dobry. Mamy furę ale się rozkraczyła więc szukamy pomocy. Jakby pytali o detale pojazdu mów o tym co mieliśmy jechać. - policjantka poinstruowała podopieczną gdy tak szły przez tą drogę pełną kałuż.

Dziewczyna kiwała potakująco głową, chowając spocone dłonie do kieszeni kurtki. Nie robiły nic niezwykłego, szły spytać o usługę… do miejsca wyglądającego jak cmentarz zwierząt.
- Tam na drodze - zaczęła cicho, wbijając wzrok w ziemię, a głową robią okrężny ruch - Jej się to podoba. Czuje krew. Ciężko… ją utrzymać - przyznała ze wstydem, garbiąc ramiona, ale szła równo z Indianką - Zrobię co… co się da, obiecuję. Ale czuję jak drapie mnie od środka, chce wyjść - przełknęła ślinę - Tyle dobrego że jeżeli tamci coś zaczną… ona ci się bardziej przyda w walce - westchnęła boleśnie i bezradnie wzruszyła ramionami - Mam nadzieję, że obejdzie się bez walki. Myślisz że znajdziemy tego… idiotę który pozwala bić własną kobietę? Chętnie z nim porozmawiam… z nimi oboma - warknęła - Ja, nie ona.

- Och, Ori.
- Indianka położyła dłoń na ramieniu szarowłosej dziewczyny i zatrzymała ją. Gdy się zatrzymały odwróciła twarzą do siebie i chyba po chwili impulsu przytuliła do siebie. Objęła jej głowę swoimi rękami. Co prawda kaptur osłabiał ten gest ale nadal był czytelny. - Nie obchodzi mnie ta druga. Nie chcę jej. Chcę ciebie. Bez względu na sytuację. Bądź silna, będę tuż przy tobie. - mówiła przyciskając ją do siebie w opiekuńczym geście. Postały tak chwilę zanim policjantka puściła dziewczynę i wznowiły marsz ku temu podejrzanemu zakładowi. Ori poczuła, że Scarlett znów wycofała się gdzieś w kąt. Jakby nie mogła znieść opiekuńczego uścisku Indianki który zdawał się ją parzyć.

Ale w końcu doszły do bramy. Chaaya zatrzymała się i odwróciła w kierunku skąd przyszły. Tam, przy głównej drodze widać było samotną sylwetkę w długiej pelerynie. Policjantka pomachała do niej na znak, że jest wszystko w porządku i otrzymała podobne odmachnięcie. No a potem zostało już wejść na podwórze tego zakładu.

Budynek okazał się średni. Znaczy trochę większy od przeciętnego domku jednorodzinnego ale też mniejszy od jakiejś hurtowni czy supermarketu. No średni. Piętrowy. Z widocznym wbudowanym garażem na kilka wjazdów. Ale bramy były zamknięte. Ktoś jednak musiał być bo z kilku widocznych okien w części z nich paliło się światło. Dało się też słyszeć jakieś buczenie kojarzące się z jakąś pracującą maszyną albo silnikiem. Chaaya wskazała na jakieś drzwi które wyglądały jak główne wejście dla klientów. Obok było okno rozjarzone światłem więc pewnie ktoś tam był w środku.

Ponura aura przyprawiała o gęsią skórkę. Mokre od zimnej wilgoci ściany wydawały się pochłaniać te drobne resztki światła zamiast je odbijać. Do tego chłód wiatru targającego ubraniami i wprawiającego kościane maszkarony w upiorne zawodzenie. W kątach zalegał półmrok, część potłuczonych szyb kryła za sobą ciemność, a w powietrzu wisiał zapach ubojni.

- Już chyba… lepiej żebyśmy weszły - Oriana westchnęła i zdobyła się na blady uśmiech. Po pomocy Chaayi zrobiło się jej lepiej, a obecność Indianki tuż obok dodawała ogromnej otuchy. Wolała ją, nie tamtą… sama tak powiedziała.

- Upiornie tu - mruknęła podchodząc pod bramę żeby zapukać pięścią - Jak… w złym śnie. Po co nawieszali tu tyle tego? Żeby ludzie się ich bali? Chcą… być groźni? - westchnęła po raz drugi, oblizując spierzchnięte usta - Byłaś kiedyś w Det? Oni… mieli mieć z nimi powiązania. Z Detroit. Nigdy tam nie… nie udało się tam dotrzeć, może lepiej. Jeżeli tam… jest jak tu - wskazała z ponurą miną kiść zmurszałych czaszek przy wejściu.

- Nie byłam tam. Ale nie przejmuj się tym teraz. Skup się na tym co tu i teraz. Inaczej będziesz zdekoncentrowana. - poradziła jej policjantka też rozglądając się po podwórku i budynku. No nie było to przyjemne miejsce. Na pewno nie w taką pogodę. Johnson podeszła do drzwi i szarpnęła za klamkę. Ta puściła i drzwi się otwarły. Ciemnowłosa kobieta weszła do środka i stanęła przy drzwiach aby zrobić miejsce dla towarzyszki. Gdy ta weszła Chaaya zamknęła drzwi.
- Dzień dobry. - rzuciła zdejmując kaptur.

- Dzień dobry. - odpowiedział jakiś brodacz w roboczym, niebieskim drelichu. Wyszedł chyba gdzieś z zaplecza gdy usłyszał, że ktoś wchodzi. Stanął za ladą oglądając ciekawie na dwie klientki. Wewnątrz było o wiele cieplej niż na zewnątrz bo pomieszczenie było ogrzewane przez jeden koksownik. Chaaya spojrzała na podpieczoną dając jej znać, że powinna przejąć prowadzenie rozmowy. Były w jakimś krótkim korytarzu czy niewielkim pomieszczeniu które lada dzieliła prawie na pół. Poza tym brodaczem gdzieś w wieku tatuśkowatym nikogo więcej nie było widać. Ale sądząc po bryle budynku jaką właśnie widziały z zewnątrz były obecnie w dość drobnej części tego zakładu.

Oriana odetchnęła, biorąc się w garść. Musiała się skupić, tak. To była dobra rada.
- Nasz… samochód - powiedziała ochryple, patrząc na brodacza spod kaptura. Zagryzła wargi, sapnęła pod nosem i odepchnęła ciągle nadającą Scarlett poza zasięg słuchu.
- Bryka nam padła… pod miastem. - zaczęła jeszcze raz, mówiąc pewniej i nie tak kanciasto - Powiedzieli żeby do was zajrzeć, spytać o pomoc. Chyba… silnik, nie wiemy. Ale nie odpala, nie łapie rozrusznik czy co. Albo akumulator - wzruszyła ramionami i westchnęła - Poza tym… jest szansa na… coś ciepłego do picia? Zmarzłyśmy jak psy. Zapłacimy.

Facet pokiwał głową. Ori nie bardzo mogła zgadnąć czy to potwierdzenie jej słów czy odpowiedź czy jeszcze coś innego. Pokiwał jeszcze raz i spojrzał gdzieś wzdłuż lady. W końcu tam podszedł.
- Zaraz będzie woda. - powiedział i sądząc po odgłosach pewnie coś nastawiał tą wodę. Gdy skończył i wyprostował się znowu popatrzył na obydwie kobiety.

- No my to raczej wulkanizacją się zajmujemy. - odpowiedział w końcu facet. - No koła robimy, opony, otuliny do kabli albo czegoś takiego. - wyjaśnił tonem sugerującym, że nad czymś się zastanawia. - No jak silnik możemy zerknąć no ale nie obiecuję. - wzruszył ramionami. - A dacie radę przyjechać tu tym wozem? - zapytał na koniec.

- Nie bardzo. Zdechł na amen. Ledwie same tu przyszłyśmy przez te błota
- Oriana zaczęła dość neutralnym tonem i gdy wzięła oddech żeby kontynuować przez jej twarz przeszedł skurcz i kolejny. Wróciła nienawistnie wykrzywiona gęba i zmrużone pogardliwe oczy.
- Bezużyteczne ścierwo… - wysyczała chrapliwie, ze złośliwą uciechą. Przeniosła wzrok na Indiankę - Wszyscy jesteście bezużytecznym mięsem. Robaki, kloaczne pokraki. Śmierć wam pisana. Tobie też… suka - szczeknęła, robiąc ruch jakby miała zamiar rzucić się do przodu na kobietę, ale zatrzymała się w połowie. Siwowłosą głową rzuciło ostro w prawo, potem w lewo, a jej właścicielka sapnęła, gryząc wargi i zaciskając pięści sztywno wyprostowanych wzdłuż tułowia ramion. Mamrotała coś pod nosem, aż wreszcie wydechnęła powietrze z płuc, opierając sie plecami o ścianę. Podniosła trzęsące się ręce żeby rozmasować skronie.

- P… przepraszam - przełknęła ślinę, maska zniknęła. Oddychała ciężko jak po długim biegu i unikała patrzenia na kogokolwiek. To załatwiły cokolwiek… super. Spieprzyła. Jej wina. Cholerny nieudacznik - To… ja tak nie myślę. To… nie ja - próbowała coś tłumaczyć zrezygnowanym głosem, podnosząc wzrok na ladę - Jeżeli nie da się go naprawić. Auta… macie tu jakieś na sprzedaż? Albo… podwózka. Tam gdzie jedziemy… już niedaleko. Przepraszam - skończyła smętnie.

- Co?! Hej ty! Uważaj sobie! - facet z początku reagował na słowa Ori jak chyba przeciętny sprzedawca na przeciętne słowa, przeciętnego klienta powinien. Zastanawiał się chyba nad co odpowiedzieć czy zapytać jeszcze, kiwał głową i był dość spokojny. Ale gdy nagle do głosu doszła ta druga wybałuszył oczy ze zdziwienia i zaraz potem wzięła go złość.

- Ona nie chciała, przejęzyczyła się. Miałyśmy bardzo stresujący poranek, przepraszamy! - Chaaya też się wtrąciła podchodząc szybko do podopiecznej i obejmując ją ramieniem. Mówiła szybko i przepraszającym tonem. Facet dalej wyglądał na wkurzonego, może nawet trochę oszołomionego tą nagłą zmianą u szarowłosej dziewczyny. - Zapłacimy. Trochę nam się śpieszy. - dorzuciła Indianka i to chyba pomogło mu powziąć decyzję.

- Mam coś. Chodźcie za mną. Ale ta mała niech tak nie pyskuje bo fora ze dwora! - brodacz uspokoił się trochę, skuszony chyba wizją zarobku ale nadal krzywo patrzył na Orianę. Machnął ręką by iść za nim i wyszedł przez te same drzwi przez jakie przyszedł.

Przeszli przez krótki korytarz i wyszli na coś co chyba było skrzyżowaniem garażu i warsztatu samochodowego. Taki spory, na kilka pojazdów i kilka bram. Z połowa stała pusta i facet poprowadził ich ku stojącym samochodom. Jakieś kombi, pikup i osobówka. Pikup był obrabiany przez kogoś w kombinezonie ale widać było tylko jego dół w kanale gdy go mijali. Górę zasłaniał samochód. Z drugiej strony garażu widać było jakąś kanciapę. Paliło się wewnątrz światło i były szyby więc widać było chyba ze dwie sylwetki siedzące. Brodacz poprowadził ich do ostatniego pojazdu, tej osobówki.
- Takie coś mam. Diesel, dopiero co zrobiony. - chwilę gadał o tej osobówce i maszyna chociaż wyraźnie sfatygowana i klejona na wiele różnych sposobów to wydawała się na oko spełniać przeciętny, uliczny standard. Na trzy osoby, nawet z bagażami, byłby całkiem znośny środek transportu.

Albo się Orianie wydawało, albo nie widziała nikogo pasującego do opisu chłopaka kelnerki. Przez resztę trasy nie odzywała się, skupiając uwagę na oglądaniu okolicy, liczeniu oddechów i ignorowaniu rechotu wewnątrz głowy.
- Te czaszki na podwórku. Krew i pióra - wtrąciła się. Pewnie nie powinna, ale makabryczne totemy przyciągały uwagę. - Nie odstraszają wam klientów?

- To na bandytów i złodziei. -
brodacz machnął lekceważąco ręką nie uznając tego za zbyt istotne. - To co? Bierzecie? - wskazał brodą na auto przy jakim stali i rozmawiali.

- A nie stanie pośrodku drogi? - Moroz popatrzyła na Indiankę i uniosła brwi. Potem spojrzała na auto - Ile za niego chcesz?

- Nie stanie. I tak mieliśmy go wystawić i puścić plotę, że mamy samochód na sprzedaż. I nie chcę za wiele. 300 papierów z Detroit. - odpowiedział obserwując obydwie kobiety.

- A weźmiecie naszą brykę jako część zapłaty? - Moroz spytała żeby kupić trochę czasu. Nie wiedziała ile to 300 detroickich papierów - Ktoś od was mógłby iść z nami i ocenić ile jest warta, albo pomóc przyprowadzić tutaj... poza tym przepraszam, to co mówiłam - popatrzyła na brzuchacza i zeszło z niej powietrze, a ramiona opadły. Zagryzła wargę, szurając spojrzeniem po podłodze.
- To... przez te ozdoby. Krew i kości... w mojej głowie mieszka ktoś, kto bardzo je lubi, a to nikt dobry. Cały czas mówi ale cicho, do ucha. Te... rzeczy na zewnątrz - machnęła ręką na wyjście tam gdzie makabryczna dekoracja - Dają mu siłę i wtedy, tak jak teraz... mówi, ale już nie w głowie. Tylko... - wzruszyła nerwowo ramionami - Obraża dobrych ludzi. Takich którzy są skłonni poczęstować zmarzniętych obcych herbatą. Jeszcze raz... przykro mi, że coś takiego padło... proszę się nie gniewać. Ja nigdy bym tak... nawet nie pomyślała. - pokręciła głową, lejąc już czy koleś weźmie ją za wariatkę, albo psychola. Chciał im dać się ogrzać, tak całkiem za darmo... po prostu chciała, aby wiedział że to nie ona źle mu życzy.

"Głupie, żałosne i zbędne... zupełnie jak ty."
 
__________________
Coca-Cola, sometimes WAR

Ostatnio edytowane przez Amduat : 15-12-2018 o 03:24.
Amduat jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:29.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172