Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-08-2018, 00:04   #211
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 41 - Epilog


Ciepły piach grzał przyjemnie nagie stopy aż ciężko było oprzeć się pokusie, by nie zdjąć ciężkich, wojskowych butów i nie oddać się przyjemności maszerowania po rozgrzanym, złocistym dywanie chociaż w tej chwili rozebrany mężczyzna nie maszerował, tylko siedział na karimacie jaką zwykle kładł pod swój śpiwór.
Siedział w samych bokserkach i w miękkim, kapeluszu w leśnym kamuflażu. Siedział w nim dla ochrony przed rozgrzanym słońcem sennego południa. Na dość bladym torsie, skrytym zazwyczaj pod ubraniem, bieliły się jasne plamy osadu.
~ Trzeba się będzie umyć przed powrotem żeby zmyć tą sól. ~ przemknęło mu przez myśl gdy przesunął dłonią po swoim ramieniu. Na dłoni zostały mu białe, słone drobinki gdy pod wpływem gorąca woda już zdążyła odparować.
Ale to później. Wszystko później. Wszystko mogło poczekać, na razie miał kompletnie inne priorytety.
- Wujku! Wujku! Zobacz na Uziego! - dobiegło go dziewczęce zawołanie, pełnie radosnej ekscytacji. Mężczyzna nazywany wujkiem spojrzał w kierunku wołającej i pokiwał głową, że usłyszał, zareagował i patrzy. Nie mógł się powstrzymać od ciepłego uśmiechu. Lekko uniósł dłoń w geście pozdrowienia. Dziewczynie, nastolatce o długich blond włosach, na razie wystarczyło. Znowu zaczęła obserwować to, co z kolei przykuło jej uwagę, ale nawet w tych ciekawych czasach i świecie, w którym przyszło im żyć, widok był pocieszny i trudno było zachować powagę. Jak się widziało czarnego kociaka który z pełnym, łowieckim zaangażowaniem próbował dorwać coś z płytkiej kałuży. Pewnie jakąś małą rybkę, kijankę czy po prostu poruszający się kawałek zielska. Ze swojego miejsca mężczyzna siedzący na karimacie obok pary plecaków, śpiworów, karabinków i ubrań nie widział co tak zafrapowało czarnego kociaka nazwanego przez jego podopieczną Uzi ale widział, że pochłonęło w pełni. Próbował z całym zaangażowaniem upolować to coś. Tylko ta woda…

Mężczyzna roześmiał się widząc jak kolejne łowieckie kocie próby rozbijają się głównie o wodną barierę, ale kociak z uporem próbował dalej budząc w tym radosne śmiechy u obojga obserwatorów. W końcu mu się udało bo wujek dostrzegł jak pacnął swoją małą łapką w wodę tak, że coś tam z niej wypadło i zaczęło od razu wierzgać po mokrym piachu na wybrzeżu zatoki. Tu nastąpiła kolejna runda, tym razem mniej mokrych zadań i tym razem przewaga wyraźnie była po stronie Uziego. Wreszcie dopadł do tego czegoś i chyba zaczął wcinać, albo kocim zwyczajem po prostu pomemlał w pyszczku. Angie nie mogła się doczekać do końca bo porwała kociaka na ręce z dzikim piskiem nieokiełznanej radości.
- Przyzwyczaisz się chłopie. - mruknął po cichu wujek znając świetnie ten młodzieńczy, nieskontrolowany zryw entuzjazmu przejawiany przez jego podopieczną.

Mieli już spokój. Wreszcie dotarli tutaj gdzie obiecał jej, jeszcze w Arkansas, że ją zabierze. Do Zatoki Meksykańskiej, żeby mogła zobaczyć mewy, plaże i prawdziwe morze. Tak wielkie jak morze piasku na którym się wychowała. Z Arkansas do Teksasu gdzie zmierzali za cholerę nie było im po drodze skręcać na południe, na samo południe, do wybrzeża które pochłaniało wszelkie drogi. Przynajmniej te lądowe. Ale jednak po tym wszystkim co się zdarzyło przez ostatnie tygodnie, nawet miesiące wspólnej podróży nie potrafił ani jej odmówić tej obietnicy, ani jej złamać. Jeśli dobrze wyliczy trasę i Pustkowia będą mu sprzyjać to mimo wszystko zdąży wrócić do bazy w St. Louis zanim mu się przepustka skończy. Mimo wszystko ten wypad nad Zatokę niósł ze sobą dodatkowe ryzyko, nie tylko straty czasu, kilometrów.

- Panowie, chcielibyśmy tutaj trochę prywatności. - jeszcze jak schnął po kąpieli w wodzie odezwał się do czterech typów którzy niezbyt przypadli mu do gustu. Mieli luźne ubrania więc nie widział co mieli pod spodem ale mogli mieć przynajmniej noże czy pistolety. A najbardziej nie podobało mu się jak obserwowali wciąż kąpiącą czy raczej chlapiącą się w wodzie Angie. Dziewczyna w końcu nabierała już kobiecych kształtów, nawet jeśli umysłowo z powodu swojego specyficznego wychowania była o dekadę czy pół młodsza niż jej ciało. Przez chwilę on i ci czterej mierzyli się wzrokiem szacując własne szanse, wartość i zamiary. On był sam ich było czterech. On siedział na karimacie z dłońmi zaplecionymi na własnych kolanach i stopami w piasku oni stali kilkanaście kroków dalej. Widział jak spoglądają na ich dobytek. Na pękate plecaki, karimaty, ubrania wszystko solidnego, wojskowego sortu. Cenny łup dla wielu osób. Widział jak wzrok tamtych na dłużej spoczął na dwóch karabinkach jakie leżały w zasięgu jego dłoni. W tym jeden z celownikiem i podwieszanym granatnikiem, nie taki częsty zestaw. Musieli mieć nieźle poukładane pod sufitem bo broń wyraźnie studziła ich zapał i budziła respekt. W końcu widział jak jeden z nich coś powiedział cicho, zbyt cicho by usłyszał co ale wskazał na rusztowanie z patyków jakie zmajstrowali z Angie. Na nim suszyły się ubrania. W tym jego mundur. Na rękawie kurtki widać był charakterystyczny emblemat tarczy przeoranej śladami po trzech pazurach. Obcy wykonali więc uspakajający gest dłońmi, na znak, że nie szukają zwady i oddalili się tam skąd przyszli zostawiając dwójkę przybyszów z głębi lądu i czarnego kociaka w spokoju.

- Och, wujku, tu jest wspaniale! - nastolatka swoim zwyczajem z piskiem radości i w pełnym pędzie wbiła się w rozebranego do bokserek mężczyznę przy okazji prawie go przewracając. Zwykle przy tym numerze stał więc było u łatwiej zamortyzować siłę tego przyjacielskiego uderzenia czy raczej zderzenia ale tym razem na siedząco prawie udało jej się go przewalić.

- Tak, dobrze, że namówiłaś mnie, żeby tu przyjechać. - powiedział nie mogąc powstrzymać uśmiechu. Zdołał już odzyskać balans i wrócić do pionu. Wyprostował własne nogi tak by dziewczyna mogła na nich usiąść bokiem do niego. Skorzystała z okazji i od razu objęła go za szyję. Z kolei na jej kolanach wylądował już nieźle pomoczony Uzi który zgodnie z kocim zwyczajem zabrał się za kocią toaletę. Przy okazji Angie roześmiała się nie tylko śmiechem ale i oczami i całą swoją osobą ciesząc się z tej okazji, że mogli być razem.
- A Uzi co złapał? Bo nie widziałem dokładnie co. - Pazur zapytał wskazując brodą na czyszczącego się kociaka.

- Jakąś rybę. Taką małą. - odpowiedziała żywo dziewczyna pokazując palcami coś wielkości swojego kciuka. - Ooo! Wujku! A my też złapiemy swoje ryby! Te wielkie! Co mówiłeś, że tu pływają! - nastolatka zrobiła wielkie oczy i popatrzyła żywo w oczy wujka, sięgając gdzieś tam w sam głąb jego serca i duszy.

- Łapać ryby? - zastanowił się zaciekawiony tym pytaniem. Wcześniej nie przyszło mu to do głowy. Do tego typu spraw miał dość pragmatyczny stosunek. Póki nie zamierzał użyć ryb jako posiłku nie interesowało go ich łowienie. A tutaj przyjechali na plażę, popluskać się, popływać, i mieć kupę radochy z prób nauki pływania nastolatki która nigdy wcześniej takiej ilość wody nie miała do dyspozycji no i odpocząć. Po prostu odpocząć, zrelaksować się i nabrać sił. Przed tym co ich czekało i przed tym co było. Czekała ich jeszcze podróż do Teksasu a jego powrotna droga do St. Louis. Ale najgorsze, coś o czym oboje nie mówili i woleli nie myśleć było rozstanie. Musiał odsłużyć jeszcze rok by móc powiedzieć, że jest wolny. By móc wrócić do Teksasu do niej. I we dwójkę spróbować sobie jakoś ułożyć życie razem. Może w Teksasie, Teksas był dobry na początek. A może gdzie indziej. To się zobaczy gdy wróci z St. Louis. No i po tym co było. Po podróżny chyba przez połowę dawnych Stanów, i wzdłuż i wszerz. Najpierw z St. Louis na pustynię po Angie, potem razem do Missisipi, wzdłuż niej na południe ale najgorsze i tak chyba czekało ich to co się stało w Arkansas. Nic chyba nie przygotowało ich na to co tam się stało. Dlatego teraz mieli okazję odpocząć i cieszyć się sobą. Dlatego w ogóle nie myślał o łowieniu ryb dopóki mokra, ociekająca wodą dziewczyna która siedziała mu na kolanach o to go nie zapytała. A na pewno nie o łowieniu tuńczyków, marlinów czy wielorybów bo o coś takiego mu chodziło gdy któregoś dnia opowiadał jej o wielkich rybach jakie żyją w morzu. O wiele większych niż te które serwowano w karczmach z dawnych konserw albo złowionych w miejscowych rzekach. Angie chyba niezbyt była świadoma rozmyślań wujka ale beztrosko i z zapałem pokiwała mokrą blond głową. Znowu roześmiał się. W tej jej dziecięcej beztrosce i nieświadomości było coś co łapało go za serce.

- Dobrze Angie. To chodź spróbujemy, może uda nam się coś złapać. - lekko poklepał ją po nagim ramieniu na znak by wstała. Dziewczyna wstała z piskiem radości jak zawsze gdy o coś udało jej się przekonać wujka. Gdy oboje wstali było widać, że dorosły facet jest pewnie ze dwa razy starszy od młodej dziewczyny. Podobnie od razu było widać, że jest wyższy i masywniejszy. A jednak stanowili świetnie dobrany zespół. Nastąpiła chwila przygotowań gdy wujek sięgnął do zapasów swojego plecaka i wyjął z niego zestaw surwiwalowy. Z niego blaszane pudełko wyłożone gąbczastą masą by nie klekotało to co w środku i z tego środka wyjął zwinięty zestaw żyłki i haczyków. Angie z oddaniem i fascynacją chłonęła każde słowo wujka gdy tłumaczył jej o co chodzi z tymi żyłkami, haczykami, jak i z czego je zrobić gdy nie ma się gotowych, gdzie je ustawiać i co brać na przynętę. W końcu jak wszystko co robił i mówił wujek wydawało się dziewczynie takie mądre i ładne. Przecież był Paznokciem wiec musiało takie być.

- I co teraz? - zapytała zafascynowana nastolatka obserwując jak żyłki zniknęły w falującej wodzie. Musieli przejść kawałek po plaży gdzie była mała zatoczka ze spokojniejsza wodą. Tam wujek mówił, że powinny być większe szanse, ze coś się złapie. Chociaż raczej nie takie strasznie duże ryby.

- Teraz poczekamy trochę aż coś się złapie. A jak nie no to pójdziemy do tego motelu i tam zjemy jakąś rybę. - Pazur, któremu na imię było Sam ale obcym przedstawiał się jako Phoenix, czuł dziwny spokój ducha i poczucie spełnienia gdy tak ze sobą rozmawiali o zwykłych, codziennych sprawach. Czuł, że mają sobie tyle do powiedzenia! Po drodze zawsze było coś. Zwłaszcza w tym cholernym Arkansas. Gdzieś tam w głowie już widział ile będą mieli do przegadania. Jak tylko wróci za rok, z tego St. Louis. Na razie gadali o rybach, mewach, piachu, plaży, Uzim, Jane, pływaniu i tak ten pogodny, rozgrzany południowym żarem dzień powoli zmierzał ku zachodowi słońca. Też bardzo malowniczemu. Mogli tu zostać dzisiaj. Dzisiejszą noc. I jutro. I jeszcze jedną noc. Ale następnej rano już udało mu się załatwić transport na północ. Całkiem po drodze do Teksasu. Potem jeszcze pewnie spędzą razem noc u cioci Ellie, czyli jego kumpeli co już wyszła do cywila, ale sam będzie musiał wracać.


Ale to potem. Za dzień, dwa, kilka, może tydzień. Na razie był tutaj z nią i z nimi; na tej słonecznej plaży, tak jak jej obiecał i jak teraz oboje się z tego cieszyli nawzajem.
Z nią, z “małą ludzią” czyli małą Jane której rodzice zginęli w tragicznych wydarzeniach w Dew i z Uzim.
A przede wszystkim z Angie.
Tylko to się dla niego liczyło.





Słoneczny, gorący dzień. Właściwie nie było się co dziwić jak na pogodę u progu pełnego lata w Teksasie. Życie zdawało się zamierać na popołudniowa sjestę. Szczupła, wysoka brunetka otarła czoło rękawem koszuli. Nie dało się pracować w tych warunkach bez nakrycia głowy w ten skwar. Aż za dobrze była świadoma nie tylko tubylczym doświadczeniem życiowym ale i także wiedzą medyczną jakie mogą być przykre konsekwencje hasania w tych warunkach bez odpowiedniej ochrony przed słońcem. Chociaż czy to co właśnie robiła można było nazwać pracą?


Spojrzała na płaską płytę nagrobka swojej przedwcześnie, tragicznie zmarłej siostry. Rana nadal bolała wyrwaną częścią duszy po której ziała pustka. Ale miała coś na pocieszenie. Coś co wyróżniało nagrobek przed którym stała od innych. Zdjęła rękawice ogrodnicze, chowając je do kieszeni i odruchowo otrzepała dłonie. Właściwie nadal nie mogła uwierzyć, że to zrobił. Ani jak. Ale jakoś mu się udało. I to utrzymał to wszystko w sekrecie aż do samego końca. Aż do czasu gdy z tajemniczym, niewinnym uśmieszkiem na tej poparzonej twarzy jaką chyba tylko jej bez oporu pokazywał wziął ją za rękę mówiąc, że coś znalazł w ogrodzie. Znalazł! Akurat! Pokręciła głową nawet teraz patrząc na te znalezisko. Już jak widziała wtedy ten jego uśmieszek pseudoniwinności czuła, że coś jest na rzeczy i uległa fali zaciekawienia. A jednak jak się zatrzymali w rogu ogrodu i pokazał jej co “znalazł” to po prostu ją zamurowało.

- A wiesz, pomyślałem, że chyba są trochę podobne do tamtych z Arkansas to cię zawołam. Chyba ci się podobały, nie? - zapytał wskazując na mały kolczasty krzak z małymi jeszcze wówczas kwiatami. Specyficznymi, dwukolorowymi kwiatami róży które ostatnio widziała w ogrodzie pastora pewnej nadrzecznej osady właśnie w Arkansas. Teraz już nieco podrosły i udało jej się właśnie przesadzić z ogrodu zawiązkę tych unikalnych kwiatów na grób siostry. Przyjmą się czy nie w razie potrzeby miała w ogrodzie jeszcze sam oryginalny krzak. Oczywiście Rob słowem nie pisnął jak i kiedy go zdobył w tym Arkansas ani jakim cudem przemycił go aż do Teksasu tak, że w ogóle się nie skapnęła po drodze. Tak. Arkansas. Westchnęła. Poza prześlicznymi różami to miejsce pewnie na zawsze już będzie jej się kojarzyć także i z tej bardziej ponurej, morderczej strony.

Zaczęło się pewnej nocy, nagle, gdy szlag trafił tamę i całą okolicę pochłonęła fala powodziowa a potem sama powódź. Z każdym dniem robiło się gorzej i gorzej. A doszedł ten szalejący wirus który robił z ludzi… Właściwie nie wiadomo co. Ale ulicznym slangiem to można by rzec, że naładowanych agresją, krwiożerczych szaleńców o nienaturalnej odporności na wszelkie urazy czy zmęczenia. Z medycznego punktu widzenia to mogła uznać, za jakąś pochodną dawnej wścieklizny. Tylko w znacznie bardziej złożonym, złośliwym wydaniu. A nawet na zwykłą, dawną wściekliznę nie było przecież lekarstwa. Cały medyczny świat z ich komputerami, laboratoriami i dekadami badań nie mógł sobie poradzić ze wścieklizną. Co ona mogła sama poradzić mając do dyspozycji wynajmowany na doby mikroskop w malarycznej okolicy pełnej… no cóż, zombiaków z dawnych filmów.

A jednak coś mogła. Najpierw dzięki prawie przypadkowemu upolowaniu przez Angie jaszczura odkryła coś co spowalniało przebieg choroby. Chociaż w tym pierwszy stadium po ugryzieniu. Odkryła, że zarażenie odbywało się przez ślinę lub krew zarażonego. Zwykle w trakcie walki bo zarażeni mieli dziwną skłonność do gryzienia swoich ofiar.

Przełom nastąpił gdy zdawałoby się przypadkową zbieraniną dorosłych, dzieci, nastolatek i kotów popłynęli nad samą rzekę kierowani przez “pana z obrazkami” jak go nazywała Angie czyli przez Rogera. Który chyba mógł być jedyną osobą w tamtej felernej okolicy któremu cała sytuacja była na rękę. W końcu jak mówił i na pewno mówił na serio bo słowa popierał czynami, Khain otwarł swoja arenę więc mógł zabijać bez skrępowania i do woli. I to też czynił. Facet zdawał się w naturalny sposób działać na nerwy i Robertowi i przybranemu wujkowi Angie. A z kolei wujek zdawał się działać na nerwy Robertowi, zwłaszcza od czasu gdy “pani doktur” jak ją nazywała blond nastolatka, wróciła z właśnie jedną z tych dwukolorowych róż wpiętą we włosy. Róża była od Sama na przeprosiny i zgodę ale chociaż Rob nie chciał się tak w pełni przyznać i potem bagatelizował sprawę to wyczuwała, że wtedy za to wkurzył się naprawdę i ta róża gdzieś, na jakimś testosteronowym poziomie miała już zostać między nim a opiekunem Angie.

Ale wtedy nad rzeką, pojechali jako zespół świadomi, że nie ma miejsca na fochy. Podróż okazała się zaskakująco łatwa. W ciągu kilku godzin wiosłowania dotarli wynajętą łodzią do dziwnego pojazdu. Nawet wujek, w końcu wyszkolony wszechstronnie komandos, miał trudności z zakwalifikowaniem jakoś tego dziwnego czegoś. W końcu niepewnie powiedział, ze to chyba jakaś amfibia. Bo trochę przypominało łódź, ale bez miejsca na załogę czy sternika. Ale miało jakieś gąsienice i koła więc mogło jeździć po lądzie. Ale utknęło, zagrzebane w przybrzeżnym mule a częściowo zatopione powodzią.

Co mogło dziwić wcześniejszy opis Rogera okazał się zaskakująco precyzyjny. Co prawda on określał ten dziwny pojazd jako “chujostwo” a nie amfibię czy inaczej ale jednak zgadzało się miejsce, nietypowy wygląd, dziwne kolce i miejsce skąd wcześniej wydobyli “zajebiste prochy” jak mówił. Samo grzebanie przy tym czymś było ryzykowne bo trzeba było stać zanurzonym w mule i wodzie która już porządnie zalatywał bagnem, oganiać się od komarów i grzebać w tej wodzie na wpół po omacku.

Tutaj wyszły przydatne ręce i doświadczenie Vex. Chyba najlepiej z nich wszystkich orientowała się we wszelakich pojazdach i grzebaniu w nich. Co odkręcić by się gdzieś dostać a co może niekoniecznie. Chociaż nawet dla niej pojazd był jakiś dziwny. Nie tylko, że to nie był jednoślad ale w ogóle musiała bardziej zgadywać i stosować analogie do bardziej standardowych pojazdów niż po prostu wiedzieć. Zresztą w końcu była bardziej kurierem i kierowcą niż mechanikiem. Ale jednak udało jej się w końcu wymontować coś. Co właściwie kompletnie nie miała pojęcia czym było ale, że przypominało jakieś probówki budziło zastanowienie i ostrożność gdy miało się świadomość, że być może są w epicentrum od którego zaczęła się zaraz.

No i byli. Wciąż z pożyczonym na doby mikroskopem, próbkami, oznaczeniami na nich większość nocy Izzy spędziła na próbach rozgryzienia na co właściwie patrzy. Nocne godziny pełne żmudnych obliczeń, założeń, zgadywań, wściekania się, wyrzucania kolejnych kartek w ognisku, nadziei, rozczarowań ale gdy niebo na horyzoncie już zaczynało granatowieć, gdy wujek obudził Angie na ostatnią, nocną zmianę wreszcie rozgryzła co jest co.

Mieli do czynienia ze szczepionką. Nie miała pojęcia, chyba nikt z nich nie miał co to za pojazd i skąd się wziął. Ale jeśli było w nim źródło wirusa było też i szczepionka na niego. Ale szczepionka była perfekcyjnie dobrana pod szczep wirusa. W praktyce oznaczało to, że miała szansę podziałać tylko na te oryginalne generacje wirusa. Ale wirus się zmieniał gdy w kolejnych pokoleniach jego DNA nieco się zmieniało tworząc trochę ale coraz bardziej inne modyfikacje wirusa, występujące na tym samym terenie. Mogli sie zaszczepić i była pewna, na tyle na ile lekarz może być pewny, że szczepionka powinna zadziałać i zwalczyć ten oryginalny wirus. Ale, że wirus wciąż na bieżąco ewoluował to z każdym jego pokoleniem szczepionka miała mniejsze szanse by zadziałać jak należy. W praktyce dostawali więc ochronkę ale bardzo ograniczoną w czasie. Licząc w pokoleniach wirusa zapewne dnie, może tygodnie. Chociaż nawet potem, szczepionka powinna osłabiać działanie kolejnych już mniej podobnych wirusów. Coś o czym jednak wolała nie myśleć to pewne poszlaki wskazujące, że wirus z Arkansas z jakim mieli do czynienia jest prawdopodobnie tylko jednym z wielu szczepów oryginalnego wirusa. Ile ich jest i gdzie jest ich źródeł chyba dla spokoju snu lepiej było nie dociekać. Podobnie jak skąd się wzięła szczepionka w tym dziwnym wozie.

- Myślę, że jest bardzo ładnie teraz. - Maggie podeszła do matki łapiąc ją za rękę. Popatrzyła na nią do góry, patrząc ufnym spojrzeniem dziecka wierzącego bezgranicznie swoim rodzicom. Zupełnie jak Angie patrzyła w swojego wujka. A jednak matka wyczuwała, że przez te wydarzenia w Arkansas córka zmieniła się. Nie fizycznie ale jakoś spoważniała i wydoroślała. Przestała mówić kim by chciała zostać jak dorośnie. Gdzieś tam w niej więc te Arkansas musiało zostawić swoje piętno. Trochę pewnie ze względu na rówieśników których widocznie polubiła z dziecięcą jeszcze otwartością i ufnością. Obydwaj bracia James i Jack, ich młodsza przyjaciółka Jane no i Angie. Cała dziecięca ferajna przez krótki czas jaki mieli do dyspozycji w Dew wydawała się mieć jak najlepsze zadatki by zostać zgraną paczką jaką potem, po latach z rozrzewnieniem się wspomina. Ale stało się inaczej. Osierocona przedwcześnie Jane w końcu pojechała z Samem i Angie tak samo jak “zdobyczny” czarny kociak którego nazwała Uzi. Bracia zostali z matką na północnym brzegu chociaż gdy się widzieli ostatnio też zamierzali się ewakuować z zagrożonej okolicy. A Maggie wróciła z rodzicami przywożąc swojego “zdobycznego” kotka o którego całkiem ładnie i na poważnie umiała się zająć a który sprawiał, że gdy się bawili razem znów zdawała się być tak szczęśliwym i beztroskim dzieckiem jak przed Arkansas. A potem, po tym wszystkim, jeszcze ta piekielna przeprawa na południowy brzeg…

- No pewnie, że jest ładnie. Powiedziałbym nawet ślicznie. Tak zdecydowanie. Jak wszystko za co mama się weźmie. Bo widzisz Maggie sama mama jest śliczna i ma jeszcze śliczniejsze serce. Dlatego takie śliczne rzeczy jej wychodzą. - Rob jak zwykle jak chciał to potrafił się podkraść tuż - tuż. Zwłaszcza jak jego żona była zamyślona albo zapracowana czym innym. Pocałował ją w policzek nieco gimnastykując się by sięgnąć pod rondo kapelusza a córkę objął. Jakoś wydawał się mieć naturalny dar do rozbrajania napiętych sytuacji. Maggie roześmiała się radośnie widząc obejmujących się rodziców.
- Tutaj też wyjdzie nam jakiś śliczny bobas. - dodał uśmiechając się i kładąc dłoń na wzdętym brzuchu żony.







Pęd, ruch, prędkość, wiatr, wygodne siodełko pod sobą i Spike między nogami. Można było się nacieszyć jeśli ktoś był fanem motoryzacji i prędkości. A chyba każdy z Det był. Na pewno była gangerka z Highwaymen. Pogoda sprzyjała podróżom. Jednoślad bez wahania pokonywał rozgrzany asfalt zostawiając za sobą kolejne kilometry i osuszając stopniowo bak. Ale Spike nie był zachłanny i pił oktanówkę z umiarem. Dlatego motocyklistka nie czuła jeszcze presji by koniecznie znaleźć jakieś źródło zaopatrzenia w paliwo.
Samotna podróż przez dość monotonny, płaski krajobraz zachodnich stanów sprzyjał planowaniu, rozmyślaniom i wspomnieniom. Ale jakby nie patrzeć, z której strony by nie obracać sprawę, jakby nie rozliczać konsekwencje to ostatnia kurierska robota, dostarczenie paczki do Doc’a w Pendleton pochrzaniło się maksymalnie. I to właściwie na sam koniec gdy już była właściwie na mecie, w samym Pendleton. A potem z każdą kolejną godziną, porą doby, dniem i nocą sytuacja zdawała się coraz bardziej zagmatwana. Aż zagmatwała się, tak, że można było porównać do czasów ulicznej, regularnej wojny największych gangów z jej rodzimego miasta gdy wióry leciały na całą, w większości wymarłą metropolię. A już w pewnym momencie miała zostawić wszystko w cholerę za sobą i odjechać z Monster Spencerem. Cholera! Właściwie to już odjeżdżali, była ze Spike na pokładzie tego kołowego molocha!

A potem się pochrzaniło. Te dwie wzięte jako zakładniczki kobiety, podchody i włamywanie się do opanowanego przez Piaskowe Psy budynku lokalnej rozgłośni radiowej. Który był pod regularnym ostrzałem jak się potem okazało Sama, Angie i Roberta. A jeszcze był ten szaleniec Roger który jak wpadł do środka z wrzaskiem i rządzą krwi w oczach i tymi swoimi tomahawkami czy toporkami w łapach to naprawdę wydawał się gotów w imię tego swojego Khaina wyrżnąć wszystko co mu podpadnie pod ten topór. Niemniej wspólnie praktycznie zmasakrowali bandę. Kto nie został zaciukany stalą czy ołowiem w walce, w budynku to został zabity podczas próby ucieczki. Nie była pewna czy komuś z nich udało się uciec, nie można było tego wykluczyć. Ale na pewno banda jako całość została unicestwiona bardziej skutecznie i spektakularnie niż dawniej Highwaymen. Bo z nich w końcu nadal ktoś jeszcze jeździł tam i tu, mieszkał i można było mówić o stopniowym rozpadzie ale nie całkowitym wyniszczeniu w ciągu doby. Na oko te Psy musiały łącznie liczyć ze dwa tuziny chłopa jeśli liczyć tylko tych co w ciągu dwóch dni przybyli do Dew, najpierw by zagarnąć wodę a potem z zemsty. Nie byli więc tak całkiem małym gangiem. Choć oczywiście nie umywali się do wielkich gangów z jej rodzimego miasta no ale właśnie przecież na tym polegała specyfika i oryginalność jej rodzimego miasta.

Kulminacyjnym momentem walk o stację radiową chyba było gdy szef bandy próbując jakoś zapanować nad sytuacją wziął matkę chłopców na zakładniczkę podchodząc do okna i przystawiając jej pistolet do skroni. Darł się by się poddali. Pewnie miał na myśli napastników chociaż poza Rogerem wówczas jeszcze w ogóle nie było widać kto strzela. Rogerowi stanęła do zaciukania faceta krata w poprzek korytarza. I chociaż zaatakował ją z prawie bezrozumną furią, że wyglądało iż miał szansę w końcu rozwalić zamek to jasne było, że nie dość szybko by dopaść tą ostatnią garstkę obrońców jaka zabarykadowała się na górnych piętrach. Ci byli już tak zestresowani albo przestraszeni, że chyba nie przyszło im do głowy, ze tego khainickiego rzeźnika mieli szansę wystrzelać przed kratą. Właściwie to nie było się może i co dziwić po tym gdy pierwszy z nich gdy spróbował upadł martwy z ciśniętym rogerowym tomahawkiem wbitym w środek czoła. Gdy osunął się martwy na podłogę nikt więcej nie odważył się próbować wydostać na korytarz.

To jednak nie mogło pomóc matce chłopców wziętej na zakładniczkę. Cokolwiek by się działo Psy chyba wolały zabrać obydwie kobiety i Kate, i Marię ze sobą do grobu niż puścić je wolno. Chyba wszyscy sobie zdawali sprawę z tego bo nagle głowa bandyty wybuchła trafiona bezpośrednio. Na przerażoną Kate spadł obrzydliwy deszcz ludzkich resztek z rozbitej czaszki a ciało gangera osunęło się bezwładnie na podłogę z prawie odstrzeloną całkowicie głową. Potem się okazało, że strzelała cała trójka. I Angie, i Sam, i Robert. Nie było wiadomo które z nich trafiło lub nie. Mogli nawet trafić wszyscy. Ale na pewno ktoś trafił na tyle by zabić bandytę na miejscu.

To jednak nie mogło pomóc zakładnikom bowiem ze swojej pozycji nie mieli wglądu w głąb pomieszczenia. A więc było poza zasięgiem ich obserwacji i ostrzału. W przeciwieństwie do Vex która do tej pory przez nikogo nie zauważona czaiła się w jakimś zakamarku. Co prawda widziała szalejącego przy kracie Rogera ale jeśli ten ją widział czy co gorsza rozpoznał to absolutnie nie dał po sobie tego poznać. Co było o tyle dobre, że swoimi wrzaskami i nieustannym atakiem na zamek kraty skutecznie odwracał uwagę bandytów.

Vex jednak widziała jak ostatni bandyta widząc los szefa, słysząc dobijającego się khainitę w desperacji wycelował pistolet w stronę wciąż związanych mieszkanek Dew. Będąc tylko nieruchomymi celami mogły być tylko celem egzekucji. Facet już chyba zdawał sobie sprawę, że nie ma szans na negocjacje z napastnikami więc chciał chociaż zabrać ze sobą do grobu te dwie kolejne dusze. Ale była Vex której udało się pierwszej zastrzelić jego zanim on zdążył pociągnąć za spust. I taki był koniec. Przynajmniej walk o rozgłośnię radiową.

Ale nie w ogóle. Nie mieli za bardzo czasu świętować rozbicia lokalnej bandy utrapień. Śpieszyli się. Wszyscy śpieszyli się by się wydostać z zagrożonego obszaru, by zdążyć przed wirusem, przez zarażonymi, przed plagą malarii, czerwonki, brakiem czystej wody, świeżych zapasów żywności a to wszystko czekało na nich tutaj, jeśli pozostaną na miejscu.

Więc prawie zaraz potem, po odwiezieniu Kate do domu, po odebraniu przez Rogera krwawych trofeów w postaci obciętych głów zabitych przez siebie wrogów ruszyli w stronę rzeki. Ten etap wbrew wcześniejszym obawom i oczekiwaniom poszedł zaskakująco łatwo. Nawet to co wcześniej o tym miejscu mówił khainita okazało się prawdą. Jej udało się wydostać jakieś dziwne coś, z pojazdu a Izzy udało się rozszyfrować czym to coś mogło być. I okazało się, że o dziwo, szczepionką na szalejącego dookoła wirusa.

Ale to już było prawie o świcie dnia kolejnego po walkach o stację radiową. Mimo wszystko, chyba wszyscy nadal chcieli opuścić jak najprędzej ten niebezpieczny teren rodzącego się na ich oczach mokradła w jakie z dnia na dzień coraz bardziej zmieniała się zalana powodzią okolica z jakiej stopniowo odparowywała woda.

Wybrali drogę na południe wierząc, że wszystkim tam po drodze i skoro mają do siebie znacznie więcej zaufania niż do kogokolwiek obcego to razem będą bezpieczniejsi. Poza tym razem mieli speca na większość okazji na jakie spodziewali się natknąć. Więc się przeprawili wynajętą łodzią i to okazało się koszmarną pomyłką. Ale było już za późno by próbować się wycofać. Mogli jedynie próbować przebić się naprzód. Udało im się. Ale chyba cudem. Właściwie przetrwali tylko dzięki znalezionej szczepionce. Bo ugryziony lub zraniony został chyba każdy z nich.

Po drugiej stronie rzeki, w Pendleton, wyglądało jak jakieś epicentrum zarazy. Zarażeni parli do żywych bez względu na ścianę ołowiu jaką żywi w łódce starali się postawić. Lądowali w wodzie, podnosili się z niej, znów upadali trafieni i znów się podnosili. Wyskakiwali spod wody próbując dostać sie na łódź lub wciągnąć kogoś w bagniste odmęty. Nawet zgrany ogień sprawnych strzelców którzy w ciągu ostatnich dniach udowodnili nieraz poziom swoich umiejętności, ogień z wojskowych tripletów, ze strzelb, pistoletów a w krytycznych sytuacjach także noże, buty, pięści, wiosła, butelki i cegłówki. Wszystko zmieniało się w piekielną walkę p przetrwanie, o przebycie kolejnej przecznicy, kolejnej prostej, kolejnej długości łodzi, kolejnego kroku. Nic nie było pewne. Wtedy gdy przedzierali się już po pas w wodzie przez ulice, gdy barykadowali się w przygodnych domach, przemykali się po nocy przez podwórka gdy przy kolejnej rzece szukali przeprawy i jak gdy byli już o kresu sił wreszcie dobrnęli do ostatniego brzegu. Gdyby wtedy musieli odeprzeć choć jeden atak chyba by już nie dali rady. Wszyscy zalegli pokotem wycieńczeni ostatnimi godzinami i kilometrami. Nikt nie miał siły zastanawiać się jako kto się obudzą. Czy ślady zębów i zadrapań na skórze oznaczają wyrok. Czy szczepionka zadziała.

Ale kolejnego dnia, nastał piękny, kolejny dzień. I każdy obudził się sobą. Rany się paskudziły jakby nie wiadomo jak dawno temu zostały zadane a nie kilka czy kilkanaście godzin temu. Ale paskudziły się “normalnie”. Tak mówiła Izzy choć chyba sama nie była do końca pewna skoro mieli do czynienia z tak nietypowym czynnikiem. Ale kolejny dzień minął i pod wieczór wciąż byli sobą. Prawie doba. A gdzieś w ciągu doby wirus się uaktywniał zmieniając fizjonomię i zachowanie człowieka, że od razu było to widać. Po kolejnej nocy podobnie. Więc rano wreszcie zdecydowali się ruszać dalej.

Poza Rogerem. Roger wolał zostać na miejscu. Gdzie było jego gniazdo jak mówiła Angie i gdzie Khain wciąż miał otwartą arenę dla niego. O ile chyba nikt specjalnie się nie dziwił ani za nim pewnie nie tęsknił to Ćma rozstała się z nim z najwyższym trudem i nieukrywanym żalem. I chociaż widać było, że serce kołacze jej się w piersi to jednak ostatecznie postawiła na wujka i wolała z nim być do końca. Przez jakiś czas jeszcze podróżowali razem już bez Rogera. Aż na któryś krzyżówkach rozstali się w zgodzie gdy każdy pojechał w swoją stronę. Sam i Angie na południe by zobaczyć Zatokę, plażę i mewy które jeszcze w Dew wujek jej obiecał, że ją zabierze i pokaże. Rodzina O’Nealów ruszyła bezpośrednio do Teksasu by wrócić do domu i swoich bliskich. A Vex pojechała w swoją część niekończącej się nigdy podróży. Wydarzenia z Arkansas, i te dobre, i te złe zachowując jedynie w sercu i pamięci.

A jednak natrafiła na jakieś pokłosie wydarzeń w dorzeczu Arkansas i Missisipi. Jadąc drogą zwolniła widząc jakiś ręcznie namazany farbą znak. Coś jak ogłoszenie. Dość wyrazista choć nieco karykaturalna sylwetka terenówki z wielgachnymi kołami i garść napisów na krzyż z których największy głosił “MONSTER SPENCER JUŻ DZIŚ!”. Kolejny fragment pokłosia poruszył się w swoim legowisku. Leniwie otworzył złote oko, poruszył czujnie uszami wyczuwając, że Spike zwolnił ale oczywiście ziemskie sprawy nędznych, dwunożnych śmiertelników nie były w stanie wybudzić go z zasłużonej przecież, tradycyjnej, kociej drzemki, o ile nie wiązało się to z napełnieniem brzucha.

K O N I E C
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 06-08-2018 o 00:37.
Pipboy79 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:15.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172