Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-11-2015, 23:39   #11
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Po opuszczeniu budynku rady, Orest odetchnął głęboko, zaciągając się ostrym powietrzem. Już dawno pociemniało na ulicach. Ludzie powoli kończyli swoją pracę i rozchodzili się do domów bądź różnych przybytków, jakie można było znaleźć w Arkadii. Rosjanin zapiął kurtę pod samą szyję i schował dłonie do kieszeni. Wolnym krokiem skierował się w stronę swojej dzielnicy.
Musiał przyznać, że nie spodziewał się czegoś takiego. Takiej „propozycji”, czy raczej przedsięwzięcia ze strony rady. Wysłać grupę cywilów przez całą Kanadę i Stany po zaginione notatki naukowca? Szlachetny cel, biorąc pod uwagę jakie to antidotum może mieć znaczenie w obecnej sytuacji. Szkoda, że nikt nie pomyślał o tym trzy lata wcześniej, kiedy świat dopiero zaczął się rozpadać. Tak czy owak Orest był zaskoczony skalą operacji. Właściwie – jak twierdził – powodzenie tej misji jest najważniejsze na całym tym przeklętym globie. Mężczyzna musiał przyznać, że chciałby ostatni raz zrobić coś dla dobra ludzkości. Ot, tak po prostu. Może to pomogłoby wymazać jego winy przeszłości i zagrzać sobie posadkę w niebie. Czemu nie.

W drodze do swojego lokum, Orest wstąpił jeszcze do „Czerwonej Butelki”, baru należącego do jego znajomego Vlada, który tak jak Rohow pracował dla Siergieja. Orest miał nadzieję spotkać tam szefa ruskiej mafii, z którym musiał zamienić kilka słów.


Wnętrze baru prezentowało się lepiej, niż można się tego było spodziewać po tej dzielnicy. Prawdopodobnie był to najbardziej zadbany przybytek w okolicy. Oresta jednak to nie dziwiło. Wszak Siergiej troszczył się o swój biznes, zapewniając mu świeże zapasy (głównie samogonu) oraz kompetentnych bramkarzy, którzy wszelkie problemy likwidowali szybko i skutecznie. Mimo iż tabliczka na drzwiach wejściowych głosiła „ZAMKNIĘTE” w środku znajdowała się grupka ludzi. Głównie barczyści mężczyźni w dresach ogoleni na łyso i kobiety w obcisłych ciuchach odsłaniających większość ciała z grubą warstwą makijażu na twarzy. Impreza zamknięta – pomyślał Orest, ściągając odzienie wierzchnie. Rohow dobrze wiedział, że jest tu mile widzianym gościem, toteż kiedy bramkarz przy drzwiach rozpoznał Oresta, ten skinął mu głową na przywitanie.
- Jest Siergiej? - strażnik bramy spytał ochroniarza.
- Da. Siedji przy stole i gada z Krukiem - odpowiedział mu łysy mężczyzna, kalecząc angielski swoim akcentem. Orest bez słowa ruszył w głąb sali.
- Wpadłeś na jeszcze jedno piwko, Orest? - zawołał do niego krępy mężczyzna po czterdziestce z włosami zaczesanymi do tyłu. Trzymał w rękach kufel, który sumiennie wycierał szmatką.
- Może później, Vlad. Ja do szefa - rzucił zmęczonym głosem i skierował się do stolika, przy którym siedziała dwójka osób.

- Rohow, moy tovarischch, zdrastvuj! - Mężczyzna, który go przywitał był niewiele starszy od Oresta. Szczupły, acz niższy od strażnika. Nosił popielatą marynarkę, a pod spód zakładał fioletową koszulę. Na ręce pobłyskiwał złoty zegarek i kilka sygnetów. Włosy miał ulizane na bok, które błyszczały od nadmiaru żelu. Jego spojrzenie było pogodne a twarz rozradowana, choć sprawiał wrażenie typa, z którym lepiej było nie zadzierać.
- Privet, Siergiej.
Szef mafii tryskając humorem poklepał Oresta po ramieniu po czym gestem zaprosił go by z nimi usiadł. Na przeciwko Siergieja siedział przygarbiony facet o kruczoczarnych włosach i wygiętym niczym szpon nosie. Mimo iż nieznajomy siedział, Orest mógł stwierdzić, że ten trupio-blady mężczyzna jest wyższy od niego o co najmniej głowę.
- Znasz Kruka, prawda? Dobry przyjaciel jeszcze sprzed czasów, zanim świat poszedł do diabła. Jest moją wtyką na zewnątrz.
Rohow uścisnął dłoń Kruka, którą ten wyciągnął do niego dość niechętnie. Musiał stwierdzić, że jest nienaturalnie zimna. Jego blada postać dosłownie emanowała chłodem. Nie wyglądał na przyjemnego człowieka.
- Właśnie rozmawialiśmy o sytuacji poza bramą. Nie jest dobrze, Orest. Nasze transporty coraz częściej padają łupem Głodnych, jebanyj w żopu! - zaakcentował ostatnie słowa, unosząc pięść do góry. - Ale szto tebye do mnie sprowadza? Wyglądasz na zmartwionego?
Orest zamilkł na chwilę, wtapiając wzrok w blat stołu i ignorując spojrzenia, jakim obarczali go mężczyźni. Pozwolił, by ciepło lokalu rozeszło się po jego ciele. W tle leciały jakieś przeboje minionych czasów. Rohow pamiętał, jak w poprzednim życiu je słuchał.
- Jest sprawa, Siergiej. Wezwali mnie dzisiaj do rady - zaczął, podnosząc wzrok. Szef mafii spoglądał na niego lekko zaniepokojony, Kruk natomiast wyglądał na wyluzowanego. Właściwie jego krucza twarz rzadko wyrażała jakiekolwiek emocje. - Było spotkanie w podziemiach. Ja i grupka innych ludzi. Widzieliśmy się z jakimś generałem. Rada przygotowała operację, a my mamy być ochotnikami.
Po słowach Oresta zapadła cisza. Nawet śmiechy i sprośne żarty z sąsiednich stolików jakby przycichły.
- Szto to za operacja? - dopytywał Siergiej.
- Mamy przedrzeć się przez Kanadę oraz Stany Zjednoczone aż do Alabamy. Musimy odnaleźć jakieś laboratorium człowieka, który pracował nad notyną. Rada wierzy, że można znaleźć tam lek na Głodnych. Jutro rano wyruszamy.
- Ja jebie - skomentował opowieść Oresta szef ruskich. Ponownie zapadła cisza, podczas której Siergiej zdawał się nad czymś głęboko zastanawiać. W końcu uśmiechnął się szeroko i zawołał donośnym głosem. - Vlad, dawaj vodkę! W podskokach!

Już po chwili wszyscy zebrani otoczyli stolik Siergieja kołem, każdy trzymając kieliszek. Tylko Siergiej zdecydował się na szklankę.
- Zdorovye Rohowa! - wznosił toast szef mafii. - Naszego bohatera, który przyniesie kres Głodnym!
Wódka zaczęła się lać, zewsząd dobiegały śmiechy i podniesiony głos. Temperatura w „Czerwonej Butelce” znacznie się podgrzała.
Biesiadnicy nawet nie zauważyli, kiedy zegar wiszący na ścianie przeskoczył o kilka godzin.
Orest nie łudził się co do intencji Siergieja. Powodzenie tej misji działało także na jego korzyść. Głodni przeszkadzali mu w interesach. Ich pozbycie się znacznie ułatwiłoby działalność mafii.
- Nie wiesz, jak się cieszę, przyjacielu, że wreszcie pojawiła się szansa na wyplewienie tych psów - zagadywał do Oresta. - Świat poszedł się jebać. Kiedyś to były czasy. Mój tatulek miał wpływy na kilka stanów, a w kieszeni trzymał tuziny fiutów w garniakach. Przemycało się całe skrzynie towaru, mieszkało w luksusowych willach i dupczyło córki polityków. A teraz? Tatko pewnie w grobie się przewraca, widząc, jak nędzny interes tu prowadzę. - Rohow dobrze wiedział, że jego szef stawał się bardzo wylewny po kilku głębszych. Zazwyczaj – tak jak teraz – narzekał na świat i wspominał stare czasy. To był mafioza z krwi i kości. Urodził się jako diler. Zamiast bawić się z rówieśnikami, rozprowadzał towar po szkole od najmłodszych lat.
- Mam do ciebie prośbę, przyjacielu. Jak już będziesz na zewnątrz, zobacz, czy nie uda ci się czegoś znaleźć. - No tak, mógł się tego po nim spodziewać. Siergiej wykorzysta każdą okazję, byleby zdobyć jakiś towar. W końcu będzie miał teraz problem z przemycaniem rzeczy przez bramę, Rohow był jego jedynym wtykiem. Dlatego liczył, że Orest zdobędzie dla niego coś cennego. Instynkt podpowiadał Rosjaninowi, by z pustymi rękoma się tu nie pokazywał po powrocie. O ile do niego dojdzie.

Spontaniczna impreza na pożegnanie Oresta osiągała punkt kulminacyjny. Opary alkoholowe zdawały się już wypełniać cały bar. Część z uczestników leżała pod stołami. Inni natomiast wraz ze swoimi partnerkami udali się zaciszne miejsca. Kruk zwiał po jakimś czasie, Orest nawet nie zauważył, kiedy ten wyszedł. Rohow dawkował płyn, który zdawał się za każdym razem w magiczny sposób wypełniać jego kieliszek, jakby ten był bez dna. Strażnik wiedział, że rano musi być w formie. Nie chciał jednak odmówić sobie tej ostatniej zabawy.
Wtem gdzieś zza lady wyszła kobieta i uśmiechając się do biesiadników, zajęła miejsce obok Siergieja.


- Alicja! Złotko! Poznaj Oresta, bohatera, który wyrusza na spotkanie Głodnych. - Szef mafii był w wyśmienitym humorze. Pomimo purpurowej już twarzy i plączącego się języka, wciąż wyglądał na niestrudzonego alkoholem. Rudowłosa kobieta o zgrabnej twarzy i pełnej piersi rzuciła strażnikowi przyjazny uśmiech.
- Miło mi cię poznać, Oreście - powiedziała, opierając się o ramię Siergieja. Była ubrana dość skąpo. Nie spotkał jej wcześniej, ale mógł bezbłędnie założyć, że pracuje dla jego szefa.
- Rohow, przyjacielu mój, pozwól, że Alicja dotrzyma ci dziś w nocy towarzystwa. Potraktuj to jako znak wdzięczności za te wszystkie lata wiernej służby!
- To nie będzie konieczne - odpowiedział mu Orest, co też nie spodobało się Siergiejowi.
- Co ty, taką ślicznotką będziesz wybrzydzał, brudny psie? - odwarknął rozzłoszczony, o mało nie przewracając paru butelek.
Może to jednak nie jest taki zły pomysł – stwierdził w myślach Orest. Poza tym nie chciał już bardziej rozgniewać Siergieja. Kobieta wyglądała na bardzo zadbaną i mało „używaną”. Towar z wyższej półki. Spędzenie z nią nocy musiało kosztować fortunę, toteż szef mafii popisał się swoją szczodrością, oferując ją Orestowi.
- Niech będzie - odrzekł, uśmiechając się do Siergieja. - Właściwie czas już na mnie. Ale to prawda, noce wciąż są bardzo zimne i nie pogardzę dodatkowym źródłem ciepła - powiedział do Alicji, na co ta puściła mu oczko i wstała, ponownie znikając w jakimś pomieszczeniu za ladą. Kiedy wróciła, miała już narzucony na sobie gruby płaszcz i futrzaną czapkę. Orest pożegnał się z towarzyszami i połykając rozchodniaczka, ruszył w stronę wyjścia.

Na zewnątrz było faktycznie zimno, choć Rohow nie odczuwał tego tak bardzo. Alicja szła wtulona w jego ramię, jakby chciała ukryć się przed mrozem. Po kilku minutach spaceru trochę chwiejnym krokiem, który rudowłosa próbowała ustabilizować, dotarł do swojego mieszkania. Drogę przebyli w milczeniu.
Orest miał problem z otwarciem drzwi, a konkretnie z włożeniem klucza do zamka, jednak obeszło się bez pomocy kobiety. W środku było niewiele cieplej niż na zewnątrz, toteż szybko włączył ogrzewanie.
- Napijesz się czegoś? - spytał Rohow, kiedy znaleźli się w jego salonie połączonym z kuchnią.
- Wina, chętnie.
Pomieszczenie nie było przestronne, a do prostego stolika kawowego dosunięta była wytarta kanapa. Alicja usiadła zakładając nogę na nogę i zaczęła uważnie rozglądać się po lokum. Orest żył skromnie. Nigdy nie przepadał za kolekcjonowaniem niepotrzebnych gratów. Jedynym elementem wartym uwagi była wąska przeszklona szafka, w której w równych rzędach przechowywał płyty z albumami jego ulubionych zespołów. Kolekcja nie była pokaźna, jednak w tych czasach niewielu przejmowało się muzyką. Ponad rozrywkę dla ucha przedkładano racje żywnościowe, które pozwalały przeżyć następny dzień bez śmierci głodowej.
Rohow odetchnął z ulgą, kiedy udało mu się odnaleźć ostatnią butelkę czegoś, czego przy odrobinie odwagi można było nazwać winem. Włożył je do lodówki, by nieco się schłodziło. Przez chwilę kręcił się po kuchni, szybko zmywając porozrzucane naczynia. Nie spodziewał się dzisiaj gości. Przez ten czas Alicja postanowiła rozejrzeć się po jego kąciku muzycznym. Tuż obok stała zakurzona wieża stereo. Przebierając w płytach zapakowała jedną z nich do odtwarzacza. Bawiąc się kilkoma przyciskami i pokrętłami wreszcie udało się jej uruchomić urządzenie.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=VeoBDyVxX3U[/MEDIA]

- Skoczę wziąć szybki prysznic. Czuj się jak u siebie w domu. - Odezwał się po chwili, wycierając dłonie do ręcznika. Spoglądał na Alicję, która stała odwrócona do niego plecami i kołysała głową w rytm muzyki. Miała przyjemnie szczupłą sylwetkę. Teraz mógł zauważyć, że jej bujne rude włosy sięgały za łopatki. Nosiła obcisłą czarną spódniczkę i takiej samej barwy bluzkę z dużym dekoltem. Rohow nawet nie zauważył, kiedy zdążyła zdjąć szpilki, w których chodziła. Stała boso, poruszając stopami, jakby próbowała tańczyć. Odwróciła twarz w jego stronę i uśmiechnęła się perliście.
- Dobrze - odpowiedziała wdzięcznym głosem.
Orest skinął głową i zniknął za najbliższymi drzwiami.

Łazienka nie była przestronna, czego można było się spodziewać po tym mieszkaniu. Kilka żarówek przytwierdzonych do owalnego lustra były jedynym źródłem światła w pomieszczeniu. Rosjanin oparł się o umywalkę i spojrzał na swoje odbicie. Jego wzrok był nieco mętny, co zawdzięczał wódce. Przetarł dłonią kilkudniowy zarost. Był zmęczony. Zmęczony ukrywaniem się za grubymi murami Arkadii i udawaniem, że świat się nie skończył. Rozpiął flanelową koszulę i rzucił nią w kąt. Po pozbyciu się podkoszulka odsłonił urozmaicające jego ciało tatuaże. Całe jego plecy były ozdobione w skrzydła zbudowane z samych kości. Dzieło wyglądało na stworzone fachową ręką. Na prawym przedramieniu wił się zielony wąż z wysuniętym krwistoczerwonym językiem. Gad był udekorowany innymi elementami, przez co tatuaż składał się na cały rękaw. Natomiast na lewej piersi Orest miał prosty napis głoszący „END IS HERE”.
Nie pozwalając, by jego gość musiał długo czekać, szybko rozebrał się do końca i wsunął do kabiny. Prysznic przyniósł ukojenie i przywrócił trzeźwość myślenia.
Przepasany w sam ręcznik wyszedł z łazienki. W tle wciąż leciała jakaś piosenka, jednak Orest nie mógł nigdzie dostrzec Alicji. Zauważył natomiast jej płaszcz i buty, więc ruszył jeszcze sprawdzić do swojego pokoju. Siedziała na jego łóżku w samej bieliźnie trzymając lampkę wina. Miała na sobie czarny koronkowy biustonosz oraz figi, a na nogach założone pończochy. Nie widział ich wcześniej. Przypuszczał, że miała je schowane w torebce.
Zrobiła na Oreście spore wrażenie. Ruchem ręki zachęciła go, by się do niej przysiadł. Rohow zawahał się przez moment. Nie wyglądała jak typowa prostytutka. Jej spojrzenie było bystre, a uśmiech szczery. Tak przynajmniej mu się wydawało. Zaczesując ręką wilgotne włosy w tył zajął miejsce obok Alicji i odebrał od niej drugi kieliszek. Stuknęli się szkłem i zamoczyli usta w winie. Orest czuł się dziwnie. Nigdy nie miał takich problemów z kobietami lekkich obyczajów, po prostu brał się do rzeczy. Przy Alicji odczuwał natomiast lekkie skrępowanie. Uważał, że powinien najpierw z nią o czymś porozmawiać. Poznać się lepiej. Wyczuwając jego wahanie kobieta uśmiechnęła się lekko i przejęła inicjatywę. Odstawiła oba kieliszki na stolik. Następnie stanęła przed Orestem i popchnęła go na łóżko, tylko po to, by zaraz się nad nim pochylić. Niemal muskała ustami jego usta. Czuł zapach jej perfum i słyszał przyśpieszony oddech.
- Kochaj się ze mną, jakbym była ostatnią kobietą na ziemi, Orest. - Niemal tchnęła w niego tymi słowami.
- Wiesz, co jest na rzeczy - odpowiedział, uśmiechając się słabo. Zjechał dłońmi po jej tali i złapał ją za pośladki, a następnie namiętnie pocałował. Reszta potoczyła się już swoim biegiem.


- Boisz się, Orest? - zapytała zmartwionym głosem. Odpoczywali po kilku zmaganiach. Leżała na jego piersi i wodziła palcem po wytatuowanym napisie. Mdłe światło księżyca wpadało przez okno, rzucając srebrzystą poświatę na dwójkę kochanków.
- Czego mam się bać, Alicjo? - odpowiedział pytaniem na pytanie, delikatnie głaszcząc jej głowę.
- Śmierci - odparła krótko.
- Świat już dawno umarł. Bardziej boję się tego, że będę musiał w nim żyć.


Rano, kiedy się obudził, spostrzegł, że jest sam. Wspomnienie tych niesamowitych chwil z rudowłosą kobietą sprawiło, że musiał długo się zastanawiać, czy ich wspólny wieczór wydarzył się naprawdę. A może to był tylko alkoholowy sen? Tak czy owak odeszła bez pożegnania, a on poczuł się jeszcze bardziej przybity. Nie chciał się jednak pogrążać w tym przygnębieniu, toteż zjadł śniadanie, wziął szybki prysznic i ogolił się. Miał jeszcze sporo czasu. Przed wyjściem spakował swoje MP3 i odwiedził sąsiadkę z dołu. Starsza, miła pani, do której zawsze nosił swoje pranie. Tym razem wręczył jej swój ulubiony dywan. Wspomniał przy tym, by się nim dobrze zaopiekowała, a następnie oddał jej cały zapas żywności, jaki jeszcze posiadał. Jemu i tak się nie przyda, w przypadku, gdyby miał nie wrócić. Sąsiadka wydawała się zaniepokojona, kiedy powiedział jej, że wyjeżdża na jakiś czas. Spróbował ją uspokoić i powiedział, by zdobyła kawę, to na pewno ją odwiedzi, kiedy wróci.
W następnej kolejności udał się na miejsce zbiórki. Chciał załatwić jedną sprawę z wyposażeniem, a mianowicie zamiast pistoletów, które im oferowali na drogę, pragnął wziąć swojego wysłużonego Makarova, który zawsze towarzyszył mu przy bramie. Jeśli chodziło o broń awaryjną, to wolał polegać na sprawdzonym rosyjskim sprzęcie.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 06-11-2015, 18:44   #12
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
- Rozbieraj się szybko, właśnie siadamy do kolacji! – przywitał ją w progu głos matki przedzierający się przez głośny śmiech ojca i Alice, jej najmłodszej siostry.

Nie spieszyła się, wręcz przeciwnie. Zdjęcie butów, odwieszenie kurtki i umycie rąk przybrały znamiona dziwacznego, powolnego rytuału, którego każdy najdrobniejszy element należało wykonać z pedantyczną dbałością o każdy szczegół. Do granic możliwości przeciągała ten moment, w którym w końcu usiądzie do posiłku z całą rodziną, przed którą nie będzie w stanie
ukryć, że coś się dzieje. Za dobrze się znali.

- Hej – rzuciła wchodząc do pomieszczenia. Ignorując pytające spojrzenie matki zajęła swoje miejsce przy stole. – Co na kolacje? – spytała nie kierując tego pytanie do nikogo konkretnego.

- Kaczka pieczona z jabłkami i żurawiną. Do tego mini marchewki i świeży groszek z odrobiną masła – odpowiedziała Kim z powagą godną szefa kuchni renomowanej restauracji, po czym zaczęła stawiać na stole talerze wypełnione szaro-beżowym kleikiem.
– Chodzą słychy, że w przyszłym tygodniu będzie duża dostawa świeżego mięsa – powiedziała stawiając ostatni z talerzy, po czym zajęła miejsce przy stole.

- Przydałoby się – wtrąciła Lily, średnia siostra. – Chryste, Kim, z czego wy to robicie. karmienie ludzi tym czymś powinno być karane! – syknęła krzywiąc się po przełknięciu pierwszej łyżki kleistej papki i smaku niczego.

- Fuuu, paskudne jak zwykle –
wtrąciła Alice, choć zajadała kolację z prawdziwym apetytem.

- Gdybym ci powiedział musiałabym cię zabić
– odpowiedziała rozbawiając tym samym sporą część rodziny.

Ted i Anna, rodzice czterech sióstr nie zwracali uwagi na rozmowę swoich dzieci. Ich oczy wpatrzone były w najstarszą córkę, która z kolei przyglądała się z wielkim zainteresowaniem zawartości swojej miski.
- Co jest – odezwał się mężczyzna. – Jakieś…- zanim zdążył dokończyć myśl w słowo weszła mu żona.

- Problemy w pracy? Złe wiadomości? Hmm? – Chwilę czekała na reakcję córki, która pozostawał głucha na ich pytania. – Meggie, spójrz na mnie – powiedziała łagodnym tonem.

- Dostałam polecenie wyjazdu z miasta – powiedziała spokojnym, opanowanym głosem.

- A po cholerę – babcia zrobiła zdziwioną minę – przecież jesteś strażnikiem bramy. Już nie mają tam kogo wysyłać?

- Co się tu wyprawia –
zaczął się burzyć Ted - tak z dnia na dzień zmieniają przydział do pracy, zobaczysz Anna – zwrócił się do żony – nie zdziwię się, jak zaraz przestaniesz pracować w szpitalu bo uznają, że będziesz świetnym barmanem – zaśmiał się ze swojego nieśmiesznego żartu. – No dobra, po co i na ile czasu wyjeżdżasz?

Meggie przełknęła kolejną łyżkę kolacji i westchnęła głęboko.
– Jadę do Alabamy. Zbawiać świat. Na długo.

Po chwili grobowego milczenia posypał się grad pytań. Na większość z nich nikt nie znał odpowiedzi.

~*~


Obudziła się na długo przed budzikiem. Włączyła jedną z ulubionych płyt, z głośników popłynęła pierwsza piosenka.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=-r679Hhs9Zs[/MEDIA]

Miała wystarczająco duża czasu na to, by jeszcze raz przejrzeć spakowany wczoraj plecak, i wziąć długi, gorący prysznic.

Chwilę przed siódmą, z plecakiem przerzuconym przez ramię zeszła na parter. Nie zdziwiło je to, że mimo wczesnej pory cała rodzina czekała na nią w kuchni. Nie obyło się bez smutnych słów pożegnania, gróźb, obietnic i śmiechu mieszanego się z gorzkimi łzami. Były też placki, coś na kształt naleśników z prawdziwym, słodkim dżemem jagodowym, jednym z tych, które babcia trzymała w piwnicy na specjalne okazje.

Miała do kogo wracać. Była pewna, że zrobi wszystko, by wrócić.

~*~


Przed budynkiem rady zjawiła się kilka minut przed ósmą.

- Ahoj przygodo! – sarknęła pod nosem rzucając swój niewielki plecak na odśnieżony chodnik.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"

Ostatnio edytowane przez Vivianne : 06-11-2015 o 20:38.
Vivianne jest offline  
Stary 07-11-2015, 10:09   #13
 
cyjanek's Avatar
 
Reputacja: 1 cyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputację
Dawno się nie zapuszczał do tej części miasta i już zapomniał jak bardzo różni się od reszty. Zadbane budynki o elewacjach nieskażonych graffiti miały wszystkie szyby i rynny, a śnieg na trawnikach przed nimi wydawał się bardziej biały i puszysty. “Autosugestia” westchnął i pokręcił głową starając się otrząsnąć z czaru tego miejsca. Nie było to łatwe, gdyż wrażenie, że podróżuje w czasie narastało z każdym krokiem. Punktem kulminacyjnym tej podróży był budynek rady, który swoim wyglądem aspirował do top 10 noworocznej edycji Przeglądu architektonicznego z 2020 roku. Niewykluczone, że rzeczywiście tam go kiedyś widział. Gdy przekraczał obrotowe drzwi tej szklanej góry, poczuł niepokój, którego przyczyny nie był w stanie sprecyzować. Być może wywołały go chłodne spojrzenia strażników odzianych w czerń hełmów i kamizelek kuloodpornych, być może budząca się ponownie niepewność własnej przyszłości.
- Popkins, Mark Popkins - zwrócił się lakonicznie do recepcjonisty, by później, zgodnie ze wskazówkami udać się do windy. Spacer przez zdający się nie mieć końca hol budynku, okazał się kolejną mistyczną podróżą .Rozświetlone szkła, jasne kolory i śmiałe linie radośnie pięły się w górę, zapraszając do wniebowstąpienia. Jednak nie w tym kierunku ruszyła winda. Zjeżdżając przez najgrubsze kondygnacje, z jakimi kiedykolwiek się zetknął, bawił się myślą, że gdy drzwi się w końcu otworzą, to przywita go piekielny żar i jęki potępieńców. Na całe szczęście okazało się, że na dole czeka go elegancko zagospodarowana przestrzeń biurowa i typowe dla tego rodzaju pomieszczeń przyjemne światło 500 luxów.

****
- To chyba nie przypadek, że znalazłem się w grupie? Chodzi o moją podróż do Arkadii? O znajomość Alabamy? - miał nadzieję, że uda mu się zrozumieć nieco więcej z sytuacji, w której się znalazł. - Przez rok się co nieco musiało zmienić a i moja podróż nie wiodła najkrótszą trasą.
- Nie -
padła krótka odpowiedź ze strony Sandera.
- Zostałeś uznany za dobrego kandydata na stanowisko medyka w trakcie wyprawy. Niestety każdy lekarz w mieście jest na wagę złota więc musieliśmy wybierać spośród mniej wykwalifikowanych osób. Lucy zatwierdziła twoją kandydaturę, a ja ją poparłam. Już od jakiegoś czasu byłeś pod obserwacją, tak jak i pozostali. - Beri wyjaśniała obojętnym tonem. - Twoja znajomość miejsca jest tylko dodatkowym plusem.
- Więc wszystko jasne -
odpowiedział starając się być równie enigmatyczny co Sander i Beri, niestety ze słabym rezultatem. To nie oni byli pod jego obserwacją przez “jakiś czas”. - Do zobaczenia jutro. - Spojrzał pytająco, czy może odejść. Dwa kiwnięcia były jednoznaczne, więc nie zwlekając ruszył do windy.

****
Powracał zamyślony, nie zważając już na atrakcyjność zadbanego otoczenia. Miał przed sobą nową podróż w czasie, znacznie bardziej interesującą. Początkowe zmieszanie już mu minęło i coraz bardziej ekscytowała go perspektywa ruszenia w drogę. Ignorował myśli o tych wszystkich możliwych komplikacjach, jakie mogą się wydarzyć - po co miał psuć sobie humor. Teraz czuł, jak otwiera się przed nim możliwość zmiany na lepsze i tylko to się liczyło. “A na dodatek oficjalnie zostałem twardzielem” ta myśl go rozbawiła ale i połechtała próżność - na pewno nie był jedynym kandydatem.
Znalazł się pod domem, w którym mieszkał i zadarł głowę w stronę ciemnego okna na drugiej kondygnacji. Wyglądało obojętnie i pusto. Zdał sobie sprawę, że jeszcze jest za wcześnie na powrót, że potrzebuje ogrzać się w towarzystwie ludzi. Najlepiej Hannah, której miało nie być do czwartku. Uznał, że i tak warto sprawdzić, czy nie zmieniła planów i ruszył do Zamieci. W ulubionej knajpce jego przyjaciółki było nadspodziewanie pusto i cicho, w zasadzie nikogo oprócz barmana, który ożywił się na jego widok i zamachał ręką. Ruszył w jego kierunku ociągając się, gdyż już widział, że nie znalazł czego szukał.
- Coś mocniejszego? - pytaniu towarzyszył dźwięk nalewanej do szklanki whisky, tak jakby odpowiedź była oczywista. Była. Sięgnął i upił dużego łyka aż zapiekło w gardle.
- Nie, tyle mocy mi wystarczy - sapnął. Barman puścił oko i uzupełnił płyn w szklance, po czym odstawił butelkę.
- Ty się nie napijesz?
- W pracy nie mogę. - żal brzmiał tak przekonywająco, że postanowił to sprawdzić.
- A jeśli ja stawiam? - studolarówka nie opuściła jeszcze jego palców, gdy druga szklanka była pełna po krawędź.
- A w takim razie twoje zdrowie….
- Jonash -
skłamał, bo już nie lubił tego gościa. Wypili i nim zdążył powiedzieć, że starczy, szklanki znowu były pełne.
- Jonash… kłopoty z kobietą? - barman zmarszczył czoło, tak jakby się nad czymś zastanawiał. - Tak! Pamiętam! Kręciłeś się z taką czarnulką. Przepiękna i seksowna - upił łyk podłej whisky, kiwnął głową w potwierdzeniu - I przegrałem ją w pokera. - Niemal zakrztusił się palącym trunkiem na widok miny barmana, lecz kontynuował - Totalny pech, grałem na pewniaka z fullem damy na królach i taka niespodzianka. Wyobrażasz sobie moją minę? - mina barmana była bezcenna - to jeszcze i tak nic w porównaniu do tej, jaką miała, gdy Yegor zabierał ją na zaplecze - westchnął w udawanym żalu - To nic. Jeszcze się odegram.
Ledwie wypowiedział te słowa, poczuł jak uchodzi z niego para. Nagle miał dość i barmana, i swojej błazenady. Zdecydowanym gestem wypił whisky do dna, po czym z głośnym stukiem odstawił szklankę - Na mnie pora, raczej się już nie zobaczymy - machnął ręką w niezobowiązujący sposób i nie czekając na odpowiedź ruszył do wyjścia. Za drzwiami zdał sobie sprawę, że napiwek zdecydowanie był zbyt wysoki, lecz już nie chciał nic z tym robić.

Sen był jak okna jego pokoju - pusty i obojętny. Przez krótką chwilę, nim uniósł powieki, próbował przypomnieć sobie co wyprodukowała jego podświadomość w odpowiedzi na ostatnie zdarzenia. Zamajaczyło mu coś bezkształtnego, lecz równie dobrze mógłby się starać przypomnieć dzień, w którym nauczył się chodzić. Dłużej się nie ociągał. Wstał i wziął gorący prysznic, tak długi, że zużył ciepłą wodę na cały następny miesiąc.
Za pożegnanie zabrał się na samym końcu, gdy już był spakowany i pewny, że o niczym nie zapomniał.

“Tym razem to ja muszę wyjechać na parę dni. Trudno mi wyznaczyć dokładny termin powrotu, sprawa może się przeciągnąć. Jeśli… - zamazał długopisem ostatnie słowo, później zmiął kartkę i zaczął od początku na nowej - ...gdy wrócę i się spotkamy, to wszystko opowiem.
Do zobaczenia
MP”



W drzwiach się obejrzał. Pokój już teraz wydawał się obcy, tak jakby nigdy w nim nie mieszkał. Odnalazł palcami niemal niewyczuwalne zgrubiene przy szwie w mankiecie kurtki i drugie podobne w kołnierzu koszuli. Oba skrywały wąskie ostrza skalpeli. Uśmiechnął się i cichutko zamknął drzwi. Za ścianą przecież spały dzieci.
List zostawił u pani Jamm, Luca powinna się domyślić.
Za piętnaście ósma był pod budynkiem rady.
 

Ostatnio edytowane przez cyjanek : 07-11-2015 o 10:25.
cyjanek jest offline  
Stary 08-11-2015, 16:06   #14
 
Aveane's Avatar
 
Reputacja: 1 Aveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumny
Z niewzruszonym wyrazem twarzy wszedł do windy. Z takim samym wyrazem twarzy wyszedł z budynku. I z takim samym wyrazem twarzy przemierzał kolejne ulice w drodze do swojego mieszkania. Dopiero po przekroczeniu jego progu pozwolił sobie na uśmiech. Tak! Nareszcie! Kurwa, nareszcie! Koniec siedzenia w tym przeklętym, nudnym mieście! Zaśmiał się i rzucił się plecami na kanapę. Z szerokim uśmiechem patrzył w sufit, zastanawiając się, co ma ze sobą wziąć. Tyle możliwości, musiał dokładnie przemyśleć sytuację. Najważniejsze, broń. W myślach dokonał szybkiego przeglądu listy jego własności pozostawionej w magazynie. Dobrą godzinę zajęło mu odpowiednie dobranie broni, ale wiedział, że nie pożałuje poświęcenia tego czasu.

Następnie zabrał się za pakowanie bagażu. Wyjął z dna szafy plecak w kamuflażu pustynnym, po czym zaczął przyglądać się wiszącym na wieszakach mundurom. Kurwa, gdybym wiedział, którędy będziemy jechać… W dobraniu munduru na tę misję gorsza od nieznajomości trasy była jedynie świadomość, że niezależnie od drogi teren i tak będzie się zmieniał. Z ciężkim westchnięciem wybrał kamuflaż MTP. Zaraz za tym w plecaku wylądowały wszystkie niezbędniki, w tym apteczka. Co prawda większość zawartości musiał wyrzucić ze względu na termin ważności, ale wciąż coś w niej pozostało.

Dodatkowe wyposażenie. Cholera. na pewno nóż. Z szuflady wyjął pudełko, po otwarciu którego pokój wypełnił się zapachem oleju konserwującego. Wyjął na wierzch owinięty nasączonymi szmatami nóż, który na szczęście nie posmakował nigdy ludzkiej krwi. Zakupił go już po odejściu z armii, na tak zwany wszelki wypadek. Odwinął materiał, wyrzucił do śmieci i poświęcił pół godziny, by dokładnie zetrzeć konserwant z metalu. Po tym czasie Cold Steel Chaos Double Edge 80NTP był już gotowy do działania. Przełożył pas przez szlufki w pokrowcu i odłożył ten zestaw na bok. Po jakimś czasie dołączyła do tego wszystkiego mała saszetka z kilkoma kieszeniami. W jednej z nich była busola, w drugiej piła strunowa, w trzeciej podręczny zestaw do szycia, a w ostatniej krzesiwo magnezowe.

Skończył pakować się po około trzech godzinach. Nie miał bliskich, z którymi powinien się pożegnać. Nie miał nawet przyjaciół, których obchodziłoby to, że wyjeżdża i może nie wrócić. W jego żyłach buzowała adrenalina, nie pozwalając mu zasnąć. Nie rób tego, Wolf. To głupie! Zostań tu i idź spać!

Nie został…

* * *

Nie miał daleko, niestety. Wiedział, gdzie mieszka Lucky, chociaż nigdy tu nie był. W tej okolicy można było dowiedzieć się wielu rzeczy. Stanął przed drzwiami, uniósł pięść, żeby zapukać i stał tak dobrą minutę. Z jednej strony wiedział, że powinien być gdziekolwiek, byle nie tutaj i sam zakłada sobie pętlę na szyję. Z drugiej strony… Co miał co stracenia? W końcu przełamał niepewność, a na korytarzu rozległ się odgłos kostek zderzających się z drewnem. Na odpowiedź musiał trochę poczekać. W głębi duszy odczuł ulgę, mógł z czystym sercem wracać do siebie. Już miał się odwracać i odejść, gdy drzwi stanęły otworem, ukazując Lucky w krótkim podkoszulku, z mokrymi włosami i niezbyt przyjaznym wyrazem na twarzy. Ten ostatni uległ jednak szybkiej zmianie, gdy dostrzegła, kim jest intruz. Intruz, któremu dość szybko rozszerzały się źrenice.
- Nie możesz spać? - zapytała z uśmiechem.
Wolf wstrzymał na chwilę oddech i zamrugał kilka razy, po czym na jego twarzy pojawił się uśmiech, a on sam zmusił się do patrzenia jej w oczy.
- Szybko śpię, wiec jeszcze nie muszę się kłaść - wzruszył ramionami, rozkładając ręce. - Czemu cię nie było na spotkaniu?
- Musiałam nadzorować prace załadunkowe i powstrzymać niektórych przed zbytnim zdemolowaniem pojazdów - odparła, odstępując na bok i wskazując dłonią wnętrze mieszkania. - Wejdź - zaprosiła. Mężczyzna skinął głową i przekroczył próg mieszkania. Pokój, do którego wszedł przypominał wyglądem salon połączony z kuchnią. Była w nim sofa, w dość dobrym stanie, stół z dwoma krzesłami i nawet niewielkich rozmiarów stolik do kawy. Na ścianach brakowało jednak jakichkolwiek ozdób, przez co miejsce to wyglądało chłodno i obco, zupełnie jak pokój hotelowy do którego wpada się na jedną noc. Na stoliku do kawy stała butelka szkockiej, obok której znajdowała się na wpół wypełniona szklaneczka. Jedynym elementem wystroju, który psuł względną bezosobowość tego miejsca była broń, która towarzyszyła butelce z trunkiem.


- Dobra jesteś, żadna inna nie zaciągnęła mnie do mieszkania tak szybko - zaśmiał się cicho, w myślach przeklinając swoją głupotę. Po jasną cholerę tu wszedłem?. - Już ci się znudziło trenowanie?
- Skądże znowu… Takie pasjonujące zajęcie? - odparła Lucky, zamykając drzwi. - Napijesz się?
- Próbujesz mnie upić i wykorzystać? - trener uśmiechnął się szelmowsko. Więcej, idioto. Więcej dziwnych sugestii, a na pewno twoje życie będzie prostsze. Obyś padł tam w Alabamie.
- To aż tak oczywiste? - Odparła kobieta, odpowiadając uśmiechem i kierując się ku szafkom kuchennym. - Więc co cię sprowadza? Bo jakoś nie wierzę żeby chodziło tylko o moje wymigiwanie się od nudnych spotkań organizacyjnych…
Intruz, usiadł na sofie i rozłożył ręce na jej oparciu.
- Chciałem wiedzieć, kim ty właściwie jesteś.
Nawet jeżeli zaskoczyło ją to pytanie, nie dała tego po sobie poznać. Wciąż się uśmiechając, wyjęła szklaneczkę - bliźniaczą siostrę tej, która stała na stoliku - po czym otwarła drzwiczki lodówki i zapytała:
- Lodu?
- Nie rozwadniam, dziękuję. Lód jest dla cywili.
- Dobra decyzja - pochwaliła, zamykając lodówkę. Powoli zbliżając się do sofy nie spuszczała czujnego spojrzenia ze swojego gościa. Także pochylając się po butelkę, jej skupienie w pełni skierowane było na jego osobę. - Jesteś pewien, że chcesz wiedzieć? - Zapytała, podając mu trunek. Mężczyzna wytrzymał jej spojrzenie, usilnie starając się patrzeć na jej twarz.
- Skoro jesteśmy na siebie skazani, wolałbym wiedzieć - chwycił szklankę i uniósł ją do ust. Musiał wiedzieć, czego może spodziewać się po człowieku, którego będzie miał u swojego boku na misji. Gospodyni odłożyła butelkę i sięgnęła po własną szklaneczkę. Przez chwilę obracała ją w dłoniach, wprawiając tym samym w ruch bursztynowy trunek.
- Pracuję dla wywiadu - odpowiedziała upijając drobny łyk szkockiej. - Czasami także dla Romanowa i jego Cieni.
Wolf wybuchnął śmiechem. Głośnym, choć krótkim.
- Poważnie? Byłaś na strzelnicy, żeby mnie obserwować?
- Zakwestionowano twoją kandydaturę. Uznałam, że się mylą. Na papierze wyglądałeś na idealnego kandydata. Decyzję pozostawiono w moich rękach więc uznałam, że sama sprawdzę czy się nadajesz. Strzelnica była najlepszym ku temu miejscem - odpowiedziała, przysiadając na oparciu sofy. - Miałam rację.
Mężczyzna zapatrzył się w zawartość szklanki. Zakwestionowano. Nikt wcześniej nie zakwestionował jego umiejętności. Wiedzieli, że nie nadaje się na oficera, ewentualnie na dowódcę plutonu, jednak nikt nigdy nie poddawał w wątpliwość jego umiejętności na polu walki.
- Skąd takie wnioski?
- Dobrze radzisz sobie z bronią. Jesteś odpowiedzialny. Nie masz problemów z pracą w grupie - wymieniała odchylając po kolei palce, do tej pory otulające szkło. - Poza tym… powiedzmy że przypadłeś mi do gustu - dodała, unosząc szklaneczkę do ust. Harvey nie uniósł wzroku, dalej wpatrywał się w płyn obijający się o boki szklanki. Po raz kolejny tego dnia zacisnął zęby. Po chwili zacmokał i pokręcił głową.
- Chyba nie powinnaś pozwolić na to, żeby osobiste sympatie wpływały na Twoją pracę.
“Trenerka” roześmiała się w odpowiedzi.
- Lubię, gdy praca sprawia mi też przyjemność - odparła. - Zwykle też nie mylę się w swej ocenie.
- Żadna przyjemność w słuchaniu mojego krzyku - stwierdził niechętnie. - Nieważne. Masz prawo do jednego pytania - dopiero teraz uniósł wzrok, jednak powoli, ciesząc oczy widokiem jej nagich nóg. Przez chwilę poczuł się jak lata temu, gdy siedział na kanapie i cieszył się obecnością major Marghareth Wolf. Sekundy upływały niemiłosiernie powoli. W końcu padło pytanie, które go trochę zaskoczyło.
- Dlaczego Sycamore?
Pokręcił głową.
- Przy obiedzie miałaś ciekawsze pytania - uśmiechnął się, patrząc jej w oczy. - Popularne drzewo w moim rejonie. Jak pluton dowiedział się, skąd jestem i że w młodości często ćwiczyłem w klonowym lesie, nazwali mnie tak.
- Uroczo - skomentowała. Harvey tylko poszerzył nieznacznie uśmiech i dalej się w nią wpatrywał. Cisza przedłużała się. Lucky nie spuszczała z niego oczu, oboje od czasu do czasu upijali kolejne łyki trunku. Gdy obie szklanki były puste, Luckyprzymknęła na chwilę oczy, po czym odstawiła szkło na stolik.
- Marghareth… Czy to z tego powodu szkolisz te dzieciaki by zabijały? - Pytanie zadane zostało cichym, łagodnym głosem.
- Wolałbym, żebyś o niej nie wiedziała - odparł cicho zapytany. Minęły prawie trzy lata od jej śmierci, a nadal dźwięk jej imienia sprawiał mu ból. - Niemniej jednak to jest już drugie pytanie.
- Informacje o niej znajdują się w twoich aktach - wyjaśniła Lucy. - Czyżbym musiała czekać aż będziemy mieć za sobą owe pięć randek nim usłyszę odpowiedź?
Żołnierz odpowiedział po długiej chwili ciszy.
- Kogo wolałabyś winić, gdyby zginął Twój mąż? Kogoś obcego czy jego samego? Rzecz jasna, jak już będziesz miała męża.
Lakis drgnęła. Z jej ust zniknął uśmiech, a w oczach pojawił się lód.
- Siebie - odpowiedziała, sięgając po butelkę i wstając. - Znasz drogę do wyjścia - rzuciła, kierując się w stronę drzwi, które prowadziły do sypialni. Przekroczyła próg, jednak drzwi zostawiła otwarte.

* * *

Siedział na kanapie w pustym pokoju, nie ruszając się z miejsca. Próbował nie myśleć o tym, co się przed chwilą tu stało. Znalazł słaby punkt tej kobiety i miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał go wykorzystać. Odsunął od siebie te myśli i zajął się wpatrywaniem w leżącą przed nim broń. Tariq. Całkiem niezły wybór. Ciekaw jestem, ilu Głodnych będziemy musieli zabić. I ilu z nas przeżyje.

Po około piętnastu minutach podszedł do drzwi sypialni i oparł się o framugę, rozglądając się po wnętrzu. To zaś było niemal tak samo bezosobowe jak poprzednie. Łóżko, szafa, mała szafka przy łóżku i drzwi do łazienki. Jedyną ozdobą sugerującą, iż miejsce to posiada lokatora, była ramka na zdjęcia, obecnie leżąca frontem ku blatowi szafki.
- Pomyliłeś drzwi - rzuciła Lucky, przyglądając mu się niezbyt przychylnym spojrzeniem brązowych oczu. Siedziała na łóżku, oparta plecami o ścianę, obracając butelką trzymaną w dłoni. On tylko lekko rozciągnął usta w uśmiechu.
- Wydaje mi się, że trafiłem dokładnie tam, gdzie się kierowałem - powiedział spokojnie. Obrócił się tak, by móc lepiej widzieć kobietę. Tak na wszelki wypadek. - Mam pustą szklankę i pomyślałem, że mógłbym Ci jeszcze potowarzyszyć w opróżnianiu tej butelki.
- Myślenie nie zawsze wychodzi na dobre - odparła, jednak wyciągnęła rękę, która trzymała butelkę, w jego stronę. Podszedł i bez pytania usiadł na łóżku, podstawiając szklankę pod butelkę.
- Więc nie myśl. Podobno to jest szkodliwe.
Jedna z głównych zasad w wojsku. Żołnierz nie ma myśleć, ma wykonywać rozkazy. Lakis roześmiała się gorzko nalewając mu trunku.
- Gdyby to było takie łatwe - rzuciła, trącając przy tym dnem butelki o jego szklankę. - Za niemyślenie.
Trener uniósł szklankę w geście toastu, po czym bez słowa upił łyk. W milczeniu wpatrywał się w ścianę i po długiej chwili zapytał:
- Wyrzucamy z siebie wszystko czy zostawiamy to na następną randkę?
- Biorąc pod uwagę to gdzie się wybieramy jutro, następnych raczej nie będzie - odparła Lucy. - Czy jednak jest sens babrania się w gównie tuż przed tym co na nas czeka?
Harvey przewrócił oczyma, uśmiechając się szeroko.
- Nie masz zbytniej wiary w nasze szanse, prawda?
Dokładnie te same słowa, które usłyszał dzisiejszego dnia. Ludzie tak łatwo zmieniają zdanie pod wpływem emocji...
- Mam podstawy do owej niewiary - odpowiedziała, lekko unosząc kąciki ust.
- Przeżyłem Irak i Afganistan, przeżyję też Głód - uśmiech byłego Legionisty przygasł, a on sam wzruszył ramionami. - Postaraj się, to może jednak zdarzy się następna randka. Kto wie, co się stanie, skoro już teraz wylądowaliśmy w łóżku - wolną ręką przetarł twarz, kończąc ruch ściśnięciem nasady nosa.
- Powinieneś odpocząć - zwróciła mu uwagę, nie komentując jego słów.
Alkohol powoli zaczął odwalać swoją robotę. Odwrócił się do kobiety i chciał spojrzeć w jej oczy, ale chyba skupił się bardziej na jej ustach. Uśmiechnął się mimowolnie.
- Chyba masz rację, chociaż i tak nie usnę tak szybko.
Wesołe ogniki zatańczyły w oczach agentki.
- Są na to sposoby - oznajmiła, pogłębiając nieco uśmiech. Wolf przyjrzał się jej z uprzejmym zainteresowaniem, tym razem prawidłowo celując spojrzeniem. Ona zaś odłożyła butelkę na szafkę i przysunęła się nieco bliżej.
- Tego nie będziesz potrzebował - mówiąc, wyjęła szklaneczkę z jego dłoni ignorując zdziwione spojrzenie. - Tego także - wskazała na koszulę. Po jej ostatnim zdaniu mężczyzna uśmiechnął się lekko i przymknął na chwilę oczy.
- Jeśli tak bardzo ci się podoba - powiedział spokojnie, przerywając na chwilę - weź ją.
- Nie ułatwiasz - rzuciła, wstając z łóżka i odłożywszy wcześniej szklaneczkę, przystanęła przed nim i pochyliła się, by chwycić brzegi koszuli i przełożyć ją przez głowę Wolfa. Ten przez cały czas nie spuszczał z niej wzroku. Wiedział, że się nim bawi. Postanowił jednak zagrać w tę grę. A może się mylę? Może faktycznie przypadłem jej do gustu? Gdy chwyciła koszulę, uniósł ręce, by umożliwić kobiecie jej zdjęcie. Gdy tylko odzyskał swobodę ruchu, opuścił dłonie na jej biodra i trzymając je pewnie, rzucił się w tył na łóżko, ciągnąc ją za sobą. Lucky opadła z nim na łóżko przy wtórze krótkiego, wesołego śmiechu.
- Lubię cię, Wolf - powiedziała, unosząc się na rękach, tak że jej włosy muskały jego twarz. Czuł zapach jej szamponu, na szczęście zupełnie inny niż ten, z którego korzystała jego żona. - Nie to jednak miałam na myśli - dodała, uśmiechając się słodko i czule. Bingo. Spodziewał się tego, choć i tak te słowa sprawiły mu zawód. Ciągle trzymając ją za biodra przetoczył się tak, by być nad nią. Dopiero wtedy cofnął ręce i siedząc na niej okrakiem spojrzał na nią wzrokiem zbitego psa.
- Szkoda - stwierdził smutnym głosem. - Zawsze jak ktoś w izbie nie mógł zasnąć, ćwiczyliśmy walkę w parterze. Jak się zmęczył, szybko zasypiał - westchnął, a w jego oczach pojawił się delikatny błysk. - Ale jak masz jakiś inny pomysł, to słucham.
- Możemy walczyć, jeżeli masz ochotę - odparła Lucy, unosząc się na łokciach. - Ja jednak myślałam o czymś przyjemniejszym - dodała, wyciągając dłoń i delikatnie muskając opuszkami palców policzek mężczyzny. Zadrżał, gdy tylko go dotknęła. Nie miał wątpliwości, musiała to poczuć… Starał się ogarnąć chaos, który miał w głowie, ale bez skutku. Bawiła się nim, to pewne, ale po co?
- Ty jesteś gospodarzem, ty organizujesz rozrywki - starał się uśmiechnąć, ale obawiał się, że na jego twarzy pojawił się dziwny, bliżej nieokreślony grymas. Nie wiedząc, co zrobić z rękoma, położył je na swoich udach.
- Dobrze, że się rozumiemy - odparła kobieta, jeszcze przez chwilę bawiąc się pieszczotą. - Wypuścisz mnie czy mam się sama uwolnić? - Zapytała z błyskiem w oczach. Wolf westchnął teatralnie i bezwładnie upadł na bok. Jego towarzyszka jeszcze przez chwilę pozostała w pozycji leżącej i obróciwszy głowę przyglądała się Wolfowi. Chwila jednak minęła. Podniosła się do pozycji siedzącej, a następnie obróciła do niego.
- Na brzuchu - poinstruowała go, wyciągając dłoń i kładąc ją na jego boku, w miejscu, w którym koszulka wchodziła w spodnie. - Ufasz mi? - zapytała, przesuwając się i pochylając nad jego twarzą.
- Nie - pokręcił głową, ale posłusznie położył się tak, jak mu kazała. Nie mógł jej zaufać, przynajmniej w tym względzie. Nie teraz. Może nigdy.
- To dobrze - odparła, unosząc się i sadowiąc na jego pośladkach. - Pożyjesz ciut dłużej - dodała, pochylając się nad jego uchem.
- A może trochę krócej, nigdy nic nie wiadomo - powiedział z uśmiechem. - Zacznę ufać ci od jutra.
- Od jutra tym bardziej nie powinieneś ufać nikomu - wyszeptała, nim uniosła się do pozycji siedzącej. Wysunięcie podkoszulka ze spodni Wolfa nie zajęło jej wiele czasu. Od tej jednak chwili jej ruchy spowolniły się znacznie. Delikatnie przesuwała po skórze mężczyzny swymi palcami, od czasu do czasu ugniatając napięte mięśnie. Jej dłonie sprawnie pokonywały drogę ku górze, to znów wycofywały się ku dołowi, zbaczając nieco na boki gdy ich właścicielka uznawała za potrzebne. Podkoszulek, który Wolf miał na sobie, z czasem powędrował ku górze, niespiesznie będąc ściąganym przez Lucky. Tym samym odsłoniła emblemat Legii Cudzoziemskiej wytatuowany na całym plecach mężczyzny. Jej włosy sporadycznie muskały nagą skórę, gdy pochylała się niżej nad jego plecami. Wolf rozkoszował się jej dotykiem, nie pozwolił jednak sobie na całkowite uśpienie czujności. Nie znał ostatecznego celu jej gry, jednak był prawie pewien, że nie spodobałby mu się.
- Są różne rodzaje zaufania - odparł po długim czasie. - Jeśli nie ufasz towarzyszom broni, narażasz zadanie na porażkę.
Przez cały czas milcząc, Lucky odezwała się dopiero, gdy jej dłonie znalazły się na jego ramionach, poświęcając im nieco więcej czasu.
- Powinieneś trzymać się ode mnie z daleka, Wolfie - powiedziała cicho, pochylona nad jego głową. Wspomniany przez cały czas starał się zwracać uwagę na wszystkie niepokojące gesty, jednak alkohol i masaż robiły swoje. Nawet te słowa, tak bardzo alarmujące, nie wzbudziły wystarczających podejrzeń, by w jakikolwiek sposób zareagował. Zaczął powoli odpływać. Lucky nie przerywała masażu pozwalając, by kolejne chwile mijały w milczeniu.

* * *

Obudził go tak dobrze znany mu dźwięk. Nie zdążył nawet otworzyć oczu, a już poczuł, że nie jest w swoim łóżku. I nie jest sam. I nie ma butów, w których zasnął. Podniósł się lekko i zobaczył obok siebie Lucky. Kurwa mać! Jak to się stało? Jak mogłem do tego dopuścić? Dobra, wdech, wydech, działaj. Spojrzał na nią lekko zakłopotany.
- Dzień dobry - powiedział cicho. - Ja… znaczy się… muszę chyba iść się spakować.
Zacinaj się bardziej, debilu. W głowie szalał jego własny głos, jednak dzisiejszego ranka był wyjątkowo irytujący.
- Która godzina? - zapytała Lucy, unosząc się na posłaniu i przeciągając zaspane mięśnie. Harvey przez siedem lat budził się w podobny sposób. Przy podobnej kobiecie.
- 0530 - mruknął zły na siebie. - Nie chciałem cię budzić.
- Nie przejmuj się - odpowiedziała Lakis, wstając z łóżka. - Nie licz jednak na łazienkę, za pół godziny muszę być w magazynie.
Gość wskazał kciukiem za plecy, w stronę drzwi.
- To siebie pójdę, nie? Znaczy… do zobaczenia o 0800.
Nie podniósł się jednak z miejsca, chociaż chciał jak najszybciej się stąd ulotnić.
- O ósmej - potwierdziła agentka, obdarzając go pierwszym tego dnia uśmiechem. - Zaproponowałabym wspólny prysznic ale… - nie dokończywszy, ruszyła w stronę łazienki.
Odprowadził ją wzrokiem, nie mówiąc nic. Starał się nie wizualizować sobie tej sceny, jednak na próżno. Po dwóch minutach potrząsnął głową, ubrał się i wyszedł, kierując się do swojego mieszkania. Po chwili przystanął i zmienił trasę, kierując się w stronę magazynu. Miał niecałe pół godziny, żeby załatwić sprawę swojej broni.

Gdy dotarł do zbrojowni, natknął się na osoby wynoszące broń. Skierował się do tego, który najmniej robił.
- Wolf - skinął mu głową. - Kto tu dowodzi?
- Lakis - odpowiedział mu mężczyzna. Miał ciemne włosy, surowe rysy twarzy i ewidentnie był wkurzony. - A o co chodzi?
- Tyle to wiem - odparł Harvey. - Ale jej nie ma. Po broń przyszedłem.
- Kurwa, kolejny - rozmówca spojrzał na trenera z niechęcią. - Wcześniej się nie dało przyjść?
- Dopiero teraz dorwałem Lucky - Harvey odpowiedział przez zaciśnięte zęby. - Zapytaj jej, jak przyjdzie - odwrócił się od niego i skierował się do rogu pomieszczenia, w którym przechowywał niewielką część tego, co przywiózł z Ameryki. Resztę sprzedał władzom i miejscowej armii, a oni nie gardzili żadną sztuką broni. Biorąc pod uwagę fakt, że przywiózł większą część wyposażenia swojej dawnej strzelnicy, armia powinna być mu wdzięczna. Szybko przygotował bronie do załadunku, dokładając do nich odpowiednie wyposażenie.
- Załaduj to zamiast broni, które Lucky wybrała - rzucił do mężczyzny, z którym wcześniej rozmawiał i skierował się do wyjścia.
- Co ty sobie wyobrażasz?!
Po chwili Wolf poczuł szarpnięcie za ramię. Poddał mu się, odwracając się razem z ręką, która go trzymała, jednocześnie wyprowadzając prawy prosty w twarz agresora. Poczuł ostry ból w dłoni, gdy skóra na jego pięści została rozcięta przez zęby napastnika. Na jego dłoniach krew z rozbitego nosa mieszała się z jego własną. Nie minęło pięć sekund, a w pomieszczeniu rozległy się odgłosy odbezpieczanej i przeładowywanej broni. Osiem wylotów luf zostało skierowanych w stronę trenera.
- Pożałujesz tego, psie - wysyczał przez zęby mężczyzna ze złamanym nosem. Twardy był, trzeba mu to przyznać. Stanął twarzą w twarz z Wolfem. - Jeszcze się przekonasz.
Harvey uśmiechnął się bezczelnie.
- Rozliczymy się, jak wrócę, chłopcze. A tymczasem zrób to, o co cię prosiłem.
Odwrócił się i minął dwóch celujących w niego mężczyzn. Wiedział jednak zbyt dobrze o tym, że nie mogą mu nic zrobić.
- Dobra reakcja, chłopaki - mruknął, nie podnosząc nawet wzroku. Wyszedł z magazynu, goniony przekleństwami faceta, którego nawet nie znał.

* * *

Wszedł do siebie, trzaskając drzwiami. Nie było tak jednak nikogo, kto mógłby go zapytać, co się stało. Nagie ściany obcesowo obnosiły się swoją obojętnością. Nie mogę zostawać z nią sam na sam. Gdyby to jednak było takie proste. Znał swoje szczęście. Wiedział, że wyląduje z nią w jednym samochodzie. Na pewno o to zadbała. Skierował się do łazienki, po drodze zrzucając z siebie ciuchy.

Zimny prysznic przywrócił mu zdolność logicznego myślenia. Przydałby się taki w pigułce. Wiedział, że nie może poświęcić się prywatnemu życiu. Nie podczas misji. Jeśli uda mu się wrócić, to owszem. Teraz prywatne sprawy musiały zostać w tym mieszkaniu. Ubrał się w świeże “cywilki”, po czym dołożył do plecaka gogle termowizyjne i noktowizyjne. Przytroczył do przygotowanego wcześniej pasa składaną saperkę, założył cały komplet, chwycił plecak i wyszedł z mieszkania. Możliwe, że zamykam je po raz ostatni.

Na miejsce przybył pięć minut przed ósmą, tuż po Meggie. Przywitał się ze zebranymi, po czym usiadł na ziemi, czekając na resztę.
 
Aveane jest offline  
Stary 09-11-2015, 16:09   #15
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Równo z wybiciem godziny ósmej, drzwi budynku rady otworzyły się wypuszczając Sandera i Beri. Pogrążeni w rozmowie, a raczej kłótni. Czego dotyczyła? Nie dane było dowiedzieć się piątce zebranych, gdyż z chwilą gdy ich wzrok spoczął na grupce wybranych, zamilkli.
- No dobra - zwrócił się do nich Thane. - Transport będzie tu za pięć minut. Takino i Larkis będą podążać z przodu, za nimi Wolf i Rohow, na końcu pojadę ja, wraz z Ruger’em, Johnson i Popkins’em, w transporterze. Układ zmienimy jutro w razie potrzeby.
- Anchorage zostało przejęte wczoraj więc chwilowo rezygnujemy z opcji morskiej - zabrała głos Beri. - Z początku będziemy trzymać się dróg, dopóki nie opuścimy kontrolowanego przez nas terytorium. Później trzeba będzie improwizować. Pierwszy przystanek planowany jest w budynku centrum meteo w pobliżu Hard Luck. O ile uda się nam dotrzeć tam na czas. Autostrada co prawda jest przejezdna ale nie mamy chwilowo informacji o tym w jakim stanie są mosty po drugiej stronie granicy.

Zapewne zamierzała dorzuć jeszcze parę informacji jednak przerwało jej pojawienie się pojazdów.

Pierwsze pojawiły się motocykle. Ciche niczym duchy, napędzane dualnymi silnikami.

Za nimi, nieco tylko głośniejszy, pojazd zwiadowczy z zamontowanym na dachu karabinem maszynowym.

Na końcu zaś przytłaczający swymi rozmiarami transporter.
- Wsiadamy i jazda - rozkazał Sander, gdy Beri zajęła swoje miejsce na jednym z motorów skinięciem głowy witając się z siedzącą na drugim Lucy.
- Broń została tak rozłożona, żeby każdy z was miał swój przydział pod ręką. Pozostały sprzęt, w tym prowiant, znajduje się w głównym transporterze - oznajmiła im Lakis, ponownie zakładając zdjęty na chwilę kask.
W obu pojazdach, poza niezbędnymi narzędziami zadawania śmierci w sposób wszelaki, czekały na nich także hełmy z komunikatorami.
Gdy już wszyscy byli gotowi, co zajęło nieco dłużej niż chwilę, wyruszyli. Nim jednak na dobre opuścili bezpieczne mury Arkadii, konwój zatrzymał się na chwilę przy bramie by Rohow mógł wyskoczyć na chwilę i zgarnąć Makarova.



*****




Droga w stronę granicy nie przyniosła ze sobą żadnych problemów. Od czasu do czasu natykali się na patrole Cieni lub Łowców wracających do miasta z dostawami świeżego mięsa. Spotkania te trwały jednak krótko i zwykle ograniczały się do wymiany informacjami o stanie drogi i ewentualnych grupkach Głodnych, które mogły sprawiać kłopoty.

Do wyznaczonego miejsca noclegu dotarli dwie godziny po zapadnięciu zmroku. Droga wiodąca do centrum była ledwie widocznym pasmem asfaltu prowadzącym do nijakiego, betonowego budynku otoczonego wysokim lasem. O tym, że nie jest on całkiem opuszczony świadczyło światło w jednym z nielicznych okien.
- Teren jest bezpieczny - odezwał się w słuchawkach głos Beri.
- Sander przygotuj paczkę - dołączył do niego głos Lucy, która jednocześnie rozmawiała z kimś przez krótkofalówkę. Efektem tej rozmowy było otwarcie drzwi, w których, oświetlona światłem padającym z wnętrza budynku, stanęła młoda dziewczyna.

- Zaparkujcie za centrum, mają tam chroniony garaż - ponownie odezwała się Lucy, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi.
- No dobra, ruszcie tyłki. Podobno na kolację jest świeże mięso, a takim rarytasom nie ma co pozwalać na czekanie - Beri, w zdecydowanie dobrych humorze, poprowadziła swój motocykl podjazdem, który prowadził do wysokich, wzmacnianych drzwi. Najwyraźniej ktoś zadbał o to by były otwarte na przyjęcie gości, gdyż nie minęła chwila, a wnętrze garażu stanęło przed pojazdami otworem. To, że wszystkie się w nim zmieściły, świadczyło tylko o jego rozmiarach.
- Mięso! - przypomniała Beri tym, którzy się ociągali, po czym sama zniknęła w przejściu prowadzącym do - jak się okazało - długiego korytarza, wychodzącego na obszerną salę. Od niej zaś odchodziły schody prowadzące zarówno w górę jak i w dół. Były też liczne drzwi i rząd niedziałających wind.

Jadalnię znaleźć można było bez problemu kierując się samym tylko węchem. Znajdowała się na niższym piętrze, wraz z połączoną z nią kuchnią.
- Kolacja - rozległ się miły dla ucha głos, należący do młodej mieszkanki centrum meteo, której największą zaletą w danej chwili była niesiona przez nią taca pełna kawałków soczystego mięsa.
- Są tylko w dwóch rodzajach - dołączyła do niej Lucy. - Na wpół surowe lub całkiem spalone.



Po długim dniu i wypełniającej brzuchy kolacji, czas był idealny na odpoczynek.

Odpoczynek który wraz z nastaniem kolejnego dnia został brutalnie przerwany przeciągłym, głośnym wyciem alarmu.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline  
Stary 11-11-2015, 15:50   #16
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Bogu niech będą dzięki, pomyślał Stoner, gdy okazało się, że Thane Sander jest człowiekiem równie małomównym, jak on. W ciągu pierwszej godziny wypowiedział zaledwie kilka zdań, a wszystkie dotyczyły drogi.
Jako że na dodatek Thane był dobrym kierowcą, Stoner nie narzekał.

Im dalej jechali na południe, tym Pani Zima stawała się coraz słabsza i słabsza, aż wreszcie śnieg zniknął.
- Już jesteśmy w Kanadzie. - Sander raczył się podzielić informacją, po czym ponownie skupił się na prowadzeniu.
A Stoner nie zamierzał mu w tym przeszkadzać.

- Gdzie się zatrzymamy? - spytał, gdy światła pojazdów zaczęły rozświetlać mrok zbliżającej się nocy. - Tam jest odludzie, jakaś zapomniana osada, czy tylko to meteo?
- To odludzie. Stacja jest tam jedynym budynkiem - rzucił, niezbyt chętnie jednak, Sander.
Stoner lekko skinął głową, po czym znów pogrążył się w milczeniu.

*****

Pozostawiając Sanderowi zamknięcie na głucho transportera Stoner zabrał broń i podręczny bagaż, po czym ruszył w stronę betonowego budynku, który nijak mu się nie kojarzył z ośrodkiem meteo.
- Stoner - przedstawił się gospodyni.
- Caitlin - usłyszał w odpowiedzi.
- Gdzie można się rozłożyć na noc?
- Na piętrze. Do wyboru, do koloru. Bierz co chcesz.
- Dzięki. - Stoner skinął głową, po czym ruszył w stronę stołu.

Wbrew ponurym przepowiedniom, wypowiedzianym przez Lucy, wśród podanych na stół kawałków mięsa można było znaleźć i takie, które można było zjeść bez szkody dla uzębienia. Do tego suchary z własnych zapasów i czysta, źródlana woda - można było iść spać z pełnym brzuchem. I na dodatek po porządnej kąpieli.

Po kolacji Stoner nie miał zamiaru brać zbytniego udziału w ewentualnych dyskusjach o niczym. Wolał obejrzeć aktualną siedzibę i zorientować się w jej możliwościach obronnych. Być może był paranoikiem, ale jedynym miejscem, gdzie nie spodziewał się ataku, była Arkadia. I to też nie w każdym zakątku tego miasta.
No i nie wszystko mu się tu podobało. Co prawda parter był zabezpieczony, ale piętro? Byle kmiotek z drabiną mógłby się dostać do okna i rozwalić szybę. Co prawda musiałby ze sobą przywieźć ową drabinę, ale nie takie rzeczy woziło się na ciężarówkach czy pickupach.
Schody na dach łatwo było znaleźć, ale najwyraźniej jakiś bystrzak pomyślał o tym, że i z dachu można wejść do środka, na dodatek nie robiąc przy tym zbyt wiele hałasu.
- Gdzie jest klucz na dach? - zagadnął Caitlin, którą znalazł po krótkich poszukiwaniach.
- Tutaj - Dziewczyna klepnęła kieszeń. - Chcesz się przewietrzyć?
- Lubię wiedzieć, co gdzie jest. Na wszelki wypadek.
- Podobno przezorni dłużej żyją - odpowiedziała. - Jak chcesz to ci otworzę jak tylko wrócę z rozstawiania czujników.
- Baterie słoneczne? - Stoner wskazał na dach. - Stanowiska ognia?
- Baterie - tak, stanowiska - prychnęła niezbyt miło. - To nie baza wojskowa tylko zapomniany przez Boga kawałek betonu na zadupiu. Nie oczekuj cudów.
- Nawet w twierdzy wojskowej nie oczekuję cudów.
- I dobrze, rzadziej będziesz chodził rozczarowany. Dobra.. ja muszę się zmywać. Jak chcesz sprawdzić dach to za godzinę pod drzwiami.
- OK.

*****

Dach, jaki jest, każdy wie.
Ten akurat był płaski, pokryty panelami słonecznymi. Wąski pas wolnej przestrzeni między nimi i wysokim na metr murkiem, pozwalał na obejście dachu i zapewniał tyle miejsca, by swobodnie przyklęknąć. Średniowieczne blanki to nie były, ale ewentualny strzelec mógł liczyć na pewną osłonę.
Z samego środka, między bateriami słonecznymi, sterczał wysoki na 5 metrów słup, ozdobiony paroma antenami.
Wszystko to wyglądało całkiem ładnie, ale uroda tego miejsca akurat Stonera nie interesowała. Bardziej widok.
A ten nie był aż tak zachwycający, nawet przez noktowizor, który w tej ciemności pozwalał dostrzec nieco szczegółów. Ogrodzenie było zniszczone, las za blisko, a na dodatek garaż zasłaniał znaczną część widoku.
Stoner odetchnął głęboko.
- Dzięki. Już wiem wszystko.
- Jak powiedziałam, cudów nie ma - odparła, kierując się w stronę drzwi.

*****

- Ale tu mają budzik - mruknął Stoner, gdy wycie alarmu wyrwało go z całkiem przyjemnego snu.
Najszybciej jak mógł wciągnął spodnie i buty, po czym, w niezapiętej bluzie i z karabinem w dłoni, wyskoczył na korytarz. Na głowę wcisnął hełm, zapewniający łączność z resztą drużyny.

- Goście? Zawsze się tak zapowiadają? - Stoner zagadnął Caitlin, która stała przy prowadzących na dach schodach.
Dziewczyna, uzbrojona w snajperkę, dopinała właśnie suwak kurtki, gdy jej w tym niespodziewanie przerwano.
- Tylko gdy są nieproszeni - odpowiedziała, raczej niechętnie, po czym sięgnęła do torby, którą miała przerzconą przez ramię. - Alarm wyłączy się za minutę - dodała, wyjmując macbooka.
Nie chcąc jej przeszkadzać w działaniach, być może związanych z obroną budynku, Stoner dopiął bluzę.
- Cholera - mruknęła ta po krótkiej chwili, po czym podając snajperkę mężczyźnie, po raz kolejny zagłębiła dłoń w torbie, z której tym razem wyjęła zestaw słuchawkowy. - Lucky? Odbierasz obraz? Tak, na dachu. Dobra - zakończyła, po czym wyciągnęła dłoń po swoją broń. - Mam nadzieję że dobrze sobie z tym radzisz - kiwnięciem głowy wskazała na karabin Stonera.
- Nikt nie narzekał. Ale zwykle nie chodziłem od osoby do osoby. Miałem wrażenie, że już nie są zbyt rozmowni.
- No to masz szansę dołączyć paru do kolekcji - skomentowała jego wypowiedź, łokciem otwierając drzwi, które najwyraźniej nie były zamknięte. - Kamery wyłapały tuzin, może ich być jednak więcej - dodała, wchodząc na dach i natychmiast padając na kolano.
Stoner bez wahania poszedł w jej ślady.
- Wady i zalety garażu - mruknął pod nosem Stoner.
- Skąd nadchodzą? - spytał, nisko schylony przyczaił się przy murku otaczającym dach. Począł obserwować okolicę. Termowizyjna luneta okazała się w tym bardzo pomocna.
- Z każdej strony - padła odpowiedź. - Trzech od autostrady, dwóch od strony garażu, reszta rozstawiona luźno.
Caitlin ustawiła się od strony wjazdu, macbook’a stawiając pod murkiem, z prawej strony i co chwilę na niego zerkając.
- Cholera - zaklęła po raz kolejny, po czym jej dłoń powędrowała do słuchawki w uchu. - Lucky to nie są Głodni.
- Widzisz ich? Mają kamizelki? - spytał cicho Stoner.
- Tak - odparła na jego pytanie. - I niezgorszą broń. Obraz nie jest najlepszy jednak… Jeżeli jest ich więcej to może nie być ciekawie. Myślałam że ta akcja miała być tajna...
- Też tak myślałem. - Stoner wymienił magazynek. Na kamizelki potrzebne były inne naboje. Nie zawsze można było strzelać między oczy.
Teraz wystarczyło poczekać, aż goście zechcą się pojawić w polu widzenia.
 
Kerm jest offline  
Stary 11-11-2015, 21:04   #17
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Orest Rohow przyjrzał się dokładnie twarzom ludzi, z którymi spotkał się w miejscu wyznaczonej zbiórki. Chciał je zapamiętać. Wyglądało na to, że skład niewiele się zmienił od tego, który zobaczył na konferencji. Wtedy byli dla Rosjanina obcymi ludźmi. Teraz miał z nimi rozpocząć podróż, która mogła doprowadzić ich do wspólnego końca. Mężczyzna postanowił jednak nie wdawać się w zażyłe relacje, ani nawet próbować kogoś poznawać. Póki co stał na uboczu i słuchał uważnie, co mają do powiedzenia dowódcy tej wyprawy.
Kiedy pojawił się transport, Orest udał się do wyznaczonego przydziału. Pojazd terenowy. Osłonięty w przeciwieństwie do motocykli, ale także bardziej mobilny w trudnym terenie od transportowca. Rohow uznał to za dobry znak. Po krótkiej, bardzo rzeczowej wymianie zdań z niejakim Harvey'em Wolfem ustalili, iż to Orest usiądzie za kółkiem. Strażnik już od bardzo dawna nie miał okazji prowadzić pojazdu, jednak takich rzeczy ponoć się nie zapomina, tak jak jazdę na rowerze. Orest potrzebował kilku chwil, by rozeznać się w samochodzie, jednak wszystko zostało tam zaprojektowane bardzo intuicyjnie, jak to ma miejsce z wojskowym sprzętem. Rozsiadł się więc wygodnie i polecił pasażerowi, by zapiął pasy. Noszenie hełmu było dla Rohowa nowością, jednak jeśli miał to być ich jedyny system komunikacji, to wolał nie narzekać. W drodze do bramy wyjazdowej wyskoczył jeszcze na moment, by zabrać ze sobą wysłużonego boczniaka. Coś, co sprawiło, że poczuł się bardziej swojsko.

Droga mijała spokojnie i w milczeniu. Przynajmniej, jeśli chodzi o pojazd zwiadowczy. Co jakiś czas słyszał komunikaty w słuchawce informujące o sytuacji na drodze i ewentualnych krótkich postojach. Jak Orest mógł zauważyć, jego towarzysz Wolf był bardzo zajęty sprawdzaniem stanu sprzętu. Rosjanin był pod wrażeniem tego, ile uwagi można poświęcić kilku kawałkom stali. Jednak on, prosty cywil pewnie nigdy nie zrozumie wojskowego, więc wolał nawet nie wnikać, skupiając się na drodze. Korciło go, by rzucić swoim hełmem na siedzenie i założyć słuchawki, by umilić sobie podróż odrobiną muzyki, ale ostatecznie się powstrzymał. Był kierowcą i wolał wiedzieć z wyprzedzeniem o sytuacji przed nim.
Na miejscu Orest zaparkował wóz, tam gdzie mu kazano, a następnie zgarnął podręczny sprzęt. Karabin, który dostał w przydziale zostawił w pojeździe, zabrał natomiast przyrządy toaletowe, makarova i obosieczny nóż bojowy Proeliator, z którym miał zamiar trochę poćwiczyć. Miejsce, do którego trafili wyglądało dość ponuro i surowo, co też przypadło Orestowi do gustu. Żadnych zbędnych ozdób, puste, pokryte samym tynkiem ściany i betonowe podłogi jego kwatery przywiodły strażnikowi bramy na myśl cele więzienną. Było tu jednak nieco więcej przestrzeni i zdecydowanie schludniej. Dostęp do bieżącej wody, całe materace oraz nie najgorsze posiłki. Dla Oresta hotel pięciogwiazdkowy.
Po kolacji udał się zrobić mały rekonesans w rozkładzie budynku. Po kilku minutach znalazł to, czego szukał. Pomieszczenie podobne do wszystkich innych, wyłożone drewnianą mozaiką, a różniące się jedynie wyposażeniem. Sztangi, ławki, materace, drabinki, worki bokserskie, coś, czego potrzebował. Nie ociągając się założył zapasowe dresy i na bosaka żwawo wziął się za rozgrzewkę. Trochę gimnastyki, później zabawa z nożem, a na koniec małe zmagania z workiem. Ćwiczenia to było coś, czego mu brakowało. Spędzając swój wyrok za kratami często przesiadywał na siłowni. Tam też pobierając lekcje od kilku współwięźniów, nauczył się walki wręcz. Szybkie, brutalne wymiany ciosów, skupiające się na natychmiastowym powaleniu przeciwnika i przygwożdżeniu go w parterze. Zadowolony z pożytecznie wykorzystanego wieczoru udał się na spoczynek.

Wycie syreny wyrzuciło Rohowa z łóżka, jak gdyby ktoś oblał go wrzątkiem. Błyskawicznie wskoczył w ciuchy, zapiął na udzie kaburę oraz nałożył hełm. Upewniając się, że nóż dobrze siedzi za plecami przytwierdzony do pasa i ma łatwy do niego dostęp, wybiegł z pokoju. Wedle przechwyconych komunikatów zostali zaatakowani. Nikt nie wydawał mu poleceń, toteż z własną inicjatywą udał się na tył budynku. Chciał być blisko garażu, w razie, gdyby musieli wykorzystać pojazd zwiadowczy jako osłonę. O ile Rohow dobrze pamiętał, na jego dachu był zamontowany karabin maszynowy.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 12-11-2015, 23:13   #18
 
Aveane's Avatar
 
Reputacja: 1 Aveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumnyAveane ma z czego być dumny
Podróż mijała w ciszy. Co prawda Wolf powinien wypytać swojego towarzysza o zdolności strzeleckie i obycie w takich wypadach, ale ten temat mógł poczekać na jakąś inną okazję. Miał ważniejsze rzeczy do roboty.

Gdy tylko ruszyli, Harvey usiadł z tyłu i przysunął sobie swoje walizki z bronią. Założył na głowę hełm, jednak nie miał zamiaru się udzielać. Chciał po prostu być na bieżąco. Po kolei wyciągał każdą broń i dokładnie ją czyścił. Nie śpieszył się, miał cały dzień, o ile nie przydarzy się coś dziwnego. Teraz jeszcze nie powinno, pomyślał. Na wszelki wypadek jednak cały czas trzymał pod ręką MP5 lub HK G36C, w zależności od tego, którą sztukę akurat czyścił. Na koniec zostawił sobie karabin wyborowy. Ten był najrzadziej używany i musiał go najpierw rozkonserwować.

* * *

Musiał zrobić trzy kursy, żeby wypakować z pojazdu swój dobytek. Usłyszał, jak SToner wypytuje o miejsca noclegowe, więc postanowił nie powielać pytania.
- Wolf. Harvey Wolf - mruknął, przechodząc obok Caitlin. Zaniósł swoje rzeczy do narożnikowego pokoju, po czym sprawdził, czy okna są dobrze zamknięte i zszedł na dół. Reszta już siedziała przy kolacji.
- Smacznego - rzucił w eter. Jedzenie było o wiele lepsze niż to, czym zazwyczaj żywił się w Arkadii, więc wyprawa pod znakiem “postarajmy się nie zginąć” miała przynajmniej jakiś plus.

Po posiłku udał się do swojego pokoju. Założył gogle noktowizyjne i sprawdził, jaki ma widok ze swojego okna. Najbardziej w oczy rzucała się autostrada, poza tym trochę otwartej przestrzeni. Rozłożył swojego Barretta M107 i przymierzył się z nim do okna. Parapet był trochę za wysoki, żeby wygodnie celować, ale z drugiej strony nie szykował się do misji snajperskiej. Mógł pozwolić sobie na trochę niewygody. Jeżeli będzie potrzebny, to i tak oddam maksymalnie dwa strzały. Miał jednak nadzieję, że nie będzie to konieczne. Przygotował pas z przytroczonymi do niego kaburą i nożem, całą resztę odłożył na bok. O ścianę koło posłania oparł swój subkarabinek. Pistolet maszynowy pozostał na miejscu.

Ponownie zszedł na dół. Chwilę zajęło mu znalezienie Sandera, ale w końcu się udało.
- Widok na autostradę, wkbw gotowy przy oknie - poinformował go beznamiętnym tonem. - Wódka by się przydała - dodał po chwili i zniknął na schodach.

Siedział w pokoju oparty o ścianę i rozmyślał nad tym, jak łatwo życie może się zjebać. Gdyby nie pozwolił Marghareth iść na tę pieprzoną imprezę, może nadal by żyła. Może mieszkaliby razem w Arkadii i spokojnie patrzyli, jak na ulicy mija ich kolumna pojazdów kierująca się w stronę bramy. A tak siedzi tutaj z ludźmi, których w ogóle nie znał. W swoim plutonie wiedział, kto do czego jest zdolny i w jakich sytuacjach można na niego liczyć. O tych ludziach nie wiedział nic. Tego najbardziej się bał. Nie Głodnych, nie “ajdików”, nie wypadku. Bał się, że ktoś z jego grupy nie sprosta wymaganiom. Bał się, że ktoś, kto miał go osłaniać, zwyczajnie zawiedzie. Po jakimś czasie takich rozmyślań usłyszał kroki zmierzające ku pomieszczeniu, które zajmował. Stanęła w nich Caitlin, trzymając w ręku małą butelkę.
- Trzymaj - dziewczyna uśmiechnęła się lekko, wręczając mu napitek, o którym wcześniej wspomniał. Wolf odpowiedział uśmiechem i skinieniem głowy wskazał miejsce obok siebie.
- Nie, dzięki - odpowiedziała rudowłosa. - Muszę załatwić jeszcze sporo spraw. A ty lepiej wypij i idź spać, to może być ostatnia długa noc w najbliższym czasie.
- Może masz rację - Harvey odpowiedział zachrypniętym głosem i wzrokiem odprowadził odchodzącą dziewczynę. Na dobrą sprawę mogła być jego córką.
Czysta wódka ani honoru, ani munduru nie plami, zaśmiał się w duchu i wypił zawartość buteleczki. Zakąsił rękawem i poszedł spać.

* * *

Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz w życiu ze snu wyrwał go dźwięk alarmu. Choć trzeba było przyznać, że nie stało się to od wielu lat. Zerwał się na równe nogi. Minęła chwila, zanim zorientował się, co gdzie odłożył. Tracił wprawę, ale może ta wyprawa pomoże mu ją odzyskać. Założył hełm na głowę i odczekał dwie sekundy, chcąc upewnić się, że nie przerwie żadnej rozmowy.
- Strzelamy, żeby zabić czy uszkodzić?
- Zabić - padła krótka odpowiedź Sander’a.
Wolf uśmiechnął się szyderczo i usiadł przy snajperce, szukając celu.
- Rozkaz!
 
Aveane jest offline  
Stary 14-11-2015, 09:04   #19
 
cyjanek's Avatar
 
Reputacja: 1 cyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputacjęcyjanek ma wspaniałą reputację
“Rodzice się kłócą” - takie wrażenie odniósł gdy gwałtowna wymiana zdań nagle została ucięta na ich widok. Przez moment przyglądał się Beri i Sanderowi próbując rozgryźć o co im mogło chodzić, lecz zaraz się poddał. Wczoraj jedno spotkanie, dziś drugie, to za mało, by się porywać na interpretacje ich zachowania. Skupił się więc na słowach Beri, mając nadzieję, że uspokoją drażniące wrażenie w tej części umysłu, która odpowiada za zdrowy rozsądek. Niestety wpierw musiało być gorzej. “Anchorage wzięte?” obracał te dwa słowa w myślach próbując dopasować do sytuacji. Czy mogło z nich wynikać, że poza granicami Arkadii dzieje się dużo więcej niż można było usłyszeć w oficjalnych komunikatach. “Wzięcie” miasta to nie złupienie, czy nawet zniszczenie, lecz zawłaszczenie. Kto mógł to zrobić? Czy była jakaś siła, która mogła wziąć sobie nie tak znowu małe miasto? Czy to znaczyło, że niemal pod nosem Arkadii operuje mniej lub bardziej zorganizowane coś, zdolne do przeprowadzania skutecznych operacji militarnych? “Chińczycy? Rosjanie? Głodni? Chyba nie Kanadyjczycy?” - markotnie przyglądał się pozostałym, którym nawet nie drgnęła powieka. Najwidoczniej tylko on był nieświadom tego, że ktoś przejmuje amerykańskie miasta.
Na szczęście zaraz pojawiły się zabawki. O ile motocykle nie rozpaliły jego wyobraźni, to opancerzony MPV go zachwycił. Potężny, szybki i zwinny, idealny do gwałtownych działań w każdym, nawet najdzikszym terenie. Oczy mu się zaświeciły, a serce szybciej zabiło, lecz niestety tylko po to by zostać złamanym. “...na końcu pojadę ja, wraz z Ruger’em, Johnson i Popkins’em, w transporterze.” - Thane bez litości zabił żarliwą miłość ledwie się zaczęła. Rzucił zazdrosne spojrzenie w kierunku Wolfa i Rohowa, a następnie starając wzbudzić w sobie cieplejsze uczucia ruszył w stronę pancernego transportera. “Skrzyżowanie krowy z żółwiem” - myśl krzywdząca dla pojazdu, któremu być może kiedyś będzie zawdzięczał życie, uczepiła się go niczym rzep krowiego… znaczy się psiego ogona.
- Jeszcze nigdy nie jeździłem bunkrem - obszedł ciężki pojazd dookoła - Wygląda, jakby nic nie było w stanie go zatrzymać. Szybko to jeździ? Jaki ma zasięg?
- Wystarczająco szybko i wystarczająco daleki, stul pysk i wsiadaj - padła odpowiedź ze strony Sander’a.
"Dobrze wiedzieć" tej myśli nie zwerbalizował, ot tak z ostrożności i nie zwlekając wszedł do wozu.
Okazało się, że transporter może i niepozorny z wyglądu, ma skomplikowane i bogate wnętrze. Na jego pokładzie ciasno upakowano taką ilość broni, amunicji i medykamentów, że wystarczyłoby do przeprowadzenia zwycięsko małej wojny. Mark, wciąż tęskniący za Gurkhą, szybko zaczął się odnajdywać w nowej relacji. “Dwulufowy karabin? Nigdy w życiu!” egzotyczność tej konstrukcji nie przemawiała do jego poczucia bezpieczeństwa. Wybrał więc wyglądający bardziej znajomo, choć wciąż odlotowy karabin oraz mniejszy, a przez to wydający się poręczniejszym pistolet. Gdy miał już przy sobie podstawowe środki bezpieczeństwa zabrał się za te niezbędne. Zapas medykamentów był równie interesujący co broni. Zarówno zwykłe środki opatrunkowe i antybiotyki, jak i sztuczna skóra i biożele do wypełniania ran. Część, tak na wszelki wypadek wrzucił do plecaka, tak jak i parę paczek amunicji. Wrócił do karabinu i westchnął. Te wszystkie przełączniki, szyny, dźwignie… jak to obsługiwać? “Na pewno będzie jeszcze niejedna okazja by się dowiedzieć” i odłożył karabin z nadzieją, że przypadkiem go nie odbezpieczył. Sztucer myśliwski, którego używał do tej pory, był zdecydowanie bardziej intuicyjny w użyciu.

Pierwszy raz, gdy monotonny szum silnika opadł, wzbudził w Marku niepokój. Uniósł głowę i nasłuchiwał próbując wyłapać z tła inne odgłosy. Gdy nie uzyskał w ten sposób odpowiedzi, podniósł się by sięgnąć świetlika. Niestety, pole widzenia było ograniczone i nie dawało mu możliwości zobaczenia tego, co dzieje się z przodu. Spojrzał na pozostałych, którzy pozostawali spokojni, tak jakby nic się nie działo. Czarna kreska na policzku Johnson przypomniała mu o czymś. Rozejrzał się i odnalazł odłożoną wcześniej słuchawkę. Umieścił ją w uchu i się uśmiechnął słysząc ostatnie słowa rozmowy “...uważajcie na siebie, do zobaczenia”. Wszystko ok, spotkanie z patrolem. Odetchnął z ulgą ale od tej pory pamiętał, żeby słuchawkę trzymać zawsze przy sobie.
Przyjemnie było wyjść na świeże powietrze. W końcu, po tylu miesiącach zimy czuć było w nim wilgoć i lekki powiew nadchodzącej wiosny. Odetchnął pełną piersią i przeciągnął się czując, jak sprawia tym drobnym gestem przyjemność mięśniom. Z rękami założonymi za głową rozejrzał się oceniając miejsce, w którym się znaleźli. Wyglądało na spokojne i bezpieczne. “Ciekawe, czy to już nie ostatnie takie na naszej drodze” - westchnął i zawrócił po swój ekwipunek, gdyż zauważył, że nikt inny nie opuścił pojazdów z pustymi rękami. Przerzucił plecak przez ramię, do kieszeni kurtki udało mu się wcisnąć pistolet i z karabinem w ręku ruszył by dogonić resztę.
Kiedy po raz ostatni jadł mięso? Na pewno nie w Arkadii, gdyż tam czegoś takiego nie serwowano. Przynajmniej nie w miejscach, w których on jadał. Przypomniał sobie wychudzonego królika, który tak szczęśliwie pojawił się w chwili największej potrzeby. Pół godziny zamarzał w bezruchu, by nie spłoszyć tego ostrożnie kicającego po śniegu drobiazgu. Bał się nacisnąć spust, jak jeszcze nigdy w życiu, bo czuł że niepewny strzał może kosztować go życie. To był pierwszy królik, tak jak i pierwsza okazja na to by zjeść, już od tygodnia. Wcześniej też przecież przesadnie się nie objadał. W końcu musiał strzelić. Palec, który uparcie trzymał na spuście tracił już czucie, a królik wciąż nie chciał się wystawić na pewny strzał. Oczy otworzył dopiero gdy echo przestało obijać się między drzewami. Wtedy z radosnym niedowierzaniem dostrzegł martwe ciałko na czerwonym śniegu i zalała go euforia. Taak, nigdy wcześniej, ani później, w części spalone, w części niedopieczone mięso nie smakowało tak dobrze. Teraz proszę, serwują jak w restauracji jakiejś. W sumie… też nieźle smakowało - wyszczerzył radośnie zęby do pustego już talerza.
Wiedział, że popełnia błąd, że powinien się spiąć i przycisnąć kogoś, by w końcu się dowiedzieć jak działa ta cudowna spluwa. Niestety uległ swojej słabości i wybrał sen, czego miał okazję bardzo pożałować, gdy tylko zawyła syrena alarmu. Rozbudził się błyskawicznie i jeszcze zanim narzucił spodnie, to wcisnął słuchawkę w ucho.
- Będzie okazja przestrzelać nową broń. Chyba nie jest za późno, żeby ktoś mi pokazał jak to działa? - dorzucił do usłyszanej rozmowy. Wcisnął się w ubranie, zarzucił plecak z opatrunkami i amunicją, i ruszył na drugie piętro wiedząc, że odnajdzie tam Johnson.
 

Ostatnio edytowane przez cyjanek : 14-11-2015 o 12:37.
cyjanek jest offline  
Stary 16-11-2015, 18:29   #20
 
Vivianne's Avatar
 
Reputacja: 1 Vivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputacjęVivianne ma wspaniałą reputację
Nie musiała długo czekać. Czas ma to do siebie, że w momentach, gdy chciałoby się go zatrzymać pędzi jak szalony. Gdy jednak wolelibyśmy coś przyspieszyć, ten płata figla i rozwleka się niemiłosiernie, uwydatniając boleśnie każdą mijającą leniwie sekundę.
Czas włada ludźmi. Kto myśli, że jest odwrotnie niewiele jeszcze przeżył.

- Maggie Johnson - powiedziała wyciągając rękę do nieobecnej podczas wczorajszego zebrania kobiety.

- Wiem - odparła podając dłoń. - Lucy Lakis ale wystarczy Lucky. Gotowa?

- Gotowa - odpowiedziała bez chwili zawahania.

Nie musieli silić się na sztywne rozmowy, czy sztuczne wymiany uprzejmości, które w tym momencie byłyby co najmniej śmieszne, bo gdy tylko wszyscy zjawili się na miejscu ich oczom ukazały się imponujące środki transportu. Meggie miała nadzieję, że dane jej będzie siąść za kierownicą każdego z pojazdów.

- Kto prowadzi? - spytała, gdy tylko dowiedziała się, gdzie została przydzielona a monstrualny transporter ukazał się jej oczom.

- Dopóki droga będzie prowadzić przez pewne tereny, ja prowadzę. Gdy zaczniemy się przedzierać przez terytorium Głodnych, siądziesz za kółkiem. Nie powinno ci to sprawić problemu, mam rację? - rzucił Sander, kierując się w stronę transportera.

- Masz - odpowiedziała uśmiechając się lekko. Lubiła siedzieć za kierownicą. Podniosła z ziemi swój plecak i ruszyła za Sanderem. Już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że jej postawa różniła się znacznie od tej prezentowanej wczoraj.

Droga była długa i nudna, minęła na przeglądaniu przygotowanego dla nich sprzętu. Jak na złość trafiła jej się ekipa mruków, którzy nijak nie rwali się do umilania czasu rozmową, co jeszcze bardziej utwierdzało ją w przekonaniu, że w czasie tej samobójczej wyprawy nie spotka jej nic przyjemnego.

Szybko okazało się, że była w błędzie. Jedzenie w centrum meteo było lepsze niż w Arkadii. Do tego ciepła kąpiel, łóżko cisza i spokój, dzięki którym szybko zasnęła.

Jednak jak to mówią wszystko co dobre szybko się kończy.

Alarm. Ten dźwięk zawsze stawiał ją na nogi. Przez moment wydawało jej się, że zaraz spotka swoich kolegów pospiesznie zakładających na głowy hełmy strażackie, że usłyszy głos przełożonego wydającego polecania. Zerwała się na równe nogi.

Było prawie tak, jak myślała. Prawie.

- Co się dzieje? - spytała gdy tylko hełm zapewniający łączność znalazł się na jej głowie. Czekając na odpowiedź i ewentualne polecania zaczęła się szybko ubierać.

- Mamy towarzystwo - odpowiedział jej głos Lucky.

- Yhm - mruknęła - tego się domyśliłam. Gdzie jestem potrzebna?

- Znajdź sobie dobre miejsce strzeleckie, najlepiej na drugim piętrze i czekaj na rozwój sytuacji. Jeszcze nie wiemy z kim mamy do czynienia - padła odpowiedź, tym razem wypowiedziana głosem Sander’a.

Zrobiła dokładnie to, co jej polecono. Praca nauczyła ją, że z przełożonymi się nie dyskutuje. Zazwyczaj.

Z bronią snajperską utkwioną w szczelinie otwartego okna łazienki na drugim piętrze czekała na rozwój sytuacji. Serce waliło jak szalone. Nigdy nie strzelała do człowieka.
 
__________________
"You may say that I'm a dreamer
But I'm not the only one"
Vivianne jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:19.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172