Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-01-2016, 15:57   #21
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
Mierz wysoko i idź naprzód
Dawno się tak nie zmachał i o mały włos nie dostał palpitacji serca. Kręciło mu się we łbie i odczuwał poważny głód, a mięśnie najwyraźniej przez znacznie dłuższy okres czasu niż mu się wydawało nie miały okazji do ruchu.
Jego tymczasowe towarzystwo najwyraźniej uznało, że pierdoli go symbolicznie, bo się gdzieś zaszwendało. Trudno, musiał sobie jakoś poradzić sam. W przebłyskach większej przytomności zauważył, że zostawia za sobą krwawe ślady. Cicho westchnął. Zdjął szybko skarpety i równie szybko boso przebiegł na górę, nie zostawiając na dole niczego. Mimo iż kątem oka dostrzegł plecy kolegów, nie zatrzymywał się. Zamierzał trzymać się swoich postanowień.
Skoro towarzystwo zdecydowało się ujawnić tamtym - cóż, teraz to był ich problem.
Podłoga była zimna, ale pierdolić to - przeżył starcie z mutantami, to tą niedogodność też przeżyje. Teraz znajdował się piętro wyżej niż blondynka z kamratami.
Musiał się zmierzyć z nowymi niedogodnościami.
To piętro było o wiele czystsze niż poprzednie. Owszem, gdzieniegdzie waliły się łuski karabinowe, ale panowało też więcej światła i porządku. Korytarz był pełen jasnych płytek i ścian. Sanders stanął chyba w poczekalni - jak u dentysty. Dostrzegł fotel, połamane drzewko, którego nie potrafił zidentyfikować, nawet dostrzegł gazety. W pobliżu Sandersa znajdowała się też stróżówka, przy drzwiach której ujrzał przestrzelony elektroniczny zamek… świeżo przestrzelony. Ktoś tu niedawno był? Musiał się upewnić wpierw, że nikt tu się na niego nie czai bądź że przypadkowo na kogoś nie wpadnie. Gdy potwierdził, że pomieszczenie jest puste, postanowił wykorzystać chwilę na prowizoryczne zaopatrzenie ramienia. Sanders nie należał do wybitnych uzdrowicieli, ba! on nie posiadał nawet dostatecznej medycznej wiedzy, z czego powodu metaforycznie pluł sobie w brodę. Teraz naprawdę przydałby się porządny medyk, a tak - musiało na razie wystarczyć solidne przewiązanie rozszarpanego ramienia porcją bandaży. Tylko po to, by się nie wykrwawić - nie zamierzał eksperymentować z tym CeHa-coś tam.
Kiedy zaopatrzył się po swojemu, rzucił okiem na czasopisma. Wszystko medyczne - może nawet chętnie by je sobie poczytał, ale wiedział, że nie ma na to czasu. Były bardzo postrzępione, ale ciągle zdatne do czytania magazyny medyczne. Przedwojenne. Jest też kilka gazet powojennych - te są wydrukowane w widocznie gorszej jakości.
Nowojorskie. Po drodze zobaczył, że na ścianie był panel z cyferkami - wyrwany, ale ciągle go widać bo się majtał na dwóch kablach.
Sanders wszedł do stróżówki, gdzie dodatkowo znalazł plan ewakuacyjny tegoż piętra - przyda się, toteż rozpiska nie uratowała się przed chciwymi jankeskimi łapskami. Teraz można było łatwiej zwiedzać. Oko zwiadowcy wylapało coś jeszcze ciekawego - na podłodze przy wybitych szklanych drzwaich prowadzacych w prawa odnoge korytarza dostrzegl ślady. Prowadziły w obie strony, dużo śladów - na oko z 12 osób przetoczyło się przez ten korytarz. Trzynastą osobę ciągnięto - i w przeciwieństwie do reszty śladów jej odciski to zwykłe buciki, niewielkie jak u kobiety. Nie wojskowe trepy. Niektóre ślady były nowsze - trudno powiedzieć jak “nowe”, ale pewnie godzina, dzień… dwa dni? W dodatku ktoś nie wyłączył muzyki, bo mężczyzna usłyszał, jak jakiś sprzęt nadawał utwór właśnie zza tych rozwalonych drzwi. To nie było to samo, co słyszał na dole, w pokoju z abominacją. Nieważne, nie przyszedł na Mam Talent, nie musiał w tę muzykę wnikać. Inne kwestie zaprzątywały mu teraz łeb.
Trio, które wcześniej podsłuchiwał na dole, udało się do komór, gdzie wcześniej obudzili się jego towarzysze. Aczkolwiek chuj wie, czy ktoś z tego trio albo innych przydupasów tutaj się nie zaszwenda.
Postanowił zaryzykować.
Otworzył ostrożnie drzwi prowadzące w umuzycznioną odnogę korytarza. Po co ktoś chciał zostawiać włączony sprzęt? Czy to było celowe zagranie czy niedopatrzenie spowodowane pośpiechem? Wydawałoby się, że to pierwsze.
Tropiciel przyczaił się ponownie w stróżówce i rzucił okiem na zdobytą mapę. Jak na jego ucho, muzyka rozlegała się z okolic pomieszczeń socjalnych.
To ktoś tam mieszkał?
Cóż, nieważne, Sanders wchodził teraz do biura, które na mapie znajdowało się najbliżej rozzwalonych drzwi.
Biurka, jakieś kompy, dystrybutor z wodą, jakieś szafki. Ołówki, papierzyska, kubki, bardzo dużo notatek, ale to same ciągi cyfrowe i równania - typowe biuro. Człowiek na głodzie i pragnieniu kierował się czymś innym niż chęć zanurzania się w papierach. Ciemnowłosy w którymś biurku znalazł paczkę suszonego mięsa i krakersów, a woda w dystrybutorze nadawała się do picia. Nie omieszkał więc zaspokoić swój głód - przywłaszczył sobie jedzenie, które nadal było zdatne do jedzenia, a którego nikt nie tykał od paru miesięcy, a co do kubków - przydałoby się nie zostawiać po sobie śladów.
Tak więc naczynia pozostały nietknięte. Za to nie omieszkał wziąć sobie jeden ołówek i parę kartek papieru. Nie zamierzał przepatrywać papierów, które go przyprawiały o oczopląs i z których prędzej Abigail by odczytała cokolwiek. Haker z niego też był żaden, toteż cyfrowe maszyny zostawił tak samo w spokoju. Za to pusty słoik po cukrze, który stał w jednej z zakurzonych szafek, nie śmiał nie zabrać ze sobą. Opakowanie zostało natychmiast wykorzystane jako opakowanie na jad ścierwa, które zabrał ze sobą z piwnicy. Szczęście mu musiało dopisać - oczywiście Sandersowi, bo znalazł jeszcze jeden pusty słoik, który wypełnił krwią zdechlaka, Zwierza jednak nie wywalił; miał pewien głupi pomysł na wykorzystanie go. Choćby na sztuczki z zaskoczeniem przeciwnika.
W jednej szafce znalazł spodnie ubrania w lepszym stanie niż te, co miał na sobie. Za to dużego kosza na wywalenie swoich nie znalazł. Mimo to zdecydował się przebrać szybko - nie miał najmniejszego zamiaru szwendać się w dziadostwie, w które go odziano. Z braku laku stare odzienie poupychał do najmniej używanej szafy, zapychając przy okazji tamtejszą przestrzeń. Pozbył się lekarskiego kitla - acz nadal mógł być doktorem Sandersem.
Doktor Sanders - wyleczy cię kuracją z ołowiu i łatwopalnego kumpla z piwnicy.
Ponieważ w pomieszczeniu Sanders nie znalazł już nic godnego jego uwagi, postanowił pójść dalej, w kolejny korytarz... może znajdzie pierwszego “pacjenta”.
Albo prędzej pewnie sam nim zostanie - kolejny raz wrażenie obserwowania go przez kogoś dało mu się we znaki.
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.

Ostatnio edytowane przez Ryo : 04-01-2016 o 16:06.
Ryo jest offline  
Stary 14-01-2016, 11:02   #22
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
William instynktownie obliczał odległość w krokach do nieznajomego. Szacował wzrokiem trzymany przez niego automat i nijak szanse na dobiegnięcie i obezwładnienie mężczyzny nie chciały wyglądać inaczej niż na mierne. Facet był chyba dowódcą tej bandy, szybko jednak zauważył trzymaną przez Lennoxa broń. Komandos uniósł ją do góry, podobnie jak drugą rękę. Nie zatrzymał się jednak od razu, próbując zrobić krok czy dwa, odpowiadając:
- Nic im się nie stało, minęli nas przy klatce schodowej.
Zatrzymał się i czekał na odpowiedź mężczyzny.

- Broń na glebę. - powtórzył, wskazując na wspomniany pistolet wylotem własnej lufy - Ostatni raz kurwa uprzejmie proszę.

Gdzieś ponad jego ramieniem wyrosła kolejna gęba, tym razem w kapturze. W panujących warunkach widać było tylko jej dolną część z otworzonymi w lekkim zdziwieniu ustami.
- Ludzie - sapnął nie mogąc uwierzyć w to, co widzi i dorzucił za swoje plecy - A mówiłaś szmato, że nikogo tu nie będzie oprócz tego zjeba w stróżówce!

- Wszyscy zostali ewakuowani - zza progu doleciał ich wcześniej słyszany kobiecy sopran. Wyrzucał z siebie w pośpiechu kolejne drżące, nerwowe słowa - Został tylko technik nadzorują… - nie dokończyła. Rozległ się głośny plask z jakim skóra uderzyła o skórę i po chwili dołączył do tego hurgot padającego na podłogę ciężaru.

- Suka! My cię rozjebac’ powinni już wczoraj! - Rusek wysyczał wyjątkowo niezadowolonym tonem, ze słyszalnym wyraźnie zapewnieniem, że bardzo chętnie wprowadziłby swój plan w fazę realizacji.

Pierwszy zbrojny odsunął się, robiąc miejsce człowiekowi w kapturze i dołączając dzięki temu kolejny karabin do ogólnej puli. Przez cały krótki incydent w sali z której się wyłonił, nie odrywał wzroku od kłopotliwej, obcej trójcy.

- Możesz już rzucić, Willy - mruknął Czart pod nosem i podbródkiem wskazał kompanowi, że lepiej będzie jak miotnie spluwą o ziemię. Jak mają ich rozjebać, to jedna spluwa ich nie uratuje. Wyleźli na widok, teraz będzie trzeba się dogadać. Na wpół świadomy tego, że to Abigail miała gadać z bandą, Czart uśmiechnął się tak neutralnie i mało wyraziście, jak tylko mógł. Kącik ust skrzywił mu się, jakby zagryzł słowa cytryną. - Nie wbiliśmy tu na wycieczkę, ani po to, żeby zbierać zalegający po okolicy szajs. Przypadkiem się tu zawinęliśmy i nie wiem, jak nasi aniołowie stróże, ale ja nie mam zwyczaju napierdalać się o nic ubrany w piżamę. Zróbmy to tak, my powiemy co i jak w części kompleksu, skąd wyszliśmy, a wy powiecie nam, którędy wyjść z tej dziury? Zgoda? - Uniósł dłoń do uścisku przed herszta bandy.

Facet z odkrytą twarzą zmrużył czujnie oczy, przyglądając się mówiącemu z uwagą i cynicznym uśmiechem, błąkającym się na zaciśniętych wargach.
- I tak powiecie, a czy po dobroci, czy nie… zobaczymy - stwierdził tylko, kiwając brodą w kierunku wejścia. Na ten znak drugi najemnik odsunął się, robiąc niespodziewanym gościom przejście. Ciągle dzielił uwagę między nowe zagrożenie, a resztę korytarza, węsząc potencjalną zasadzkę lub fortel.

Ryan nienawidziła kiedy ktoś mierzył do niej z broni, a teraz miała przed sobą dwie wycelowane pośrednio we własną pierś. Sytuacja była więc wysoko niekomfortowa, ale tego właśnie się spodziewała na początek. Nikt normalny nie przywitałby ich tutaj z otwartymi ramionami, częstując wódką i zaopatrując w brakujące elementy garderoby. Chociażby buty. Butów brakowało Abigail najbardziej. Zimna posadzka przy każdym kroku przypominała w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje, a jej chłód wstrząsał i tak wyziębionym ciałem, zmuszając je do ciągłego dygotu.
Była zmarznięta, głodna i w dziwny sposób zmęczona, o strachu wolała nawet nie myśleć. Uzbrojeni ludzi wydawali się mieć przynajmniej kilka odpowiedzi.
- Po dobroci - odezwała się w końcu, spoglądając dowodzącemu facetowi prosto w oczy - Dlatego do was wyszliśmy. Żeby porozmawiać, nie walczyć. Will, odłóż broń nim kogoś poniosą nerwy.
Uśmiechnęła się dość nerwowo i jako pierwsza przeszła przy najemnikach, kierując się do obstawianej przez nich sali.

- Ależ wszyscy tu jesteśmy wyluzowani! Chodzące, kurwa oazy spokoju. Rekreacyjnie się włóczymy po tym wypizdowie. Z tym, że my przynajmniej nie popierdalamy na bosaka i z jedną klamką na trzech. Troje. Jeden chuj - mężczyzna wzruszył ramionami i machnął ręką w kierunku drzwi, brodą wskazując na Czarta - Wasza parka. Do środka, ręce na widoku. Będzie grzeczni, to pogadamy jak mówiła blondyneczka: po dobroci, przyjacielsku i w atmosferze wspólnego zrozumienia… a jak zaczniecie robić problemy, szybko się skończy dzień dziecka. - zakończył warcząc przez zęby, głowę obrócił w stronę Lennox’a:
- Liczę do trzech. Raz…

William nie zamierzał dłużej zwlekać. I tak długo testował cierpliwość gościa z automatem w rękach. Opuścił powoli dłoń ku podłodze i położył rewolwer na ziemi. Pokazał że ma puste dłonie i ruszył za pozostałymi.

Pierwszym co zobaczyli przekraczając próg, była siedząca w kącie po lewo ciemnowłosa kobieta: potargana, z sińcami na twarzy i skrępowanymi drutem rękami. Drut opleciono dość ciasno wokół chudych nadgarstków przez co wżynał się w skórę, zostawiając zaczerwienienie i drobne ranki, dookoła wątpliwej jakości biżuterii. Nad nią stał zarośnięty typek z klamką w jednej i łomem w drugiej spracowanej łapie. Wielkością komora dorównywała tej z szeregiem sarkofagów, z tym, że zamiast szklanych trumien na środku, pod ścianami pozostawiono pancerne szafki z szeregiem przekładni, drążków i martwych teraz lampek. Dla Alfie’go wyglądały jak kolejny złom, ale dziewczyna rozpoznała w nich generatory i panele sterujące siecią elektryczną. Upewniła się, dostrzegając w półmroku pod sufitem skorodowaną tabliczkę z piorunami i trupią czaszką.

- Nu, masz kolegów - Rusek wskazał łomem na gości, po chwili przeniósł uwagę na swojego jeńca - Ty zna ich? - spytał i z miną cierpiętnika uniósł oczy ku sufitowi, gdy kobieta pokręciła przecząco głową - Trudno… skąd wy tu? - ostatnie pytanie skierował ku obcym.

- Ciężko to wytłumaczyć. Jeszcze ciężej pewnie będzie wam uwierzyć - Abigail poczuła się do wyjaśnienia sytuacji trójki mrożonek, a przynajmniej próby. Usiadła pod ścianą, na przeciwko zaciągającego faceta z łomem i oparła o nią plecy. Znowu czuła się zagubiona nie w tej czasoprzestrzeni co potrzeba. Postawiła jednak na prawdę, woląc przynajmniej z początku sprawiać wrażenie szczerej. Wrażenia zagubienia udawać nie musiała. Nie patrzyła też na pobitą kobietę, skuloną pod nogami oprawcy. Czy ich też najemnicy potraktują pięściami i butem? Wyprowadzanie ich z równowagi nie zanosiło się na zdrowe. - Nie wiemy gdzie jest to “tu”, nie mamy kurwa zielonego pojęcia. Tym bardziej obca jest nam wiedza kto nas tu zamknął ani po co. My… nie pamiętamy. Obudziliśmy się pół godziny temu, na tym piętrze. W lodówkach. W tym i z tym co widzicie przy nas i na nas. Wasi ludzie poszli sprawdzać tamten rejon. Gdy wrócą potwierdzą że prócz komór hibernacyjnych nie ma tam kompletnie nic. Poza paroma trupami, ale to nie nasza sprawka. Też chcemy się stąd wydostać, gdziekolwiek się nie znajdujemy. - na koniec odwróciła głowę w stronę dowodzącego niewielkim oddziałem.

Kiedy zobaczył związaną i pobitą kobietę, drgnął, ale pozostał spokojny. Najemnicy widocznie czegoś od niej chcieli, a ta chyba nie zamierzała się z nimi tym dzielić. Czymkolwiek to było. Obejrzał wnętrze pomieszczenia, szukając dyskretnie jakichś charakterystycznych napisów, oznaczeń sprzętu mechanicznego czy czegokolwiek, co wyrwałoby z otchłani jego niepamięci, choćby drobną wskazówkę czy okruszek wspomnienia. Potem skupił się na najemnikach, analizował ich umundurowanie i uzbrojenie, a także sposób i słowa w jakich odnosili się do siebie. Nic więcej nie mógł na razie zrobić, a każda informacja, którą mógł w ten sposób zdobyć mogła być na wagę ich życia, bądź śmierci. Palce zacisnęły się bezwolnie w pięść “Nie pozwolę, żeby z nami zrobili to samo” - pomyślał.
- Nasze wybudzenie nie było przypadkowe - skierował swoje słowa do prowodyra grupy, kiedy skończyła Abigail. - Coś musieliście zrobić, majstrować przy elektryce albo systemach tego miejsca, że wszyscy zostaliśmy wybudzeni prawie w tym samym czasie. Co zrobiliście? - głos miał spokojny, ale całym sobą był sprężony do ataku, gdyby ktokolwiek chciał zrobić mu krzywdę.

- Podsumowując - mężczyzna przy drzwiach skrzyżował ręce na piersi, przestając na krótki moment ściskać karabin. Gapił się na obcych spode łba, wodząc uważnym spojrzeniem po ich wymizerowanych, bladych twarzach. Uśmiechał się przy tym kpiąco, nawet nie siląc się na zachowanie pozorów - Ktoś… ale oczywiście nie wiecie kto… zamknął was tu w nieznanym wam celu, zadając sobie tyle trudu żeby utrzymać was przy życiu dobre pół roku po… jak to nazwałaś? - tu zwrócił się do jeńca, lecz nie zależało mu na odpowiedzi. Sam ją znalazł. - Ewakuacja. Tak, cała obsada podwinęła ogony i spierdoliła, zostawiając was bezpiecznie śpiących… gdzie dokładnie też nie wiecie. Nie no kurwa, same niewiadome. Wygodne w chuj. I jeszcze dziwnym trafem budzicie się akurat kiedy robimy wjazd do tego pierdolnika. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności. - pokręcił na koniec głową.

- Może ten cieć z góry ich obudził? - do dyskusji włączył się drugi zbrojny - Skoro dał radę nas tu zamknąć, równie dobrze mógł wypuścić całe badziewie które tu badali. Cholera wie co jeszcze wylazło z klatek.

- Spójrz na nich, na ich ręce. Od nich się tego nie dowiemy. Jebane króliki doświadczalne. - jego rozmówca prychnął, zapuszczając żurawia na korytarz za drzwiami - O ile nie kłamią, ale to szybko się wyjaśni. W najgorszym wypadku porobią za mięso armatnie, nic się nie zmarnuje.

- A jak oni parszywi, albo roznoszą jakąś zarazę? Może my rzygać krwią zaczniem, jak z nimi dłużej posjedzim? - w głosie Ruska pobrzmiewała wyraźna obawa. Widać nie uśmiechało mi się przebywanie z czymś co potencjalnie mogło okazać się szkodliwe. Obrócił zarośniętą gębę i pogłaskał skrępowaną kobietę czule łomem po włosach, na co ta tylko zapadła się w sobie i mocniej objęła ramionami. - My nie znaju nad czym tu pracowali, a suka gadać nie chce. Trzeba ją poprosić grzecznie, to szczekać zacznie, taka jej mać.

- Zostaw Dymitri, na wszystko przyjdzie czas. - szef skrzywił się jeszcze mocniej, o ile było to możliwe - Nie mędrkuj tylko zbierz dupę i do roboty. Dałem ci kurwa wolne? No nie wydaje mi się.

- Ja mówił parę minut temu.. nie da sje. - facet przewrócił teatralnie oczami - Nic sje nie zmienilo od tego czasu, komandir. Pierdolnęły styki, nie naprawię choćbym sje miał zesrac’.

- Dobra kurwa, wiecie że nic nie pamiętacie. Dlaczego miałbym was nie rozjebać z miejsca? Nieładnie tak robić mnie w chuja. - dowodzący bandą sięgnął do kieszeni, by po krótkich poszukiwaniach wyciągać stamtąd pogniecionego fajka i zapalniczkę. Zaklekotał mechanizm, pomieszczenie rozjaśnił wątły płomyk, a po chwili chmura siwego dymu zawisła w powietrzu - Niby was tu zamknęli… skąd w takim razie macie klamkę? Musieliście kogoś stąd znać, albo tu pracować. Zajebie jedno, potem drugiemu połamię nogi. W końcu zaczniecie gadać. - machnął ręką, na co ten nazywany Roger’em leniwie poprawił broń, czekając na rozkaz.

Sytuacja zaczynała robić się nieciekawa. Faktycznie nie mieli za dużo przekonywujących informacji, a ich przeciwnicy byli uzbrojeni i coraz bardziej nerwowi. Lennox jednak kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do migoczącego światła zauważył kilka ciekawych szczegółów. Cały szpej jaki stał albo walał sie po ziemi nosił ślady orzełka, podobnego do tego, którego używało “collinsowo”, a sam pokój był kiedyś zapewne serwerownią. Kiedy jednak przyjrzał się twarzom napotkanych ludzi rozpoznał dwóch. Gdzieś jak przez mgłę kojarzył twarz dowódcy i tego drugiego, którego o ile dobrze pamiętał wołali Roger.
- Nie kojarzycie mnie? - zapytał przywódcy - Ja was już widziałem, dawno temu na Posterunku, tam was widziałem. Ciebie - wskazał na dowódcę bandy - i jego - skinął głową ku drugiemu najemnikowi - Roger? Tak na ciebie wołali? Lennox… sierżant, Pierwszy Zwiadowczy - wskazał na siebie - może też sobie coś przypomnicie, bo my, wskazał na pozostałą resztę, naprawdę nic więcej nie wiemy. Za to te wrońska - kopnał kawałek blachy z wizerunkiem orzełka - to widziałem w Collinsowie…

Odpowiedziała mu cisza, zyskał też uwagę całej uzbrojonej gromadki. Wciąż gapili się na niego z niechęcią, ale i zainteresowaniem z jakim dziecko obdarza wyjątkowo paskudnego robaka, sunącego po ziemi przed jego stopami.
- Taaaa… Ślepy by kurwa zauważył. No to żeś nas oświecił, nie ma co. Dzięki mordo, bez tego sami byśmy się nie domyślili. - mężczyzna z odsłoniętą twarzą zaciągnął się porządnie, zezując na wygrawerowane tu i tam ptasie logo. - Mówisz, że nas znasz… w takim razie dla kogo pracowaliśmy w chwili w której rzekomo nas widziałeś? Masz dla mnie szczegóły, czy tylko puste pierdolenie?
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 14-01-2016, 14:20   #23
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Abigail interesował coś kompletnie innego.
- Pół roku? - powtórzyła za najemnikiem robiąc przy tym wielkie oczy. Przespali pół roku, ale pod ziemią spędzić musieli o wiele więcej czasu. Ile dokładnie… i co zastaną na powierzchni gdy już stąd wyjdą? Jeśli stąd wyjdą. Może nie było to specjalnie długo, ale w powojennej zawierusze wystarczyło aby pozbyć się rodzin, przyjaciół. Tych wszystkich ważnych ludzi do tej pory przeplatających się przez ich życie. Na słowa Willa obudziła się w niej nadzieja. Wydawał się kojarzyć ich nowych znajomych, co dawało szanse na dogadanie się… jemu, ale nie jej. Ze swoją niebudzącą szacunku aparycją i niewielką posturą wykluczającą z automatu obsługę broni ciężkiej, stała na straconej pozycji. Nie znajdowali się na terenie przyjaznym ludziom, teraz liczyła się umiejętność radzenia sobie z przeciwnikiem i samodbania o własną dupę. Robienie za coś wymagającego ochrony odpadało, nie bez wyraźnego i sensownego powodu. Liczyć na człowieczeństwo w tym przypadku, nie liczyła. Lennox miał wyszkolenie i doświadczenie, co miała Ryan?
Ryan miała z nimi rozmawiać, po to wyszła z bezpiecznej kryjówki ciągnąc na dodatek pozostałe mrożonki. To był jej pomysł, jej plan… wypadało więc zabrać się do roboty. Inaczej cała akcja zakończy się oberwaniem kulką w łeb. Nerwowe ruchy najemników i ich nieprzyjazne podejście nie zwiastowały innego rozwiązania. Wykorzystała czas w jakim pozostali wymieniali się uwagami, skupiając uwagę na otoczeniu. Widziała uzbrojonych ludzi i ich więźnia, rzucającego blondynce ukradkowe i niezbyt przychylne spojrzenia. Pobita brunetka gapiła się na nią z taką miną, że gdyby spojrzenie mogło zabijać, Abigail padłaby martwym trupem tam gdzie aktualnie siedziała. Powinna ją znać? Kojarzyć z przeszłości? Pewnie tak, lecz posiniaczona twarz pozostawała dla niej obca, a jej widok wzmagał frustrację. Kolejna niewiadoma… szkoda, że tylko ten rodzaj informacji przewijał się przez najbliższą okolicę. Próbowała się skupić, przywołać z pamięci konkretne obrazy, ale prócz wzmożonego bólu głowy nie osiągnęła żadnego sukcesu.

Raz jeszcze przeleciała w pamięci wydarzenia od obudzenia się w lodówce, przypominając sobie krok po kroku to, co wiedziała. Pobudka, trup… identyfikator z własnym nazwiskiem przypięty do pobrudzonego lekarskiego kitla. Broń, krótka notatka zaadresowana bezpośrednio do niej, wskazująca jedyny trop jaki mieli - obietnicę zdobycia odpowiedzi na dręczące pytania. Po co ktoś zadał sobie tyle trudu, aby jej pomóc? W świetle tych informacji słowa bruneta z karabinem wydawały się jak najbardziej sensowne. Któryś z zahibernowanych musiał tu pracować. Wyglądało na to, że chodzi właśnie o nią i chociaż ta opcja nie była Ryan miła, musiała pogodzić się z faktami. Tylko jak wykorzystać je korzyść swoją i Willa?
- Burris, prawda? - zwróciła się do kolesia bez czapki, używając miana podsłuchanego u widzianej wcześniej trójki zwiadowców. Trafiła w dziesiątkę, mężczyzna drgnął i skupił cała uwagę bezpośrednio na niej. Stojący obok kapturnik zareagował podobnie, wpierw jednak obracając głowę w stronę dowódcy na krótką chwilę. Pociągnęła temat, starając się mówić spokojnie i z przekonaniem, którego jej brakowało… ale tamci nie musieli o tym wiedzieć. - Opatrywałam kiedyś twoich ludzi. William nie kłamie, naprawdę pracował dla Posterunku. Ja też, ale to było dawno temu. Możecie nas nie kojarzyć, często byliśmy w rozjazdach. Nie będę się powoływać na solidarność i prosić cię żebyś oszczędził nas ze względu na stare czasy, bo to bez sensu. - zrobiła krótką pauzę potrzebną na zaczerpnięcie oddechu i wyprostowanie pleców. Siedziała na podłodze, facet stał. Patrzył na nią z góry, ona musiała zadzierać głowę. Pozycja do negocjacji kłopotliwa, mimo to mówiła dalej. - Wiem co widzisz. Kolejny problem, może nawet niebezpieczeństwo. Ale nie jesteśmy dla was zagrożeniem. Wy też nie jesteście tu przez przypadek, szukacie czegoś albo kogoś. Poszukiwania chyba nie idą po twojej myśli, co? - wskazała wzrokiem pobitą kobietę.
- Z tego co rozumiem jesteśmy odcięci od powierzchni, zamknięci z czymś co tu żyje. Widzieliśmy ślady, to coś wielkiego i silnego. Było w stanie rozbić komory hibernacyjne żeby dobrać się do śpiących wewnątrz ludzi i zrobić z nich siekaninę. To jakiś rodzaj gadziny, pewnie mutanta pokrytego pancerzem z łusek ciężkich do przebicia. Czy jest sam… nie. Chodzi ich kilka sztuk. Teren jak widać nie jest bezpieczny, im szybciej kompleks odzyska swobodne połączenie z powierzchnią tym lepiej. Jeżeli będziemy współpracować, pójdzie nam sprawniej. William i Czart potrafią sobie radzić, przydadzą się wam. Cel mamy ten sam. Chcemy stąd wyjść, wrócić do domów. Jeśli po drodze uda się dowiedzieć dlaczego tu wylądowaliśmy tym lepiej. Wy chcecie coś zdobyć i też wyjść bez uszczerbków na zdrowiu. Załatwić sprawę przy najmniejszej ilości komplikacji… ale wasz informator postanowił to utrudnić. Kim ona jest, naukowcem? Członkiem personelu który tu pracował? Ważne, że nie chce współpracować, inaczej oszczędzilibyście jej razów. Ale to nie jedyna wasza opcja. Na górze jest komputer, ale żeby uzyskać do niego dostęp potrzeba hasła. Dogadajmy się.

Ledwo Abigail skończyła mówić, druga kobieta szarpnęła się do przodu i tylko ręka Ruska powstrzymała ją przed dalszym ruchem.
- Nu… spakojna, dziewuszka, spakojna. - rzucił rozbawiony, chwytając niesfornego więźnia za bark i wyszczerzył złośliwie klawiaturę żółtych od nikotyny zębów - Bo ja cje bede musiał inaczej uspokoić.

- Czyli jednak. - Burris mruknął z satysfakcją, jakby zachowanie obu kobiet potwierdziło jego wcześniejszą teorię. Wyglądał na wyjątkowo zadowolonego, pozwolił sobie nawet na szybki uśmieszek, po czym zrobił krok w stronę jeńców, rozkładając ręce w parodii bezradności - Sorry laleczko, ale jeśli myślisz, że dam ci broń w te małe łapki to chyba żeś blond łebkiem w ścianę przyjebała. Twoi funfle też jej nie dostaną, aż tak głupi kurwa jeszcze nie jestem. - warknął naraz ostrzej - Gdzie jest niby ten komputer i skąd o nim wiesz? Podobno nic nie pamiętasz.

Ryan zdusiła w sobie chęć żeby wychylić się do tyłu i zachować bez zmian odległość między nimi. Nie podobało się jej że koleś podchodzi. Z bliższego dystansu mógł zrobić coś głupiego bez większego wysiłku. Wystarczy jeden kopniak i straci zęby.
- Pamięć wraca, ale nie tak szybko jakbym chciała. Nie oczekuję że nas uzbroicie, tylko nie zabijecie i razem stąd wyjdziemy. Co potem to już zależy od ciebie, ale możemy ci się przydać.- odpowiedziała szybko - Komputer jest na drugim poziomie. W środku są informacje o wszystkich projektach nad którymi tu pracowano, wyniki badań, logi i rejestry. Terminal zabezpieczono hasłem. Podam ci je i pomogę wyciągnąć wszelkie dane. Potrzebujesz kogoś, kto w prosty sposób streści ci sens tych notatek. Nie będę stwarzać problemów, pójdę na pełną współpracę i niczego nie zataję w zamian za nasze bezpieczeństwo. Znam te korytarze, byłam tu… ale nie jako więzień. Har-Mageddon. Jesteśmy pod ziemią, w pozostałościach po silosie rakietowym. Jest tylko jedno wejście, teraz zapieczętowane. Innych nie ma, podobne rozwiązanie pozwala w razie kłopotów odciąć budynek od reszty świata. Kłopotów które jak widać nastąpiły. Amnezja jest przejściowa. To mi zostawiono broń… przepraszam Will, powinnam ci powiedzieć - obróciła się do Lennoxa i uśmiechnęła się gorzko - Bałam się, że kiedy się dowiesz, nie będziesz umiał mi zaufać. Wiesz jak mam na nazwisko… powiedz je głośno.

- Ryan - jej nazwisko wróciło z odmętów pamięci - Abigail Ryan, medyczka - wyrecytował, jakby składał meldunek ze stanu osobowego oddziału. Na wspomnienie broni - topornego rewolweru Kortha, odczuł bolesną stratę. Zostały mu tylko gołe ręce przeciwko ich Galilom. Zaczęło mu brakować swojego ulubionego pistoletu Hersthala kalibru czterdzieści pięć i karabinka z tej samej firmy. Wtedy nie bałby sie stawić czoła tym najemnikom, jeśli trzeba by było, wytłukłby ich wszystkich w ciemnościach tych katakumb. Uśmiechnął się do swoich myśli i odpowiedział najemnikom: - Naprawdę nam zależy tylko na tym by się stąd wydostać.

- Chcecie dowodów że nie kłamię i wiem czego szukać? Mam je w kieszeni. Pozwól mi je wyciągnąć, jestem na celowniku. - blondynka wypaliła kiedy tylko Lennox skończył mówić. - Mój stary identyfikator i list z instrukcjami zostawionymi przez osobę od klamki. Jestem jedna, was jest trójka. Zacznę kombinować to mnie zastrzelicie, co wam szkodzi?

- Patrz ją, już myśli o kombinowaniu - pierwszy odezwał się kapturnik, podpierając swoją wypowiedź skierowaniem lufy prosto w pierś Ryan. Kliknął odbezpieczany mechanizm, odkrytą część twarzy ozdobił wredny uśmiech. - I raptem wydostać się chcą… Posterunkowiec, jakiś kaszalot i cizia z tego pierdolnika. No się świetnie składa.

Dla odmiany szef grupy pozostawał spokojny. Wodził wzrokiem od klęczącego żołnierza do niewielkiej blondynki, czasem zahaczając o milczącego uparcie Czarta. Starał się nie okazywać radości, ale i tak patrzył na jeńców niczym na świąteczny prezent od losu. W końcu zaśmiał się pod nosem i pstryknięciem posłał dopalonego fajka pod ścianę.
- Chyba właśnie przestajesz nam być potrzebna. - westchnął z udawanym smutkiem, zwracając się do milczącej uparcie brunetki. Jakby na umówiony znak Rusek bez ceregieli zdzielił ją błyskawicznie pięścią w bok głowy. Kobieta krzyknęła i upadła na ziemię oszołomiona.
- Wyciągaj co tam masz, ale bez gwałtownych ruchów. Będziesz coś kręcić rozwalimy cię zanim zdążysz pierdnąć… a ty mordo siedź na dupie i pilnuj kumpla - warknął w kierunku Lennox’a - Może nawet się polubimy.

Abigail powoli sięgnęła do kieszeni spodni i po chwili poszukiwań wyciągnęła stamtąd prostokątny kawałek plastiku i złożoną na cztery kartkę. Zauważyła, że tylko się ruszyła, naraz dwie z trzech luf skierowały się bezpośrednio na jej pierś. Tylko rusek machał beztrosko swoją klamką William’owi z boku czaszki. Popatrzyła na oba przedmioty i bez słowa wyciągnęła je w stronę zainteresowanego.

Ten zgarnął je i chwilę obrała w dłoniach, wpierw przyglądając się identyfikatorowi, potem notatce
- Ryan… - mruknął pod nosem - Mówisz, że to twoje. Zobaczymy.

Fiszce poświecił więcej uwagi, przelatując wzrokiem po utrwalonych w niej słowach.
- Jest gówno warta - prychnął, chwytając papier miedzy kciuk a palec wskazujący lewej dłoni i zamachał nim kobiecie przed nosem. Rzeczywiście kawałek u dołu został wyrwany, kartka nie była kompletna. Na chuj mi połowa kodu?

- Jest tu - puknęła się palcem w skroń. Na korytarzu dyskretnie przedarła list chcąc się zabezpieczyć zarówno przed najemnikami, jak i towarzyszami niedoli. Jeszcze wpadliby na pomysł, że skoro mają hasło, Ryan nie jest im do niczego potrzebna. A tak kupiła sobie przynajmniej bezpieczeństwo. Chwilowe bezpieczeństwo - dostrzegła to w oczach Buriss’a, gdy minęło pierwsze zdziwienie i pojawiła się złość.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 19-01-2016, 16:36   #24
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację




“A gdy się skończy tysiąc lat, z więzienia swego szatan zostanie zwolniony. I wyjdzie, by omamić narody z czterech narożników ziemi, Goga i Magoga, by ich zgromadzić na bój, a liczba ich jak piasek morski. Wyszli oni na powierzchnię ziemi i otoczyli obóz świętych i miasto umiłowane; a zstąpił ogień od Boga z nieba i pochłonął ich. A diabła, który ich zwodzi, wrzucono do jeziora ognia i siarki, tam gdzie są Bestia i Fałszywy Prorok. I będą cierpieć katusze we dnie i w nocy na wieki wieków.”
AP 20. 7-10






SANDERS

Szło mu… dobrze. Może nie w całkowitym tego słowa znaczeniu, o czym dobitnie przypominały świeże rany, ale jednak sunął do przodu i ciągle żył. Poza tym znalazł ubranie, napełnił żołądek i pozostawał wolny, zdolny do szukania odpowiedzi we własnym zakresie.

Opatrzone prowizorycznie szramy z minuty na minutę piekły coraz mocniej, czuł też bijące od nich ciepło. Skóra wokół porwanego, zakrwawionego kitla prawie parzyła, zaś najlżejszy dotyk jej okolic owocował atakami wzmożonego bólu, przez który w pewnej chwili mężczyzna wypuścił ściskany kurczowo kawałek chirurgicznej stali. Podłużny przedmiot zatoczył w powietrzu pełno koło i nim upadł z cichym brzdękiem na podłogę, zdążył jeszcze złapać świetlny refleks, posyłając złośliwego zajączka prosto w przekrwione ślepia Sanders’a.

Pojebane to wszystko. Całkowicie i bez wyjątków miał dość szlajania się poniżej poziomu gruntu, dodatkowo w otoczeniu maszkar rodem z najgorszych koszmarów. Czym były? To pytanie raz po raz odbijało się od wewnętrznych ścian jego czaszki, zaś wymęczony umysł podsyłał korowód opcji.
Każdy, kto żył w Zasranych Stanach, słyszał o mutantach, sługach Molocha i samym Molochu - tu jednak w grę nie wchodziła ingerencja maszyn, a człowieka. Drugiego, pieprzonego worka z mięsem, który ubzdurał sobie zabawy w stwórcę. Efekty widział na własne oczy - zamknięte w szklanej trumnie, niezdolne do samodzielnego poruszania. Poczuł na własnej skórze, gdy z dziką zajadłością orały ją ostrymi jak brzytwy pazurami. Do tego reszta zamrożonych postanowiła wziąć i iść sobie w cholerę, zostawiając go samego na pastwę czających się w mroku niebezpieczeństw… ale może to i lepiej.
Od zawsze pracował sam, nie oglądając się na nikogo. Ufał sobie i na siebie liczył, inni mało go obchodzili. Tolerował ich, jeśli nie zawadzali i nie ściągali mu na głowę niebezpieczeństw, średnio zaś widział przemykanie w cieniu ze zbędnym balastem. Niewiele rzeczy przychodziło tak trudno, jak zaufanie. Samotność stała się jego sposobem na życie, może po prostu nie umiał już funkcjonować inaczej.

Raz po raz spoglądał na mapę, pokonując kolejne metry pustego korytarza. Minął podobną do biura halę i ruszył dalej, drogą prosto przed siebie. Grająca gdzieś w oddali muzyka cichła z każdym krokiem, zmieniając się finalnie w pomruk tuż na granicy rejestracji zmysłów. Szedł powoli, ostrożnie stawiając stopy, aby przypadkiem nie natknąć się na coś, czego spotkać nie miał zamiaru. Syfu z piwnicy chociażby. Poprzednim razem miał niesłychanego farta, że uszedł z życiem. Wolał nie kusić ponownie losu i nie pchać się w sam środek zadymy, nieprzygotowany na ewentualne konsekwencje… a te były jedne. Śmierć.

Nikt normalny nie chce umierać - rzecz oczywista. Każdy wolał widzieć się raczej jako zwycięzcę danego konfliktu, nie stronę pokonaną. Tylu burdeli jeszcze nie odwiedził, wciąż pozostawało morze wódy do wypicia i ciężarówka prochów do wciągnięcia. Proste życie zawsze go pociągało - jasne, klarowne zasady, bez zbędnych machinacji i budowania intryg. Do religijnych zabobonów również nie pałał gorącą miłością. Ba! Tych nie znosił najmocniej.

Dlatego, gdy dookoła rozległ się zawodzący lament, skrzywił się odruchowo, doskakując do ściany i rozpłaszczając się w najciemniejszej plamie cienia.

- Święty Michale Archaniele, Książę i Wodzu zastępów anielskich, przybywaj na pomoc ludziom zagrożonym przez moce ciemności. - Głos należał do mężczyzny dość posuniętego w latach. Przeciągał zgłoski, jakby przed otworzeniem japy walnął sobie butelkę, czy dwie czegoś mocniejszego. Szybko wyrzucał z siebie słowa, w pospiechu. Nawet nie widząc go, Sanders wyczuwał w nich strach graniczący z czystą paniką. - Zostaliśmy stworzeni na obraz Boga, odkupieni życiem, śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa Chrystusa, Jego Syna, a przez chrzest staliśmy się świątyniami Ducha Świętego.

Nie znał tej modlitwy, nie znał kolesia, który właśnie postanowił się z nim podzielić trzymanym pod kopułą szajsem. Dźwięki zdawały się dochodzić zewsząd, otaczały tropiciela niczym stado wron krążące nad padliną: zbliżały się i zbliżały, zataczając coraz mniejsze kręgi.

- Uproś nam siłę woli, byśmy tej godności w sobie strzegli, broniąc się przed złem. W Tobie, Święty Michale, Kościół ma swego Stróża i Patrona. - Słowa przybrały na sile, jakby wypowiadający je człowiek z każdą kolejną sylabą nabierał odwagi. - Ty prowadzisz zbawionych do niebieskiej szczęśliwości.

Serce Sandersa zgubiło kilka uderzeń, poczęło mu się kręcić w głowie. Oparł się mocniej o ścianę i przymknął oczy, lecz słabość nie mijała. Zimny dreszcz zatrząsł jego ciałem, na czoło wystąpiły krople potu.

- Błagaj Boga Pokoju, aby zniweczył władzę szatana, siewcy zamętu i nie dozwolił mu trzymać ludzi w niewoli ani szkodzić Kościołowi. - Czy mu się wydawało, czy słyszał w tle znaną z niższego pietra melodię? Te same, kryształowe dźwięki dziecięcej pozytywki, powtarzające w kółko ten sam motyw. Prostą melodię, pobudzającą wspomnienia do wędrówki w najdalsze ze wspomnień. Dom, rodzina… Miał ją chyba kiedyś, lecz widziane pod powiekami obrazy nie budziły miłych skojarzeń. Przeplatały je szkarłat i czerń, cuchnące smarem, pyłem i dawno zakrzepłą krwią. - Niech przez Ciebie Królowa Aniołów, Niewiasta obleczona w słońce, zetrze głowę szatana i osłania swoje ziemskie dzieci przed jego złowrogim wpływem.

Kolana odmówiły współpracy i wylądował z głuchym stęknięciem na posadzce. Wydawało mu się, że starzec krzyczy tuż nad jego uchem, a czyniony przez niego jazgot rozbija jaźń na tysiące szklanych okruchów.

- Święty Boże, Święty Mocny, Święty Nieśmiertelny - zmiłuj się nad nami i nad całym światem!

Nagły wybuch i mocne szarpniecie w okolicach pępka oderwały go od podłogi. Rozdarcie, podobne do wyrwanej w ziemi jamy, pojawiło się tuż za jego plecami, wylewając na korytarz nieprzebrane fale strachu, nienawiści i rozpaczy. Ciągnęło go z mocą, której nie potrafiłby się oprzeć żaden śmiertelnik. Nie walczył. Rozłożył tylko ręce i pozwolił wciągnąć się w spiralę szaleństwa, ciesząc się, że to już koniec. Czuł się zmęczony, tak potwornie zmęczony. Przejmująca samotność i pustka wypełniały całe jego serce, zmieniając je w twardy, oszalały ze smutku ochłap bijącego tylko z przyzwyczajenia mięsa. Wszyscy go opuszczali. Na zawsze pozostanie sam, wiedział o tym. Wszelkie tworzone przez niego relacje rozpadały się po pewnym czasie, ponownie zostawiając go na pastwę szaleństwa.
Pogardzany. Znienawidzony… i to dlaczego?

Od zawsze kierował się swoim własnym, wewnętrznym kodeksem, pozwalającym sklasyfikować i zhierarchizować potrzeby, cele. Dającym szansę przetrwać w tym ogarniętym wojenną pożogą świecie.
Radził sobie, co wzbudzało zawiść i zazdrość wśród nieprzystosowanych do życia, rozlazłych miernot, jakich pełno szwendało się po Pustkowiach.

Trwało to jedynie krótką chwilę, a gdy ponownie otworzył oczy znalazł się w miejscu, którego w żaden sposób nie mógł ogarnąć ludzki umysł. Kolory i kształty nieznane nigdzie indziej, wykraczające poza jego rozumowanie, przelewały się bezustannie. Zmieniały w ciągle coś nowego i coraz koszmarniejszego. Nie wiedział gdzie jest góra, a gdzie dół. Czy stoi, leży, siedzi...a może unosi się w szalejącej wichurze niczym drżący liść.

- Cieszę się, że dane jest mi w końcu pana poznać. - Kakofonia dźwięków przerodziła się w stanowczy, rzeczowy głos. Czyjeś silne dłonie pochwyciły go w objęcia. Zdziwiony otworzył jedno oko, by ujrzeć przed sobą głowę istoty o twarzy skrytej pod szerokim kapturem. Przemawiała do Sanders’a, lecz słyszał ją jakby z boku, z odległości zdecydowanie większej niż obecna. - Bez pańskiej pomocy nasz wspólny projekt nie miałby szans na powodzenie.

- Dziękuję, doktorze Fritzl. Obiekt DC03 zostanie dostarczony tam gdzie reszta. Myślę, że w tym wypadku badania możemy zacząć już jutro. Będę zobowiązany, jeśli dostanę wolną rękę. Konieczność przedzierania się przez procedury bezpieczeństwa jest nużąca i czasochłonna. - Inny głos, starczy i zmęczony, rozbrzmiał nad jego głową. Wnętrze kaptura rozjarzyło się, pojawił się w nim obraz szpitalnej sali i dwóch mężczyzn z perspektywy kogoś leżącego.

Tym kimś był on sam, pamiętał to! Ból wrzynających się w nadgarstki, szyję i kostki więzów zdawał się namacalny do tego stopnia, że syknął przez zaciśnięte zęby.

Starzec pochylał się tuż nad jego głową, drugi mężczyzna siedział za biurkiem.

- Święty Boże, Święty Mocny, Święty Nieśmiertelny – zmiłuj się nad nami i nad całym światem! - Oszalały wrzask uderzył niespodziewanie, otoczenie ponownie zawirowało. Blask zniknął, ciemność ponownie zagościła pod powiekami. Otworzył je z trudem, zamrugał kilkakrotnie. Śliskie płytki podziemnego korytarza były pierwszym co ujrzał. Cisza wwiercała się w uszy, chłód podłogi łagodził gorączkę trawiącą poranione ciało. Doszło do niego, że leży na ziemi zaraz obok ściany i tępo wpatruje przed siebie, zaś mętlik w głowie rozplątał się, dzięki czemu kolejny fragment układanki wskoczył na swoje miejsce.

Pamiętał już.

Skurwysyn który go tu zamknął nazywał się Fritzl.




ABIGAIL

WILLIAM

Jak ufać komuś, o kim nic się nie wie? Podobną sztukę dało się porównać do próby przekopania się przez wnętrze ziemi za pomocą czerstwej kromki chleba… a najlepiej czyjejś czaszki. Patrząc w oczy Burris’a, Abigail nie miała najmniejszych wątpliwości czyjego czerepu najemnik użyłby w tym celu najchętniej.

- Zobaczcie ją… - wycedził przez zaciśnięte zęby, mnąc odruchowo trzymany w dłoni świstek, na co reszta zebranych widocznie stężała, obdarzając blondynkę równie nieprzychylnym spojrzeniem. - Myśli że jest cwana...

- Czego się, komandir, spodziewał? - Rusek przytaknął, zabierając się za zbieranie swoich klamotów. Nie przeszkadzało mu to jednak nadal trzymać Lennox’a na muszce - Te laboratoryjne suki wszystkie jedna blyat. Bić się to nie umi, ni chuja w tym siły. Nu… zawsze kręcą, taka ich mać. - ostatnie dodał, patrząc z pretensją na nieprzytomną wciąż kobietę, zalegającą u jego stóp.

- Nieważne, kurwa. Współpracujemy, no nie? - warknął, a w kierunku jeńców poleciały trzy pary kajdanek. - Jesteśmy mili i nie wpierdalamy sobie kosy w plecy. Słuchamy szanujemy i tak dalej. No, to nie kozaczyć, do ciężkiego chuja. Będziecie kręcić i kombinować, odjebiemy was z marszu. Roger, bierzesz kolegę Posterunkowego. Dimitri, ogłuszyłeś dziwkę, to teraz ją targasz. Ciężka nie jest, twoje szczęście. Zgarniasz ostatniego, a ty… - tu zwrócił się do Ryan i zrobiwszy krok do przodu, znalazł się tuż obok. Bez zbędnych czułości chwycił ją za włosy na karku i szarpnięciem zmusił do zadarcia w górę głowy. - Ty, moja mądralińska i przebiegła suczko, pójdziesz ze mną. Ale kurwa jeszcze raz zobaczę że chcesz mnie wyrolować, skończy sie dzień dobroci dla zwierząt. Nie chcesz być miła, to i ja przestanę. Oddam cię chłopakom, każdemu po kolei. - przybliżył twarz do jej twarzy, przez co prawie zetknęli się nosami. Patrzył przy tym prosto w pełne lęku oczy dziewczyny i cedził dalej, wzmacniając chwyt na włosach.
- Zacznę ja, potem może Dimitri, bo coś nerwowy… a potem będziemy losować. Wiesz, paru nas tu jest i kto powiedział, że na jednym zapoznaniu przestaniemy? Skończymy to może rozum z dupy do głowy ci wróci. - prychnął na koniec i rozprostował palce, pozwalając blond głowie wrócić do poprzedniej pozycji.

Nim wyszli na korytarz, pojawiła się trójka poprzednio widzianych zwiadowców. Wymienili z dowódcą garść szybkich uwag, zezując z zaciekawieniem na skutą, obcą trójkę. Zaraz też dołączyli do obstawy i popychając gości przed sobą, poprowadzili ich znaną już drogą ku schodom. Popędzając ich zarówno słowem jak i szarpnięciami, poprowadzili na górę. To piętro było o wiele czystsze niż poprzednie. Owszem, gdzieniegdzie waliły się łuski karabinowe, ale panowało też więcej światła i porządku. Jasne płytki i ściany, działające bez zarzutów świetlówki - nie mieli czasu na podziwianie zmiany w dekoracji, ciągle pchani przed siebie.

Minęli przejście zasłane szklanymi drobinami z rozbitych szyb… William miał wrażenie, że ślady krwi dostrzegł jako pierwszy. Drobne, rubinowe kropelki - prawie niezauważalne dla ludzkiego oka. O dziwo nie zdobiły podłogi, lecz sufit. W bliskim sąsiedztwie dziury po kracie wentylacyjnej...




 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 27-01-2016, 17:41   #25
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację
W co też mnie wkręcono?...
Jeszcze mniej rozumiał niż wcześniej z tego, co tu się dzieje i jeszcze mniej spodobała mu się cała sytuacja. Pewnie naszprycowali go jakimś porządnym chemicznym gównem z opóźnionym zapłonem. Albo wdało się zakażenie od tych mutasów i dlatego mu odpierdala. Niemniej chuj Fritzl musiał pójść na razie w odstawkę, ale jeśli go spotka, to przyrzekł sobie, że ten zjeb będzie marzył o zrobieniu mu z jego dupska przysłowiowej jesieni średniowiecza przy tym, co zostanie mu zafundowane. Sanders mimo niedogodności podniósł z podłogi kawał żelastwa, które mu służyło za broń i zamierzał udać się dalej. Kiedy usłyszał szmer dochodzący z korytarza, uświadomił sobie, że nie ma czasu na długie namysły.
Wtem - szmer uciszał się. Na podstawie nasłuchu doszedł do tego, że potencjalny pościg skierował się do pomieszczeń socjalnych, tam gdzie grała muzyka. Niby nie musiał się teraz martwić tamtymi trepami, ale nie znaczyło to, że dalsza droga była pozbawiona kłód.
Mężczyzna postanowił wejść do pomieszczenia oznaczonego popularnie jako kanciapa. Bliższe drzwi były zamknięte, lecz drugie nie, więc Sanders wślizgnął się do - jak się wkrótce okazało - swoistego legendarnego Sezamu. Co prawda hajsu tam nie znalazł, ale po kiego chuja był komu teraz hajs - prędko zarekwirował plecak, rękawiczki, buty, porządny oksydowany wojskowy nóż, gazową zapalniczkę, fajki, a nawet lekarstwa - nie tylko na jego chorobę, ale też takie na inne. W Sandersie chyba obudziły się żydowskie korzenie, bo jak żyd chciwie zabrał wszystkie lekarstwa, również na te choroby, na które facet nie cierpiał. Jeśli w Zjebanych Stanach było miejsce, które można było nazwać Edenem albo Rajem, to Sanders najwyraźniej właśnie do niego trafił.
W jego ręce wpadła też butelka wódki, złoty krzyż, złote obrączki, kawałek plastiku na smyczy… Andreas Kor-kurwa, dlaczego zagraniczni musieli mieć nazwiska, na których można było język sobie zwichnąć. Korghenberg…chuj z nim. Ciul powędrował do plecaka. Ręka Sandersa natknęła się też na wysokiej jakości świerszczyk (żałował tylko, że był w zbyt popierdolonej sytuacji, by mógł się zagłębić w lekturę), a także latarka i dwie zapasowe baterie. Na wszelki wypadek tropiciel przetrzepał buty, w razie jakby jakaś mała popierdoła zrobiła sobie wcześniej dom z obuwia. Szczęśliwie żaden matoł nie śmiał zagnieździć się w jego butach ani żadne mutactwo się w nich nie zalęgło. Wkrótce zwiadowca wyposażył się o wiele lepiej niż wcześniej. Jeszcze tylko na szybko odkaził rany, jakie nabył z potyczce z czarnołuskimi pokrakami - w czym pomogła apteczka, którą znalazł w pomieszczeniu. Jej zawartość również została zrabowana przez Sandersa. Woda utleniona poszła w ruch, nowe bandaże zastąpiły stare, zaś te stare wylądowały w jednej kieszeni wewnątrz plecaka. Kiedy facet sprzątnął pomieszczenie z przydatniejszych rzeczy, pozostały tylko zepsute okruchy jedzenia, naczynia oraz meble i Biblia. Nawet kurtka się nie uchowała przed rabunkiem.
Wyposażył się w latarkę oraz nóż (nożyce schował do plecaka) i ruszył naprzód, na spotkanie - z nieznanym, ale śmierdzącym jak znajome gadziny. Cały czas miał wrażenie, że coś go obserwuje - zaczynało to go denerwować.

Nie przeszedł dziesieciu metrów, gdy snop latarki wydobył z ciemności kałużę… na samym środku korytarza. Sporych rozmiarów plama gapiła się na niego z uprzejmym zainteresowaniem, błyskając okiem odbitego na powierzchni, syntetycznego światła. Poruszało się razem z ręką tropiciela, zaopatrzoną w, jak narazie, najskuteczniejszy środek oświetlania nieoświetlonego. Mógł spokojnie ja wyminąć i iśc dalej w stronę pomieszczenia ochrony - jak dumnie głosił napis na lekko wypłowiałej mapie. Dla bezpieczeńśtwa omiótł najbliższą okolicę kałuży, chcąc upewnić się, że jego nowa znajoma nie ma koleżanek poukrywanych w najmniej spodziewanych obszarach. Ściany i sufit byłby suche, reszta podłogi tak samo.. i tylko ślady niewielkich, jakby dzieciecych stópek niknęły w ciemności… tam gdzie zmierzał i on.
Odpierdalało mu. Czy aż tak, żeby mieć wrażenie, że kałuża szczyn gapi się na niego? Musiał iść dalej, znaleźć sposób na jak najszybsze opuszczenie tego przybytku chuj wie czego. Postanowił przejrzeć na szybko pokój ochroniarski - ciekawe, czy i kogo tam znajdzie?
Stopa za stopą, powoli i ostrożnie sunął wyznaczoną trasą, wymijając mokre elementy posadzki. Razem z ruchem światła po obu jego stronach to pojawiały się, to znikały metalowe prostokąty drzwi. Pociagnął za klamkę jedne, drugie, piate… i nic. Zamknięte na głucho. Gdy po prawo mignął mu czarny, wklęsły zarys wywarzonego skrzydła, zajrzał tam ciekawie i zaraz humor mu się spierdolił jeszcze mocniej. Ruina, rudera… masa szklanych okruchów na ziemi, trochę porozbijanych mebli i kabli powyrywanych ze ścian. Nie oszczędzono nawet żarówce, dyndającej pewno niegdyś u sufitu. Wszystko co kiedyś tam było zostało w pośpiechu wyniesione, zaś elementy nie nadajace się do transporetu zniszczono, zostawiając burdel na kółkach gorszy niż u pojebów z Detroit.
Pocieszające było to, że za demolkę najwyraźniej odpowiadali ludzie - tu i tam dostrzegał ślady wojskowych butów, odbite w zalegajacym na podłodze syfie. Wśród nich przewijała się i masa innego obuwia - istna orgia tropów. Widać czystkę robiono nie dość, że w pośpiechu, to jeszcze przy użyciu wszelkich dostępnych środków, zarówno sprzętowych, jak i ludzkich.
Wiedząc, że nic ciekawego tutaj pewnie nie znajdzie, Sanders opuścił pokój zamykając go tak jak poprzednio. Nie sprawdzał wcześniejszych pomieszczeń i przez krótką chwilę po głowie plątała mu się myśl, by zajrzeć do najbliższego pomieszczenia, znajdującego się po jego lewej stronie - znajdującego się najbliżej półkolistego korytarza; sam nie wiedział czemu.
Natknął się na pokój bliźniaczo podobny, jak ten który przepatrywał przed chwilą - zniszczone, stare laboratorium. Już miał wycofać się z uwagą na korytarz, gdy skacząca po ścianach latarka wydobyła z ciemności błysk. Wpierw jeden, potem drugi. Tropiciel drgnął, zamrugał i wróciwszy latarką te kilkadziesiat centymetrów wstecz, raz jeszcze wyłowił z ciemności dziwny kształt.
W pierwszej chwili wziął go za kupkę szmat, może nawet zniszczonych ubrań pokroju tego, co sam nosił teraz na plecach… lecz kupka śmieci drgała nieznacznie, a z plataniny kłaków i materiału, patrzyły na niego bystro dwa ciemne ślepia. Ludzkie, skryte między podniesionymi jak do obrony ramionami, pełne strachu, bólu i szaleństwa.
Dziecko… to chyba było dziecko, może pięcioletnie, o ile Sanders ogarniał jak powinno wygladać w podobnym wieku.
O ile nie wyciągnął noża w jego kierunku, to nie wycofał latarki. Nasłuchiwał, czy ktoś tu nie idzie. Na wszelki wypadek zamknął za sobą drzwi. Pierwsze co przyszło mu do głowy, to po jaką cholerę tu wszedł. Po drugie po kiego chuja tu wszedł. Po trzecie co do kurwy nędzy ten dzieciak robił w tym popierdolonym miejscu? Na nim też jakiś cwel bawił się w pana boga czy co?
- Siedź cicho, bo inaczej będę cię musiał zabić - odparł bez gródek Sanders, przy okazji drugą dłonią formując gest, który mógł oznaczać strzał w pukawki. Prosto w łeb, co więcej - bardzo prawdopodobny, rzeczywisty cel prosto w łeb. - Co ty tutaj robisz, skąd się tu wziąłeś? - zadał pytanie mieszance szmat i futra, starając się to zrobić już mniej surowym głosem.
W odpowiedzi dzieciak jeszcze mocniej skulił się w sobie i objął rękami. Cały czas jednak nie spuszczał wzroku z Sandersa, choć mrużył oczy, porażone jasnym blaskiem. Wydawał sie zbyt przerażony, aby sklecić sensnowie odpowiedź na ciag pytań, jakimi został zasypany. Po niemożliwie długiej chwili uniósł jedna, drżącą dłoń i wskazał nią podłogę, a może chodziło mu o niższe poziomy kompleksu? Ciemnowłosy opuścił latarkę, by jej światło nie raziło dzieciaka prosto w oczy.
- Przyszedłeś z dołu?
Kiwnięcie głową potwierdziło domysły tropiciela.
Sanders zrobił parę kroków w stronę dziecka. Drugą rękę opuścił, zaś latarką starał się nie świecić prosto mu w oczy. Nawet przykucnął przy malcu, żeby ten mógł cokolwiek powiedzieć.
- Co tam robiłeś na dole? - spytał dzieciaka, samemu się zastanawiając, czy młody nie leżał w jednej z luksusowych trumienek do pierdolenia obiektów badawczych.
Z bliska wreszcie zidentyfikował płeć smarka, upewniajac się, że to chłopiec. Dostrzegł jak umorusane usta poruszają się, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk, za to para drobnych rączek chwyciła go niepewnie za nogawkę, zaciskajac na niej kurczowo palce, aby przypadkiem duży człowiek nie postanowił odejść. Przerażenie i dziwny smutek były wyraźne w spojrzeniu załzawionych oczu. Strach, graniczący z jawnym obłedem, lecz i… nadzieja?
Wtem Sanders pożałował, że wszedł do tego pomieszczenia. Jeszcze będzie musiał robić za niańkę. Za jakie kurwa skarby? Czemu będzie mu dawał jakąkolwiek nadzieję, skoro sam w nią wątpił? W myślach westchnął. Miał świadka. Mógł mu wbić nóż w klatkę, aby pozbyć się ciężaru. By oszczędzić mu reszty życia, by nie został poszarpany przez łuskowate pokraki albo wykorzystany przez tamtych cweli. Mógł też go zostawić, malec był przecież tak przerażony, że nic by o nim nie powiedział. Nie widział w nim tym bardziej żadnego towarzysza - od zawsze pracował sam, a dziecko nie umiało przecież się bić ani nie posiadało żadnych umiejętności, które by mu pomogły się stąd wydostać. Jednak zrodziła się w nim pewna myśl - jeśli zabije dzieciaka, może zostawić znak po sobie, że tu był. I dzieciak jednak umiał się chować.
A może to była ta pieprzona litość? Jak on kurwa teraz siebie znienawidził za ten krok.
Najwyżej dzieciaka wyrzuci na pożarcie gadom czy coś.
Westchnął i orzekł:
- Ja tu nie zostaję młody, albo ze mną idziesz i starasz się mi nie robić problemów, albo tu siedzisz cicho i nikomu nic o mnie nie mówisz - postawił ultimatum. Nie żeby był jakimś mistrzem dyplomacji - chuj, nigdy nie był ani mistrzem dyplomacji, ani kurwiszonem z Apallachów, żeby pogrywać w misterne zagrania. - A jak pójdziesz ze mną, to nie obiecuję ci bezpiecznej drogi - postawił drugi warunek i czekał na decyzję małego.
Potargana głowką zakołysała się intensywnie w przód i w tył, zgadzając się na jego plan. Wydawało mu się, czy dostrzegł nawet cień uśmiechu? Nikły co prawda i ulotny jak dym ze zdmuchniętej świecy, ale kurwa dałby sobie rękę uchlastać, że właśnie tak było. Po widocznej chwili wahania smark odczepił prawą dłoń od dresowych spodni i wyciągnął ją w kierunku sandersowej łapy - tej ściskającej latarkę. Mężczyzna poczuł chłód przyjemnie kontrastujący z własną gorączką, albo wkurwieniem tak wielkim, że dosłownie gotowało mu krew w żyłach.
- Wstawaj - Sanders zdołał wygarnąć z siebie jeszcze jakąś tam nikłą cząstkę człowieczeństwa, żeby pomóc mu wstać. Nie zrobił tego najłagodniej, ale w tej sytuacji nie miało to znaczenia. Nie zamierzał wmawiać dzieciakowi, że świat jest tęczowy, a nie w barwach krwi, gówna, ołowiu i stali. Tak samo nie zamierzał mu robić fałszywych nadziei. Tak samo jak nie wiedział do końca, czemu stwierdził, że pomoże dzieciakowi. - Idziemy stąd.
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline  
Stary 03-02-2016, 21:35   #26
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
William spróbował napiąć maksymalnie mięśnie na rękach, kiedy zatrzaskiwano mu na nich kajdanki. Próbował też sprawić, by w momencie zatrzaskiwania przesunęły się nieco w górę, tak by później mieć jakiś luz w nadgarstkach. Przy odrobinie szczęścia mógłby się jakoś z nich wydostać. Nie miał jednak czasu na sprawdzenie swoich wysiłków, najemnicy bez ceregieli zmusili całą ich trójkę do drogi na wyższą kondygnację. Weszli po schodach na górę, a oczom zabójcy maszyn ukazały się jaśniejsze wnętrza, głównie z powodu działającego oświetlenia, ale także malowania ścian. Wyglądało to wszystko jak jakiś oddział szpitalny albo przychodnia medyczna, teraz wszędzie walało się szkło, które starał się omijać bosymi stopami i łuski po karabinowych pociskach. Wyrwane panele elektrycznych zamków i przestrzeliny w tychże, świadczyły o determinacji oddziału najemników.

Zastanawiał się, gdzie też podział się Sanders, kiedy na mieniących się w świetle jarzeniówek odłamkach szkła, zauważył ślady krwi. “To może być albo Sanders, co oznacza, że jest ranny, albo jakaś czyhająca na nich w tych pomieszczeniach bestia”. Nie zamierzał się tą wiedzą podzielić ze zbrojnymi, być może uda mu się to wykorzystać jako przewagę taktyczną. Skupił wzrok na plecach idącej przed nim Abigail, przykutej do szefa oddziału. Rozumiał jej decyzję o tym, by nie dzielić się z nimi całym kodem dostępu, choć akurat oni znali się już trochę. Niemniej Ryan, czy William, nie mógł powiedzieć tego samego o Czarcie czy Sandersie. Póki co pozostawał skupiony i czujny, w razie gdyby najemnikom przyszła do głowy kwestia “ostatecznego rozwiązania” problemu ich obecności, obiecał sobie, że zabierze ze sobą co najmniej jednego.

Korytarz, schody, kolejny korytarz. Ten przynajmniej był czystszy, a chodzenie po nim na bosaka nie groziło rozwaleniem sobie stopy o walające się w mroku ostre przedmioty. Mieli progres, w to Abigail chciała teraz wierzyć. Nic innego już nie pozostawało, prócz nadziei że los nie wywali jej otrzeźwiającego plaskacza, ładując w gówno gorsze niż amnezja, niewola albo wizja gangbangu okraszonego własnym, rozbryzganym na ścianie mózgiem.

Na razie tragedii nie było - ciągle żyli. Znalazł się też ktoś, kto bronił im pleców. Chwilowo, lecz zawsze to lepsze niż szereg czerwonych dziur w plecach. Te Burris mógł załatwić jej i Willowi jednym rozkazem. Idąc pod ramię z być może swoim przyszłym oprawcą, miała okazję żeby mu się przyjrzeć. W odróżnieniu od reszty nie zakrywał łba żadną szmatą lub kapturem.

Głupim fartem dopasowała nazwisko do tej zarośniętej gęby, w przeciwieństwie do Lennoxa nawet nie kojarzyła skąd gość jest. Dla niej był najzwyklejszym trepem, jakich setki przewinęło się przez jej ręce podczas praktyki medycznej i potem. Przejawiał jednak dość inteligencji żeby dowodzić grupą ludzi, bujał się kiedyś na Posterunku i chyba bardzo potrzebował kogoś, kto wie co się dzieje pod ziemią… no to trafił chujowo, bo Ryan ciągle niewiele pamiętała. Najwyraźniej, tak jak ona, liczył na powracające wspomnienia, dzięki którym wydostanie siebie i swoich ludzi na powierzchnię. Czy znalezieni w lodówkach ludzi też się tam znajdą? Tego musiała dopilnować i doprowadzić zaczęte sprawy do końca.
- Dlaczego nie możemy wyjść? - przerwała przedłużające się milczenie, zezując do góry, tam gdzie najemnik miał swoją pochmurną gębę. - Mówiliście coś o zamknięciu, możesz wyjaśnić?

W odpowiedzi facet szarpnął jej ramieniem, przyciągając jeszcze bliżej siebie. Nie było w tym geście żadnej delikatności, raczej mizerna próba wyładowania się na kimś kto obronić się nie mógł… lecz z racji pokręconej sytuacji spuszczenie mu porządnego łomotu ku ogólnej, psychicznej zdrowotności najbliższej okolicy, odpadało z przyczyn oczywistych. Wyczuwała to w nim - napięte do granic możliwości mięśnie, drgającą szczękę i jawną niechęć bijącą z ciężkiego spojrzenia, którym ją obdarzył.

- Ty mi powiedz. Weszliśmy kulturalnie głównym wejściem, pokręciliśmy się po najwyższym piętrze i nagle taki chuj... - prychnął, spluwając na mijaną ścianę. Przycisnął też Ryan do swojego boku, kładąc rękę na okrytym raptem bawełnianą podkoszulką, wątłym ramieniu. - Wszystko się zjebało. Światło padło, zawyły syreny, a twój skurwielski kumpel który tu chyba cieciował, zamknął się w stróżówce i ni chuja nie idzie go stamtąd wyciągnąć. Jebany ma ostro nasrane pod deklem, nawija jak jakiś nawiedzony klecha, zresztą sama zaraz zobaczysz. Może cię pozna, albo ty poznasz jego… i przemówisz do rozumu, bo coś pierdoli o karze za grzechy i tym, że tu wszyscy zdechniemy. Na razie odciął nas od powiesz… - zamknął z trzaskiem szczęki, jednocześnie odpychając blondynkę tak, że wylądowała na podłodze za jego plecami. Sam sięgnął błyskawicznie po karabin.

Reszta zbrojnych widząc to zareagowała identycznie. Lennox poczuł ostry ból w tylnej części łydki, gdy obuta wojskowym butem stopa Roger’a kopnęła go pod kolano. Strażnik ciągle sapał mu w kark, prośbę podpierając dźgnięciem lufy między jego łopatki.
- Bez głupot. - syknął. Gdzieś po lewo Rusek bez ceregieli zrzucił z ramienia nieprzytomną kobietę jakby była workiem ziemniaków. Szczęknęła odbezpieczana broń, ktoś zaklął szpetnie. Prócz ludzi skupionych na pilnowaniu jeńców, pozostali jak jeden maż gapili się po lufach wgłąb korytarza którym zmierzali. Gdzieś z głębi kompleksu, zza rozbitych, szklanych drzwi, odgradzajacych sekcję laboratoryjną od ich pozycji, sączyła się cicha muzyka.

- Kurwa! - Murzyn zewrał sie do przodu, ale podniesiona ręka dowódcy usadziła go w miejscu.

- Ja pierdolę… - zawtórowała jedyna kobieta w oddziale, automatycznie odwracając się za plecy. Z suchym trzaskiem przeładowała obrzyna, lustrując uważnym spojrzeniem teren za grupą.

Abigail i William dopiero po chwili zauważyli co spowodowało nagłą nerwowość ich gospodarzy. Między przewróconymi biurkami, na stosie papierzysk i rozbitych retort leżał trup w identycznym mundurze jakie widzieli na ludziach dookoła.

Lennox poczuł w kolanach bolesne uderzenie o posadzkę. Coś ich musiało wystraszyć, skoro tak szybko się zatrzymali i przyjęli pozycję do obrony. Wychylił się lekko na bok, starając się dojrzeć to co przed nimi. A przed nimi, kilkanaście metrów przed nimi, na wyłożonej płytkami posadzce leżał trup. Mężczyzna, biały, sporej postury ciała musiał być. William dał by sobie rękę uciąć, że jeszcze kilkanaście minut temu ten gość miał się dobrze. Kałuża krwi pod ciałem nie była skrzepnięta, a gdyby dotknąć skóry denata, ta zapewne byłaby jeszcze ciepła.

“Cokolwiek go tak urządziło musiało być kurewsko silne” - konkludował widząc rozbitą czaszkę i przekręconą pod niemożliwym kątem szyję. Z rozbitej głowy wypływała szara masa, która za nim spotkała się z czymś ciężkim, była mózgiem nieszczęśnika. Brakowało mu też lewej ręki, która urwana była w okolicy łokcia. To co zabiło tego najemnika, musiało być niemożliwie sprawne i silne, jak bestia, której ślady widzieli na dole. Zresztą to były tylko poszlaki i wyobrażenia, jednak efekt w postaci leżącego przed nimi ciała działał na wyobraźnię. Mężczyzna wyraźnie czołgał się w kierunku w którym zmierzali i oni, powiedziała mu to krwawa smuga, ciągnąca się na kafelkach. To coś mogło być bardzo blisko.

Najemnicy stali się nerwowi, stojący za nim Roger wbijał mu lufę karabinu między łopatki, William czuł jego niepewność. Chciał się odezwać, ale postanowił nie kusić losu, by z powodu owej nerwowości nie zarobić kulki. Potencjalne spotkanie z bestią mogło by rozproszyć uwagę najemników na tyle, że być może udałoby się któregoś obezwładnić, albo zdobyć chociaż jakąś broń. Postanowił cierpliwie poczekać.

“To jednak mają mózgi” - pomyślała średnio mądrze blondynka, nie mogąc oderwać wzroku od zwłok. Tak jak one leżała płasko na podłodze, nieruchoma i spięta… z tym że jeszcze żyła. To się mogło szybko zmienić, jeżeli któremuś z najemników przyjdzie do łba bardziej doraźne zabezpieczenie terenu i usunięcie jeńców aby nie wywinęli im niepożądanego numeru w najmniej odpowiednim momencie. Takim jak ten… mieli przejebane, ona chyba bardziej niż Will. Sama przyznała się do wcześniejszej współpracy z tym pokręconym ośrodkiem, więc powinna wiedzieć co się tu u licha ciężkiego dzieje. No, ale nie wiedziała. Nie pamiętała nad czym tu pracowano, ani dlaczego sama znalazła się w lodówce pocięta jak leniwa dziwka przez zniecierpliwionego alfonsa. Tylko jak to wyjaśnić Burris’owi?
- Nie możemy zostać tutaj, na korytarzu. - wymamrotała do niego aby przerwać ciszę. - Nie tylko my wyszliśmy z lodówek. Twoi ludzie sprawdzali niższe piętro, widzieli rozbite komory hibernacyjne i poszarpane resztki na podłodze. Nie mam pojęcia co konkretnie zabiło tego człowieka. Pracowano tu nad wieloma projektami, nie do wszystkich miałam dostęp.

Jeżeli facet ją usłyszał, to nie dał po sobie tego poznać. Opuścił rękę i warknął nawet nie oglądając się za ramię:
- Musiało się spierdolić, po prostu musiało… Sony, sprawdź co z nim. Dimitri zostaw tą kurwę i ubezpieczaj. - dopiero teraz obrócił się ku jeńcom, ale poświęcił im raptem chwilową uwagę, prześlizgując po nich nieprzychylnym wzrokiem. Ruszyli we trójkę, spięci i w razie konieczności gotowi do ataku lub obrony.

- Fortuna. - czarnoskóry z obrzydzeniem odkleił z twarzy trupa pokrwawiony szalik i wzdrygnął się, zaraz wycierając rękę o spodnie. Nie wyglądał na zadowolonego, że to właśnie jemu przypada w udziale identyfikacja, połączona z macaniem nieboszczyka. - Nie żyje.

- No co ty, kurwa, nie powiesz. - dowódca aż sapnął, słysząc podobnie oczywistą uwagę. Ciężko w końcu byłoby żyć bez połowy mózgu, z dziurą w czaszce wielkości dwóch pięści. Zasępił się, zgrzytnął zębami i kiwnął głową jakby sprawdziło się coś, co podejrzewał wcześniej. - Mówiłem Gomez’owi, że maja się nie rozdzielać. Jebany za to beknie.

- Albo już beknął. - Rusek wyraził na głos obawy reszty, na co jego przełożony spiął się i błyskawicznie doskoczył do niego, zaciskając dłoń. Pięść zatoczyła krótki łuk i przy akompaniamencie obrzydliwego plasku, zderzyła się z zarośniętą dwudniowym zarostem szczęką.

- Sklej pizdę jak nie masz nic sensownego do powiedzenia. - wysyczał zimno, prostując plecy. Zaraz się uspokoił, uśmiechając krzywo. Rozejrzał się po swoich ludziach i wzruszył ramionami- Jeśli beknął, to ma szczęście. Są niedaleko, zaraz się przekonamy, no nie? W razie czego zostanie więcej do podziału. Pula się nie zmniejsza. Zgarniemy co trzeba, a suczka pogada ze swoim koleżką żeby otworzył nam drzwi. Ach… no właśnie. Sorry mała, że cię tak zlewam. - zwrócił się bezpośrednio do Ryan, wyjątkowo miłym tonem. Z tym samym wyrazem gęby podszedł do niej i chwytając za fraki, podniósł do pozycji stojącej. Otrzepał niewidzialne pyłki z jej ramion, może trochę zbyt mocno jak na przyjacielski gest.
- W końcu jedziemy na tym samym wózku… - naraz pchnął mocno i kobieta z uderzyła plecami o ścianę. - Więc kurwa bądź tak w chuj miła i rusz łepetynką. Co mogło mi zajebać człowieka?

William czuł jak gotuje się w nim adrenalina. Gdyby nie zależało mu na życiu Rayan, to rzuciłby się na któregoś z nich i próbował obezwładnić. Rozglądał się naokoło podobnie jak najemnicy, kiedy drobny ruch przykuł jego uwagę. Drobne poruszenie u góry, tam gdzie sufit i plątanina kabli oraz rur wentylacyjnych, tuż za granicą blasku dawanego przez porozmieszczane na ścianach żarówki. Prawie niezauważalne. Wziąłby je za majak zestresowanego mózgu, gdyby nie refleks światła, odbijającego się od wyraźnie ruchomej, skradającej się i ciemniejszej od tła, sporej plamy. Zauważywszy jedną, zaraz dostrzegł drugą, trzecią... piątą. Siedziały na całym suficie. Były zróżnicowane jeśli chodziło o wielkość, od przypominających małego psa, po kształty dorównywujący wielkością człowiekowi. Starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, cicho powiedział do Burrisa, kiedy ten akurat pchnął na ścianę Abigail: - Gdybyś zamiast na wyżywaniu się na tej kobiecie zwracał uwagę na otoczenie, zauważyłbyś te stwory, które czekają nad nami na suficie. Nie oglądajcie się i nie wykonujcie gwałtownych ruchów - wtrącił jakby próbując ich ostrzec.- Nie chcemy ich sprowokować, bo skończymy jak twój znajomy. - Lennox szacował odległość do najbliższych drzwi i próbował ocenić, czy gdyby paskudy zaatakowały, zdołałby się tam wydostać, przy okazji zabierając też Abigail.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 08-02-2016, 20:15   #27
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację


“I usłyszałem inny głos z nieba mówiący: «Ludu mój, wyjdźcie z niej, byście nie mieli udziału w jej grzechach i żadnej z jej plag nie ponieśli: bo grzechy jej narosły - aż do nieba i wspomniał Bóg na jej zbrodnie. Odpłaćcie jej tak, jak ona odpłacała i za jej czyny oddajcie podwójnie: w kielichu, w którym przyrządzała wino, podwójny dział dla niej przyrządźcie! ”
AP 18. 4-5






SANDERS


Został niańką... taką pełnoetatową opieką do dzieci w jakimś pokurwiałym lochu masochistów. Nie wiedział, czy śmiać się, czy zacząć walić głową w ścianę, lecz po prawdzie na jedno i drugie zaczynało mu brakować siły. Szedł więc ciągle do przodu, zataczając się na boki, a wczepiony w nogawkę ortalionowych spodni smark dreptał grzecznie tuż obok. Gdyby nie przyspieszony, świszczący oddech Sanders w ogóle by go nie zauważał. Przynajmniej w razie problemów nie narobi hałasu, tyle dobrego. Mógł też posłużyć za mięso armatnie, odwracając uwagę od tropiciela gdy zrobi się gorąco. Co prawda nie zajmie uwagi gadzinowatych bestii na długo, ale zawsze lepsze pół minuty, niż śmierć, ewentualnie kolejne rany. Każdą rolę wypadało obsadzić, a życie własne było niepomiernie większym skarbem, niż cudze.

Światło latarki wydobywało z mroku kolejne zamknięte drzwi, rozstawione po obu stronach przeklętego korytarza bez końca. Czy mu się wydawało, czy mimo poruszania stopami ciągle pozostawał w miejscu? Odległości nie zmieniały się... a może było to raptem wrażenie skołowanej, trawionej gorączką głowy? Czuł ją, czuł infekcję powoli trawiącą ciało od środka na podobieństwo pożaru. Rozchodziła się w krwioobiegu z każdym uderzeniem serca, oddechem. Rozprzestrzeniała się z minuty na minutę, sięgając coraz dalej i dalej. Już nie piekła go sama ręka, teraz płonął cały. Grube, rzęsiste krople potu rosiły bladą skórę, tocząc się po czole, szyi , plecach oraz udach. Ubranie przylepiło się do niego, drażniąc nadwrażliwą na wszelki dotyk powierzchnię. Oddychał coraz ciężej, zmęczony koniecznością parcia do przodu w oczekiwaniu na cud, dzięki któremu znajdzie się na powierzchni, najlepiej gdzieś bardzo daleko stąd. Texas? Podobno miejsce miało w sobie dużo uroku - czyste powietrze, dobre żarcie, laski bez gratisowego syfa... albo Vegas. Miasto neonów też byłoby całkiem w pytę.

Potrząsnął głową, próbując wrócić do rzeczywistości. Myśli złośliwie uciekały gdzieś w dal, wyszukując w zakamarkach pamięci strzępki nikomu niepotrzebnych informacji. Nie pozwalały skupić się na zadaniu, opatrzonym kryptonimem: znaleźć wyjście. Tylko to się teraz liczyło. Noga za nogą ciągnął wyznaczoną trasą, a snop światła skakał chaotycznie od ściany do ściany, zahaczając momentami o sufit. Nie zauważył kiedy zaczął opierać się o towarzyszącego mu dzieciaka, a ten bez żadnego oporu wspierał go, nie pozwalając obijać się o ściany.

W tej konstelacji dotarli do stróżówki, wieńczącej tą część korytarza, wedle zdobytej mapy. Na razie się sprawdzała, rzucając światło na labirynt ciemnych, dusznych arterii... choć niepokoił jakikolwiek brak ruchu oraz innych form życia, prócz smarka. Ale może to i dobrze? Sanders nie wiedział czy da radę wykaraskać się z kolejnej potyczki, nie w stanie w jakim się aktualnie znajdował. Potrzebował antybiotyków, lub czegoś co pozwoli zbić gorączkę, przywróci sprawność zmysłom z tym najważniejszym na czele - percepcją. Już miał się uśmiechnąć i zabrać za szaber kolejnego gamblonośnego pomieszczenia, gdy jego uszu doleciało suche echo wystrzału. Wpierw jedno, potem drugie - odległe i zniekształcone przez dzielącą je od tropiciela odległość.

Mężczyzna zachwiał się, cofnął o krok. Chciał zrobić drugi, skryć się i zobaczyć czy hałas nie jest preludium kolejnej większej rozróby, lecz ziemia zadrżała i nim się zorientował, umknęła mu spod nóg przy akompaniamencie metalicznego zgrzytu.

Posadzka błyskawicznie znalazła się na poziomie jego oczu, mgnienie oka później została ledwie wspomnieniem majaczącym wysoko nad ciemnowłosym czerepem. Pęd powietrza na krótki moment wycisnął mu dech z płuc, grawitacja ściągała bezlitośnie w dół. Otworzył usta, próbował zakląć. Przekleństwo zmieniło się w krzyk bólu z jakim wylądował cztery metry niżej na czymś twardym, śliskim i cuchnącym rozkładającym się w najlepsze trupem.




ABIGAIL

WILLIAM

Jeśli przed chwila atmosfera wydawała sie napięta, teraz dało się ją kroić nożem. Zapadła cisza, ludzie zamarli, a każdy odruchowo spojrzał ku górze. Część zmrużyła oczy, doszukując się wspomnianego przez posterunkowca niebezpieczeństwa, inni automatycznie pobledli, kierując lufy na sufit. Zaskoczenie nie trwało jednak długo.

- Pod wrota. - odzyskawszy panowanie nad sobą, Burris wydał krótki rozkaz i machina ruszyła. Nie zwalniając uścisku, rzucił Lennox'owi pogardliwie spojrzenie.

Sekundę później przed oczami więźnia wybuchły dwa białe słońca, potylica zderzyła się z czymś twardym, zmuszając ciało do przygięcia się do ziemi. Ból oszałamiał, miał wrażenie że zaraz pęknie mu czaszka. Jak przez mgłę doszło do niego, że pada na posadzkę, a tuż obok niego przebiega para wojskowych butów i jeszcze jedna, doszło do niego echo wystrzałów - odległych i przytłumionych, jakby rozlegały się gdzieś z niższego pietra. Przeczyła temu pojedyncza pusta pestka, która opadła na podłogę tuż przed jego oczami, kręcąc się wokół własnej osi i rozsiewając nikłe stróżki dymu. Porządny nabój, od strzelby. Dobra broń na krótki dystans...

Ktoś krzyczał... jakaś kobieta. Może Abigail? Albo ta druga, nie mógł stwierdzić. Nim zapadła ciemność wyłapał jeszcze poruszenie z lewej strony, żywą i piekielnie szybka smugę cienia, poruszającą się w ślad za butami.

Tymczasem Ryan pochłonął chaos. Jeszcze przed momentem ledwo łapała oddech, teraz najemnik praktycznie niósł ją pod pachą, szarpaniem zmuszając do szybkiego biegu. Za każdym razem, gdy próbowała się odwrócić, choć zerknąć co się dzieje za plecami, dostawała słowną wiązankę, a wielka łapa obejmująca ją w pół zaciskała boleśnie palce na żebrach. Stopami ledwo dotykała ziemi, co miało swoje plusy - inaczej pewno nie byłaby w stanie za nim nadążyć. Forsowne marsze i sprinty nigdy nie należały do jej ulubionych form spędzania wolnego czasu. Kulała na kondycji bardziej, niżby chciała przyznać. Próbowała coś powiedzieć, ale nim otworzyła usta, osadziło ją gniewne warknięcie.

- Nie teraz, kurwa!

Biegła więc, a raczej była ciągnięta, niesiona i poganiana kolejnymi nerwowymi sykami oraz szarpnięciami. Za plecami słyszała strzały, poblask ognia odbijał się na jasnych płytkach, ktoś zaskowyczał i zabulgotał, dusząc się własną krwią. Ktoś, pewnie Rusek, klął szpetnie po słowiańsku, dysząc przy tym i sapiąc ze zmęczenia. Zaraz tuż obok wyrósł kapturnik, Roger o ile się orientowała. tupiąc ciężkimi buciorami wyprzedził ją i z karabinem w łapach wysunął na prowadzenie.

Strzały nie ustawały, kolejne metry korytarza uciekały pod nogami, zlewając się kobiecie w jedną, jasną smugę bez konkretnych detali, oddech zaczął się rwać. To definitywnie nie powinno się dziać, nie tak szybko, groźnie. Strach mobilizował resztki świadomości, nakazując skupienie na najprostszych, potrzebnych teraz czynnościach. Biegnij... po prostu biegnij, jeśli chcesz żyć.

- Do środka, już! Ruchy! - ręce Burris'a mało delikatnie wepchnęły blondynkę przez próg do słabo oświetlonego pokoju. Upadła na ziemię, a zdzierana skóra na łokciach i kolanach momentalnie zapiekła. Wciąż docierały do niej karabinowe salwy, ludzkie krzyki przerywane głośnym sapaniem i przekleństwami. Do owej kakofonii dołączył metaliczny zgrzyt, po chwili zakończony chrobotem.

Obróciła się i po szybkim rozeznaniu resztki kolorów zeszły z jej twarzy. Ciężkie drzwi odgradzały oddział od niebezpiecznej strefy, część żołnierzy krwawiła... ale nie było z nimi Will'a.
Został za bramą.




 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 18-03-2016, 21:25   #28
Ryo
 
Ryo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ryo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputacjęRyo ma wspaniałą reputację


Na górze chujnia,
na dole chujnia,
ja pierdolę.

sanders.~



- Szkurwa mać jebana~! - zaklął Sanders, zachowując się wyjątkowo niewychowawczo… a jebać wychowawczość, dzień dziecka się skończył, a raczej nigdy się nawet nie zaczął, więc Sanders miał na to tak czy siak wyjebane. Ważne, że było chłodno, chociaż jebało trupem. Czyli jednak znalazł się w burdelu dla nekrofilów i dla popierdolonych nekrofilów.
Zerknął w górę. Zobaczył dziurę w suficie, która miała gdzieś z 4 jardy szerokości i widniała 5 jardów nad podłożem. Gdzieniegdzie z tej wyrwy wystawały kable Przez tę dziurę wyglądał w dół młody, który nie wiedział, co ze sobą zrobić. Niby wystawiał łapę, jakby chciał na odległość wyciągnąć tropiciela z dołu, a potem zawahał się, patrzał się nerwowo na boki...
- Młody, nie schodź tu, jest chujowo - wybełkotał do smarkacza i swego nowego fana, który siedział na górze i lampił się na nieg. Chociaż posiadanie fanów miał raczej w dupie i nie było ono zbyt praktyczne, to ogrzewało w jakiś sposób czerwoną pompę tłoczącą krew i inny syf w jego ciele. I tak lepsza odmiana od typa, który celowałby mu w łeb z giwery. - Na razie się tam gdzieś porządnie schowaj i nie wystawiaj czerepa - orzekł, z sukcesem formując prosty, zrozumiały przekaz.
Źle mu się myślało od gorączki, więc nawet nie chciało mu się bawić w wymyślne strategie.
Mimo wszechobecnego smrodu czuł ulgę, bo chłodna woda studziła jego rozpalone ciało. Nawet by z niej nie wychodził, ale musiał. Jeszcze jakieś cwele tu przyjdą i wszystko w pizdu rozpierdolą. Postanowił przeczołgać się do takiego miejsca, żeby jakiś chuj z góry nie dostrzegł go od razu… a kto wie, może jak będzie miał broń i kutasiarz go nie zauważy, to Sanders zagra w Duck Hunta na jeden strzał. Może wyrucha fortunę, może w końcu skombinuje jakąś porządną klamkę z amunicją, a nie kurwa tylko ciągłe kombinowanie, czajenie się jak meks z koksem czy jakiś krewny Czarta, tylko mniej zajebany.
Jak ruszył się z miejsca, odkrył, że woda sięga mu do kostek. Reszta pomieszczenia wyglądała podejrzanie i była w chuj podejrzana. Woda śmierdziała trupem, tak jak reszta pokoju, w którym się znalazł. Zobaczył też leżące nieopodal przegniłe resztki czegoś, co chyba było kiedyś człowiekiem. Kości były potrzaskane, zmiażdżone, z wyssanym szpikiem. Typa zjedzono - ewidentnie, bez dwóch zdań. [Sanders] Pamiętał starcie z czarnymi gadzinowatymi pizdami, przez jedną z nich męczył go teraz ten syf. Przypomniało mu się po drodze parę rzeczy, jednak w obliczu sytuacji okazały się tak mało istotne… po kij mu to było, przecież nic i nikt z tego nie ruszy dupę specjalnie po niego. Chyba żeby mu wpakować ołów i to bynajmniej nie w celach terapeutycznych.
Jak Sanders tylko wycofał się z widoku z góry i upewnił się, że żadne kurestwo nie łazi mu na górze albo na dole, sięgnął po latarkę, by przetrzepać zawartość plecaka. Zerknął na lekarstwa, które wcześniej zajumał z kanciapy. Poza tymi na gorączkę sobotnią i paroma innymi nie rozpoznawał i nie wiedział, które było na co. Farmaceuci nie pierdolili się z prostym językiem; nie pisali “na kaca”, “na twoją starą” czy “chuj ci w dupę”, tylko stosowali jakiś żargon, jakby zmówili się z Molochem, żeby jak udupiać komuś życie, to na całego. Sanders co prawda nie wyjebał lekarstw, ale czuł w tym momencie zrezygnowanie. Im dłużej siedział w tym gównie, tym bardziej miał wszystkiego dość i miał ochotę wziąć rozpierdolić wszystko i wszystkich. Tyle że nie miał czym i jak. A przede wszystkim jak i kiedy.
Ciężko byłoby komukolwiek przyjść w odwiedziny, przynajmniej na pierwszy rzut sandersowego oka. Sterta gruzu, będąca niegdyś sufitem i kawałkiem korytarza, skutecznie odgradzała przejście w dalsze rejony podziemnego zadupia. Siedział zamknięty w groteskowym schowku na miotły, gdzie ze względu na dość beztroskie podejście do sprzatania, szczoty zastąpiono trupami… co kto wolał. Wielu zboków i pojebów kręciło sie po tym nie najlepszym ze światów. Siedział więc, pogrążony w ciszy i bezruchu, a każda z upływających sekund wlekła się niemiłosiernie, jak jakiś przedwojenny, brazylijski tasiemiec dla zdesperowanych gospodyń domowych.
Nawet się nie zastanawiał długo, co robić. Wszędzie był tylko gruz (cyganów brakowało, ale za nimi akurat nie tęsknił), poniszczone, zbutwiałe meble i jakieś tam śmieci w stylu puszki po konserwach. Kable, które sterczały z dziury były na tyle grube, że nie powinny się od razu zerwać. Te “liany” miały długość od 3 do 6 metrów. Gdyby Sanders zrobił porządny podskok, mógłby dosięgnąć choćby niektóre z nich. Dzieciak sterczał wciąż u góry, robiąc niemy doping Sandersowi. Facet jednak nie potrzebował żadnego dopingu - wolał mieć antybiotyk na ustrojstwo od mutasów z piwnicy. Niemniej nie widział też perspektyw, by siedzieć z trupami i zdychać w tym burdelu. Postanowił z niego spierdolić i nie korzystać z jego iście wątpliwych atrakcji. Rozpoczął operację wydostania się z tego trupiego szamba.
Na pierwszy ogień poszły najbliższe, syntetyczne jelita. Asekurując się pozytywnym myśleniem, podskoczył raz i drugi, wyciagając ręce wysoko nad głowę. Każdemu jego ruchowi towarzyszyło mlaskanie i chlupot, z jakimi obute porządnymi trepami nogi wydostawały sie i wracały w objęcia zimnej wody. Za trzecim razem chwycił jeden ze splotów i pociągając w dół, zerwał go, przynajmniej z jednej strony. Druga wciąż tkwiła podwieszona pod dziurawym sufitem tuż obok ściany z zawaliskiem.
To miał mały problem. Teoretycznie na niezbyt długo, jeśli zerwie drugi koniec tego długiego kabla. Za trzecią próbą gruby kabel został zerwany.
Teraz myśl, chłopie, gdzie to zategować. Sanders zaczął szukać wystających, wystarczająco wytrzymałych metalowych elementów wystających z okolic dziury. Dodatkowo elementy te musiały być zgięte tak, aby prowizoryczna lina nie wyślizgnęła się z zaczepu. Z okolic dziury w suficie wystawał pręt zbrojeniowy.
Zarzucił tam linę stworzoną z kabla. Póki co wszystko szło elegancko, tak jak powinno iść. Bez wytchnienia wdrapywał się na górę, a gdy już był o cal, by cieszyć się sukcesem, wówczas o mały włos brakowało, a znów by spadł na dół. Ostatecznie Sanders wydostał się z trupiego burdelu, a gdy wziął głębszy wdech, odplątał kabel od wystającego, zbawiennego pręta. Zwinął go i schował do plecaka.
Na górze czekało na niego nie tylko wybawienie ze skupiska denatów, ale również szczyl, którego warunkowo zabrał ze sobą. Grzecznie czekał, aż facet się ogarnie. Wygramolił się na nogi, pociągnął ze sobą smarkacza, żeby oddalić się od korytarza i zamierzał przeglądnąć pomieszczenie, które posiadało cenne łupy. Niemniej Sanders teraz zamierzał szukać czegokolwiek, co pozbyłoby się z jego ciała tej gangreny - póki jeszcze myśli trzeźwo i stoi na dwóch nogach.
Rozmyślania nad planem wybawienia własnej dupy przerwało mu szarpnięcie za rękę i po chwili jeszcze jedno. Dzieciak poruszał zamkniętą buzią jakby coś przeżuwał albo mielił ozorem za zębami. Widocznie walczył ze sobą, marszcząc brwi i wyginając usta w podkówkę, cały czas obserwując tropiciela z żywą uwagą, choć w ciemności rozświetlanej raptem snopem światła latarka, jego oczy przypominały dwa wypolerowane fragmenty węgla.
- Boli? - w końcu wydobył z siebie ochrypły, cienki głosik, przypominający pisk przytrzaśniętego drzwiami szczura. Wskazał przy tym paluchem na całokształt sandersowej beznadziei w postaci zasyfionych bandaży oraz innych pozostałości po srogim wpierdolu, jaki mu zafundowały łuskowate gadziny.
O, szczyl umiał mówić.
Sanders wzruszył ramionami.
- Nom - odparł od niechcenia. - Muszę znaleźć coś, żeby wyleczyć zakażenie - dodał, kierując się do pomieszczenia, które zamierzał przeszukać. Nie wiedział, ile mu czasu zostało, niemniej chciał wykorzystać ten, który miał, aby rozwiązać problem.
- Zakażenie… znaczy złe zarazki? - spytał, jakby chciał upewnić się do co własnej teorii.
Sanders wzruszył ramionami.
- Raczej choroba, takie cholerstwo - odparł krótko. Nie miał ochoty na rozmowę. Musiał działać. A być może nie wiedział, jak młodemu to wyjaśnić. - Chodź - rzucił, urywając rozmowę.
- Choroba - mała główka kiwała przytakująco. Chłopiec trzymał starszego mężczyznę za rękę, ale nie chciał iść dalej. Zamiast tego przyglądał mu się ślepiami cielaka. - Potrzebny zastrzyk. Ty chodź. - pociągnął kończynę, wskazując kierunek z którego przyszli.
- Gdzie idziesz?
- Tam gdzie zastrzyki. - odpowiedział enigmatycznie, a może nie potrafił wyjaśnić dokładniej o co mu chodzi.
- A są tam leki?
Odpowiedziała mu jeszcze większa ilość kiwania głową i cisza. Widać malec powiedział już wszystko co miało zostać powiedziane. Znów zasznurował usta, zaciskajac je w bladą, cienką kreskę. Pokazywał na korytarz, po czym przykładał palec do buzi w uniwersalnym geście zachowania ciszy.
Sanders westchnął.
- Prowadź - jednak jeśli smarkacz oszuka go, to ten dostanie co najmniej po uszach za robienie go w chuja.
 
__________________
Every time you abuse Schroedinger cat thought's experiment, God kills a kitten. And doesn't.

Na emeryturze od grania.
Ryo jest offline  
Stary 19-03-2016, 19:41   #29
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Była bezpieczna, lecz na czy długo? Abigail wpatrywała się jak zahipnotyzowana w zamknięte metalowe wrota, przypominające właz podobny temu, który widziała kiedyś na starej fotografii łodzi podwodnej. Siedziała na podłodze łapiąc powietrza ustami jak wyrzucona na brzeg ryba. W tej chwili potrafiła myśleć tylko o jednym - zostawili Willa po drugiej stronie bez broni i pancerza, ze skutymi rękami. W korytarzu pełnym czegoś na co przedwojenne podręczniki biologii nie miały nazwy. Te powojenne również by jej nie miały, gdyby ktokolwiek zadał sobie ten trud aby taki podręcznik napisać.
- Współpracuję w zamian za bezpieczeństwo, dałeś słowo że nic nam się nie stanie - wydusiła przez zaciśnięte zęby, sycząc złością i odwróciła wzrok na dowódcę najemników - Dlaczego pozwoliłeś zostawić Lennoxa z tyłu? Niech ktoś po niego pójdzie, przecież one go zabiją! - końcówka wyszła jej bardziej dramatycznie i piskliwie niż chciała. Trzęsła się ze złości i strachu, nie odrywając oczy od oczu pieprzonego trepa. Żałowała że nie może zrobić nic żeby siłą zmusić go do posłuchu, przekonać pięścią do podjęcia właściwego działania.
Nie mogła nic…

Burris przypatrywał się jej uważnie przez dłuższy moment, taksując od czubka głowy po obtarte stopy. Oglądał ją sobie chyba chcąc się upewnić, że nie odwali mu zaraz kity. Wcześniej, gdy tylko drzwi się zamknęły, Ryan słyszała jak zbiera szybki raport o stanie oddziału. Zadawał krótkie, konkretne pytania i uzyskawszy suche, równie konkretne odpowiedzi kiwał głową. Wyglądało na to, że dwie osoby oberwały, w tym Murzyn dość poważnie, ale nikt nie zginął, ani nie został na zewnątrz. Dopiero upewniwszy się że z jego ludźmi wszystko w granicach normy, skupił się na pozostałych przy życiu jeńcach. Wystarczyło kilkadziesiąt sekund i z czwórki zrobiła się dwójka, z czego Latynoska wciąż pozostawała nieprzytomna i tylko mała blond furia ciskała z podłogi gromy prosto na jego głowę.
- I co jeszcze, może miałem go ratować kosztem swoim albo kogoś ode mnie? Tego zarozumiałego frajera któremu pobyt w lodówce najwidoczniej poprzestawiał klepki w durnym łbie? Jebanego idiotę który chyba nie zaczaił że nie jest nam potrzebny i żyje tylko i wyłącznie bo o to poprosiłaś? I jeszcze kurwa kozaczył… no to teraz ma szanse się wykazać. Starałem się być miły, pozwoliłem mu żyć. Temu drugiemu też… i jak mi się odwdzięczył? - odwarknął, podchodząc te parę kroków i kucnął tuż przy dziewczynie. Zgrzytnął zębami lecz zamiast dalej warczeć czy cedzić słowa, odezwał się dziwnie spokojnym, zmęczonym i bardzo cichym głosem - Spoko czaje, próbował cię ratować, znałaś go, lubiłaś może kiedyś popuściłaś rowa… ale to co tu się odpierdala to nie jest bajka. Nie możemy się pierdolić w tańcu. Jesteś mądra, na pewno to rozumiesz i nie będziesz robić głupot, prawda?

- Zabiłeś go. - Wyszeptała ukrywając zdziwienie. Czy brutalny i agresywny dotąd typek właśnie próbował ją… uspokoić? Przekonać do swoich racji w sposób inny niż szarpanie, bicie i ciągniecie za włosy?

- A widzisz żebym miał krew na rękach? - uniósł lewą dłoń na wysokość głowy i zamachał palcami - Sam się zabił, ja mu tylko na to pozwoliłem. Nie jestem tu po to aby ratować obcych i naprawiać ich błędy.

- Mnie też… pozwolisz się zabić związując i rzucając na pastwę tym potworom? - tym razem prychnęła ze złością. Dopytywanie o Willa i krzyki były bez sensu. Widziała w oczach Burrisa że ten nie zmieni zdania. Podjął decyzję, jak każdy dobry dowódca mając przede wszystkim na uwadze dobro własnych ludzi, dopiero potem cała resztę.

- Przyniosłem cie tu na własnych kurwa plecach
- warknął wyraźnie zaczynając się irytować. - Więc, do chuja, przestań wybrzydzać.

Blondynka opuściła głowę, wbijając wzrok we własne poobdrapywane kolana widoczne poprzez spodnie od piżamy dzięki dziurom i czerwieni krwi sączącej się z drobnych ran. Trzeba było to opatrzyć nim wda się zakażenie. Lepiej też nie zostawiać za sobą śladów juchy - czające się za progiem stwory mogły je wyczuwać jak psy…

Powoli przestawała myśleć o Willu. On nie żył, ona ciągle oddychała. Będzie jej go brakowało, ale jeśli chciała wyjść na powierzchnię w jednym kawałku, musiała być elastyczna. Kątem oka dostrzegła że reszta otaczających ich żołnierzy przygląda i przysłuchuje się tej rozmowie, łowiąc chciwie każde słowo. Widziała ich oceniający wzrok i nie chodziło tylko o to czym częstowali jej głowę. Na Burrisa patrzyli identycznie. Abigail potrafiła sobie wyobrazić co roiło się im pod kopułami w tej chwili - czy aby na pewno dowodzi dobra osoba, czy sobie poradzi, co zrobić aby ujść z życiem? Szukali słabości oznaczającej że trzeba wymienić go na kogoś innego. A mimo tego zaryzykował i zamiast agresywnie zaciśniętej pięści, wyciągnął w stronę jeńca otwartą dłoń. Tego pierwszego nie mogłaby zignorować, ale drugie? Dał jej wybór, a nie musiał i to pomogło podjąć decyzję.
- Ciesz się, gdybym ważyła więcej bardziej byś się zmachał - uniosła spojrzenie i posłała mu blady uśmiech, prostując też plecy - I nie nazywaj mnie Ryan - wyciągnęła rękę, dodając na tyle głośno aby i reszta słyszała. - Jeśli to nie problem mówcie mi Abi. Macie apteczkę? Trzeba was posklejać, a tak się składa że jestem lekarzem. To szczęśliwy dzień... dla nas każdego z nas.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...

Ostatnio edytowane przez Zuzu : 19-03-2016 o 20:22.
Zuzu jest offline  
Stary 20-03-2016, 14:18   #30
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację

"Tych oto czworga nic nie nasyci – o czym wiadomo od wieka:
Paszczy Dżakali, sępa gardzieli, łap małpich i oczu człowieka."



J.R.Kipling "Druga księga dżungli"


William leżał na ziemi, czuł palący czaszkę ból, promieniujący od potylicy. Musiał dostać mocno kolbą po łbie, czuł jak ciepła posoka spływa mu na skórę karku. Przed nim na suficie migotała żałośnie świetlówka, reszta nie świeciła. Kłęby pary i iskry sypały się na głowę. Z tyłu słyszał odgłosy rwania czegoś i mlaskania - wyobraźnia sama podesłała mu odpowiednie obrazy. Z przodu przed nim, za zakrętem korytarza słyszał strzały, charakterystyczne błyski rozświetlały panujący w tamtej części półmrok. Leżał na brzuchu, a skute ręce miał przyciśnięte ciężarem ciała. Pomimo początkowego oszłomienia, przekulnął się na plecy, rozglądając się uważniej na to co się wokół niego działo. Szukał jakiejś broni, drogi ucieczki i potencjalnego niebezpieczeństwa.

Pole widzenia to zwężało się, to wracało do normy, wyłuskując z cieni przy ścianach fantazyjne kształty. Które były prawdzie, które zaś dało się zaliczyć do wytworów skołatanego mózgu? Lennox zebrał pozostałe w nim resztki woli i odetchnąwszy przeskanował wzrokiem najbliższą okolice. Przed sobą dostrzegł trupa, tego samego nad którym pochylali się parę minut temu najemnicy. Porwane ścierwo wciąż zdobiło posadzkę zaledwie dziesięć-piętnaście metrów od obserwatora, statyczne i trupio spokojne. Ciche w porównaniu do czegoś, co mlaskało mu za plecami. Obrócił nieznacznie głowę, by kątem oka dostrzec źródło hałasu. Wstrzymał oddech, zacisnął szczęki.

Wpierw ujrzał drgającą rękę, tak od łokcia. Wcześniej, miast przedramienia, po podłodze przesuwała się nieznacznie czerwona masa zmiażdżonych tkanek, ciągnięta do tyłu powtarzającymi się cyklicznie szarpnięciami. Przesunął wzrok na bark i wyżej na szyję leżącej na podłodze postaci. Po resztkach twarzy rozpoznał Czarta. Jego czaszkę zgnieciono, przez co mózg eksplodował szaro-rubinowymi strzępkami tkanek wszędzie dookoła. Kości twarzoczaszki wciśnięto w ciało, jakby ktoś z olbrzymią siłą uderzył mężczyznę czymś obłym. Na przekręconej pod dziwnym katem szyi zaciskały się szczęki czegoś, co na pierwszy rzut oka przypominało pokrytego czarną łuską psa. Dużego psa o gadzim pysku, pełnym ostrych zębisk. Cholerne bydle górowało zarówno nad martwym jak i nad żywym, choć z perspektywy podłogi wrażenie było jeszcze silniejsze. Stwór zajęty zaciąganiem zdobyczy wgłąb korytarza, nie zdawał się nie zwracać uwagi na Williama. Jeszcze. Po prawej, tuż nad głową, przemknął mężczyźnie ciemny kształt nie większy od jego głowy. Zewsząd otaczały go syki, piski i warkoty. Drogę którą obrała grupa najemników znaczył szlak łusek, kropli krwi i martwych ciał. Nie dostrzegł ludzkich trupów prócz tego na środku sali z przodu, nie widział też Abigail. Czy zabrano ją w bezpieczne miejsce, a może coś dorwało ja jak Czarta? Nie wiedział.

William musiał się oddalić od potwora, póki ten zajmował się Czartem, wiadomo powszechnie, że nic tak nie absorbuje uwagi drapieżnika jak zdobycz. Wolał nie być następną. Rozpoczął czołganie, a raczej pełzanie w kierunku trupa przed nim. Miał nadzieję, że ma jakąś broń przy sobie, żeby mógł uwolnić ręce. Wypatrywał jakichś drzwi na korytarzu, przez które mógłby zejść z niego, by nie prowokować ataku zmutowanej bestii.

Nigdy jeszcze kilka metrów nie wydawało mu się tak kurwesko długie. Pełzł powoli, ostrożnie, zamierając na każdy głośniejszy odgłos mlaskania i rwania ludzkich tkanek klawiatura ostrych zębów. W uszach, niczym parodię muzyki, słyszał głośne chrzęsty z jakimi masywne szczęki miażdżyły kości, odpruwając od mniejszej, szkarłatnej figurki kolejne kęsy. Towarzyszyły im posykiwania i popiskiwania chóru mniejszych gardeł, zaaferowanych jatką. W niskich wibrujących nawoływaniach Lennox, wyczuwał głód. Już był w połowie trasy, skupiony na tym co ma przed sobą, kiedy z sufitu, prosto na ścierwo najemnika, spadł z sufitu kolejny gad.

Lennox miał drogę do trupa odciętą. Gad pożywiał się na nim właśnie, na razie nie widząc kolejnej zdobyczy. Żołnierz widział, że gdzieś z przodu przed trupem są drzwi. To była jego jedyna szansa, pozostawanie na korytarzu było równoznaczne z zostaniem kolacją dla tych stworów. Zebrał całe swoje siły żeby błyskawicznie wstać i co sił w nogach ruszyć ku drzwiom. Planował, że kiedy do nich dotrze, to natychmiast je zatrzaśnie za sobą.

Wyszkolenie i umiejętności nabyte na Froncie wzięły górę nad strachem i mimo tragiczności swojego położenia, William nie poddał się. Zeskanował wzrokiem okolice, ułożył plan i zabrał się za jego realizację. Moment wyczekał idealny - z jednej strony wielkie bydle za jego plecami właśnie rozrywało na pół pokrwawiony ochłap będący niegdyś człowiekiem o przezwisku Czart, z drugiej mniejszy stwór żerujący na ścierwie najemnika zagłębił wąski łeb w jego trzewiach aż po szyję, przez co pozostawał ślepy przynajmniej na kilka sekund. Tyle musiało wystarczyć.

Mobilizując resztki sił oraz woli, Lennox poderwał się na równe nogi i rzucił się pędem prosto ku upatrzonej kryjówce, zaciskajac zęby gdy nagłą zmiana położenia wywołała falę mdłości, przelewajacą się po obolałej od uderzenia bodajże karabinową kolbą głowy. Czuł się fatalnie, lecz biegł. Musiał biec. Zdawało mu się, że powietrze zgęstniało od napięcia, zmieniając się w rzekę melasy w której brodził z trudem. Każdy gest, oddech i najlżejsze drgnięcie mięśni, zwykle błyskawiczne, teraz rozwlekały się do długich minut, a on sunął do przodu prawie się nie poruszając. Nieznośnie wyostrzone zmysły zalewały jego mózg kolejnymi falami infromacji, dostarczanych przez receptory zewnętrzne na skórze, oczy, nos czy uszy. Coś niewielkiego przecieło powietrze raptem o szerokośc dłoni mijając lennoxową czuprynę. Dopiero teraz zauważył kilka gadzich cieni, prześlizgujacych się po suficie. Odklejały się od niego jedna po drugiej. Druga rozorała mu plecy ostrymi jak brzytwy pazurami. Uderzenie piekącego bólu rozeszło się od lewego barku aż do biodra. Trzecia kreatura zwaliła się na kark wytrącając mężczyznę z rytmu ucieczki. (Bóloodporność - porażka!) Nie udało mu się powstrzymać głośnego, pełnego cierpienia jęku zakończonego głośnym sykiem. W przejściu zapanowała cisza, odgłosy mlaskania urwały się niczym cięte nożem.

Oberwał i to dwukrotnie, nie wziął pod uwagę stworów, które mogły zaatakować go z sufitu. Mózg przetwarzał wszystkie bodźce dostarczane mu przez ciało. W połączeniu z bólem z ran, to wszystko sprawiało, że czuł się strasznie. Nie miał jednak innego wyjścia, musiał się podnieść i dobiec do drzwi, w zasięgu jego wzroku nie widział bowiem nic, co mogłoby posłużyć do odparcia ataku wielkiego gada. Jeszcze raz spróbował wykonać tytaniczny wysiłek.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:07.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172