|
Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
16-02-2018, 09:04 | #611 |
Reputacja: 1 | Gordon ciężko zniósł ostatnie wydarzenia. Zanim do końca wyliże rany zejdzie jeszcze sporo czasu. Opatrzenie ran było zbawienne. Odespanie również bardzo pomogło. Tak samo zmiana ubrań i zadbanie o odrobinę higieny. Następnie należało zadbać wreszcie o ciepły posiłek. Niestety nie wiedział za bardzo co się dzieje. Trzeba było ruszyć na dół Łosia i dowiedzieć się gdzie jest Nico i Lynx. Martwił się też Brennan’em. Zdecydowanie zbyt długo się nie widzieli. To nie w jego stylu żeby po prostu znikać bez słowa. Zszedł na dół i zamówił u Rudego Jack’a ciepły posiłek. Rozsiadł się spokojnie przy jednym z wolnych stolików umieszczonym nieco na uboczu. Poczekał spokojnie na jedzenie i zjadł wszystko błyskawicznie. Wyglądało to jakby nie jadł od tygodnia... Po dokończonym posiłku Walker zauważył Nico wchodzącą do lokalu i od razu zbystrzał. Machnął do niej i zawołał ją. Kiedy podeszła od razu rzucił pytaniami: -Nico… co się dzieje? Trochę zbiło mnie z nóg… Jak sytuacja? - Zajebiście, Nowojorczycy walczą z gangerami a ja idę na wyprawę żeby poszukać miejsca gdzie mieszkańcy Cheb mogliby uciec - Powiedziała Nico z ironicznym entuzjazmem i uśmiechem pracownika McDonald’sa. -No cóż… sprawa eskalowała szybciej niż mogło się wydawać… Chodzi o miejsce na stałe czy tylko przeczekanie tego całego syfu? Może należałoby zgłosić się do Czerwonych? Przecież zaczęliśmy się z nimi dogadywać po zbieraniu kwiatków… może oni byliby gotowi pomóc Chebańczykom, chociaż na jakiś czas ich przyjąć do siebie… może będziesz w stanie przekonać ich… pozytywne nastawienie aż od ciebie bije... - zabójca maszyn uśmiechnął się krzywo. Nie znał Nico długo ale zdążyli już wiele wspólnie przejść więc bez większego namysłu zaproponował jej pomoc - W ostateczności można też zaszyć się w jakichś ruinach, oczywiście najpierw trzeba by je wtedy przeczyścić i odpowiednio przygotować... Przyda ci się kolejna lufa? Jeśli chcesz mogę ruszyć z tobą, nie jestem jeszcze w pełni sił ale mogę się przydać… -Idziemy na bagna, z tymi wszystkimi bandażami - Nico wskazała na Gordona - raczej nie najlepszy pomysł, nie utrzymasz ich w czystości. Ale dzięki. -Myślę że w obecnej chwili nie możecie sobie pozwolić na myślenie o czystości bandaży… już i tak tyle krwawiłem za tą mieścinę więc chciałem dokończyć to co zacząłem… ale w porządku… jak chcesz. Gdzie jest Dalton? Pójdę do niego, może jemu się przydam… - Walker wstał i kiwnął głową w stronę zastępczyni szeryfa. Był gotowy zebrać się i ruszyć w drogę odnaleźć szeryfa. -Ostatnio był przy głównym moście. - odpowiedziała Kanadyjka. -Dzięki… szczęścia na bagnach… - zabójca maszyn wstał i zaczął zmierzać powoli ku schodach - Jakbyś jednak zdecydowała że potrzebujesz pomocy to wal jak w ogień, ruszam do Dalton’a. -Ok, trzymaj się. - Nico zabrała parę drobiazgów do plecaka, dodatkową torbę pemikanu i poszła na umówione spotknie* Po chwili kanadyjka znowu ruszyła w drogę. Znowu pieszo ale tym razem w stronę rzeki. Szła główną ulicą, mijając po kilku zalewanych ulewą budynkach biuro szeryfa. Jeden z nielicznych budynków w jakich świeciło się światło zdradzając ludzką obecność. Zmagając się z aurą która bębniła o okoliczne dachy, ściany tak samo jak o asfalt który już spływał potokami rwących kałuż jak i o płaszcza tropicielki. Widoczność była fatalna. Widać było bryły domów zaledwie o kilka domów dalej. Dalej rozciągała się kurtyna ulewy utrudniająca orientację terenową. A jeszcze nie była prawdziwa noc. Wedle Eliotta zaś zmierzch nie musiał przynieść poprawy pogody. Zastępczyni szeryfa orientowała się już w głównych arteriach Cheb na tyle by mimo to odnaleźć bez większych trudności umówione miejsce spotkania. Daney i Matt czekali na nią przy zejściu z wybetonowanego brzegu. Właściwie łódź tam czekała a oni sami schronili się w jednym z nadbrzeżnych budynków. Wyszli z niego dopiero gdy zauważyli przemoczoną sylwetkę idącą wzdłuż brzegu. Zapakowali się na łódź i mężczyźni wzięli się za wiosła. Płynęli na południe czyli w górę rzeki. Przynajmniej jak na razie droga wiodła ich tak samo jak kilka dni temu z Brianem i Eliottem wracali z bagien. Tylko w odwrotną stronę. Obydwaj towarzysze Nico przytłoczeni chyba aurą nie byli zbyt rozmowni. Wiosłował Matt. Z wymruczanych uwag Nico dowiedziała się, że potem mają się zmieniać. Daney okrył się jakąś płachtą zapraszając gestem Kanadyjkę pod ten improwizowany daszek. Przepływali w okolicy drugiego, mniejszego mostku którym wcześniej Eliott przeprowadził Nico z bezpiecznego schronienia do biura szeryfa gdy doszły ich dźwięki eksplozji. Gdzieś, tam, dość odległej ale jednak coś tam chyba wybuchło. Matt zakaszlał i odwrócił się w stronę dziobu przestając wiosłować i wtedy doszła ich jakaś strzelanina. Ale pewnie gdzieś dalej, poza Cheb. Nico odchyliła kaptur żeby lepiej słyszeć. Słychać było automaty. I broń maszynową. I liczne eksplozje. Zdecydowanie przekraczało to siłą ognia to co Nico widziała u mieszkańców Cheb czy nawet ludzi szeryfa. Wyglądało jak na jedno z tych starć gdzie ktoś ma parę sztuk ciężkiego sprzętu i nie waha się ich użyć. Ulewa i budynki utrudniały precyzyjne zlokalizowanie strzelaniny. Ale z tego co było słychać musiało to być podobnie jak ostatnio w Cheb często było słychać odgłosy dobiegających walk z Wyspy. Ale tam większa część trasy jaką pokonywał dźwięk przebywała po jeziorze czyli pustej przestrzeni. A jak wiedziała z wcześniejszej wyprawy i DuClare i pewnie jej dwaj towarzysze na południe były bagna i lasy więc zdecydowanie gęstszy i trudniejszy do przebycia teren nie tylko dla ludzi. Więc pewnie było to jakoś bliżej. Ale nie na tyle by płynąć na pewny adres chyba, że walka trwałaby tak długo aż dopłyną na tyle blisko by zobaczyć ją na własne oczy. Dwaj towarzysze zastępczyni szeryfa patrzyli na nią pytająco. Wydawali się kompletnie zaskoczeni odgłosami i natężeniem walki. Przy czymś takim nawet we trójkę wydawali się mikro uzbrojeni. Kanadyjka i tak znacznie zawyżała średnią, zwłaszcza w Cheb bo obydwaj Chebańczycy mieli tylko sztucer i strzelbę. -Automaty czyli pewnie nie od nas - Nico popatrzyła na swoich towarzyszy - W całej naszej obecnej wyprawie chodzi o to żeby znaleźć miejsce gdzie mieszkańcy będą mogli uciec, więc nie ma sensu żebyśmy teraz zawracali
__________________ A Goddamn Rat Pack! |
18-02-2018, 02:35 | #612 | |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 81 Cheb; bagna; farma Fergusona; Dzień 8 - późne popołudnie; ulewa; chłodno. Alice Savage - Jasne. Nie dygaj. - Guido prawie na pewno się uśmiechnął gdy to mówił ale nie był to czas na rozmowy. I powodzenie musiało się przydać. Niedługo potem gdy zakończyli rozmowę przez radio znowu wybuchła strzelanina. Nix który pewnie zdążył przejąć swoje radio zdążył przytomnie dodać, że z pilnych paczek obie są od poszarpane szrapnelami i wybuchami. Hektor zaraz potem zaczął walić we właz i coś krzyczeć. Gdy otworzyli zmarznięty i przemoczony Runner dał znać, że łódź wraca. A wraz z nią “kurczak” jak go ochrzcił przez radio Nix czyli Billy Bob. No i paczki jakie wiózł w łodzi. Im łódź była bliżej tym gorzej to wyglądało. Billy Bob wiosłował całkiem raźno. Korzystał z tego korytarza w przybrzeżnym pasie trzcin wybitego przez kutry. Odwracał się całkiem często w stronę dryfującego transportera i im bliżej podpływał tym bardziej wydawał się być zdenerwowany. Jak bardzo był zdenerwowany okazało się gdy niezbyt wyszło mu cumowanie do względnie nieruchomego transportera. Albo przez te zdenerwowanie albo przez brak wprawy. W efekcie łódź całkiem mocno uderzyła przodem burty w bok transportera i obie jednostki zaczęły szorować o siebie burtą. - Uważaj! - krzyknął zdenerwowany i zziębnięty Latynos. Próbował chyba złapać łódź ale niezbyt mu wyszło bo łódź chodź złapana podryfowała dalej. Młodzik zdołał ją wyhamować dopiero gdy jej rufa minęła front transportera. Wtedy też wyrównał i zaczął ją cofać. Tym razem Hektor kazał podać sobie jedno z wioseł i tak jakoś po trochu we dwóch wreszcie wyhamowali łódź Karen przy transporterze. Burta łodzi była na zbliżonym poziomie co w większości zatopiony transporter więc gdy się na nim stało czy nawet siedziało całkiem nieźle było widać nawet w tej ulewie co jest w łodzi. A była rzeźnia. - O kurwa. - powiedział cicho Latynos gdy sprawa z zatrzymaniem łodzi się wreszcie uspokoiła na tyle by zajrzeć do łodzi. Burty, jedna od zewnątrz, druga od wewnątrz były posiekane szrapnelami. Jedne przebiły się na wylot inne utkwiły w tych plastikowych burtach. Na środku łodzi na ławeczce siedział młody, przemoczony wioślarz. Wyglądał na zdenerwowanego i prawie jakby miał się zaraz rozpłakać. Jeszcze jednak jakoś się trzymał. Najgorzej jednak wyglądało dno łodzi. W niezbyt dużej jednostce na jej dnie leżały “paczki”. Ulewa zmyła większość krwi z burt i teraz na dnie szczelnej łodzi w rytm fal bujała się woda z bagna i ulewy przemieszana z krwią. Na białym wnętrzu łodzi kontrast z brudną wodą i czerwienią krwi aż raził oczy. Od strony dziobu leżały dwie “paczki”. Te priorytetowe. Hiver i Gecko. Ci sami którzy zdawałoby się wieki temu i wczoraj zostali uwolnieni przez brawurową akcję San Marino i Paula oraz dywersji Lenina i Tweety. Teraz leżeli na dnie łodzi w tej zimnej mieszaninie krwi i łodzi zalewani kolejnymi falami ulewy. Ich stan z miejsca, na jeden rzut oka widać było, że jest ciężki. Za ławeczką, od strony rufy leżały te paczki do jakich nie trzeba było się już śpieszyć. Jedna to była jakaś dziewczyna. Tors miała poszarpany poważnymi ranami postrzałowymi. Leżała wciąż niemo patrząc nieruchomym spojrzeniem gdzieś w burtę łodzi. Najgorzej prezentowało się ostatnie ciało. Chyba jakiś facet. W strzępach. Dosłownie w strzępach. Jedno ramie oderwane potworną siłą w połowie bicepsu leżało w rogu burty. Podobnie noga urwana gdzieś w kolanie. Nawet tors był rozerwany w połowie a przez to wnętrzności wylewały się z obydwu połówek. Billy Bob kurczowo trzymał buty razem by nie wdepnąć w tą krwawą miazgę jaką przez całą drogę miał tuż przy swoich butach i przed swoimi oczami. - O kurwa. - Hektor powtórzył i też wydawał się być pod wrażeniem tego krwawego widoku. - Ej Brzytewka, chodź tu. Weźmiemy ich. A ty Karen pomóż temu kaleczniakowi ich tam usadzić w środku. - Latynos zakomenderował skromną obsadą transportera. Zadanie przetransportowania rannych nie było takie proste. Zwłaszcza Hivera który był ciężki ponad miarę. I łódź nie chciała współpracować. Gdy młodzik który i tak miał trudności by podnieść rannych próbował podać ich dwójce na transporterze łódź zaczynała odpływać. W końcu zdenerwowany Hektor przelazł na łódź i dopiero wtedy jakoś etapami udało się przenieść rannych najpierw na zalewany ulewą dach gąsiennicówki gdzie na Alice spadło przesuwanie Gecko po tym dachu a potem Hivera. Ale gdy ułożyli grubasa na dachu Hektor wrócił na transporter i we dwójkę udało im się przenieść rannych do trzech czekających pod włazem rąk. Paul i Karen usadzili wewnątrz Gecko na jednej a Hivera na drugiej ławce transportera. Właśnie podczas tego wyczerpującego przenoszenia rannych do transportera na farmie rozpoczęła się kolejna runda walki. Znowu ktoś tam z kimś się strzelał z użyciem broni ciężkiej. Wewnątrz pancerki Alice zorientowała się przy słabym świetle świeczki, że nie tylko na pierwszy rzut oka stan obydwu Runnerów jest ciężki. Nix miał rację. Obydwaj zostali solidnie pocięci przez szrapnele więc musieli być całkiem blisko epicentrum wybuchu. Nie zważając na nic, wszyscy zebrali się wewnątrz transportera. Wyglądało jakby w obliczu niebezpieczeństwa ludzie garnęli się do innych ludzi by poczuć się choć trochę bezpieczniej i nie stawiać przeciw temu niebezpieczeństwu samotnie. Alice jeszcze była zajęta swoimi pacjentami gdy tam na zewnątrz, od strony farmy coś wybuchło. A potem znowu i znowu. Wciąż była zajęta pierwszym przypadkiem gdy odezwało się radio. - Tu Alfa 1. Skończyliśmy imprezę. Parkiet jest nasz. Ale mamy więcej pilnych paczek. Przypłyńcie do nas. Kogut z kurnika kazał. - Nix odezwał się znowu przez radio wozu więc usłyszeli go wszyscy w wozie. Bliźniakom więcej nie trzeba było powtarzać. Obaj rzucili się ku siedzeniu kierowcy ale z powodu nogi wyścig wygrał Paul. Z to wojna na nowo wybuchła gdy doradzali sobie prawie całkiem po ciemku gdzie, co i w jakiej kolejności włączyć by uruchomić te utopione pudło. Ale jednak jakoś uradzili i maszyna ruszyła. Zaryczała zwiększoną mocą silnika więc wszelkie rozmowy, nawet gdy było się tuż obok rozmówcy musiały odbywać się za pomocą krzyku. Karen usiadła na “swoim” taborecie a Billy Bob dla którego już zabrakło już miejsc siedzących usiadł na zalanej kilkucentymetrową chyboczącą się warstwą wody podłodze. I tak był caluśki mokry jakby pływał albo wpadł do wody. Też miał dreszcze jak nie z zimna to z nerwów. Skulił się przy tylnym włazie wozu jaki obecnie był zamknięty. Maszyna pod sterowaniem Bliźniaków podskoczyła gdy wyjechała z wody na ten dawny ląd. Teraz już częściej jechała niż płynęła przy okazji co jakiś czas zderzając się, taranując lub podskakując na zatopionych przeszkodach. Jazda nie trwała długo i maszyna wkrótce stanęła. Niedługo potem Alice skończyła opatrywać obydwu rannych. Stali pod lekkim skosem gdzie przód stał wyżej niż tył. Gdy otworzono tylny właz i można było z wnętrza się rozejrzeć okazało się, że są w jakimś garażu. Takim szerokim na kilka aut. Coś tu musiało się zawalić, chyba dach i teraz transporter wjechał i stanął na tym zawalonym dachu przez co znalazł się trochę wyżej niż większość okolicznego gruntu i można było otworzyć tylny właz bez ryzyka zatopienia pojazdu. Ledwo jednak właz się otwarł do środka wniesiono Chrome’a. Nie było już miejsc na ławkach więc położono go na podłodze. Chrome, trzeci z chebańskich wyzwoleńców, też był w ciężkim stanie. Też oberwał od jakiejś eksplozji a do tego jeszcze miał mocny postrzał nogi. Postrzał był tylko prowizorycznie obwiązany jakąś chustą. Medyczce ustabilizowanie go też zajęło trochę czasu. I tylko po to by odkryć, że w garażu zrobiono coś chyba w rodzaju punktu zbornego czy opatrunkowego. I właściwie każdy chyba członek bandy jakoś oberwał. Były to typowe rany bitewne w większości albo postrzały albo wynik eksplozji. Zaczynało jej brakować środków opatrunkowych na tyle i tak poważnych ran. A przecież rano, czyli za nie całe pół doby te wszystkie opatrunki wypadało wymienić na nowe i czyste. Ale wedle planu Guido sprzed tej całej akcji to do rana mieli być z powrotem na Wyspie. Sam Guido też się pokazał. Ale głównie był organizowaniem tego by każdy ranny trafił do garażu i każdy który się nadaje do pracy wrócił do pracy. Sam szef był chyba jednym z nielicznych ludzi na farmie jaki wyszedł z tego starcia cało. W każdym razie nie przyszedł do tego improwizowanego punktu opatrunkowego posiekanego kulami, eksplozjami i zawalonym do wnętrzna dachem na jakim parkował teraz transporter po opatrunek. - Trzymasz się? To trzymaj. Zrób dla nich co się da. Musimy się uwinąć jak najszybciej, zbyt długo tu się nie utrzymamy. - Guido złapał na chwilę Alice w locie gdy on próbował utrzymać w ludziach odpowiednią motywację a ona ich na nogach. On gadał, pocieszał, rozdawał fajki i fanty, dowcipkował a ona próbowała opatrzyć kogo i jak się da kończącymi się medykamentami. Miała przepastną torbę wypchaną po brzegi która prezentowała się całkiem nieźle pod względem wyposażenia i zapasów. Ale te wszystkie ciążące jej kilogramy sprzętu zwykle były przewidziane na kilka osób potrzebujących pomocy a nie z pół autobusu jak to było tutaj. A było co robić. Przez tą ulwe i ciemne chmury już było ponuro i ciemno. A prawdziwa ciemność nocy powinna się zacząć za góra godzinę lub niewiele dłużej. Nie zostało już zbyt dużo światła dnia i szef gonił kogo się da by wreszcie dorwać się do łupów po jakie tutaj przybyli z chebańskiego portu. Praca musiała być wykonywana w ciężkich warunkach. Przez ludzi kompletnie przemoczonych, przemarzniętych i poranionych. W garażu przynajmniej płonęło ognisko na szczątkach dachu które oświetlało częściowo wnętrze nie poddając się ulewie no i przy okazji ogrzewało zgrupowanych przy nim rannych Runnerów. Szef bandy podzielił swoją bandę na mniejsze grupki tak by każdy miał okazję chociaż trochę odpocząć w cieple ogniska. Dlatego przy zalewanym ulewą wraku kutra pracował on i ze dwie inne osoby. Kutry zostały zniszczone i ich wraki szpeciły ruiny przegniłej farmy szczerząc się pogiętymi kawałkami metalu. Został jeden. Ten który jakby nic wciąż pracował, pyrkotał silnikiem jakby się nic nie zmieniło. Chyba nie miał żadnej broni albo przynajmniej nie atakował kręcących się przecież po sąsiedzku ludzi. Runnerzy chyba niezbyt mieli pomysł co z nim zrobić. A właściwie mieli bo przecież jeszcze kilka krogulcowo - nixowych bomb im zostało. Ale bez wyraźnego polecenia szefa i po takich zażartych walkach z dwoma większymi kutrami jakoś nikt się w pobliże pracującej jednostki nie kwapił. San Marino Euforia. Euforia zwycięstwa. Zaraz po tych pierwszych chwilach niedowierzania i niepewności czy to na pewno koniec. Jeszcze chwila. Gdy czwórka bohaterów wracała w triumfalnych i radosnych pozach brnąc przez zalane podwórko. Najpierw widzieli niepewnie wychylone sylwetki. Potem ktoś wstał, ktoś wyszedł ze swojej kryjówki. W stronę powracającej czwórki poleciały pytania i okrzyki. Ale było jasne, że nikt tak swobodnie na tej farmie nie zachowywał by się gdyby te cholerne kutry szlag wreszcie nie trafił na amen. A więc stało się! Wygrali! Rozjebali te cholerne kutry! I wreszcie wszystkich ogarnęła euforia. Euforia zwycięstwa. Z czwórką saperów którzy rozwalili ostatni kuter każdy chciał pogadać, poklepać po ramieniu, uściskać, pogratulować, zapytać jak było i wysłuchać chociaż pobieżnej wersji. Nikt nie mógł się uwolnić od rozentuzjazmowanych Runnerów. Z całej czwórki najbardziej gadatliwa okazała się ta dziewczyna z rkm-em. Pewnie pod wpływem tego nadmiaru szczęścia i radości ale gadała chaotycznie jak najęta co kto zrobił i jak tam było. I wszyscy jeszcze raz przeżywali właśnie zakończoną walkę choć wreszcie z ulgą z góry wiedzieli o szczęśliwym zakończeniu tej historii. Nawet rany i telepiące zimno zdawały im się nie przeszkadzać. Nix jako nie-Runner i do tego nie będący specjalnie dobrym mówcą odpowiadał raczej zdawkowo ograniczając się do potakiwań do tego co mówiła ta Vicky jak się okazało a Krogulec jak szef chyba wszystkich Runnerów na tym bagnie jakoś nawet ładnie gadał ale też wyraźnie wolał chyba tą bardziej chaotyczną ale weselszą wersję Vicky. Potem jednak euforia jak każda euforia opadła. Dalej czuć było zwycięstwo i radość ale zimno, ulewa, głód, straty i rany jakie odnieśli wyraźnie je schłodziły. Zwłaszcza, że gdy chyba do każdego dotarło, że to nie koniec. To dopiero początek. Przecież nie przypłynęli tu rozjebać te cholerne kutry. Tylko by zabrać z nich sprzęt. Czyli trzeba było pójść w tą ulewę do tych cholernych i cholernie teraz rozjebanych wraków i go odnaleźć i wymontować. Jeśli się da. A dzień się kończył a było zimno i mokro jak jasna cholera. Po ludziach rozlewała się atmosfera odpoczynku i odreagowania na ten cholerny stres. A jeszcze trzeba było wrócić z tych bagien. Do Taylora i reszty. A potem do tej głupiej dziury gdzie zimą załatwili Custera i jego ludzi. Wreszcie znowu przebyć te jezioro a potem Wyspę. I co? Nawet nie wiedzieli czy po tych trwających prawie całych dzień walkach został tam jakiś chociaż jeden Runner. Bandę więc zdawał się ogarniać marazm, zniechęcenie i generalny dół gdy problemy zamiast wreszcie się rozwiązać zaczynały się piętrzyć. Guido też zdawał sobie z tego sprawę i reagował na bieżąco. Dzięki miotaczowi pozostawionemu przez Gecko rozpalił ognisko. Jedno wewnątrz domu. Jedno na piętrze i drugie na parterze. Gdy się rozpaliły dzięki rozpałce z łatwopalnej gęstej cieczy wystarczyło utrzymać je na chodzie dorzucając co się da. Kolejne ognisko rozpalił w garażu. Najpierw by ogrzać ciężko rannego Chrome’a i lżej rannych. Ale dopiero w garażu okazało się, że właściwie każdy jakoś oberwał. Choć nie aż tak jak Chrome, Hiver czy Gecko to jednak poważnie. Właściwie o dziwo cali wyszli tylko sam szef, czwórka która rozwaliła ostatni z kutrów i Boomer. No i chyba Billy Bob ale on popłynął łodzią odstawić rannych do Brzytewki. Widok tylu przemoczonych i przemarzniętych rannych nie był zbyt pocieszający. Uświadomiło dobitnie z jak potężnym przeciwnikiem mieli do czynienia. Wystarczyło parę chwil swobody działania a zdawałoby się dogorywające jednostki nieźle przetrzebiły ponad tuzin nieźle uzbrojonych ludzi. Gdyby potrwało to dłużej albo te pływające rzeźnie dorwały by ich bez osłon zostali by pewnie zmasakrowani. Jednak w efekcie tego niezbyt zostało sprawnych ludzi do pracy czy na dalsze etapy operacji. Szef bandy zdawał się dwoić i troić by podtrzymać ludzi na duchu i wlać wiarę w możliwość sukcesu. Częstował ludzi swoimi zgrabnymi papierosami ze swojej eleganckiej srebrnej papierośnicy. Tymi których tak wielu mu zazdrościło bo wyglądały jak sprytne, przedwojenne fajki. Żartował, klepał po ramieniu, grzał się z nimi przy ogniu, opowiadał historyjki z Det, obiecywał pomoc Brzytewki która przecież nikogo nie zostawi bez pomocy no i gratulował, i chwalił. Ogień w tą ulewę zdawał się mieć magicznie kojące właściwości. Grzał, dawał energię, wypędzał smutki ale jednak ciężko było odejść od niego znowu na ten utopiony w bagnie i wodzie świat. Brzytewka faktycznie przyjechała. Transporterem kierowanym przez połamanych w pojedynku z Daltonem Bliźniaków. I faktycznie zabrała się za opatrywanie rannych. Łatała ich i rozdzielała przy tym dobre słowo a krzyż na jej habicie zdawał się przypominać o jej poprzednim życiu. - Anioł z Cheb? Niee. Ona jest z Det. - Guido uśmiechnął się i żarcik jakoś trafił w serca Runnerów gdy przypomnieli sobie o nowojorskim przydomku rudowłosej lekarki nadanym jej w gazecie z ostatniej zimy. Z Runnerami przy ognisku na piętrze grzały się też i Pazury. Piętro było mokre i przegniłe tak samo jak chyba wszystko na tych bagnach i farmie. A jednak jakoś wydawało się mniej mokre od innych rejonów tej farmy a może był to zwykły, ludzki punkt widzenia. Boomer choć wyszła bez szwanku ze starcia na farmie wyglądała słabo. Trzęsła się jak w febrze. W końcu właściwie od wyprawy rozpoznawczej jej, Czachy, Nixa i Fuckera pozostawała samotnie w zalanej lodowatą wodą piwnicy. Wytrwała na posterunku ale teraz płaciła za to cenę. Dreszcze szarpały jej ciałem tak bardzo, że prawie nie mogła mówić. W końcu zelżały ale Nix i tak się niepokoił. Nie mógł być pewny czy to wpływ ognia i ciepła przeganiał w końcu zimno czy kumpela już weszła w ten stan otępiającej osowiałości. Z trudem ale z Boomer udało się wydusić, że to ona strzelała do transportowca. Jak zobaczyła, że Krogulec szykuje się do zejścia do wody i podłożenia kolejnych bomb. Wiec strzeliła by odwrócić uwagę kutra. Bo przecież tak naprawdę tylko strzelać jakoś umie. A jak jej nie namierzyli to strzeliła ponownie. No ale tym razem już odpowiedzieli ogniem dlatego nawet i teraz widać było świeże przestrzeliny w posiekanym ołowiem budynku. Na razie jednak Boomer nie nadawała się do żadnej sensownej aktywności i nawet rozmowa sprawiała jej olbrzymią trudność więc raczej ograniczała się do kiwania albo kręcenia głową. Szamanka była świadkiem rozmowy najważniejszych osób jakie ocalały względnie cało z pogromu na tej farmie. Guido rozmawiał głównie z Krogulcem. Ale też nie miał chyba nic by Czacha a nawet Nix brali udział w tej rozmowie. Doszli do wniosku, że czas nie działa na ich korzyść. Trzeba się stąd zawijać zanim te cholerne bagno rozłoży ich tutaj wszystkich. A nie mogli się ruszyć póki nie zgarną puli wygranej. I to teraz póki jeszcze jest względnie jasno. - Dobra ja idę zobaczyć co ugraliśmy. Krogulec trzymaj rękę na pulsie. Pilnujcie ognia, nie może zgasnąć. Wezmę ze dwóch ludzi a potem się zmienimy. Pilnuj by każdy pogrzał się przy ogniu ile się da. - polecił szefowi grupy do zadań specjalnych i sam odwrócił się by ruszyć ku chyboczącym się i przegniłym schodom na parter. W domu pojawiało się coraz więcej osób bo docierali tu ci których Brzytewka zdążyła już opatrzyć w garażu. Cheb; rejon wschodni; lokal “Wesoły Łoś”; Dzień 8 - późne popołudnie; ulewa; chłodno. Gordon Walker - Pannę Saxton jeśli łaska. Albo po prostu April. - szeryf poprawił poufałe wyrażenie użyte przez szeryfa względem pani Saxton. - Tak tutaj mówimy do młodych dziewcząt. Zwłaszcza jak nosimy odznaki i mamy dawać przykład. - dodał wyjaśniając cierpliwie tą kwestię. - Natomiast o twoim koledze nic mi nie wiadomo. Wiem, że miał wracać na Wyspę po tym jak udało mu się przyprowadzić April i jej matkę do nas. Sądziłem, że popłynął i dołączył do was. - odpowiedział chebański stróż prawa. Wydawał się być trochę zdziwiony tym brakiem wiadomości o partnerze grenadiera z jakim ten przybył do osady. Dawid jednak nie wrócił ani się nie pokazał ani na zalewanym ulewą moście ani w jedynej teraz chyba czynnej jeszcze knajpie w tej osadzie. Gdy Gordon znowu wrócił przez zalewane falami deszczu ulice do zdewastowanego we wcześniejszych walkach lokalu Dawida tam też nie było. Zorientował się po drodze, że mimo pochmurnego nieba i półmroku jaki panował teraz na świecie właściwie wszystkie domy czerniły się pustką wymarłych Ruin. Nie było w nich świateł ani oznak ludzi. A przecież wewnątrz budynków musiało być jeszcze mroczniej niż na zewnątrz więc palenie światła o tej porze końcówki dnia i w taką pogodę wydawało się naturalnym, ludzkim odruchem. A tu nie, jakby szedł przez wymarłe miasto. Jedynymi budynkami w jakich paliło się światło to improwizowany posterunek przy moście z jakiego wyszedł, biuro szeryfa gdzieś w połowie drogi do “Wesołego Łosia” no i sam “Łoś”. Po dojściu do tego ogrzanego i świecącego okrucha cywilizacji w grenadiera uderzyła przyjemna fala ciepła bijąca z lokalu. Dał się wyczuć zapach świeżo rżniętego drzewa jakiego wcześniej wychodząc stąd już nie zauważał bo się nozdrza przyzwyczajały przebywając tutaj dłużej. Za to gości prawie nie było. Po paru chwili rozmowy z Rudym Jackiem zorientował się, że Lynx co prawda jest ale chyba nadal śpi w swoim pokoju. Przebudził się gdzieś w połowie dnia, zszedł, zjadł coś i znów wrócił do swojego pokoju. Ale po takim wycieńczających dniach i stanie w jakim się znalazł barman w ogóle nie był tym zdziwiony. Więc wyglądało na to, że się z grenadierem z tym wstawaniem rozminęli o parę godzin. I Scott też jest. U Yeleny w pokoju. Cheb; rejon południowy; wschodnia rzeczka; Dzień 8 - późne popołudnie; ulewa; chłodno. Nico DuClare Po chwili zwłoki łódź rybacka wznowiła swój rejs. Choć dało się wyczuć, że obydwaj Chebańczycy są zaniepokojeni i poruszeni tak potężną strzelaniną. Ktokolwiek to był na wątpliwe by był kimś od nich. Nikt w Cheb nie miał sprzętu do takiego strzelania. Odgłosy nie tak odległej walki jednak dość szybko umilkły. Zakończyła je definitywnie seria eksplozji. A potem nastała cisza. Jeśli nie liczyć plusku wioseł o falę, fali o burtę łodzi no i tłuczenia ulewy o brezent o plastik łodzi. I to jak jeszcze wciąż mijali ostatnie budynki Cheb. W oddali widać było jak drogowskaz smętną bryłę spalonego w zimie spichlerza. A potem znowu rzeczna droga prowadziła przez las w którym wszelkie ślady cywilizacji zdawały się znikać. Kanadyjka zorientowała się, że z początku płynęli tak jakby wracali na tą zatopioną w bagnie farmę Fergusona. Ale jednak niedługo po tym jak osada zniknęła im z oczy odbili w boczną odnogę. Jakoś się nie wyróżniała wyglądała jak kolejna nieco większa zatoczka gdzie nadmiar wody zatopił kolejną część lądu albo jakieś starorzecze. Ale jednak ciągnęła się i ciągnęła kretymi wirażami więc w końcu okazywało się, że to jednak jakaś rzeczka. O dość spokojnym nurcie choć obecnie chłostaną jak cały ziemski padół falami ulewy. Nie była jakoś specjalnie szeroka. Od pasów trzcin po obu stronach rzeki było podobnie jak na przeciętną dwupasmówkę przystało. Ale pewnie woda sięgała dalej w trzciny i nie wiadomo jak daleko jeszcze więc bez łodzi pokonanie tego terenu stanowiło nie lada wyzwanie nawet w pogodny dzień. A tym by wjechać gdzieś tu jakimś samochodem nie było nawet co myśleć. Chyba, żeby umiał pływać. Oddalali się stopniowo od Cheb i jej rzeki ale rangerka wyczuwała to przez swoje doświadczenie zawodowego szwendacza bo ani niebo, ani woda, ani ląd nie ułatwiały teraz nawigacji. Z bliska było widać kolejne zakręty rzeki otoczone trzcinami a trochę dalej lasem. Teren wydawał się całkowicie bezludny. Odgłosów ludzi ani walki też nie było słychać. Tylko tą monotonną i wyczerpującą siły i psychiczne i fizyczne ulewę. - Niedługo się ściemni. Rozbijamy się na noc tutaj czy płyniemy dalej? - Matt zakaszlał, odciągnął w gardle flegmę i splunął nią za burtę. Wskazał na jakąś bryłę drewnianego, parterowego budynku. No faktycznie dzień się kończył utopiony w tej ulewie. Została może jakaś z godzina, może półtorej nim się ściemni bo wieczór a nie bo leje. I wedle tubylców gdzieś jeszcze z godzina została tego wiosłowania. Więc dotarli by pewnie już o zmierzchu albo po. Też trzeba by się tam już po ciemku rozbijać zostawiając łażenie po budynkach na jutro. Można też było przycumować tutaj do tego starego budynku do którego mogli podpłynąć od strony rzeki i jeszcze urządzić się na noc przy końcówce dnia. Mężczyźni popatrzyli na zastępczynie szeryfa czekając na to co zdecyduje. Detroit; Dzielnica Ligii; ulice Det; Dzień 8 - przedpołudnie; pogodnie; ziąb. Julia “Blue” Faust Obudziła się rano. W detroidzkie rano. Za oknami było całkiem słonecznie. Choć nie umywało się do pustynnego żaru w rodzinnym mieście rodziny Faustów. Chyba dochodziło południe. Czyli właśnie dobra pora by zacząć kolejny dzień w Detroit. Tak przynajmniej wyznawała całkiem spora część tubylców jakich tutaj spotkała Blue. Obudziła się w łóżku. Dużym o królewskim rozmiarze łóżku. Nie swoim. Łóżku z wziąć skotłowaną pościelą. I nago. Na pościeli znalazła błękitny włos. Ale poza tym była sama. W sypialni. W kobiecej sypialni. Biurkowa kosmetyczka obstawiona przed lustrem kosmetykami. Typowy chaos porzuconych ubrań, niedomkniętych szaf, szuflad zdradzał, że ktoś tu mieszka na stałe i czuje się tutaj całkiem swobodnie. Sądząc po części i rodzajów ubrań ma całkiem niezły gust. I trofea. Jedna z szafek została przerobiona na gablotę z pucharami, medalami i innymi symbolami zwycięstw. Ktoś musiał nie cierpieć biedy bo na niskim stoliku widać było wśród różnych detali niedbale rzucony plik bonów na paliwo będących powszechną walutą w tym mieście. Na oko Blue starczałoby na swobodne zatankowanie maszyny. No i ktoś. Szafirek. Cytat:
Kartka wyrwana z jakiegoś notesu leżała obok nocnej szafki przystawiona jakąś grubą świeczką zapachową. Zamiast podpisu był odcisk całujących ust. Niebieskich. Przy łóżku, na podłodze Blue dojrzała swoje ubrania. Część. Rozchełstaną koszulę. Jeden but. Drugiego na razie nie namierzyła. Reszta pewnie też tu gdzieś leżała. No tak. Bo przecież w nocy, jak wróciła do Szafirka i ruszyły na górę z tego parkietu zostawiając życząc im powodzenia Dirty… --- - Nie, był w porządku. Ale no nerwowy. Pewnie przez to, że z dala od ciebie. I pilnował ale no w końcu go spławiłam bo miałam swoje sprawy i by mi przeszkadzał. A teraz poszedł sprawdzić bo ktoś strzelał. Nie wiem czy to miało być do mnie. Chciałam mu dać kogoś ode mnie ale nie chciał. I wkurzony był. Na ciebie. Od razu widać, cały dzień. - Blue Lady prowadziła prędko pannę Faust za rękę, że prawie już podpadało pod truchtanie. Prowadziła śmiało i pewnie przez kolejne schody i korytarze. A mówiła z wyraźnym zniecierpliwieniem jakby nie przywiązywała do tego wagi a przynajmniej miała w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie. No i jak szybko odkryła bizneswoman z Vegas faktycznie miała. Ją. Gospodyni trzasnęła dłonią i tak nie domknięte drzwi i wprowadziła swojego gościa do tego salonu przez które przechodzili gromadką i rano. Potem znowu te mniejsze biuro i ta garderoba czy przebieralnie gdzie rano czarnoskóry stylista sprytnie urobiony przez blondynę zgodził się ją ustylizować tak, że nawet u samego Teda Schultza zostało to zaaprobowane bez zgrzytu. Ale teraz przeszły dalej, przez kolejne drzwi. Rzut oka na pogrążony w ciepłym blasku licznych świec pomieszczenia pozwolił rozpoznać sypialnię. Całkiem sporą. Te drzwi już Federatka zamknęła. I nie tylko drzwi. - Jak mogłaś mi to zrobić?! - szlachcianka odwróciła się by zamknąć drzwi więc zatrzymała się na chwilę. Ale gdy trzasnęła tymi drzwiami płynnie ruch jej przeszedł w kolejny. Złapała swojego gościa za klapy żakietu i trzasnęła ją o te właśnie zamknięte drzwi aż poczuła je na własnych łopatkach. Blue zdążyła sapnąć od tego ataku drzwi na swoje plecy gdy niebieskowłosa kontynuowała atak. - Oh, tyle czekałam, tyle nerwów mnie to kosztowało. - syknęła i dopadła do blondyny wpijając się agresywnie w jej usta a dłonie zaczęły zdejmować z niej ten żakiecik. Ledwo spadł on na podłogę gdy van Alpen równie nagle oderwała się od swojego blond gościa i cofnęła się o krok. Ale nie puściła jej dłoni tylko pociągnęła ją za siebie i w trakcie ruchu odwróciła ją i siebie. Więc tym razem łokcie, plecy i tyłek panny Faust zostały zaatakowane przez łóżko i pościel gdy opadła na nie po tym machnięciu jej na łóżko. Ale Federatka nie ustępowała. Zaraz sama dopadła do półleżącej na plecach Blue i dosiadła ją okrakiem. Dłonie rajdowca znowu przyszpiliły ją zmuszając do opadnięcia na łóżko. I zaraz potem jej wprawne dłonie zaczęły rozbierać ją z koszuli a usta dały zajęcie jej ustom. Maira rozbierała Julię z agresywną chciwością przerywając pocałunki tylko na moment by cisnąć koszulę właśnie gdzieś tam gdzie rano nadal leżała. A potem gdy musiała zejść niżej by po zostawieniu mokrego szlaku swoich ust i języka na jej piersiach i brzuchu musiała rozpiąć jej spodnie. A potem jednak wstać z niej by je ściągnąć. A, że wciąż były na samym skraju łoża o królewskich rozmiarach to przy ściągnięciu spodni Blue wschodząca gwiazda detroidzkiej Ligi stanęła przed łóżkiem. I też gdzieś cisnęła właśnie ściągnięte spodnie a przy okazji i buty panny Faust. - A ja mam też coś dla ciebie. - przez szybki oddech udało się gospodyni uśmiechnąć. Nie wracała jakoś do kochanki by zdjąć z niej ostatnie sztuki bielizny tylko zaczęła sunąć dłońmi po swoim ciele. - Cały dzień mi zajęło. - powiedziała przybierając tajemniczy wyraz twarzy i wyzywający uśmieszek. Dłonie zawędrowały do zapięcia jej spodni i z wolna zaczeły je rozpinać. - Ale musiałam się do cholery czymś zająć jak mnie tak zostawiłaś samą. Na cały cholerny dzień. - powiedziała znowu z wyrzutem kończąc rozpinanie spodni. Zaczęła je z siebie zsuwać więc pokazały się jej czarne, koronkowe majtki. - Mam nadzieję, że ci się spodoba. Bo mi się podoba jak jasna cholera. - powiedziała jakoś dziwnie i nienaturalnie zsuwając te spodnie z siebie aż do kostek i jednocześnie schylając się też więc Blue widziała właściwie jej wyzywająco uśmiechniętą twarz jakby szykowała jakiś diabelski numer i opadające na tą twarz niebieskie włosy. A potem gdy pewnie ściągnęła z siebie spodnie błyskawicznie się wyprostowała zostając też w samej czarnej bieliźnie. Ale jednak od razu rzucało się w oczy coś czego jeszcze rano na pewno nie było. Tatuaż. Na udzie. Tatuaż tygrysiej głowy. Szafirek z triumfalnym uśmieszkiem patrzyła na swoją Tygrysicę sycąc się wrażeniem jakie wywołała. Aż w końcu znowu wróciła na łóżko klęcząc okrakiem nad nią by mogła z bliska nasycić się widokiem. - Musiałam coś mieć od ciebie jak cię nie było przy mnie. - powiedziała wreszcie z uśmieszkiem. Tym razem czułym, łagodnym i figlarnym. --- No tak. Jakoś tak to ta ostatnia noc zaczęła się kończyć. Szafirek pochwaliła się nową dziarą na udzie. Wciąż jeszcze mokrą, świeżą i z zaczerwienioną skórą. No a potem jeszcze była reszta nocy i wreszcie sen. A teraz było rano. Detroidzkie rano. Zza drzwi prowadzących do garderoby z ilomaś tam szafami doszły do Blue jakieś kroki. Zaraz potem drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich gospodyni. - O! Wstałaś Tygrysico! Świetnie, przyniosłam śniadanie. Bo nie wiedziałam czy cię budzić. - niebieskowłosa przyszła z jakąś tacą i to nie pustą. Zamknęła tyłkiem drzwi i widać było, że jest w świetnym humorze. Ubrana była w krótki szlafroczek i miała mokre włosy. Rozsiadła się wygodnie znowu siadając okrakiem na nogach Blue i stawiając tacę na krótkich nóżkach. Na tacy zaś było pełnoprawne śniadanie dla dwojga które i pachniało i wyglądało bardzo apetycznie. Szafirek nie odrywając dłoni od tacy płynnie kontynuowała ruch póki jej usta nie pocałowały ust Julii. - A w ogóle to dzień dobry. - powiedziała z uśmiechem z bliska wpatrując się w twarz drugiej kobiety.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić | |
25-02-2018, 02:30 | #613 |
Reputacja: 1 | Moczenie w lodowatej wodzie, długie minuty napięcia szarpiącego nerwy aż do granic wytrzymałości. Zmęczenie, zniechęcenie, stres i strach o Żywego zajmującego się bombami… ale udało się! Rozpieprzyli ten pływający szajs, a chociaż woda bagna zabarwiła się na czerwono, raptem dwóch towarzyszy szamanki przeszło przez Barierę, zostawiając świat materialny na rzecz świata Popiołu.
__________________ A God Damn Rat Pack Everyone will come to my funeral, To make sure that I stay dead. |
26-02-2018, 01:29 | #614 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 | post wspólny z Czarną i MG
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |
26-02-2018, 01:29 | #615 |
Elitarystyczny Nowotwór Reputacja: 1 |
__________________ Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena |
06-03-2018, 23:42 | #616 |
Reputacja: 1 |
__________________ A God Damn Rat Pack Everyone will come to my funeral, To make sure that I stay dead. |
09-03-2018, 14:20 | #617 |
Reputacja: 1 | Nico odchyliła trochę kaptur i popatrzyła na rozlatującą się chałupę potem popatrzyła na zachodzące słońce i padający deszcz - Tak, to dobry pomysł, nie wydaje mi się żeby rozbicie łodzi i utopienie się w nocy w jakikolwiek sposób przyspieszyło nasz rekonesans, Rano pełni świeżych sił i entuzjazmu ponownie ruszymy w drogę - Nico udało się nawet zdobyć na lekki uśmiech - Ok rozejrzyjmy się gdzie można by rozpalić ogień żeby nie dawać znać wszystkim w koło chciałabym choć trochę wysuszyć rzeczy. Towarzyszom Nico odpowiedź wydawała się podobać. Łodzi udało się przebyć ostatni kawałek wody chłostanej przez ulewę ale nie zarośniętą trzcinami jak większość wybrzeża tej bagiennej rzeki. Za to z bliska schronienie wyglądało mniej zachęcająco. Mężczyźni zacumowali łódź i weszli na dawną werandę czy podobne balkonowe cudo wychodzące pewnie dawniej na rzekę. A teraz właśnie nadające się na coś w rodzaju improwizowanego pirsu. Wszystko jednak było mokre, wyglądało na spróchniałe i przegniłe, trzeszczało nadwyrężonymi przez dekady wilgoci, pogody i niepogody. Ale mimo wszystko choć wewnątrz panowała już nieprzyjemna ciemność i dominował wilgotny, zatęchły zapach to jednak nie lało jak z cebra na głowę. Gorzej było ze znalezieniem czegoś na opał. Został jakiś chwiejący się stół parę krzeseł, dawna kanapa i troche szafek. Ale jednak nawet po zrąbaniu tego na ognisko mogło nie wystarczyć do końca nadchodzącej nocy. Chyba, żeby wyjść z drugiej strony domu, od frontu i nazbierać czegoś w okolicznym lesie. Skoro nie robili tego na czas i mieli w perspektywie całą noc przed sobą nawet tak przemoczone drewno powinno się w końcu chyba rozpalić. - Skoczcie do lasu po dodatkowy opał, ja się wezmę za rozpalanie ognia. - Nico sięgnęła do torby po krzesiwo i zawiniętą w folie podpałkę kopniakami zaczęła rozwalać niepotrzebne meble krzesła i stolik zostawiając na koniec. Obydwu mężczyznom sądząc po minach w ogóle nie uśmiechało się wracać na ten cholerny deszcz by grzebać w błocie za mokrymi gałęziami które dawały by nadzieję na żywy i ciepły ogień. Ale też i wszyscy chyba zdawali sobie sprawę, że bez tego to ta noc zapowiadała by się biednie, zimno i nieprzyjemnie. Więc choć z wyraźną niechęcią to jednak wyszli na zewnątrz by nazbierać coś na ognisko. W międzyczasie Kanadyjka zajęła się rozpalaniem ognia. Na szczęście ocalałe resztki chaty, mebli i to co znalazła wewnątrz choć nieprzyjemnie wilgotne w dotyku w porównaniu do tego co działo się na zewnątrz były całkiem suche. Tropicielka musiała się trochę pomęczyć bo zawilgły materiał nie chciał współpracować ot, tak. Ale mimo to miała wprawę z północnej krainy i licznych podróży przez Pustkowia więc gdy faceci wrócili z ociekającymi wodą stertami gałęzi ogień z pierwszego połamanego krzesła już wesoło płonął. To znacznie im poprawiło im humory więc po kolejną porcję poszli już raźniej. By uzbierać drewna na całą noc, do rana, musieli tak jeszcze połazić obydwaj ze dwa czy trzy razy. - Ok to pozostaje nam przeczekać do rana - Nico wyciągnęła 3 patyczki i połamała na 3 nierówne odcinki - Ciągniemy losy która warta komu przypadnie? Wyciągnęła patyczki w zamkniętej pięści mężczyźni wybrali po jednym Nico został w ręce średni - Wygląda na to że mam środkową wartę. Energicznym ruchem wykręciła mokre włosy i rozwinęła śpiwór na starym narożniku zajmując najwygodniejsze miejsce. Następnie wyciągnęła prowiant z plecaka ponabijała kiełbaski i kromki chleba na patyki i przystąpiła do podgrzewania porcji dla siebie i swoich towarzyszy
__________________ A Goddamn Rat Pack! |
10-03-2018, 09:23 | #618 |
Reputacja: 1 |
__________________ A God Damn Rat Pack Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy... |
10-03-2018, 09:37 | #619 |
Reputacja: 1 |
__________________ A God Damn Rat Pack Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy... |
16-03-2018, 04:12 | #620 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 82 Cheb; bagna; farma Fergusona; Dzień 8 - wieczorna szarówka; ulewa; zimno. Alice Savage i San Marino Nic. Gdy San Marino bez ostrzeżenia wyrwała się do przodu i wskoczyła na to coś na gąsienicach wszyscy chyba zamarli w napiętym oczekiwaniu oczekując... No właściwie nie wiadomo czego. Nikt chyba niezbyt wiedział czego właściwie oczekiwać czy spodziewać się po tym dziwnym czymś. Ale to pewnie był jakiś robot. I to spory. A pewnie wszyscy słyszeli wiele o tym jakie one są podstępne i tylko czyhają na błąd człowieka by go wysadzić, zabić, poćwiartować, spalić czy co one tam jeszcze robiły. A tu nic. Szamanka wskoczyła na to coś i nic. Nic się nie stało, nic nie wybuchło, nic jej nie odstrzeliło no nic. A przez to nadal nie było jasne czego się spodziewać. Ale po chwili wahania reszta pstrokatej grupki również otoczyła tą dziwną i wciąż pracującą maszynę. Dłonie zaczęły dotykać i macać metalową obudowę. Była ciepła tam gdzie był silnik czyli tam gdzie wskoczyła szamanka. A im dalej tym chłodniejszy. I w każdym miejscu zalewany przez rozbryzgujące się igły wody które potem ściekały po brzegach. Maszyna bez wytchnienia pyrkotała silnikiem i pracowała tym koparkowym ramieniem odwalając kolejne fragmenty gruzowiska. Czasem coś się obsunęło na nią czy spod niej to cała się trzęsła jakby ten gruz miał ją pogrzebać na amen. Ale jakoś na razie to się nie działo. Pojazd był dziwny. Nawet dla ludzi pochodzących ze stolicy motoryzacji albo specjalsów z elitarnej jednostki komandosów czy ludzi z przedwojennym wykształceniem. Po pierwsze nie było niczego przypominającego kabiny. Żadnych szyb, szoferki a bez tego nie dało się zobaczyć choćby kierownicy czy czegoś podobnego. W efekcie nie było nawet właściwie wiadomo gdzie jest przód a gdzie tył. W zwykłym pojeździe pewną wskazówką były jeszcze skrętne koła no ale kół też nie było tylko gąsienice. Był jeszcze silnik. Tam gdzie wylądowała szamanka tylko niżej. Ale gdy pooglądali ten pojazd bliżej okazało się, ze tam pod tym drugim zestawem z tym pracującym ramieniem też coś burczy i pracuje. No i ten przegub. Kojarzył się z jakąś przyczepką. Ale była dziwnie duża jak na przyczepkę no i przyczepki zwykle były bez silników. Sam przegub też był dziwny bo wydawał się o wiele większy niż potrzeba do uciągnięcia przyczepki. Rozmiary też były nietypowe. Na szerokość i długość to te dwa "klocki" były mniej więcej podobne do jakiejś osobówki choć trochę długiej, jak jakaś landarowaty kombi czy co. Z drugiej strony jak liczyć osobno te dwie części to każde było krótsze niż mały coupe. No i niskie. Niewiele wyższe od klasycznego Jeepa Willysa jeśli liczyć go ze złożonymi siedzeniami, szybami i bez załogi. Jeszcze dziwniejsze było to jak się do tego czegoś dobrać. Pomysł "Brzytewki" by odłączyć temu czemuś silnik spodobał się chyba wszystkim. Tylko, że w zapadającym zmierzchu okazało się, że nie jest to takie proste. Brakowało tak znanym wszystkim uchwytów, klamek, zamków, szyb czy cokolwiek co pomagało w klasycznych brykach "zorganizować sprzęt" jak to mówili Bliźniacy. Wszelkie stukania, pukania, próby podważenia przez znalezione wnęki i szczeliny spełzały na niczym. Zwłaszcza, że prawie nie mieli narzędzi z prawdziwego zdarzenia. W końcu Alice znalazła coś. Wyglądało jak wejście czy gniazdo na jakiś gwiazdkowy klucz. Podobnie działający jak imbus ino w dziwnym kształcie. Co prawda to mogło być cokolwiek ale właściwie tylko to coś pasowało pod cokolwiek co mogło jakoś otworzyć wnętrze tego pojazdu. Problem był taki, że za grzyba nikt, nie miał czegoś o tak głupim kształcie. Dłubanie zwykłymi śrubokrętami, ostrzami, imbusami czy przypadkowymi przedmiotami nie przyniosły żadnego rezultatu za to mocno sfrustrowały członków tego improwizowanego zespołu do włamywania się do fur. Padało bez przerwy, szczeki już wszystkim zaczęły się telepać tak samo jak dreszcze po reszcie przemoczonych i zmarzniętych ciał zaczynając od najmniejszych obiektów najszybciej wytracających ciepło. Czyli od Alice. Chociaż z resztą też nie zapowiadało się, że zbytnio ją przetrzymają na tej ulewnej zimnicy. Poza tym robiło się coraz ciemniej i ta noc której ta obawiał się ale i tak czekał Guido w końcu miała rozpocząć swoje panowanie. No ale byli Bliźniacy. - No co wy kurwa nigdy do fury się nie włamywaliście? - Paul trzęsący się już z zimna podszedł do gąsienicówki trzymając chyba jakiś pręt. Chwilowo skupił na sobie więc uwagę chyba wszystkich bo brzmiało jakby miał plan albo chociaż pomysł jak wybrnąć z tej sytuacji. - Nie chce po dobroci to bierzemy ją na rympał. - wyjaśnił i wyszczerzył się w uśmiechu. Znaczy próbował i pewnie miał być ten bezczelny uśmieszek jaki znali ale wyszedł mu słabo z powodu szczękania zębami. Ale wszyscy widocznie załapali jego intencje. - A dlaczego ja? - zapytał nagle Hektor którem białasowy kumpel wręczył ten pręt zbrojeniowy. Popatrzył na ten kawałek żelaza jak na bardzo niechciany prezent. - No j-ja już dawno bym odjechał w siną dal a-ale no sam rozumiesz, zalecenie lekarza. - Paul wyjaśnił ze zbolałym tonem i wymownym gestem trzęsącej się brody wskazał na trzęsącą się jak osika służbę zdrowia. No i na swoją łapę w temblaku przez którą operowanie łomem było tak samo problematyczne jak operowanie czymkolwiek wymagającym obydwu sprawnych rąk. - Dawaj to. Zanim t-ty coś zajumasz to jakiś cz-czarnuch by cię trzy razy o-pierdolił. - burknął w końcu Latynos biorąc do ręki ten improwizowany łom i podszedł do pracującego czegoś tak samo jak oni zalewanego ulewą i zapadającymi ciemnościami. Hektor chwilę przyglądał się temu czemuś, macał, badał ale w końcu zorientował się. - A wy gdzie spierdalacie? - zapytał podejrzliwie bo jakoś jego kumpel i Nix tak nakierowali resztą zespołu, że jakoś dziwnie wszyscy zaczęli się cofać. - No wiesz... A jak wybuchnie? - Nix powiedział świadomie czy nie całkiem poważnie i z wyraźną troską. O siebie, swoją żonę czy resztę zespołu. I Hektor zrewanżował mu się takim spojrzeniem jakby miał zamiar rzucić to wszystko w cholerę. - No dawaj. Nie wymiękaj. To diesel. Musi mieć ropę. Przyda nam się do transportera. Nawet jak wszystko inne będzie do dupy. - Krogulec spróbował zachęcić go do kontynuowania prac i reszta ekipy tak raźno na ile pozwalały trzęsące się zęby i wstrząsające ciałami dreszcze zaczęła potakiwać i zachęcać kumpla do tego wyczynu. Ten w końcu dał się namówić i wrócił do prób otwarcia tego czegoś. Chwilę jeszcze macał, aż w końcu wbił w szczelinę pręt i mocował się chwilę. Potem znowu i po kilku próbach nagle coś trzasnęło. Krogulec i Nix ściągnęli kogo dali radę złapać na dół a Hektor po prostu zamarł. Reszta też. I znów się nic nie stało. - Ale z was m-mięk-kie f-faje... - burknął z wyższością chociaż przed chwilą też było widać strach w jego oczach i te przerażającą świadomość, że cokolwiek się teraz stanie nic już nie da rady się zrobić. A się okazało, że to ta pokrywa wreszcie trzasnęła i można było ją unieść i zajrzeć do wnętrza. A wnętrze... No tak. To był na pewno silnik. Nawet jakiś diesel. Tylko właśnie gdzieś tutaj kończyły się mądre spojrzenia. Zalewająca wszystko ulewa która natychmiast wdarła się do trzewi maszyny po otwarciu klapy i zapadające ciemności nie poprawiały sytuacji. Detale było widać już tylko dzięki pazurowej latarce jaką Nix odłączył od swojego karabinku i świecił to tu to tam. Widać było jakieś przewody, rury, rurki, druty, procesory, pojemniki, tłoki czyli generalnie "bebechy" typowe dla silników, pojazdów i maszyn. Tylko właśnie jakieś dziwne. Zapowiadało się by rozróżnić co jest co to potrzeba na to trochę czasu i główkowania. "Brzytewce" wydawało się, że dość dobrze rozróżnia główną bryłę silnik ale co i jak miałoby go wyłączyć w tej plątaninie kabli i przewodów to tak od ręki nie potrafiła rozróżnić. Czas naglił, podobnie jak kumulujące się skutki wychłodzenia, ulewa która prawie namacalnie zaganiała wszystko co żyje do jakiejś kryjówki no i nadciągająca ciemność. "Brzytewka" była już bliska kresu swojej wytrzymałości gdy zostawiła gdybania przy otwartej ale wciąż działającej maszynie i spróbowała zgadnąć przy czym właściwie tak kopie te coś na gąsienicach. Widziała coraz słabiej. Ale wyglądało na to, że maszyna stara się odkopać jakiś wrak. Coś na wielkość podobną do furgonetki. Wciąż jeszcze częściowo zagrzebany w gruzowisku. Na dachu były jakieś kopułki czy coś w ten deseń. Nix na chwilę omiótł światłem ten wrak to okazało się, że to jakaś zrujnowana i wypalona furgonetka. Ale na dachu sterczały jej chyba wieżyczki z bronią maszynową. Aż dwie. Dach i burty były wysadzone od środka jakby to coś eksplodowało od środka. Całość wyglądała właśnie na spalony i wysadzony wrak. Ale właśnie ten wrak ta gąsienicówka starała się tak zawzięcie odkopać spod szczątków tej chyba stodoły. Szamanka słabo ogarniała temat silników i mechanizmów o jakich głównie była mowa przez ostatnie kwadranse i minuty. Wnętrze otwartej koparki wyglądało równie pociągająco i tajemniczo jak wnętrze większości przydrożnych wraków jakie w życiu widziała. No może nie był zardzewiały, uwalony piachem lub błotem no i nadal pracował. Ale z rozmów i zachowania reszty bandy poznała się, że oni też mają niezłą zagwostkę. Najpierw z samym otwarciem a teraz po. Cheb; rejon południowy; nadrzeczny sklep; Dzień 8 - wieczorna szarówka; ulewa; zimno. Nico DuClare - O, kiełba. - ucieszył się Matt i tradycyjnie do tego zakaszlał i splunął flegmę w ogień. Okazało się, że piec działa nadal więc mieli całkiem cywilizowane warunki. A choć z początku nie dawał tyle ciepła co ognisko i wyraźnie mniej światła to za to gdy już się rozgrzał to się zrobiło całkiem przyjemnie. Prawie, że domowo. Zwłaszcza, że było sporo garów a i wody było pod dostatkiem więc sporządzenie kolacji było też prawie jak w jakimś domu. Przyjemny blask i ciepło ognia nadawał wnętrzu zawilgoconej i śmierdzącej bagnem chaty przyjemnego kontrastu w porównaniu ze światem zewnętrznym. Nie dalej niż parę kroków i był ten szary, topiący się w bagnie i ulewie świat. Z nadciągającą zaraz nocą. Ale tutaj, w tej starej kuchni, przy piecu, jak na warunki Pustkowi było prawie jak w domu. Mężczyźni też dorzucili się do kolacji ze swoich zapasów. Jeden wyciągnął gotowane jajka, chleb i ser, drugi jakieś placki, ryby i kawałek kurczaka. Spożywali przez chwilę w milczeniu ale pod koniec gdy Matt wyciągnął jakąś butelkę i łyknął i puścił ją w obieg jakoś się chyba na rozmowy zebrało. - Stara zawsze ze mną drze koty, że jeżdżę na chlanie a nie na ryby. - zwierzył się Daney. - No przecież zawsze zabierasz flachę na ryby. - Matt się chyba trochę zdziwił wyznaniem kolegi. - No tak. A gdzie jak nie na ryby mogę ją zabrać? Przecież jak gdzieś dalej to nie wypijesz na spokojnie, zwłaszcza jak sam jesteś nie? - Daney łyknął z butelki i podał ją Kanadyjce. Kolega zaś pokiwał ze zrozumieniem głową i znowu zakaszlał. - Nie wiem jak ten Drzazga wytrzymuje. Przecież czasem go i ze dwie niedziele nie ma. A sam chodzi. - Daney wyglądał jakby mu ten temat przypomniał miejscowego speca od dalekich wypraw. Wedle standardów jakie obydwaj towarzysze wyznawali dwa tygodnie ciągłej, samotnej czujności to musiało być strasznie długo. - Ciekawe gdzie on tak łazi. Może nigdzie? Dojdzie do jakiejś osady, przebaluje tam i potem wraca i mówi, że gdzieś tam był? Znaczy właściwie nawet nie bo weź coś z niego wyciśnij gdzie był. - kaszlący towarzysz też dołączył się do rozważań o samotnym rangerze o niezbyt ciekawej reputacji. - No ale fanty przywozi całkiem fajne. - Daney skwitował całościowo temat talentów Drzazgi a drugi z mężczyzn pokiwał zgodnie głową gdy po chwili zastanowienia nie miał widocznie nic więcej do dodania. - Długo tak nie wytrzymamy. Nawet jak się uda przenieść. Rybacy muszą wypływać na jezioro, traperzy łazić po lesie a farmerzy mieć gdzie siać i co hodować. - powiedział po chwili milczenia Matt obierając ze skorupki gotowane jajko. Wydawało się, że ten temat wywołuje u obydwu towarzyszy zastępczyni szeryfa ponure myśli. - Myślisz, że kto tutaj zostanie? Ci z Detroit czy z Nowego Jorku? - zagadnął Daney patrząc i na mężczyznę i na kobietę oświetlonych przyjemnym blaskiem z paleniska. Kolega wzruszył ramionami a potem wymownie je rozłożył poddając temat ze swojej strony. - Teraz mamy przerąbane nieważne którzy zostaną. Wcześniej było dobrze, zanim te przygłupy załatwiły Custera. But był daleko. A teraz z bliska czy glan czy trep to nas docisnął aż będziemy piszczeć. - obecna sytuacja też Chebańczykom nie przedstawiała się w różowych barwach. - A ty Nico? Co z tobą? Zostałaś zastępcą szeryfa to co? Zostaniesz u nas na dłużej? - zapytał jeden z towarzyszy patrząc na milczącą dotąd Kanadyjkę. Cheb; rejon wschodni; lokal “Wesoły Łoś”; Dzień 8 - wieczorna szarówka; ulewa; zimno. Gordon Walker i Nataniel Wood Gdy "Lynx" zasypiał na zewnątrz było ciemno. A gdy się obudził było szaro. Nie było to przyjemne przebudzenie. Całe ciało nadal miał obolałe od otrzymanych w ciągu ostatnich godzin, dni i nocy ran. Gdy podszedł do okna w pokoju przez szpary w nabitych na nie deskach, dyktach i blachach dostrzegł, że dzień ma się ku końcowi. I leje w najlepsze jakby niebiosa chciały zatopić ten ziemski padół. Czyli przespał albo cały dzień albo i dwa. Tak czy siak był nie tylko obolały i zmaltretowany przez ostatnie wydarzenia w porcie i na bagnach ale i diablo głodny. Nadal zajmował swój pokój w "Wesołym Łosiu" i chociaż to się nie zmieniło. Nie zmienił się też wystrój lokalu tak na piętrze jak i na parterze. Dalej dominował ten postrzelany i potrzaskany krajobraz widoczny dla uważnego oka w każdej ścianie czy świeżo zbitym meblu. Przez co przez zapach palonych świec i lamp, piwa i jedzenia dochodził ten mało typowy dla lokali gastronomicznych zapach świeżego drewna. Niemniej postęp prac remontowych powoli ale uparcie szedł do przodu. Lokal znowu mógł się poszczycić aż dwoma oszklonymi oknami które znajdowały się każde po jednej stronie głównych drzwi. Widać Yelenie jakoś musiało się udać odnaleźć i załatwić transport okna które potem pewnie zamontowała na miejscu. Widok przez te okna jednak był jeszcze bardziej frustrujący niż sam odgłos ulewy dochodzący przez zabite czym się da pozostałe okna. Przez szyby nie tylko słychać ale i było widać tą ulewę i zapadający zmierzch. W ciągu paru kwadransów zrobi się ciemno i nad Cheb nadejdzie kolejna noc. Jednak było coś pozytywnego w tym wszystkim. W sali głównym brodacz natrafił na czarnoskórego grenadiera. Sądząc po mokrych śladach przy krześle, ubłoconych butach i mokrych nogawkach musiał wrócić z zewnątrz. Gordon też dostrzegł podchodzącego snajpera który wydawał się równie "żwawy" jak i on sam świeżo po zejściu do sali głównej i przed wizytą na moście. Detroit; Downtown; "Grzesznik"; Dzień 8 - przedpołudnie; pogodnie; ziąb. Julia “Blue” Faust Z Leah zostały na chwilę same. “Kwiatuszek” nie wytrzymała i natychmiast musiała posłać plotę o nowej superfurze dalej. A napatoczył się Leo który niósł jakąś skrzynkę. Widząc i słysząc żywiołową i rozentuzjazmowaną reakcję rudowłosej koleżanki dał się ponieść tej euforii na tyle, że poszedł za nią w kierunku podwórza klubu gdzie zostało Ferrari Blue. - White Hand… No do nas nie przychodzi i szczerze mówiąc wcale bym się nie ucieszyła jakbym go tutaj zobaczyła bo wiadomo co się dzieje jak on kogoś szuka… - “Kosa” pokiwała swoją brązową główką na znak, potwierdzający na mieście reputację głównego cyngla i zleceniodawcy od mokrej roboty u Schultzów. - Ale fakt, w tym białym merolu i białym gajerze wygląda zarypiaście. Jakbym mogła zostać dziewczynką takiego ważniaka i mieć życie jak w Madrycie wcale bym się nie zastanawiała. - Leah uśmiechnęła się filuternie do Blue wznawiając wędrówkę po schodach i na swój sposób też podzielając opinię pany Faust o tym typie. Chwilę obydwie wchodziły w milczeniu gdy brunetka zastanawiała się nad właściwym pytaniem Blue. Ledwo chwilę wcześniej zaś “Kosa” była dla odmiany zachwycona i też chyba trochę zazdrościła rozmówczyni o blond włosach gdy okazało się, że te ploty na mieście o Seiko i jej technikach masażu to jednak prawda. - Wziełabyś mnie do Dzikiego i to jeszcze z Seiko?! - wyszeptała z zachwyconym niedowierzaniem podobnym dyskretnym szeptem z jakim zwróciła się do niej dziewczyna z Vegas. Ta obietnica widocznie pobudziła i zmotywowała ją całkiem mocno więc teraz gdy wchodziły po schodach zastanawiała się jak zaspokoić ciekawość blondynki. - Sama go nigdy nie spotkałam ani nie obrabiałam. - przyznała w końcu brunetka dochodząc do półpiętra. - Wiem, że chodzi na pokera z innymi ważniakami od Schultzów. Wysokie stawki. Kapelusznik czasem z nimi grywa to pewnie wie więcej. Ale to raczej sam poker, i wiesz, tak na poważnie, bez dziewczynek. - powiedziała zerkając w bok na kroczącą obok blondynę. - Wiesz to trochę dziwne, nigdy się nad tym nie zastanawiałam ale jak tak teraz pytasz to właściwie nie wiadomo za dużo o samym White Hand i jego prywatnych sprawach. - Kosa przyznała gdy wyszły na kolejny korytarz. - Nie słyszałam by skądeś zgarniał dziewczynki. Ani od nas ani z innych lokali. Ale masz rację, jak nie jest jakiś lewy to musi coś bzykać. - temat wydawał się coraz bardziej fascynować dziewczynę gdy tak szły korytarzem i sama chyba zaczęła się wczuwać w zaspokojenie możliwych potrzeb Steve Clandey’a. Nagle "Kosa" zatrzymała się, pstryknęła palcami i z wrażenia złapała idącą obok blondynkę za nadgarstek. - A no tak! Ta nowa! - zawołała pod wpływem emocji lekko potrząsając złapanym nadgarstkiem Blue. Po chwili jakby się zreflektowała i puściła ją krzywiąc się lekko. - No widziałam ją jak tańczy. Jest naprawdę niezła. - westchnęła jakby to świeże wspomnienie nieco popsuło jej humor. Jakby się obawiała, że miano najbardziej rozchwytywanej i popularnej grzesznicy w tym przybytku grzechu wartym. - W każdym razie no wiesz, gadałyśmy z tą nową. Z Max. Co ją przywiozłyście z szefową z tej aukcji parę dni temu. - szatynka podjęła na chwilę przerwany dialog już bardziej stonowanym głosem. - No i wiesz, jak zwykle, skąd jest, gdzie już robiła, na co można u niej liczyć i takie tam pierdoły, no jak to z nowymi. - szatynka zaczęła streszczać o co chodzi z tym pomysłem z "tą nową". - No i gdzieś tam się wypruła, że zna White Handa. Znaczy, że razem ćwiczą czy coś. Wtedy właściwie myślałyśmy, że ściemnia bo przecież jakby znała White Handa tak jak mówi to jak skończyłaby na aukcji? - dziewczyna rozłożyła swoje ramiona by podkreślić swoje wątpliwości i wówczas i teraz jakie miała co do tej wspomnianej znajomości Max z głównym szefem operacji zbrojnych Schultzów. - No ale jak tak pytasz to właściwie nie wiem kto jeszcze by coś miał wspólnego z White Handem. No chyba tylko "Kapelusznik". - przyznała grzesznica bo chyba nawet w jej uszach nie brzmiało to zbyt pewnie. Leah odprowadziła Blue właściwie pod same drzwi biura szefowej. Pomachała jej zalotnie i z ciepłym uśmiechem na pożegnanie i blondynka mogła wejść do kancelarii szefowej tego przybytku dóbr i usług. Nawet na słuch i spod drzwi rzeczywiście było słychać, że rodzeństwo to jest i porozumiewa się ze sobą mieszaniną angielskiego i rodzimego języka. Przestali gdy drzwi się otwarły i do środka weszła Blue. - Dziewuszka! - Kapelusznik przywitał blondynkę z jowialnym uśmiechem godnym jakiegoś wujaszka albo starszego brata. Siedział na fotelu swojej siostry ale wyciągnął przed siebie ramiona w geście powitania jakby blondyna mogła przemknąć lotem błyskawicy z wejścia, przez gabinet, biurko by dać się objąć na powitanie. - Weź jej coś powiedz. - westchnął już poważniejszym i zmęczonym głosem wskazując na drobniejszą od siebie ale nie mniej nastawioną bojowo siostrę. - Cześć Julia. I weź jemu coś powiedz. Zobacz co zrobił z moim barkiem! Z moim biurem! Jakiś burdel! - zdenerwowana Rosjanka wskazała zirytowanym gestem na wymowne pobojowisko w otwartym barku. Część butelek leżała wewnątrz, część na podłodze a Anna wskazywała jeszcze na niedopałki widoczne w okolicy biurka. - Ależ to jest burdel siostrzyczko i ty temu przewodzisz to co się dziwisz. - brat zrewanżował się kąśliwym tonem szczerząc się do ubranej w małą czarną siostry. Ale swoim zwyczajem Anna przyozdobiła swój schludny i elegancki ubiór fioletowymi wstawkami. - Burdel jest na dole a nie w moim gabinecie! - zafurczała bliska białej gorączki właścicielka lokalu. - Masz szlaban na testowanie nowych dziewczynek! - zawołała ze złości wskazując na swojego brata. - Jesteś pewna? A kto ci je lepiej przetestuje na start? Co sobie myślisz, że do nich będą same wymuskane amanty przychodzić? - wyszczerzył się drwiąco Kapelusznik patrząc na siostrę. Potem zmrużył oczy jakby skojarzył coś ważnego. - A masz jakieś nowe do przetestowania? - zaciekawił się i grymas na twarzy zmienił mu się na chytry. - Nie twoja sprawa! A jeszcze raz mi wychlejesz barek to ci się dobiorę do książek! Jedna książka za jedną butelkę! - Anna musiała być naprawdę wściekła ale jako siostra wiedziała gdzie uderzyć by dopiec bratu. - Nie ruszaj książek! - uwaga musiała być celna bo Egora poderwało na nogi i oparł się o biurko wolną ręka by drugą groźnie wycelować w siostrę. - To mi nie ruszaj barku do cholery! Otwórz sobie swój gabinet jak ci tak na nim zależy i chlej sobie w nim do woli! - Anna tupnęła nogą w złości gdy kłótnia doszła chyba do kulminacyjnego momentu. Egor żachnął się i nastąpiła chwila pauzy. Anna skorzystała z okazji i zwróciła się do gościa. - No zobacz co on tu narobił, chlew normalnie. Ja tu przychodzę by omówić biznesowe sprawy a tu no zobacz jak to wygląda. - Anna poskarżyła się blondynce wskazując na butelkowo - petowe pobojowisko. - No zaraz, sama wywaliłaś te butelki! I popielniczkę! I “biznesowe sprawy”. Akurat. Z tym twoim nowym gogusiem. - Egor prychnął ironicznie obrażonym na siostrę tonem. - Nie twoja sprawa! - prychnęła też rozzłoszczona siostra i w końcu z furią ruszyła do drzwi wyjściowych.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |