Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-03-2018, 22:35   #21
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Lukas "Luke" Benson - przybysz z Miami


~ O fuck… ~ tak coś bębniło się po czaszką przybysza z Miami gdy ochłonął, dotarło do niego, że to już koniec i właśnie zaczynał ogarniać, jak “to” się właściwie skończyło. No okey, nie było tragedii. Jak na tak zmasowany i zaskakujący no i zgrany atak czterech niemałych w końcu, kreatur to wyszli nawet dość przyzwoicie. No ale jednak nie wyszli bez szwanku co widział po mizernej minie Roba i przejętym spojrzeniu Cristy. No i Roy. Wcięło im gdzieś Roy’a. Czyli na dziewiątkę jaka ich weszła w te bagna mieli jednego ciężko rannego i jednego zaginionego. Tak poza tym, że nadal mieli zaginionego dzieciaka w planie do odnalezienia. No i właśnie te “o fuck…” samo się jakoś kołatało pod czaszką tropiciela.


- Hej Rob… - myśliwy klęknął z drugiej strony młodego mężczyzny niż to robiła Cristy i prawie wcisnął mu w rękę wyłamany kieł pumiacza. - Masz, jest twój. Zasłużyłeś sobie. Zatrzymałeś go na tyle długo, że daliśmy radę ogarnąć resztę. No stary, bez ciebie byśmy sobie nie poradzili. I te psiuny masz kozackie. Pierwsze zwęszyły, że coś nie gra. Słuchaj, teraz chłopaki zabiorą cię do domu dobra? Cristy się tobą zajmie. My tu jeszcze spróbujemy coś poszukać. Jak wrócimy to powiemy jak było dobra? - uśmiechnął się do leżącego w błotnistej ściółce mężczyzny. Klepnął go delikatnie w ramię i zacisnął jego palce na wyłamanym kle. Potem mógł mu wyrwać kolejny, tym razem porządnie no ale teraz sam był jeszcze trochę roztrzęsiony walką a i chciał jakoś Robertowi dodać otuchy no i Chrisy też. Jasne było, że trzeba go stąd zabrać. Więc i ona też musiała być z nim. No i tak rannego ktoś musiał nieść. Najlepiej na noszach czy co czyli we dwóch. I Christy by się przydał ktoś do pomocy, torowania drogi i w ogóle “jakby co”. No i pies. Jeden chyba też oberwał choć jeszcze się trzymał. Na te “jakby co” taki wytresowany pies powinien być lepszy niż najczujniejszy myśliwy. Co właśnie psiaki niedawno same udowodniły ostrzegając ludzi przed zagrożeniem mimo oślepiajacej mgły.


Chłopak próbował się uśmiechnąć, choć trząsł się cały, a w oczach błyszczały mu mokre okruchy. Pokiwał głową, zgadzając się ze słowami tropiciela i z czymś na kształt dumy zacisnął palce na wyłamanym kle, przyciskając go do piersi.

- Dz..dz-dzięki Lu-luk-ke - wyjąkał, wodząc wzrokiem od brodacza do klęczącej i opatrującej go dziewczyny.


Ta też się uśmiechnęła, puszczając mu psikuśne oczko.

- Lukas dobrze gada, słuchaj go. Mądry facet. - powiedziała konspiracyjnym szeptem, bandażując ostrożnie poszarpaną nogę - Gdyby nie ty i twoje psiaki wszyscy byśmy tutaj leżeli pokotem jak jeden mąż, albo żon - parsknęła do kompletu - Zrobiłeś kawał dobrej roboty, teraz pozwól że my się zajmiemy resztą, dobrze? Też musimy mieć jakiś wkład w tę całą chryję, a nie tak… na doczepkę tylko łazić i robić dobre wrażenie - nawijała pogodnie, a tropiciel kątem oka dostrzegł, że sama też jest ranna. Pod rozerwaną na plecach kurtką widział czerwień świeżej krwi, mimo to kobieta wydawała się tego nie zauważać, pochłonięta składaniem MacCoya do względnej kupy.


Uśmiech myśliwego zrobił się trochę sztuczny gdy dostrzegł plecy blondynki. A więc jednak też oberwała. No ale przecież sam widział jak ta pokraka rzuciła się na nią. Ale nic nie mógł zrobić. Albo mógł ale wtedy by nie mógł strzelać do innych stworów. Albo - albo. Teraz też niewiele mógł zrobić na te wszystkie rany Roba, Cristy czy nawet swoje. Po prostu już były. Jak to w walce. Jak się walczy to się obrywa. Mniej lub bardziej, częściej lub rzadziej ale te wszystkie polowania, ucieczki, gonitwy, pościgi, bójki i strzelaniny nauczyły go właśnie,że to jest niezmienne: jak się walczy to się obrywa. A przecież właśnie co walczyli. No więc i oberwali.


- No właśnie. A taki pokot z ciał jak jakieś baliki albo mostek a po co komu w lesie na bagnach mostek nie? No w ogóle by to bez sensu było. - uśmiechnął się znowu szerzej i szczerzej wracając do obolałej, mokrej i zachlapanej na czerwono rzeczywistości. Czekał kiedy blondynka skończy swoją robotę. - Cristy zajrzysz do szeryfa? Ja tu pogadam jeszcze z Robem. A słuchaj Rob te twoje psiska jak się nazywają? - próbował podesłać blondynę do szeryfa. Coś mu świtało, że stary stróż prawa coś tam chyba zna się na tym niesieniu pierwszej pomocy a dziewczyna akurat pleców raczej sobie sama nie zabandażuje. No i miał nadzieję, że Rob podłapie psi temat.


- Jasne - blondynka zgodziła się ledwo ostatni opatrunek znalazł się na swoim miejscu. - Sprawdzę czy i jego nie trzeba posklejać taśmą - mrugnęła do MacCoya, na odchodne przeczesując mu czułym gestem zmierzwione włosy. Wstała z ciężkim sapnięciem, niknąc szybko między rozstawionymi ludźmi. Po chwili dało się słyszeć, że rozmawia o czymś ze Skovem, ale mówili zbyt cicho aby dało się wyłapać sens rozmowy.


- L..lanc...lancel-lot - twarz Roba wypogodziła się, gdy podniósł rękę i pogłaskał bok czatującego obok brytana. Ten przechylił łeb, obwąchał go, po czym wepchnął mu nos we włosy, wąchając intensywnie. Chłopak zaśmiał się cicho i potarmosił futro drugiego psa, siedzącego mu przy nogach - T..ten t-t to Tr-t-tris… stan. A o-ona t… to Mo...mor-morgana. - wskazał na trzeciego, lekko utykającego zwierzaka. - I G-gw… Gwe…G-gwen - zakończył prezentację na najmniejszym psie z białą gwiazdką na czole. - Lu… lub-lubi… lubią s...ser. Z-zaw...w-wsze po...poo podkrad-daj-ją g...go ze spi-spiż… żarni. - dodał tonem jakby zwierzał się tropicielowi z wielkiej tajemnicy.


- To takie z nich serożercy? No popatrz w ogóle bym się nie spodziewał po takich basiorach. - Luke też się zaśmiał bo jemu też jakoś ta rozmowa zaczęła poprawiać humor i podnosić na duchu. - Ciekawe imiona im nadałeś. Wcześniej chyba tylko Gwen słyszałem, że ktoś się tak nazywa. - imiona psów też go trochę zaskoczyły. Jakoś tak mało psie mu się wydawały. Ciekaw był skąd Robert je wytrzasnął. Poczochrał Lancelota po jego wielkim łbie jak zawsze trochę zaskoczony gdy był świadkiem jak jeden zwierzak może w krótkiej chwili od potulnego przytulasa zmienić się w najeżoną zębami i pazurami kulę wściekłości no albo na odwrót.


Pogłaskane psisko przekrzywiło wielki łeb, wywalając do kompletu jęzor i z uprzejmą uwagą przyglądało się tropicielowi aż do momentu gdy zmrużyło ślepia, a potem przejechało jęzorem po jego twarzy.




Jego oddech rzeczywiście capił serem, jakby bydlak nażarł się go zaraz przed wyjściem na leśny spacer.


- P...pod-podkrad-d… dają ser, a m-ma...ma-mama sądz-sądzi ż-że t tt-to N...nob-bo - MacCoy zachichotał, wyduszając z siebie kolejne rewelacje. Cała konwersacja wydawała się działać na niego budująco, jakby na te parę chwil zapomniał gdzie się znajduje, oraz w jakim stanie. - B… bbooo-o.. on-ne s-są zz-z le… leg-gen...d-d k-kr-kr...króla A..aa-art-tur… ra p ryyc-ryc… cerz-rzach ok… okrąg-głeg… g-go stoł-łu. Tak-ka ks… ksią-ksiażka. L-lub-bię j...ją - z trudem i zacinajac się, ale dopowiedział resztę.


- Mhm, to jeszcze do tego psikusne są te serożercy. - Luke uśmiechnął się znowu słysząc kolejne rewelacje o czworonożnych imiennikach książkowych rycerzy. Chyba tak, chyba taka książka była. Albo film. Nie był pewny. W każdym razie ciekawie się te czworonogi nazywały. - Lubisz książki Rob? Wiesz, ja się czasem szwendam tam i tu. Będę miał okazję to jak jakąś znajdę to ci podrzucę. - chłopak chyba lubił czytać skoro tak książkowo nazwał te swoje psy. Tak dokładnie to na bagnach i lasach o książki raczej było ciężko. Ale nie tylko tam się zdarzało Bensonowi szwendać a i po jakiś Ruinach albo resztkach zagubionych w interiorze domach. Zresztą książki zwykle nie były zbyt chodliwym towarem bo po co komu taka książka? Można było dostać za bezcen. Chociaż tak mu się wydawało, nigdy specjalnie pod tym kątem się nie rozglądał tak naprawdę.


Odpowiedziało mu intensywne kiwanie głową i zachwyt w oczach rannego chłopaka. Wygładało, że Benson trafił w jego gusta i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że jego rozmówca robił się coraz bledszy, a usta coraz mocniej mu siniały.

-J.j-ja n-nie mog-gę ii..iść da-d...dal-lej - powiedział cicho, zezując ze złością na chromą nogę. Podniósł wzrok i wlepił go w tropiciela - Weź-weźmie...sz p...psy? Zao-zaopiek… kujesz s-się niii… nim-mi? I Ja...ja-jack. - chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zacisnął usta i zwiesił ponuro głowę.


- Jasne, Rob, nie ma sprawy. Wezmę twoje psy. Jednego ci zostawię, ten tutaj, wróci z wami do domu. - Luke skinął potakująco głową i lekko klepnął ramię MacCoya. Wskazał na zranionego i lekko utykającego psa. Widząc, że z opiekunem psiej sfory nie jest za dobrze sięgnął po swój termos i nalał do niego ciepłej herbaty. Podtrzymał mu głowę by mógł się napić czegoś rozgrzewającego. - A z Jackiem się nie przejmuj, znajdziemy go. - dodał uspokajająco pozwalając się napić rannemu.


Rob wyglądał jakby ktoś zdjął mu z barków dość spory ciężar. Krztusząc się i prychając napił się chętnie herbaty, dysząc ciężko kiedy nakrętka zrobiła się pusta. Oblizał wargi i pokiwał głową na znak podziękowania, przymykając zaraz oczy i opierając się potylicą o drzewo.


- Masz tam coś jeszcze? - zza pleców doleciał Lukasa wesoły kobiecy głos. Po chwili Crista kucnęła przy nim, rzucając orientacyjne spojrzenie na pokiereszowanego chłopaka, który chyba zaczynał przysypiać, a tropiciel widział w jej twarzy napięcie i niepokój.

- Może mieć procenty, nie pogardzę - rozchmurzyła się, chociaż pozorna pogoda ducha nie sięgała skupionych oczu.


- Oj chyba wziąłem na drogę akurat tylko zwykłą, nudną, herbatę. Ale jeszcze gorąca. Chyba, że masz ochotę na te procenty to po wszystkim zapraszam do siebie. - brodacz odpowiedział z przyjemnym uśmiechem. Sytuacja na lekką mu nie wyglądała to aż przyjemnie było porozmawiać o czymś lekkim i przyjemnym. A powrót z tych cholernych, mglistych mokradeł do suchego domu, gdzie można było się ogrzać, wysuszyć i napić czegoś ciepłego bez rozmyślań by w coś nie wdepnąć czy zdążyć uniknąć czegoś co chce cię rozwalić wydawał mu się teraz całkiem przyjemną ale jednak abstrakcją. Akurat taką by sobie o niej pogadać z Cristą.


- Wpaść do ciebie? - blondynka powtórzyła za nim i zaśmiała się dźwięcznie, kręcąc do kompletu nieznacznie głową - Zacznijmy od herbaty, bardzo chętnie się napiję. Ale uważaj - podniosła palec i pogroziła nim tropicielowi [b][i] - Bo ten fragment o poczęstunku procentami zapamiętam i jeszcze ci się wproszę wieczorem na drinka… i co wtedy? Barek ci osuszę i zniknę we mgle.


Brodacz też się zaśmiał i do kompletu machnął ręką. - Tym osuszaniem się będziemy martwić jak już będzie osuszone. - na razie podał jej tą kubkowatą nakrętkę termosu i czekał spokojnie aż go opróżni. Właściwie to też by się chętnie napił w tą szarą, wilgotną zimnicę która była stałym elementem na tych cholernych bagnach. - No więc jesteśmy umówieni na wieczór. - dodał jakby nigdy nic zerkając znad termosu na blondynkę obok.


Dziewczyna skończyła pić, parskając w opróżnioną nakrętkę. Pokręciła głową, gapiąc z rozbawieniem na tropiciela. Zlustrowała go uważnie od stóp do głów, przygryzając wargę podczas tego krótkiego wzrokowego rekonesansu.

[b][i] - Niech będzie -

zgodziła się w końcu, oddając kubeczek - Jestesmy umówieni. A teraz zadbajmy o to, aby mieć czas na wieczorne osuszanie flaszek w ciepłym, suchym miejscu.




Rozmowa z szeryfem




- Tak. Musi wrócić, nie nadaje się by tutaj zostać. - brodacz skinął głową zgadzając się ze słowami szeryfa i przedstawił mu efekt swoich pośpiesznych przemyśleń. Jeden ciężko ranny wymagał zaangażowania prawie połowy ich pierwotnego składu ale Benson nie widział innej możliwości jak go w miarę bezpiecznie odtransportować. No chociaż do asfaltówki bo tam już powinno być trochę lżej. No ale bez sensu było tu czekać na tą jedną czy dwie osobę aż wrócą tu do nich. Nie. Nie było na co czekać. Mieli dzieciaka a teraz i faceta do odnalezienia.


- Ale jest jeszcze coś szeryfie. - Luke wykorzystał moment, że gadali względnie sami. Podniósł głowę na twarz szeryfa by złapać jego spojrzenie. - To coś, co tu było w nocy. - wskazał na poszarpane szponami drzewo. - To nie to. - brodą wskazał na najbliższe truchło kotopodobnego stwora z kolcami grzbietowymi. - To coś większego szeryfie. Coś na tyle dużego, że Parabelką jak sie w oko nie trafi to pewnie można tylko wkurzyć. A nie wiem jaki trzeba by mieć fart by w nocnej walce na tak krótki dystans trafić niedźwiedzia w oko. Ja się nie pisałbym na taki numer. - Luke lekko uniósł wolną dłoń w odmownym geście. Trochę wykrzywił wargi w ironicznym uśmieszku. Trafienie pociskami jakich łuski tutaj znalazł w stworzenie tak duże jakie mu pasowało do śladów pozostawionych na drzewie, tak perfekcyjne, że powaliło by lub odstraszyło stworzenie wydawało mu się równie prawdopodobne jak ogranie kasyna w Vegas. I to jeszcze po nocy. ~ Akurat, to nie to co strzelanie do butelek za stodołą w biały dzień dla rozrywki. ~ wewnętrznie pokręcił głową do swoich przemyśleń.


- W każdym razie żadnych ciał tu nie ma. Ani tego co strzelał ani tego co chlasnęło tamte drzewo i pewnie jego. To dziwne. Ktokolwiek by kogokolwiek nie chlasnął powinno być tutaj jakieś ciało. A nie ma. Można by jeszcze poszukać po krzakach ale nie sądzę by coś było. Jedyna opcja jaka mi przychodzi do głowy to to, że stwór chlasnął typa i go zabrał. Gdzieś. Dlatego nie ma żadnych ciał. A, żeby jakieś zwierzę o tak, capnęło i zgarnęło padlinę no to już musi być sporo od niego większe. Jak kot i mysz czy takie coś. Inaczej szamie na miejscu albo wyrywa kawały i zanosi gdzieś dalej to i tak coś zostaje na miejscu. A nie zostało. A zobaczy szeryf na te cztery. No spore są ale za małe by złapać i wywlec gdzieś coś wielkości dorosłego człowieka. - myśliwi podsumował swoje przemyślenia co do gabarytów stwora jaki grasował cholernie blisko ich domów. Coś wielkości niedźwiedzia polującego po nocy na ludzi. Nie brzmiało zbyt zachęcająco jak na hasło reklamowe do zamieszkania w okolicy. I te cztery kotopodobne i kolczaste okey, były szybkie, groźne i podstepne do tego wytrzymałe by przetrwać bezpośrednie trafienie skumulowanym śrutem z .12 a jednak wciąż wedle doświadczenia Bensona były za mikre by zgarnąć za chabet ludzki zezwłok i wytargać go gdzieś chuj wie gdzie w głąb tych cholernych bagien. To kurwa jakie musiało być to coś co potrafiło odwalić taki numer?!


- U nas, na Florydzie to aligatory umieją robić takie numery w pojedynkę no ale w wodzie. Nie na lądzie. - zauważył nieco ironicznie gdy jednak przypomniał sobie, że właściwie to zna stwora który właśnie mógłby się pokusić o taki numer. No ale właśnie klimat i środowisko w ogóle nie te.


- I tak właśnie zastanawiam się szeryfie czy jak gdzieś tu nie znajdziemy Roy’a to czy może to coś nie capnęło go jak tego typa w nocy. Bo jak mówię te pumiacze to za cienkie bolki są na takie numery. Mogły by go rozszarpać czy co ale ciało by zostało. I byłoby coś słychać. Nie wiem jak się go udało “zniknąć”. - Benson widząc, że szeryf skończył go opatrywać wstał i zaczął z powrotem się ubierać. Musieli przecież jeszcze zmajstrować nosze dla Roberta no i podzielić się gdzie kto idzie. I odnaleźć swoje zguby. Miał nadzieję, że nie odnajdą ich dopiero w gnieździe tego czegoś z nocy bo to nie zapowiadało różowego scenariusza.


Skov słuchał go uważnie, z ponurą miną kiwając głową. Parę razy się skrzywił, raz sapnął krótko przez nos, by finalnie wbić dłonie w kieszenie kurtki patrząc na martwe już stosy futra, do połowy zagrzebane w bagiennej wodzie.

- Dwóch ludzi z bronią i Crista przeniosą Roba do miasta. Powinni też wziąć dwa psy na wszelki wypadek. Są mądre, mają bardziej wyczulone zmysły niż my. Ostrzegą ich zawczasu o zagrożeniu, jeśli podejdzie zbyt blisko - westchnął markotnie, próbując ogarnąć burdel jaki mieli właśnie przed oczami - Też mi te przerośnięte sierścicuhy nie pasują. Spójrz na nie: chude, wygłodzone. Może mogłyby wyciągnąć kogoś na drzewo, ale nie przenieść ciała nigdzie dalej. - krótkim ruchem brody wskazał na martwe drapieżniki - Nigdy nie byłem na Florydzie, ale twój opis pasuje mi do jednego bydlaka który byłby w stanie rozerwać uzbrojonego człowieka i wynieść jego ciało gdzieś w daleką cholerę. Wiesz o czym mówię - spojrzał na Bensona, a przez maskę opanowania na ułamek sekundy przebiło się zmęczenie - Jeżeli to Wyjce raczej nie ma co bawić się w szukanie ciał, bo ich nie będzie. Może ten co tu walczył jakoś zbiegł. Może mu się udało - pokręcił głową sam w to chyba nie za bardzo wierząc - Nie wiem gdzie wsiąknął Roy. Odwróciłem się tylko na chwilę, a potem zaatakowały - kopnął kolczasto-futrzaste ciało z wyraźną złością - Trzeba stąd wyprowadzić ludzi, nie mogą tu zostać skoro w okolicy kręci się jedna z tych maszkar. Wezmę psy i pójdę dalej za tropem. Przydałbyś mi się - popatrzył tropicielowi prosto w oczy [b][i] - Ale w tej sytuacji sam musisz podjąć decyzję. Ja nie mogę naciskać.


- I co mam powiedzieć Bri jak teraz bym wrócił? Przecież wszyscy wiemy po co mnie wezwaliście dziś rano i jak licznych speców od tropienia mamy pod ręką. - uśmiechnął się lekko do szeryfa. Nom. Wyglądało to niezbyt wesoło. I widocznie z szeryfem nadawali na tych samych falach. Wyjec. Jeśli tu gdzieś im grasował jakiś wyjec…


No ale niestety jak na razie ciężko było mu wymyśleć inną alternatywę. Najbardziej pasowałby pod względem rozmiarów niedźwiedź tylko nie słyszał jeszcze o niedźwiedziu jaki by się tak zachowywał. A o wyjcach już tak. Tylko nigdy wcześniej nie musiał się liczyć z otwartą i bezpośrednią konfrontacją z tym stworzeniem. I po prawdzie to nadal by wolał nie mieć tego w planach. Fuck…


- Dzień jeszcze młody. Na razie nie znaleźliśmy nic co by mogło sugerować, że no… że Jacka nie ma już sensu szukać. A szkoda go tak tutaj zostawiać. Roy’a też. Poszukajmy tutaj, te pobojowisko i okolicę. Potem złomowisko. Może psy złapią jakiś trop czy nawet my coś znajdziemy. - wzruszył ramionami. No co. Nigdy nie wiadomo. Czasem głupi fart lub pech potrafił całkiem odwrócić sytuację. Poza tym te głupie sumienie nie pozwalało mu podwinąć ogona i wrócić z Robertem i Cristy do osady. - No jak nie no to może w drugiej grupie coś by znaleźli? Nie wiadomo. Tropienie to trochę jak łowienie ryb, siedzisz, siedzisz, siedzisz i nic aż nagle coś zaczyna brać. No. To ja pójdę naciąć gałęzi na te nosze i w ogóle. Jakiś koc czy płaszcz by się przydał do tego. - powiedział trochę zmieniając pod koniec temat. Musieli mieć nosze. I pochodnie. No i psy.


- Znajdziemy go - Skov odpowiedział z zacięciem, splatając ramiona na piersi i w końcu się uśmiechnął. Blady to był uśmiech i pełen napięcia, ale i tak odjął szeryfowi parę lat - To dobry plan, tak zrobimy. Jestem twoim dłużnikiem Luke - popatrzył na niego z nagłą powagą i zmrużył oczy intensywnie się nad czymś zastanawiając. W końcu wzruszył ramionami [b][i] - Umiesz używać granatów? -

spytał.


- Niezbyt. Nie używałem tego w strzelaninie ale samo odbezpieczenie nie jest tak trudne by iść na studia by to zrobić a rzut granatem od rzutu kamieniem się ponoć zbytnio nie różni. - przyznał południowiec patrząc z zaciekawieniem na szeryfa. Miał granaty? No, no… Tego się nie spodziewał. Ale w sumie skoro mieli tu chyba jednak wyjca… To przydałyby się cięższe argumenty bo te ze strzelby mogły się okazać niewystarczające.


- Zwykle wystarczy parominutowe przeszkolenie, nie trzeba do tego Pazura - Skov uśmiechnął się pod nosem, a wzrok mu złagodniał. Benson zaś miał nieodparte wrażenie, że starszy mężczyzna pomyślał o córce, znanej z tego, że opowiadała każdemu kto chciał jej słuchać, jak to kiedyś pojedzie na szkolenie i któregoś dnia dołączy do znanej organizacji najemników.


- Na komendzie zostały nam ze trzy granaty, o inną ciężką broń trudno - szybko się ogarnął, wracając do nieprzychylnej i mało kolorowej rzeczywistości - Na razie radzimy sobie bez nich, z tym co mamy. Kurtka się znajdzie - dokończył, zdejmując z pleców własną katanę i powiesił ją na gałęzi najbliższego drzewa - Nie odchodź za daleko, zobaczę czy Crista skończyła przygotowywać Roba.


- Dobra. - myśliwy zgodził się z szeryfem. Właściwie jak na miejscu nie mieli granatów czy czegokolwiek innego to trochę palcem po wodzie pisane w tej chwili. Ale jak wrócą no to rzeczywiście obycie z tymi granatami mogło się przydać. Nawet nie wiedział, że szeryf ma takie cuda u siebie. Sam dokończył się ubierać i rozejrzał się po pobojowisku. Taki trochę uporządkowany chaos się zrobił. Szeryf widocznie radził sobie z tym całkiem nieźle. To i myśliwy mógł zająć się swoją robotą. Przeszedł ostrożnie gdzieś tam, gdzie wcześniej był przód pochodu. I gdzie chyba powinien być Roy. Spodziewał się z początku dostrzec chaos ludzkich i nieludzkich tropów. Tak typowy dla takiej dość licznej grupki którą zaskoczyła nagła walka. Ale liczył, że może dostrzeże coś nie pasującego. Na przykład tropy kogoś wleczonego albo odskakującego gdzieś w bok. Na przegniłej, podmokłej ściółce, może coś na pniach drzew albo najniższych gałęziach. Albo w krzaczorach. Szedł przyświecając sobie pochodnią i trzymając w drugiej ręce strzelbę. Na razie chciał sprawdzić najbliższy rejon pobojowiska bo rzeczywiście nie uśmiechało mu się leźć teraz gdzieś samemu. Z drugiej strony jak wyjec rzeczywiście porwałby Roya no to powinien jeszcze wlec go do jamy czy co on tam miał za leże. Wtedy powinno go tu nie być chyba. Ale mógł też go odwlec, zaciukać i wrócić. Wtedy byłoby gorzej bo mógł znowu tu wracać albo już gdzieś się czaić. Zwłaszcza na sztukę oddzieloną od reszty stada więc znowu niezbyt uśmiechało leźć gdzieś samemu.


Ślady były - pojedyncze i ostrożne. Gubiły się w błocie i wodzie, ale Benson nie był nowicjuszem. Ze zgiętymi plecami szedł po ich linii, powtarzając ruchy zaginionego człowieka. Uspokajające było to, że nie dostrzegał śladów krwi, ani nagłej szamotaniny, na jego oko wyglądało, że Roy oddalił się ostrożnie, kierując się w stronę osady po lekkim łuku.

Dalsze oględziny przerwało mu zamieszanie. Najpierw usłyszał odległe echo łamanych gałęzi i pospieszne kroki… dużo. Coś albo ktoś biegł. I nie był sam. Niestety mgła ograniczała widoczność, uniemożliwiając identyfikację zagrożenia nim nie wejdzie w odpowiedni zasięg.


~ I co teraz cwaniaku? ~ Luke się trochę zdziwił gdy odkrył pozostawione przez pojedynczego, ostrożnego pieszego tropy. Musiały należeć do Roya, bo nikogo więcej nie brakowało. Raczej nie oberwał a jak już to nie krwawił bo nie było po tym śladów. Więc co? Zmienił zdanie i dał dyla? Mogło tak być. Zwłaszcza na początku walki jak ten skoordynowany atak serio nie wyglądał zbyt różowo dla zaatakowanych. Właściwie to niewiele brakowało by te stwory rozbiły ich grupkę. Ktoś mógł więc mieć powód by dać dyla i próbować wyjść z tego na własną rękę. A to miało tą wadę, że sypała się teoria o tym wyjcu w pobliżu. Znaczy, że kogoś zgarnął. Więc albo go tu w ogóle nie było albo na odwrót, gdzieś tu się kręcił.


Dalsze rozważania przerwał mu odgłos tratowanych krzaków. Coś się do nich zbliżało! Chyba ludzie. Od strony drogi. Druga grupka? Miał nadzieję, bo jak coś czy ktoś inny tak na nich waliło otwarcie to nie byłoby zbyt dobrze.


- Hej! Ktoś tu leci! - krzyknął do swojej grupki. Patrzył na psy. Jakby wyczuły zagrożenie chyba powinny podnieść rwetes. Wrócił pospiesznym krokiem do większości swojej grupki.


Bydlaki jak na złość popatrzyły na tropiciela, potem przeniosły łby tam gdzie hałas i wróciły do czatowania przy usypiającym panu. Tylko Lancelot raczył przeparadować te parę kroków aby stanąć między stadem a hałasem. Nie wydałam się spięty, czy zaniepokojony - nie zjeżył futra, ogon też mu luźno dyndał. Postawił uszy na sztorc i radarował okolicę z niezbyt mądrym wyrazem pyska.


Ludzie za to zareagowali odwrotnie. Chwycili za broń i czujnie wpatrując się w mgłę od strony z jakiej dobiegały hałasy.


- Hej, hej spokojnie, chyba swój! Psiunki coś nie są na nie. - Benson uniósł ręce do ramion w lekko pulsującym geście by dać znać o opuszczeniu broni. Wolał zaufać zmysłom i rozumowi zwierzaków niż swoim. Bo po prawdzie nadciągające odgłosy nie brzmiały uspokajająco. Ale też pochodziły od strony gdzie powinna być druga grupa. Tylko powinna być dalej, gdzieś przy drodze. Ale może zwabiła ich strzelanina? Aż bał się myśleć co by było jakby to jednak nie był nikt od nich i nie miał przyjaznych zamiarów.


- Heej! Kto idzie?! - krzyknął w stronę nadciągających dźwięków. Tak na wszelki wypadek. Tamci też pewnie mogli być denerwowani to o wypadek z bronią łatwo. Komuś zadrga łapa na spuście i nieszczęście gotowe.


Odgłosy rozchlapywania wody na ułamek sekundy ucichły, tracąc tempo, a potem wróciły ze zdwojoną siłą.

- Benson łapa ze spustu! - z mgły doleciał zirytowany i zmęczony krzyk Chrisa. On też pojawił się chwilę później, wyskakując z mgły niczym diabeł z pudełka. I nie był sam. Przywlókł ze sobą dwóch ludzi. Każdy z nich trzymał broń w rękach, rozglądając się w nerwach po okolicy.


- Spokojnie. - odpowiedział brodacz opuszczając strzelbę na dół za to podnosząc pochodnię wyżej. - A co z resztą? - zapytał Podolsky’ego gdy zorientował się, że więcej chyba z tej drugiej grupy do nich nie dojdzie. - Znaleźliście coś? - coś mu się wydawało, że pewnie nie bo Chris pewnie od tego by zaczął. - Nas znalazły te tutaj. Robert oberwał. Organizujemy jego transport do domu. No i dalej idziemy szukać Jacka. I Roy’a gdzieś nam wcięło w zamieszaniu. Chyba się urwał. Nie spotkaliście go? - Benson pokrótce streścił wydarzenia z ostatnich minut i kwadransów.


- Roy? - Chris zrobił zdziwioną minę i pokręcił głową. W międzyczasie zdążył dobiec do Bensona i zatrzymał się. Podszedł też szeryf, a głowy pozostałych obróciły się ku nim, nasłuchując w napięciu.


- Zniknął we mgle, odłączył się przed atakiem - Skov wyjaśnił spokojnie, pokazując na jedno z kotowatych trucheł.


- Nie, nie widzieliśmy go - gliniarz podążył wzrokiem w odpowiednim kierunku i pokręcił przecząco głową - Pies go jebał jak uciekł. - westchnął ciężko, powoli stabilizując oddech. Splunął w błoto i podjął gadkę - Na drodze jakieś pół mili od domu Brownów Charlie wypatrzyłą trop Wyjca. Szedł od drogi w stronę Błotniaka z godzinę temu. Posłałem Julesa do Bri żeby zabrał ją do miasta. Nie ma co kusić losu, jeśli to bydle kręci się tu gdzieś po okolicy. Dałem mu też klucze od sejfu - popatrzył wymownie na szeryfa, a ten pokiwał powoli głową.


[b][i] - Dobrze zrobiłeś - mruknął [b][i] - A co z resztą?


- Charlie prowadzi ich do Rogatek. Mają tam poczekać, a jak nie przyjdziemy iść do Żyda sami. Na złomowisku będą bezpieczniejsi niż tutaj, poradzą sobie - Podolsky splunął po raz drugi pod nogi i wbił dłonie w kieszenie kurtki - Odnosimy Roba, krew przyciąga drapieżniki. Dobrze, że sobie poradziliście - dodał mniej oschłym tonem i nawet się uśmiechnął. Krótki to był uśmiech i użył do niego połowy ust, ale nie dało się go przeoczyć. Wreszcie spojrzał na tropiciela - Uważasz że Roy się urwał?


- Na to mi wychodzi. Chcesz to sam zobacz. - Benson wzruszył ramionami odpowiadając na pytanie Podolskiego. Z tego co ten mówił i jeszcze szeryf to kiwał głową bo też widział sprawę podobnie. Tylko te kolejne i to tak cholernie świeże ślady wyjca go ponownie zaniepokoiły. Zaprowadził jednak obydwu mężczyzn do miejsca gdzie znalazł tropy Roy’a. - No to są jego ślady. Zobacz, tu jest odcisk buta, a tam kolejny. - wskazał strzelbą na to co znalazł w błocie, ściółce i trawie na wypadek gdyby obserwatorzy nie mieli takiej wprawy jak on w tych śladach.


- A nas te cholery już atakowały mniej więcej tam gdzie teraz leżą. Roy szedł na samym czele więc go pierwsza fala ominęła a potem już wszyscy byliśmy zajęci. - myśliwy wskazał na pobojowisko z większością z ich grupki, poranionym Robertem przygotowywanym do transportu, i trzymającą się w jego pobliżu Cristy.


- A jego ślady prowadzą tam dalej, w las. Nie ma krwi więc nie oberwał. Nie ma śladów walki więc nie został zaatakowany. Nie ma łusek więc raczej nie strzelał. Chyba, że miałby przytomność je potem pozbierać. Nie ma innych śladów w pobliżu więc szedł sam. Nikt go nie niósł ani nie wlókł. Tyle ja widzę, z tego tutaj no resztę zostawiam wam. Ja go za dobrze nie znam. - rozłożył ręce na znak, że skończył. Teraz miał okazję powiedzieć tak bardziej pełnym zdaniem coś co wcześniej tylko poukładał sobie w głowie a zdążył streścić szeryfowi jednym zdaniem. Dla niego wyglądało, że Roy się urwał.


- I my też coś znaleźliśmy po wyjcu. Z ostatniej nocy. Cięcia po pazurach na drzewie. Chyba kogoś dopadł bo znaleźliśmy jeszcze to. - Luke skorzystał z okazji, że mniej więcej stoją w oddaleniu od większości grupki i wyjął znalezione wcześniej łuski od Parabelki. Do pociętego pazurami drzewa był kawałek no ale właściwie mógł zaprowadzić Podolskiego. - Nie ma żadnego ciała. To albo jakimś cudem farciarzowi się mimo wszystko udało albo wyjec zabrał je ze sobą. - dodał jeszcze na koniec.


- A z tą drugą grupą w porządku, drogą powinno być trochę łatwiej i u Żyda dobra miejsce na zbiórkę. Teraz chyba też czas byśmy się ruszyli. My dalej a Cristy i reszta niech zabiorą Roberta do domu. A my weźmiemy trzy jego psiuny. Mądre psiuny, przydadzą się nam. Dzień jeszcze młody no ale na bagnach to godziny lecą jak szalone jak chcesz coś zrobić za to kilometrów to w ogóle nie ubywa. - powiedział pod kątem aktualnej sytuacji patrząc na obydwu mężczyzn.


Podolsky dokładnie obejrzał ślady w błocie, przekrzywiając kark jakby próbował złapać lepsza perspektywę. Łuski też obejrzał, następnie z ponurą miną przyjrzał się szramom na drzewie. Nie przerywał tropicielowi, za to słuchał bardzo uważnie, co parę zdań patrząc orientacyjnie na szeryfa, lecz ten ani razu nie zaoponował co do przedstawionej wersji, aż w pewnym momencie potrząsnął karkiem i syknął ze złością przez zęby.


- Roya pies jebał, dorosły jest, a za dezercję i zostawienie swoich ma karnego kutasa w to niemyte dupsko. Niech sam sobie radzi, znajdę chuja jak wrócimy z dzieciakiem - zirytowanym ruchem sięgnął za pazuche, wyjmujac paczkę fajek. Wyłuskał jednego trochę pokrzywionego i odpalił od wysłużonego zippacza.


- A co z tobą Benson? - zazezował wymownie na pokiereszowane ramię - Ta łapa ci nie odpadnie, no nie?


- Pójdziemy we czwórkę i weźmiemy psy - Skov zatoczył palcem kółko, pokazując na siebie, Nowojorczyka i Lukasa. O dziwo zahaczył też o blondynkę z warkoczem, nadającą cicho do tracącego powoli kontakt z rzeczywistością MacCoya. Razem z pozostałą grupą układali go ostrożnie na skleconych naprędce, prowizorycznych noszach.


- Ona się przyda młodemu - Chris skrzywił się, widząc jaki wybór padł przy doborze ekipy poszukiwawczej.


- Crista zrobiła dla niego co mogła. - szeryf zaczął wyjaśniać cierpliwym, spokojnym tonem - Ustabilizowała go, a w mieście otrzyma odpowiednią pomoc. Zostanie z nami, ktoś musi trzymać psy, my ubezpieczamy na tyle ile damy radę - poruszył wymownie brwiami, patrząc prosto na młodszego gliniarza - W tym czasie Luke zajmie się tropieniem. Znalazł czapkę Jacka i parę nitek z jego kurtki. Pasuje? - na koniec przeniósł wzrok na drugiego rozmówcę.


- Jasne, nie ma sprawy. - Benson nie miał oporów na trochę zmieniony skład proponowany przez obydwu rozmówców. Byli pewnie lepiej ogarnięci w temacie od niego a zmian od tego co sam zaproponował było dość niewiele. A właściwie to jedna, blond zmiana. Sam nie był pewny czy na dobre czy na złe. Cieszył się, że Cristy idzie z nimi bo przydałaby się na różne “w razie czego” no i w ogóle jakoś fajnie jakby była w pobliżu. A z drugiej strony przecież nie łazili tu dla przyjemności więc każdemu coś mogło wyskoczyć i dopaść. Zwłaszcza jak to temat wyjca był na tapecie. - Dobra, to zbierajmy się. Dajmy psiskom się wykazać. - zgodził się brodacz. Miał nadzieję, że czworonogi podejmą trop. Jak nie no mógł sam jeszcze spróbować. Nie było sensu dłużej zwłóczyć.


Na parę chwil zapanował kontrolowany chaos, gdy jedna grupa żegnała się z drugą, życząc sobie nawzajem powodzenia. Jedni wracali do miasta, drudzy mieli dalej brnąć w zamglone, mokre i niebezpieczne, leśne ostępy, dodatkowo z widmem czającego się gdzieś za plecami potwora z jakim aktualnie ciężko byłoby im się mierzyć.

Nie poddali się jednak, wiedząc o co toczy się gra.


- Idźcie bezpiecznie - padło od strony tych co wracali. Słowom towarzyszyły pokrzepiajace uściski dłoni i klepanie po plecach.


Tylko Rob, tracący już wyraźnie kontakt z rzeczywistością, wydawał się jeśli nie załamany to co najmniej rozbity. Gapił się ponuro gdzieś w bok, podczas gdy dwóch chętnych chwyciło nosze.

- P...prze-przepr-r...rasza-am - wydukał przez ścisnięte gardło, mrugając szybko.


- Oj Robbie… to przecież nie twoja wina - Crista zatrzymała się, żeby złapać go za dłoń i ścisnąć na pożegnanie. Pochyliła też się i zostawiła na spoconym, bladym czole szybki pocałunek - Świetnie się spisałeś, teraz czas odpocząć. Resztę zostaw nam.


- Zadbamy o psy synu, nie obawiaj się. - Skov stanął po drugiej stronie noszy, klepiąc delikatnie to ramię chłopaka, które nie oberwało - Wrócimy najpóźniej o zmroku - powiedział głośniej do pozostałych, co spotkało się z cichymi pomrukami i potakującymi kiwnieciami głową.


- Dobra kurwa, lecimy z koksem zanim ktoś odpali boomboxa z Celine Dion - Chris za to uniósł oczy ku niebu, łapiąc za psie smycze. Zwierzaki poruszyły się czujnie, momentalnie stawiając uszy.

-Spoko Chris, świetnie Ci poszło, jakbyś ich nie zatrzymał to by nas poszatkowały. - tropiciel położył dłoń na ramieniu Roberta ale w końcu uścisnął mu dłoń. - I dzięki stary za te twoje pieski, no pomoc z nieba normalnie. I szeryf dobrze mówi, zajmiemy się nimi. A wy trzymajcie się i spotkamy się po powrocie to pogadamy. - Luke na koniec zwrócił się trochę do Roberta a trochę do całej grupki jaka miała go odtransportować do domu. I Podolsky miał rację, trzeba było ruszać dalej.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest teraz online  
Stary 25-03-2018, 19:52   #22
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Tony westchnął ciężko słysząc prośbę gospodarza. ”Jak mi się kurwa nie chce?” zajęczał głos w obolałym umyśle. Przepatrywacz nie wiedział co to za cholerstwo pili wczoraj, ale gorąco przysięgał sobie, że więcej tego świństwa do ust nie weźmie. Delikatnie przeturlał Alishię na drugą część posłania, starając się nie zbudzić dziewczyny. Podnosił się na raty, odczuwając w kończynach skutki wypitego bimbru.

Zwlekł się wreszcie z posłania i wstał, rozciągając się i prostując. ”Spałeś już w gorszych miejscach’ - konkludował rozglądając się po wnętrzu ziemianki. Zauważył swój szpej obok łóżka i z satysfakcją stwierdził, że niczego nie brakuje. Podniósł z ziemi pas z kaburą i nożem i zapiął go na biodrach. Bimber łagodzi obyczaje podobno, ale on aż tak nie ufał gospodarzowi, pomijając paskudną fizjonomię, wyglądał na takiego co by mu bez wysiłku mógł skręcić kark gołymi rękami.

Odsunął kotarę i ruszył w stronę prowizorycznej kuchni:-Co mam robić? - głos wydobywający się z jego gardła, był jakby nie jego. Szorstki i bardziej chropowaty niż zwykle, uzmysłowił sobie jak bardzo wyschło mu w gębie. ”Pieprzony kac.”*

Wnętrze które go powitało w dziwny sposób przywodziło na myśl starodawną salę tortur, chociaż było tylko kuchnią… chyba. Przynajmniej widział gary, kubki i całą masę flaszek najróżniejszych kształtów i rozmiarów - od takich wielkości jego dłoni, po parunastu litrowe gąsiory, wegetujące gdzieś pod ścianą.

Stara opalana drewnem albo i węglem kuchnia miała wieloletnią warstwę osadu z sadzy, tłuszczu i tego wszystkiego, co przez ten czas wykipiało i wylało się z garów. Zastawiała ją masa najróżniejszego żelastwa typu szczypce, pogrzebacze, szpikulce i cholera wiedziała co jeszcze i do czego tam służyło. Jedynym kaszlnięciem cywilizacji wydawała się… żarówka, oświetlająca niewielki pokoik pod ziemią żółtym, ciepłym blaskiem, przytłumionym przez warstwę brudu i muszych gówien.

Drugie źródło światła stało po przeciwnej stronie pomieszczenia i też należało do tych elektrycznych, chociaż ono akurat było wykręconym z jakiejś bryki halogenem o ostrym, białym świetle.
- Najpierw morde przepłukać - gospodarz krzątał się przy kufrze, przewalając jego zawartość z nieznośnym hałasem wydawanym przez ocierający się o siebie metal i szkło. Nie patrząc na zwiadowcę pokazał na zostawiony na półce słój z którego raźno zalatywało kwasem - Woda z ogórków. Chyba że chcesz klina. Po jednym i po drugim albo się porzygasz, albo ci się przejaśni w głowie. Tak czy tak pomoże.

- Woda powiedział i drzącymi rękami sięgnął po słoj. Z klinami dał sobie spokój dawno temu. W zasadzie z takim chlaniem jakie zafundował mu wczoraj Greg, dał sobie też spokój dawno temu. Dobry bimber wolał zużywać jako antyseptyk.No to się odkaziles za wsze, kurwa, czasy” - myślał między kolejnymi łykami zielonkawego, kwaśnego płynu.

Odstawił kubek i chwilę czekał na reakcję organizmu. - Chyba się przyjęło - powiedział po chwili do gospodarza z większą już werwa w głosie. - Co tam masz do roboty? - wskazał głową na niemiłosiernie brudną blachę pieca. - Może w międzyczasie powiesz mi co to za robota, o której mówił ten stary cap, Baker? - zapytał Bimbrownika wprost.

- Tam są polana, obok siekiera. Nie odrąb se niczego, nie mam tu apteczki a czymś trzeba w kuchni palić - wielka łapa gospodarza machnęła gdzieś w kąt, pokazując bale grubsze niż udo Benneta. Stały w karnym rządku tuż pod ścianą jak prowizoryczny, metrowej wysokości płot. Obok stała solidna siekiera o wytartym stylisku i lekko matowej głowni ze śladami rdzy przy obuchu.
- Robota polega na porąbaniu belek - Patt parsknął mało przyjemnie, co brzmiało podobnie do kaszlnięcia. Pokręcił głową i odwrócił się w stronę kuchni, dzwoniąc garami w mało subtelny sposób - Co do innych robót to podklepujesz z bajerą pod zły adres. Nie ze mną się ustawiliście, ja się w nic nie mieszam. Lepiej to zapamiętaj.

- Spoko, myślałem, że jak u Ciebie chlejemy, to z Tobą ustawiał nas Greg - dodał na swoją obronę Bennet. Wzruszył ramionami i ruszył we wskazane miejsce. Zważył narzędzie w dłoni i sprawdził czy pieniek służący za podstawę stoi stabilnie. Musiał przyznać, że siekiera była kawałkiem solidnego narzędzia. Zabrał się za robotę, choć z powodu symptomów kaca nie było lekko.

”Na kaca najlepsza ciężka praca” - przypomniał sobie powiedzonko swojego ojca. Parsknął pod nosem układając kolejne polano na podstawie. Wydawało mu się, że Patt nie był zbyt chętny do rozmowy. Ze szczegółami musiał poczekać na ośmiomilowca. Niemniej nie zawadziło podpytać o najbliższą okolicę. - Możesz mi powiedzieć co tam ostatnio słychać w Salisbury? Parę razy przejeżdżałem z karawanami przez miasto, ale jakoś nigdy na dłużej nie zabawiłem” - spróbował nawiązać rozmowę z Bimbrownikiem.

- Gdybym wiedział, że ten kaleka tu przyjedzie wczoraj nie otworzyłbym wam klapy. Wziął mnie z zaskoczenia, dlatego w ogóle tu weszliście. - pobliźniony łysol mruknął pod nosem i ciężko szło wyłapać czy żartuje, czy mówi jak najbardziej poważnie. Z półki nad kuchnią zdjął pleciony z wikliny koszyk i wyciągał z niego pojedynczo kolejne jajka.
- A co u nas słyszeć? - spytał i splunął w otwartą fajerkę. Grzebnął pogrzebaczem i ustawił na niej wysłużoną patelnię słusznych rozmiarów - Stare kurwy nie chcą zdychać, a młode nie chcą dawać jak im nie brzdękniesz gamblem przed mordami - podzielił się przemyśleniami - Skoro byłeś tu parę razy wiesz gdzie iść po plotki.

”Przyjemniaczek w dupę pierdolony” - pomyślał po odpowiedzi Patta. Duszą towarzystwa to on nie był, nic ciekawego od niego się raczej nie dowie. Pozostało mu rąbać drewno i czekać, aż Greg na tyle się ogarnie, że będzie mógł z nim spokojnie pogadać.

Robota szła mu opornie, łeb pękał przy każdym uderzeniu siekiery, rozpaławiając się niczym polana które tak zawzięcie rąbał. W międzyczasie jego mało wygadany towarzysz niedoli dorzucił na patelnię kostkę czegoś białego. W powietrzu rozszedł się zapach topionej słoniny. Dołączył do niego syk i woń cebuli, a potem jajek.

- Zanieś miski - Patt pokazał łyżką na szafkę i cynowe naczynia, wciąż nie odwracając się od patelni w której preparował śniadanie - I budź śpiące królewny. Za pięć minut będzie żarcie.

Wziął ze stołu wskazane naczynia i ruszył w kierunku pomieszczenia, gdzie po libacji odpoczywała dwójka jego znajomych. Rzucił z ulgą miski na prowizoryczny i byle jak sklecony z palet stolik. Z uczuciem ulgi i błogości usiadł na posłaniu obok Alishi. Zarówno ona jak i stary Baker przytomnieli: - Gospodarz zaprasza na śniadanie - powiedział z krzywym uśmiechem.
- Jak mnie łeb napierdala… - powiedział spoglądając spodełba na starego weterana 8 Mili. - Co to za robota Greg? Chyba po takim chlaniu możesz mi już wreszcie zdradzić jakieś szczegóły? - może myślenie o nowym zleceniu jakoś zajęłoby jego obolały umysł, dając wytchnienie od morderczego kaca.

Całe przytomnienie w wykonaniu dwójki wciąż zalegającej na posłaniach raczej przypominało niemrawe podrygi świeżych zwłok, nie do końca stężonych i przejawiających jakieś echo dawnych aktywności. Jednooki nie chrapał, ale i tak komunikatywny raczej nie był. Na słowa zwiadowcy wymamrotał coś, przekręcając głowę w drugą stronę, a zbolała miną którą przybrał mówiłą sama za siebie.

Z drugiej strony Alishia najwidoczniej miała kompletnie inne plany niż wstawanie. Z cichym jękiem boleści wymacała poduszkę i nakryła się nią na głowę.

”Pięknie, pozostało mi czekać, aż wszyscy przyjdą do siebie. Może śniadanie pomoże?” - wtedy ból głowy przypomniał mu, że on sam do stanu używalności jeszcze trochę potrzebuje.

Czas wydawał się ciągnąć leniwie i boleśnie. Dźwięki i hałasy z kuchni działały na nerwy, lecz zapach dolatujący zza zasłony już nie. On akurat pobudzał żołądek do życia, tak samo jak kubki smakowe. Capiło dobrą, sprawdzoną jajecznicą, preparowaną zapewne przez gospodarza podziemnej meliny. Przyjemna woń śniadania przebijała się przez odór przetrawionego alkoholu, potu i piwnicznego zaduchu.

Sam Patt pojawił się zaraz potem, niosąc za rączkę sporej wielkości patelnię. W drugiej ręce trzymał koszyk z pajdami ciemnego chleba i kostką czegoś, co prawdopodobnie było masłem.
- Co jest do cholery?! - warknął rozglądając się po pomieszczeniu. Zaczął od jednookiego, potem obadał wzrokowo Alishię, a na koniec skupił się na zwiadowcy - Miałeś ich obudzić, to takie trudne? - postawił z trzaskiem patelnię na stół, a potem nabrał powietrza i huknął - Wstawać kurwa, żarcie!

Efekt był błyskawiczny. Kobieta na łóżku drgnęła, podnosząc głowę i mrużąc oczy w zbolałej minie, powoli zaczęła się podnosić do siadu.

- Musisz się tak piłować od bladego świtu? - Baker jęknął z wyrzutem ze swojego fotela, przekręcając głowę w stronę źródła hałasu.
- To nie noclegownia. - burknął gospodarz, siadając przy kulawym stoliku i bez czekania na pozostałych, nałożył sobie kopiastą porcję jajecznicy - Macie śniadanie, a potem wypierdalać. Możecie wpaść wieczorem, ale dziś za dnia mam robotę, a nie lubię jak mi się przeszkadza.

Bennetowi aż zadźwięczało w uszach od krzyku gospodarza. Nie zwlekając przysiadł się do żarcia. Miał zamiar jak najwcześniej wyrwać z tej dziury Bakera i Alishię... Miał zamiar dowiedzieć się co za robota na niego czeka, a od wczorajszej doby mitrężyli tyko czas. Ból głowy powrócił pulsując w skroniach.

 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 25-03-2018 o 19:56.
merill jest offline  
Stary 28-03-2018, 19:16   #23
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację


Piąty przeciągnął się powoli, wystawiając ze śpiwora najpierw długie, kościste ramiona, a potem pogięte, chude nogi. Stawy strzeliły, kiedy kręcił głową i ruszał barkami, powoli i z namysłem rozciągając wszystkie członki, nieco skostniałe od porannego chłodu i wilgoci.

Nie był najmłodszy; poprzednie życie i długa droga, jaką odbył w tym wcieleniu odcisnęły się na nim wyraźnym piętnem i dlatego w głębi duszy był wdzięczny swojej przewodniczce, że dała mu się wyspać; po nieustannej jeździe bezdrożami jego ciało nie regenerowało się tak szybko i musiał porządnie wypocząć... a i tak, choć zgięte od manetek palce wróciły do sprawności, dupa od wygniatania na siodle bolała go nadal.

- Nie pada? Bóg dał nam kolejny wspaniały dzień! - zawołał za kobietą, trochę żartując, a trochę nie. Swój fach spełniał głównie w miastach i osadach, miejscach, gdzie dla wędrownego kaznodziei zawsze znalazło się wygodne łoże w pokoju gościnnym i hojność gospodarzy. Długie pielgrzymi i podobne im wyprawy nie były mu w żadnej mierze obce, ale cóż, prawdę mówiąc ostatnio odwykł od spania w polowych warunkach, dlatego nawet drobna poprawa pogody szczerze go cieszyła.

Wciągnął buty, ziewnął szeroko, pokazując całemu światu imponujące braki w uzębieniu uzupełnione tanim tombakiem, podrapał się po głowie i rzutem oka zrobił szybką inspekcję stodoły. Niczego nie brakowało; graty były w tym miejscu, gdzie je położył, strzelba zakopana pod sianem zaraz koło śpiwora, a skórzany kowbojski kapelusz razem z kurtką nadal grzecznie wisiał na kołku. Na “honorowym miejscu” - kawałku budynku, gdzie ostał się fragment pięterka, tworzący coś w rodzaju daszka - stał jego motor, który - co z ulgą stwierdził, przejeżdżając palcami po karoserii - był tylko wilgotnej od porannej rosy, a nie ucierpiał zbytnio od deszczu. Rzeczy mogły moknąć - kiedyś się je ostatecznie wysuszy - ale jakby maszyna nie chciała odpalić z powodu wody, to byliby załatwieni na dobre...

- Niech będzie pochwalony! - zawołał, też wychodząc przez próg, w stronę ogniska. Odwrócił głowę w kierunku słońca - a raczej miejsca, gdzie powinni być, zgadując po kierunku padającego zza mgły światła - przeżegnał się, pochylił usta i pocałował wydobyty spod koszuli krzyż. Niezależnie od tego, jak bardzo dziwnie Pereira na niego patrzyła, to był właśnie właściwy sposób na rozpoczęcie dnia, choć kubek kawy był też szaleńczo kuszący i też miał swoje zalety, musiał to przyznać.

- Masz ochotę na... kaczkę po syczuańsku czy... pikantną wołowinę? - spytał sięgając do torby i czytając etykietki z wyciągniętych na chybił-trafił puszek - Powojenne żarcie, więc i tak to pewnie jeden pies... ale może masz smaka na któregoś szczególnego?

Odpowiedziało mu głośne parsknięcie w wesołej tonacji, po którym blondynka kucająca przy ogniu wykonała mu salut tlącą się gałęzią do tej pory służąca jej do dziubania między płonacymi polanami.


Nad ogniskiem ustawiła stelaż, do którego przyczepiła kociołek i to z niego dobywał się intensywny aromat kawy.

- Na wieki wieków. - odpowiedziała wrzucając dymiący badyl między inne dymiące badyle, a następnie pokazała zapraszajacym gestem na prawie że suchą glebę obok siebie. Poczekała aż skończy swoje rytuały, w międzyczasie zajmując się pierwszą podstawową zasadą zaczynania dnia - kubkiem kawy.
- Zjem wszystko co nie wygląda jak ten szajs. - mruknęła, ruchem głowy pokazując na drzwi obory. Wysoko nad nimi przybita nożem dyndała jaszczurka. Niby nic niezwykłego - Piąty widział sporo tych gadów przez swoje życie, ale ten konkretny egzemplarz miał dwie głowy, jaskrawożółte ubarwienie i był długości jego przedramienia.
- Albo po czym nie zmienię się w podobny szajs... - dopowiedziała z szerokim wyszczerzem, wyciągając w kierunku towarzyszka obtłuczony kubek pełen ciemnego, aromatycznego płynu.

- Amen. - mężczyzna poważnie uniósł jeden palec do góry, odczekał chwilę i dopiero potem znów się poruszył, rzucając łowczyni losową puszkę i przysiadając się chwilę później do ognia, od razu łapiąc za kubek.
- Nawet jeśli to był pies... - kiwnął brodą na puchę, mrugając porozumiewawczo okiem - To na pewno był porządny teksański kundel. Wielki jak cielak, same mięśnie i zdrowy jak byk! - zaśmiał się chrapliwym głosem - Tego akurat można być pewnym. U nas na Południu mało którą rzecz traktuje się równie poważnie jak porządne mięso. No, może poza wiarą, końmi i strzelaniem do czarnuchów... znaczy, mutantów.

Pereira zarechotała na całego, odchylając kark do tyłu i mrużąc z uciechy oczy. Szybkimi ruchami rozparcelowała puszkę, odbijając jej denko nożem.

- Czarnuch, mutas - jeden chuj. Dlatego jak pójdę na emeryturę… no jak się dorobię, to zamieszkam u was w Teksasie. Kupię ranczo, dobrą kobyłę i zainwestuję w sprzęt rusznikarski. - nawijała wesoło, grzebiąc paluchem w puszce - Ogarnę muszkiet i będę jeździła polować na te czarne gówna póki ich łbami nie ozdobię wszystkich żerdzi w płocie dookoła mojej ziemi. A kurwa ogarnę sobie z osiem hektarów. - parsknęła, nabierając palcem mięsem masy i pakując go do ust. Zaraz też zamruczała, przymykając oczy z wyraźnej przyjemności.
- Dobry ten pies. Na pewno nie był czarny. Czarny by zaraz gównem zalatywał. - dopowiedziała z pełnymi ustami, biorąc się dziarsko za nabranie kolejnej porcji - Myślisz że dużo się tu tego kręci? - zrobiła głową kolisty ruch, wskazując okolicę.

- Mutantów... czy tych drugich? - Piąty siorbnął kawę - Na bagnach zawsze się zło lęgnie, prawda? - zamyślił się - Nigdy nie miałem z nimi zbyt wiele do czynienia, więc nie wiem. Z ludźmi mam dość zmartwień, żeby jeszcze szukać mutasów. - wyszczerzył zęby, ale zaraz spoważniał - Na przykład ludźmi, którzy grzeszą nienawiścią. U Pana będziemy sądzeni za nasze uczynki, a nie za to, jakiego koloru się urodziliśmy. Jezus przyszedł dla wszystkich, nawet Żydów. Więc i dla czarnuchów też. Uważaj na swoje słowa i czyny, siostro. Gniew, nienawiść często prowadzą na manowce, gdzie już czyha Zły! - wbił w kobietę skupione spojrzenie, chwilę patrząc na nią zupełnie nieruchomymi oczami, połyskliwymi jak u martwej, chorej ryby. Jego głos opadł do hipnotyzującego szeptu. Ale zaraz na jego wargi wypłynął znów serdeczny uśmiech, jakby cała ta sytuacja sprzed chwili się nie wydarzyła - Wspaniała kawa! - powiedział serdecznie - Jeszcze pół kubka i niech mnie biorą wszystkie mutanty świata, po takim napitku dam im na pewno radę…

- Dobra, może i Pan przyszedł do Żydów, ale Żydzi jeszcze są normalni. Bycie czarnym to mutacja, a mutantów się usuwa! - kobieta wyłożyła prostą jak konstrukcja cepa ideologię, rozsiadając się wygodniej z nogami wyciągniętymi do ognia. Wydawała się odporna na psychologiczne zagrywki, albo dobrze udawała. Oblizała palec i znów zanurzyła go w puszce.
- Ja tam ich nie nienawidzę. Mogło by ich nie być, ale są. To sprzątam. Co za różnica jak bardzo pokrzywionego albo czarnego? Gambel musi się zgadzać. - puściła Piątemu oko, unosząc kubek do góry w toastopodobnym geście.
- Pij więc zanim wystygnie, a potem zwijamy manele i lecimy do miasta. Już niedaleko. Czerwonego dywanu pewnie nie rozwiną, ale gorącą kąpielą i suchym miękkim wyrem nie pogardzę, nie wiem jak ty.

- Cóż, Bóg i tak rozpozna swoich na końcu, prawda? - mężczyzna wyszczerzył zęby - Padre będzie miał dla nas wszystko przygotowane - poklepał się po piersi, gdzie w wewnętrznej kieszeni kurtki spoczywał bezpiecznie złożony na czworo list od ojca Jasona, wezwanie, które zapoczątkowało tą całą wyprawę - Kto pokłada nadzieję swoją w Panu, temu nie zostanie odmówiona pomoc i gościna... ani miękkie łóżko. - mrugnął okiem do dziewczyny, podrzucił w ręce wciąż nieotwartą puszkę i schował ją do torby. Ale za to nalał sobie jeszcze trochę kawy - Mówiłaś, że jakieś dwie, trzy godziny jeszcze? - zapytał - Zostanę przy chlebie w takim razie. Post dobrze robi duszy.

Z wciąż parującym kubkiem Piąty wrócił do stodoły, powoli pakując rzeczy i przytwierdzając ja paskami do motoru. Nie spieszył się; do wioski było w miarę blisko, a im dłużej słońce stało na niebie, tym większa szansa, że w końcu rozproszy się ta zdradziecka mgła. A podróż po bezdrożach miała to do siebie, że łatwo można było wpaść w jakąś dziurę - albo być zmuszonym do nagłej zmiany kierunku - a w takich przypadkach szpej miał tendencję do odpinania się i zostawania na ziemi. Dlatego mężczyzna pracował w skupieniu i tak długo, jak było trzeba; zawołał Pererię na “przejażdżkę” dopiero wtedy, kiedy w kubku nie było dawno już kawy, a on sam miał absolutną pewność, że wszystko jest w porządku i gotowe do drogi. Sugestie kobiety o mutantach dały mu jednak do myślenia; teraz, zamiast zwykłego śrutu, w magazynku strzelby grzecznie leżały sobie gilzy wypełnione większym kalibrem kulek, na wypadek gdyby też coś większego chciało się z nimi “zaprzyjaźnić”.

W międzyczasie łowczyni też nie próżnowała. Zwinęła ich prowizoryczne obozowisko, rozgrzebując popiół z ogniska i maskując ślady ich nocnej obecności. “Na wszelki wypadek” jak zwykła mawiać. Poznali się na tyle, by Piąty wiedział, że nie lubiła zostawiać po sobie wizytówek, mogących naprowadzić kogokolwiek na ich ślad, ani dać wskazówek na temat przyzwyczajeń, choćby chodziło tylko o przygotowanie miejsca na nocleg. Po krótkich akrobacjach wyciągnęła też nóż znad wejścia, pozwalając padlinie spaść na trawę i tam gnić w spokoju, jak na mutanckie ścierwo przystało.

- No coś koło tego - doprecyzowała kwestię długości podróży, dowalając na motor własne bambetle i mocując je starą linką. - Wolę myśleć z zapasem, gdyby miało po drodze coś się spierdolić. Ten twój znajomek mam nadzieję… - zrobiła krótka przerwę, prawdopodobnie dobierając we łbie odpowiednie słowa. Splunęła na trawę i przełożyła nogę przez maszynę, sadzając kuper wygodnie za kierowcą - Czaję posty dla duszy, ciała i zbawienia, ale jak u niego zadekujemy chyba nie będzie się patrzył krzywo na dwa koce na wyrze, albo gorącą, krwistą padlinę na talerzu. Zjem korzonki, ale kurwa nie jako cały posiłek. Z warzyw najbardziej lubię kiełbasę - parsknęła, chwytając boki mężczyzny aby nie spaść po drodze - Jedź prosto do przecinki, a potem na lewo. Musimy się dostać na wschód.

Mężczyzna nie odpowiedział, kiwnął tylko głową. Przekręcił manetkę, wsłuchując się czy silnik pracuje równo i naciągnął na twarz bandanę. Z zasłoniętych ust popłynęły słowa, początek modlitwy:

- O Panie, wyprostuj moją drogę...

Ale reszta zginęła w szumie pracującego silnika. Prowadzony pewną ręką motor wykręcił eleganckie kółko na rozmokłej glebie, gładko przeskoczył mały rów oddzielający stodołę od biegnącej niedaleko dróżki i ruszył dziarsko w dzicz, snując za sobą sino-niebieski opar spalin. Ruszyli do Salisbury.

Maszyna szła gładko, mrucząc nisko silnikiem i rozsiewając za sobą sine obłoki o zapachu palonej benzyny. Kolejne metry rozmiękłej ziemi uciekły pod kołami, a Piąty mógł poczuć wiatr we włosach, chłostający pobrużdżone policzki resztkami wiszącej w powietrzu wilgoci. Wyjechali na starą przecinkę, na której wczoraj zakończyli trasę i ruszyli przed siebie, we wskazanym przez łowczynię kierunku. Polana zmieniła się w gęsty las, ciągnący się przez dobre dwie mile - cichy, nieprzychylny. Sługa boży miał wrażenie, że gdzieś z kłębów białego oparu obserwują ich czyjeś oczy, skryte bezpiecznie między mleczną zasłoną i zielonymi liśćmi. Pereira jednak nie wyglądała na zaniepokojoną. Trzymała się go mocno i nuciła pod nosem, wybijając mu paluchami na żebrach rytm siedzącej jej w głowie piosenki aż do chwili, kiedy las zaczął się przerzedzać, oddając pole łąkom i młodym, rachitycznym krzakom, rozsianym na płaskim terenie niczym pryszcze na obliczu dojrzewającego nastolatka.

Wraz z pewniejszym terenem pojawiły się pierwsze oznaki zbliżającej się cywilizacji. Wpierw minęli jedną, po paru minutach było już ich całe stado.


Mokre, włochate owce, pasły się przy poboczu. Na dźwięk ryku silnika uniosły bardzo powoli głowy, gapiąc się w milczeniu na nadjeżdżającą maszynę. Było ich sporo, część ginęła we mgle przez co nie szło ich policzyć. Żadna z nich nie wydała z siebie najmniejszego beku, czy meczenia. Wodziły głowami za dwójką ludzi w absolutnej ciszy, a nikłe promienie światła odbijały się od ich szklistych jak u lalek oczu.
- Patrz tam! - nagle Pereira mocniej ścisnęła pas towarzysza, wrzeszcząc mu do ucha aby przekrzyczeć warkot silnika. Wyciągnęła rękę pokazując na przeciwne do owiec pobocze. W odległości kilkudziesięciu metrów od nich leżał kształt - zwinięty w embrion i podejrzanie humanoidalny. I nieruchomy.

Owieczki... kaznodziei pod bandaną na usta wypłynął uśmiech. Lubił te zwierzaki; czyż sam nie był pasterzem, posłanym przez Boga by doglądał i strzygł ludzkie stadko? Zwierzęta gospodarskie oznaczały też obecność ludzi, farmerów, a obecność farmerów oznaczała, że będą mogli liczyć na coś ciepłego do zjedzenia, co nie jest podejrzaną konserwą... Te błogie myśli przerwała nagle dziewczyna, krzycząca mu do ucha ostrzeżenie.

- WIDZĘ! - odkrzyknął, zwalniając - PATRZ NA NIEGO UWAŻNIE! - skręcił kierownicę, odbijając bardziej na środek drogi. Piąty pełen był miłości do bliźniego i był pierwszy, by pomóc bratu (albo siostrze) w potrzebie... ale też był wystarczająco doświadczony, by rozróżniać słowo “dobroć” od słowa “samobójstwo”. Mutanci, bandyci i maszyny... i wszystko inne, co miało ochotę zabić samotnych podróżnych to był chleb powszedni na drodze, więc wyglądający na rannego człowieka kształt w rowie mógł być faktycznie potrzebującym... ale mógł być też pułapką.

Minął “zwłoki” w na tyle rozsądnej odległości, na jaką pozwalała droga i z taką prędkością, by Kris miała dobre warunki do obserwacji, ale też by mógł w każdej chwili dodać gazu, gdyby coś skoczyło na nich z rowu. Miał zamiar zatrzymać się kilkanaście metrów dalej, spytać łowczynię, co dokładnie wypatrzyła i wtedy ewentualnie zawrócić. To tylko kilkadziesiąt sekund więcej, a wystarczyło, by uchronić ich przed śmiertelną “pomyłką”.

- Patrzę! Uważnie jak na ostatnią pestkę w magu! - łowczyni odkrzyknęła wesoło, a on poznał że sięga do biodra, po tym jak spięła nagle mięśnie za jego plecami - Ty patrz na drogę, on jest mój! - dokrzyczała z dziwną, perwersyjną wręcz radochą, przebijając się głosem przez ryk silnika i pęd wiatru. Nie minęło dziesięć sekund i do ogólnego hałasu wdarł się nowy element - krótki, ostry huk broni palnej. Dziwnym trafem w nieprzyjemnie bliskiej odległości od głowy Piątego, zaśmierdziało palonym prochem. Kątem oka dostrzegł mignięcie chromowanej lufy, majtającej się jakoś z prawej strony motoru.

Wpierw huknęło, a zaraz potem ciało na poboczu drgnęło, szarpnięte siłą uderzającego w nie pocisku. Pereira chyba trafiła w bark, nabój musiał wejść w cel jak w masło… i nic. Kształt wrócił do poprzedniej pozycji, nie wykazując nawet cienia aktywności - nie krzyczał, nie płakał, nie złorzeczył, ani nie sięgał po własną broń. Leżał nadal na poboczu, milczący, statyczny.
- Trup! - krzyk Kris razem z ostrzeżeniem niósł również satysfakcję - Pułapka?! Czy frajer?! Co obstawiasz?!

Piąty ostrożnie zahamował, pilnując, żeby nie wywrócić motoru na śliskiej drodze. Zgasił silnik; mgła otoczyła ich lepką, gęstą ciszą, w której nadspodziewanie głośno wybrzmiał stuk butów motocyklisty na popękanym asfalcie i charakterystyczny dźwięk przeładowywanej “pompki”. Mężczyzna spojrzał na drogę, potem na miejsce, gdzie leżało ciało, potem na Pereirę i trzymaną przez nią spluwę. Milczał. Patrzył. Osądzał, a mokre krople skondensowanej mgły powolutku zbierały się na lekko wywiniętym rondzie kapelusza. W końcu podjął decyzję.

- Sprawdzimy. - pokazał kobiecie ręką, żeby podeszła do “trupa” od zewnętrznej strony, a sam, z bronią gotową do strzału, ale pewnym krokiem, ruszył wzdłuż rowu, w kierunku leżącej postaci.

Więcej zachęty łowczyni nie potrzebowała. Z obrzynem w dłoniach wzięła się za flankowanie ciała, przy okazji pilnując drogi. Na tym odcinku szczęśliwie nie było zarośli, prócz pojedynczego krzaczka leszczyny, odrobinę wyższego niż człowiek.

Zwłoki za to przypominały zwłoki w całej krasie i okazałości - statyczne i trupio spokojne leżały na poboczu, a z bliska Piąty zobaczył dziurę powstałą od trafienia kulą. Nie widział krwi ani w ranie, ani na ubraniu. Ktokolwiek to był, musiał nie żyć od jakiegoś czasu, ale nie za długiego, bo brakowało odoru zgnilizny. Wyglądał na mężczyznę, leżącego twarzą do ziemi. Mokrego od padającego w nocy deszczu. Dłonie miał wykręcone pod niemożliwym kątem, praktycznie równolegle do przedramion. Każdy paluch sterczał w innym kierunku, paznokcie zdążyły przybrać niezdrową, siną barwę.

- Połamali mu ręce… nie umarł tu. Zobacz, brakuje śladów walki, trawa jest niezadeptana - Pereira mruknęła zza pleców kaznodziei. - Czyli biedny frajer którego ktoś podrzucił i porzucił. Szkoda, niech mu ziemia lekką będzie.

Mężczyzna przykucnął przy zmarłym, przerzucając strzelbę przez ramię; podciągnął bandanę na nos i obszukał mężczyznę, tyle ile się dało z tej pozycji.

- Teraz uważaj. - rzucił do łowczyni i stanął za trupem. Pochylił się nad zwłokami i podciągnął je za ubranie odwracając na plecy, ale tak, by móc w każdej chwili odskoczyć. Chciał zobaczyć twarz zmarłego i jeszcze sprawdzić, czy nie zostało przy nim nic, co umożliwiłoby identyfikację.

Ktokolwiek zostawił ciało zadbał, aby kieszeniach nie pozostawić nic cennego, ani przydatnego. Prócz paru paprochów będących w poprzednim zyciu prawdopodobnie starą torebką herbaty, Piąty nie znalazł niczego ciekawego. Kaburę przy pasie opróżniono, pozostawiając mgliste wyobrażenie o drobnym pistolecie jaki się tam niegdyś znajdował. Trup jak trup - widok dupy nie urywał, nie wnosił niczego niepokojącego aż do chwili, gdy ciało wylądowało na plecach.

- Kurwa mać! - Pereira syknęła przez zęby widząc to, co ujawniły manewry kaznodziei.

Oczy denata wyłupiono, pozostawiając po nich czerwone, pokryte teraz sino-czarnymi skrzepami dziury. Półpłynna, galaretowata i zabarwiona na rubinowo masa zastygła mu na policzkach niczym makabryczna parodia łez. Nosa też nie miał, wyglądał jakby coś mu go obgryzło, albo obcięło, mimo że krawędzie ran były raczej szarpane. Trup nie miał też górnej wargi, przez co uśmiechał się do dwójki ludzi połamanymi resztkami zębów.

- Szyja - łowczyni lufą obrzyna pokazała na kawałek złotawego łańcuszka, zaczepionego między strzępami kołnierza.

Kaznodzieja przełknął ślinę, widząc co stało się z twarzą denata. Na szczęście bandana zakryła usta i jego niezbyt wyraźną minę. Oj, podpadł trup komuś widocznie... albo coś go dopadło. Tak czy inaczej, nie zasługiwał na pozostawienie go samemu sobie. Piąty wyciągnął dłoń, jakby zamierzał zamknąć martwemu oczy, ale zaraz się zreflektował; po prostu nabrał na palce trochę rozmiękłej ziemi i wyrysował na czole mężczyzny prosty krzyż.

- Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie... A światłość wiekuista niechaj mu świeci. Niech odpoczywa w pokoju wiecznym... Amen!

Dopiero kiedy dopełnił modlitwy, zerwał z szyi zwłok ozdobę i wstał z przykucu.

- Ludzie go tak załatwili, czy coś... innego? - spytał Pereiry, podnosząc do oczu wisiorek. Owieczki boże i do gorszych czynów były zdolne, więc i takie “cuda” nie dziwiły go wcale... ale wolał się upewnić u fachowca. Może dopiero po śmierci coś obgryzło mężczyźnie twarz?

- Amen - Pereira zawtórowała niskim, chrapliwym głosem, kucając przy ciele. Oglądała je, przekrzywiając kark raz w jedną, raz drugą stronę. Przypominała w tym wyrośniętego psa, albo malarza szukającego odpowiedniej perspektywy do portretu. Po chwili wstała, zaczynając się kręcić po poboczu.

W tym czasie kaznodzieja miał chwilę, by przyjrzeć się zerwanemu łańcuszkowi. Jakie było jego zdziwienie, gdy na jego końcu dostrzegł krzyż i to nie byle jak sklecony z drewienka.


Równoramienny, grecki krzyż prawdopodobnie wykonano ze złota - waga i kolor się zgadzały. Czerwone oczka przypominały rubiny, albo dobrze barwione czerwone szkiełka - ciężko szło stwierdzić bez odpowiedniego obycia i rozeznania. Gambel był wielkości dwóch kapsli od piwa i przyjemnie ciążył w dłoni.

- Jeżeli człowiek, to jebany sadysta - usłyszał za plecami głos łowczyni - Gały mu wydłubał za życia, ale mordę coś mu obgryzło już po śmierci… nie ma za dużo krwi na ciuchach. Oddał duszę Panu gdzieś w nocy. Przed północą - doprecyzowała i zaraz warknęła z pretensją - No kurwa jego mać gdzie się pchasz?! - stęknęła - Wypierdalaj!

Wściekłemu kobiecemu głosowi zawtórowało ciche beczenie - krótkie i równie nieprzyjazne. Stojące na swojej części łąki owce powoli lazły w ich kierunku, w ciszy przyglądając się dwójce ludzi oczami barwy węgli. Jedna taka próbowała smaku kobiecej kurtki i dostała w łeb kułakiem jak zawsze miłej Kris.

- Może to te owce go tak oskubały? Żarłoczne są, jak widać... - Piąty wyszczerzył się do kobiety, widząc jej pojedynek z ciekawską żywiną.

Pocałował z rewerencją krzyżyk i schował go do wewnętrznej kieszeni kurtki.
- Należy mu się chrześcijański pochówek. A i lokalny szeryf powinien o tym usłyszeć. - założył strzelbę na ramię i skinął głową na Pererię - Wracamy na trasę. Trzeba odszukać najbliższych ludzi, nawet jak wydłuży nam to drogę do Salisbury. To w którą stronę teraz? - zagadnął, kierując się do motoru.

- Poszukamy po trasie, gdzieś tu musi być gospodarstwo skoro steki się pasą - kobieta warknęła, odpychając namolną owcę nogą. - Jedziemy dalej drogą, innych opcji nie ma i… no mówię ci wypierdalaj! - na koniec jeszcze raz warknęła na owcę, tym razem zasadzając jej kopa, bo ciemna masa najwidoczniej miała problem z zajarzeniem o co się łowczyni rozchodzi.

Piąty też to poczuł - zainteresowanie milczących owiec. Dokładniej poczuła je jego nogawka, skubnięta kontrolnie przez zwierzęce szczęki. Inny zwierz kręcił się przy wysłużonym motocyklu. Inna owca zainteresowała się nagle zwłokami, obwąchując je, a potem smakując materiał zakrwawionego kołnierza.

Piątemu nagle ta cała sytuacja przestała się podobać. Nie żeby podobała mu się wcześniej jakoś szczególnie, ale zachowanie owiec, zbezczeszczone zwłoki, panująca wokół martw cisza i przykrywający wszystko opar mgły sprawiły, że odbezpieczona strzelba znów znalazła się w jego rękach. Trącił lufą napastliwą owcę i wydłużył krok. Gdzieś tu krążył, niewidoczny dla ludzkich oczu, Zły. Na razie trzymał się na granicy postrzegania, ale kaznodzieja wiedział że trzeba stale czuwać, bo Przeciwnik Pana, diabeł, jak lew ryczący krąży niedaleko, szukając kogo pożreć.

- Spadamy. Szybko. - zdecydowanie ruszył do maszyny, nie chcąc zostawać tu ani chwili dłużej, niż było to konieczne.

Drogę zagrodziły mu dwa kudłate stwory, gapiąc się na niego uparcie. Inny właśnie zabierał się za skubanie panewki. Pozostałe otaczały ich ciasnym kręgiem, zmniejszając jego średnicę z sekundy na sekundę.

Pereira też miała problemy.

- No do kurwy nędzy, wypierdalać! - darła się, szarpiąc się z owcą która złapała ją za kurtkę. Inna w tym samym czasie chwytała ją za nogawkę spodni nic sobie nie robiąc z krzyków i złorzeczeń. Kolejne zwierzęta jak po sznureczku ciągnęły w ich stronę, milcząc złowrogo i niechętnie. W takich warunkach ruszenie gdziekolwiek było raczej ciężkie do wykonania, nawet jeżeli Piątemu udałoby się dostać do motoru. Zły jak widać miał inne plany co do wiernego sługi bożego oraz jego pomocnicy, a jako narzędzie wykorzystywał ciche, upierdliwe stado.

Nawet katastrofy naturalne rzadko kiedy mogły powstrzymać Bożego Posłańca, także Piąty nie spodziewał się, że przeszkodą będzie dla niego wciąż jeszcze beczący, ale wciąż stek. Z drugiej strony sługa boży widział i słyszał dość o różnorakich wynaturzeniach, jakie Adwersarz zesłał na ziemię w czasach ostatecznych, by nie lekceważyć upartej masy wełny. Wszak Dobra Księga mówiła, że Zły może opętać nawet świnie... więc milczenie owiec wcale mu się nie podobało. A on był na swojej ścieżce, na której nie było miejsca na zwłokę.

Przyłożył broń do ramienia automatycznym gestem, gotów pozbyć się uporczywego zwierzęcia raz, a porządnie, ale po chwili naszły go wątpliwości. Jeśli stado należało do kogoś, niechrześcijańskie byłoby pozbawianie kogoś użytku...

Ale i tak wystrzelił. W powietrze. Potem wziął krótki rozmach i wycelował kopniaka prosto w owczy nos, najbliższy jego dżinsom. A buty miał ciężkie i ze stalowymi noskami…

Uzyskał efekt dwojaki. Uderzone zwierze wreszcie wydało z siebie dźwięk, będący czymś pośrednim między kwikiem bólu, a beczeniem skargi. W burym świetle zamglonego dnia trysnęła jucha, barwiąc asfalt rubinowo paroma gęstymi kroplami. Do tego strzał zelektryzował stado. Futrzaste stworzenia położyły po sobie uszy, cofając się od źródła nagłego i głośnego hałasu. Co dziwne nie uciekły w popłochu, wykonywały taktyczny odwrót powoli i tyłem, nie spuszczając paciorkowatych ślepi barwy węgla z pary ludzi. Jedynie ta raniona przetruchtała za plecy koleżanek, zbijając się z nimi w ciasną gromadę. Niemniej nagle wokół Piątego, Pereiry i motoru zrobiła się wolna przestrzeń, umożliwiająca wskoczenie na siodełko i wycięcie poza wełnianą widownię.

Szybciej, niż to powinno wyglądać w przypadku oddalania się od stada puszystych (aczkolwiek, jak widać, krwiożerczych) kulek, Piąty dotarł w końcu do motoru i odpalił maszynę. Terkot silnika podziałała na niego uspokajająco; poczekał już z zupełnym luzem na dobiegającą sekundę potem kobietę i po chwili na mokrym asfalcie widniał tylko szybko rozpuszczający się w siąpiącym deszczu, błotnisty ślad bieżnika.


 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 29-03-2018 o 12:44.
Autumm jest offline  
Stary 09-04-2018, 04:01   #24
 
Czarna's Avatar
 
Reputacja: 1 Czarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputacjęCzarna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=_iF7lkXKHlA[/MEDIA]


Magiczna chwila minęła, od strony pobocza zatrzeszczały łamane gałązki, gdy jeleń rozpłynął się w mgle niczym zjawa. Jeszcze przez pół minuty do uszu szwendaczki dochodziły odgłosy jego przemieszczania, a potem i one ucichły. Zostały raptem ludzkie oddechy i pierwsze ciche kaszlnięcia po tym momencie konsternacji.

- Było strzelać - Paul burknął z pretensją, pokazując paluchem na zarośla. Krzywił się przy tym, balansując na granicy zdziwienia i irytacji - Widziałaś ile miał mięsa? Ile byśmy za niego dostali?

Odpowiedziała mu cisza i kręcenie głowami pozostałego rodzeństwa. Po szybkiej naradzie spojrzeniami chyba doszli do wniosku, że nie ma co drzeć łacha akurat o ten detal. Podjęli więc marsz, sukcesywnie prąc do przodu pośród mgły i wilgoci.

Albo się Charlie wydawało, albo mgła zaczynała rzednąć… bądź były to raptem pobożne życzenia. Równie dobrze słońca mogło rozgonić część zalegających pomiędzy omszałymi pniami cieni, przywracając przynajmniej w małym stopniu zwykle spotykane spektrum widzenia.

Sama szosa powoli zaczynała skręcać, w pewnym momencie wysokie drzewa po prawej stronie drogi ustąpiły przecince, a ta przeszła płynnie w niewielkie, obramowane skruszonym betonem jeziorko, obok którego niczym echo dawnych i lepszych czasów, stały zapadnięte ruiny starego domu.
Czas i niesprzyjająca aura odcisnęły na nim mordercze piętno, łamiąc kręgosłup i zawalając dach. Przez szpary w ścianach wyrastały młode samosiejki, zaś po okiennych szybach pozostały raptem smętne, szklane okruchy, przypominające uzębienie niedbającego o higienę starucha.
Z całej budowli jedynie komin wydawał sie opierać przeciwnościom losu, stojąc dumnie pośrodku zwłok w zaawansowanym stadium architektonicznego rozkładu.

Prócz dawnego domostwa szwendaczka zauważyła coś jeszcze - świeżo wydeptaną trawę, ciągnącą się wokół dziury w murze sporych rozmiarów. Do tego poszarpane resztki firanki drgnęły, gdy zwróciła głowę w ich stronę.
Albo to był tylko wiatr.


Czas na pożegnanie minął niezauważalnie. Ledwo Benson ściskał kolejne podawane ręce, czuł poklepywanie po ramieniu i życzenia powodzenia, a mgnienie oka później przedzierał się już przez zalany las, zostawiając za plecami słabnące echo poruszającej się niewprawnie i głośno, większej grupy. Zostali we czwórkę: on, Skov, Podolsky i Cristal, idąca w środku szeregu z miną wyrażającą niepewność.

Poruszali się ostrożnie, a szarpiące smyczami psy warczały na siebie i dyszały ciężko, brodząc nosami w błotnistej brei aby znaleźć ślad zaginionego chłopca. Ośmiolatek pośrodku wysoce nieprzyjaznego terenu, dodatkowo z widmem Wyjca krążącym po okolicy niczym cień wygłodniałego sępa - nikt nie musiał mówić głośno, lecz każdy z grupy poszukiwawczej zdawał sobie doskonale sprawę jak marne szanse miało dziecko w starciu z takim potworem. Paradoksalnie oni nie plasowali się lepiej w owym łańcuchu pokarmowym, odstając diametralnie od zagrożenia z jakim mieli nadzieję, nie spotkają się oko w oko.

Teren należał do ciężkich, broń na stałe zagościła w ludzkich rekach, a spięte mięśnie dawały jasny znak o nerwowej postawie ich właścicieli. Raz po raz rozbiegane oczy przeczesywały mijane chaszcze i zarośla, ciała podskakiwały przy głośniejszym szmerze bujających się nie wietrze gałęzi, zaś mgła nie ułatwiała rozpoznania. Przeciwnik mógł podkraść się do nich prawie niezauważony, jedyna realna nadzieja w psach - ich o niebo lepszych niż u człowieka zmysłach.

Brytany MacCoya parły do przodu, to łapiąc, to gubiąc ślad. Nie poddawały się, tak samo jak ludzie za nimi. Parły niestrudzenie do przodu, w coraz głębszej wodzie. Nagie, lśniące od wilgoci gałęzie chwytały ubrania i szarpały za włosy. Najgorzej miała Crista. Syczał co parę metrów przedzierania przez zarośla, aż wreszcie skapitulowała, nasuwając kaptur na głowę żeby choć trochę ochronić się przed mało litościwa naturą. Oddychała też ciężko, próbując nie utykać i nie spinać się, gdy jakaś gałąź przypadkowo ocierała się o jej zranione plecy.
Dopiero przy rozdygotanym, obrośniętym mchem pomoście mogli odetchnąć - tu teren był wyższy, wznosząc się niewielką, ale zawsze skarpą ponad poziom wszechobecnej wody. Przelewała się na lewo od zmurszałych desek, zmieniając się we właściwe jezioro, ochrzczone przez miejscowych Błotniakiem.

- Dajesz radę? - Skov przerwał ciszę, zwracając się do bladej, spoconej blondynki. Przystanął, przed nim to samo zrobił Chris, ściągając psy do siebie.

Dziewczyna pokiwała głową, zaciskając usta w wąską kreskę. Na oko tropiciela trzymała się nie najgorzej… znaczy stwarzała dobrze pozory.
- Nic mi nie jest, potrzebuję… zróbmy chwilę przerwy, dobrze? - poprosiła, opierając się ciężko o barierkę.

- Jasne - szeryf kiwnął głową za jej plecami, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z Nowojorczykiem.

Ten splunął w błoto i wyciągnąwszy rękę, bez zbędnych ceregieli zabrał kobiecie plecak. Uśmiechnął się krzywo, otwierając usta aby coś powiedzieć, lecz zamiast tego syknął przez zęby, łapiąc ją za ramię i ciągnąc za siebie.
- Nie wychylaj się - powiedział głucho, odgradzając ciałem blondynkę od krawędzi wody.

Uwaga ludzi automatycznie powędrowała przez mgłę na jezioro, na którym bujał się blady, sporych rozmiarów kształt. Lukas od razu rozpoznał co to jest.


- Topielec - Skov powiedział na głos, to co najwyraźniej też poprawnie zidentyfikował, chociaż tropiciel wiedział, że się myli.
To nie był topielec.

To była cała cholerna ławica nagich trupów.




Z pełnym brzuchem świat od razu wydawał się lepszym miejscem. Towarzystwo Turyście również przypadło miłe, troskliwe wręcz. Podczas posiłku dbało, aby miał kawę, dopytywało, czy jeszcze czegoś nie podać, albo nie donieść tak, ze gdy wreszcie wstał od stołu czuł się najedzony jak dawno nie miał okazji. Przez to ciężko szło mu pokonywanie stromych, kamiennych wpierw schodów, a potem przechodzenie przez puste jeszcze wnętrze kościoła. Każdemu krokowi towarzyszyło echo, zaś chłód starych murów przyprawiał o ciarki… bądź było to tylko nieprzyjemne wrażenie.


- Msza rozpocznie się za dwa kwadranse, lekcje gdzieś za cztery - Anna szła tuż obok niego, pomagając nieść bagaż i tłumacząc. Pokazała drzwi na lewo od ołtarza - Tam jest zakrystia, za nimi pokoje prywatne ojca Jasona. Po drugiej stronie masz korytarz ze schodami na górę i wyjście na plebanię. Tam miesza reszta domowników. Jeżeli się odwrócisz, przy głównym wyjściu zobaczysz schody na galerię - pokazała za plecy - Na górze są organy, ale są bardzo stare. Gramy na nich tylko w najważniejsze święta dwa-trzy razy do roku. Teraz niestety… bardzo ciężko znaleźć kogoś kto wie, jak je konserwować bez strachu o… - zagryzła wargi, krzywiąc się lekko - Ciężko naprawić coś, jeśli nie wiesz jak to działa, a w dzisiejszych czasach raczej trudno znaleźć odpowiedniego człowieka. Jules, nasz miejscowy złota rączka… Jason tylko jego dopuszcza do dłubania w dyszach i przy klawiaturach - na jej twarzy wrócił uśmiech, gdy wskazała drzwi na prawo od ołtarza. Przeszli przez nie, pokonali krótki korytarzyk w którym przy ścianach stały wysokie szafki, zapełnione wszystkim od książek po zapasowe świece i stare buty.

Sama kwatera okazała się skromnym pokoikiem na poddaszu, wysprzątanym jak pozostała część kościoła. Na białej ścianie, tuż nad starym drewnianym łóżkiem wisiał krzyż, przy wezgłowiu stała nocka szafka, a opok krzesło. Przy drzwiach zaś Turysta dostrzegł stolik z taboretem, szafę i regał z szufladami. Wszystko wyglądało na stare, choć zadbane i czyste.
Okna miały szyby, a nawet delikatne firanki, próżno było szukać w katach pajęczyn i śmieci tak powszechnych w opuszczonych domach pośrodku Ruin.

- Gdybyś czegoś potrzebował bierz śmiało z szafki na korytarzu - brunetka stanęła w progu, opierając bark o framugę. Uśmiechała się ciepło, pokazując kciukiem za plecy, gdzie zejście na niższe piętro, skąd właśnie przyszli.

- Ręczniki są w górnej szufladzie, miska i lusterko w kolejnej. Jeżeli będzie ci zimno koce są w kufrze pod łóżkiem. Postaraj się tutaj nie palić, dobrze? Ciężko się potem pozbyć tytoniowego zapachu, a i ściany żółkną. Rozgość się, rozpakuj - odbiła się ramieniem od framugi, wracając do pionu - Gdybyś czegoś potrzebował, będę przy rabacie. Trzeba dopilnować żeby dzieci nie narobiły więcej bałaganu, niż damy rade ogarnąć bez zgrzytów - puściła mu na koniec oko, po czym wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi.



Silnik motoru ryczał miarowo, wysłużone koła bezlitośnie pożerały metry rozmiękłej drogi, a potem asfaltu, a para podróżnych bez żalu zostawiała za sobą milczące owce. Rzut oka podczas odjazdu wystarczył, by dostrzec wpatrzone w maszynę i dwójkę ludzi ciemne, paciorkowate ślepia, pałające niemą niechęcią.

- Mówiłam że tu jest pojebanie, nie? - Pereira nadawała ze złością, ściskając mocno pas kaznodziei. Musiała krzyczeć aby przebić się przez szum wiatru i odgłosy pracującego silnika - Chujowy teren, popierdolony! Nie mam pojęcia czemu ktokolwiek chce tu mieszkać! Każdemu prędzej czy później tu odpierdala! Albo wpada w bagna! Albo go zżera coś co stamtąd wychodzi! No żesz kurwa jego mać! Nienawidzę tych włochatych karakanów! - syknęła na koniec, a mężczyzna wyczuł, jak bębni mu palcami po żebrach.

Milczała, ograniczając się do wskazywania odpowiedniego kierunku, albo zjazdu. Teren zmieniał się równie szybko, jak szybko dwoje ludzi pokonywało pojazdem ostatnie mile do miasta. Wpierw pole ustąpiły miejsca cherlawemu młodnikowi, by po dobrych sześciu minutach przejść w szpaler starych olch, tworzących tunel ponad starą drogą.

Mgła wciąż utrudniała widoczność, zamykając chciwymi mackami każdego, kto był dość szalony, by wyjść poza bezpieczne cztery ściany domostwa… bądź miał po swojej stronie Wolę Boską i niósł ogień Wiary głęboko w sercu.

Łowczyni uspokajała się, im dalej za sobą zostawiali pokręcone futrzaki. Wreszcie przestała mamrotać, rozluźniając mięśnie
- Jeszcze pół mili prosto! - krzyknęła, przestając ściskać prawie boleśnie towarzysza. - Zajedziemy od kościoła, zrzucisz szpej, a potem możemy poszukać kogoś, komu będzie się chciało drałować po zwłoki z pobocza!

Rzeczywiście słowa blondynki potwierdziła rzeczywistość. Zaraz linia drzew po lewo skończyła się, przechodząc w płaski teren, za którym majaczyły pierwsze bryły zabudowań.
- Ten twój znajomy na pewno cię przyjmie?! - Kris odezwała się ponownie, ożywając ledwo minęli pordzewiały znak, zupełnie jakby ktoś wlał w nią cały dzbanek mocnej kawy - Jak nie słyszałam, że mają tu niezły bar! Ogarniemy nocleg na miękko, ale lepiej by było móc za niego nie płacić! Poza tym… jest! - wydarła się nagle ile sił w płucach, a krzyk ten niósł ze sobą całe pokłady tryumfy i euforii. Wyciągnęła ramię ponad ramieniem Piątego, pokazując coś z przodu, po prawo. Tam gdzie zabudowania.

Po chwili mężczyzna też to zobaczył, a jego serce mogło zacząć sie radować. Wśród niskich, najwyżej piętrowych budynków był jeden wybijający się wysokością ponad ustaloną średnią, lecz to nie widok masywnego prostokąta tak cieszył, a solidny krzyż wieńczący jego dach. Wydawał się być blisko, na wyciągniecie ręki wręcz. Ledwo minęli pierwsze zabudowania do swojskiej woni mokrego lasu i benzyny dołączyła ta z palonego w kominkach drewna, gdzieś zaszczekał pies. Nawet słońce wydawało się przebić przez mleczny opar, na te parę chwil malując złote refleksy w kroplach porannej rosy.



Biec przed siebie, nie odwracać się. Zyskać przewagę, zgubić ewentualny pościg. Oddalić się od zagrożenia, odzyskać pole manewru bez obawy o to, że plecy przeora struga ołowiu. Hill musiała biec, póki starczyło siły, a oddech nie począł się rwać. Leciała na złamanie karku, chwilowo darując sobie zachowanie ciszy i ostrożności. Odpadało, gdy z tyłu dobiegał terkot automatycznej broni oraz coraz cichsze, choć wciąż pełne agresji krzyki. Grząska, rozmiękła ziemia chwytała stopy, utrudniając poruszanie, lecz kobieta się nie poddawała. Parła uparcie do przodu, dopóki na jej skronie nie wystąpiły gęste krople potu, a z piersi miast regularnych wdechów i wydechów, zaczęło się wydostawać zmęczone rzężenie.


Błyskawicznie pokonywała kolejne metry, oddalając się od felernego hotelu, aż został raptem mglistym wspomnieniem, majaczącym rozmytą bryłą daleko w tyle. Mimo tego nie zwalniała, gnając wpierw po błocie, potem żwirze, aż natrafiła na dawną drogę, kluczącą między resztkami dawnej drogi. Budynki stawały się coraz rzadsze, aż natrafiła na pierwsze drzewa, a po nich następne. Zostawiała Ruiny za sobą, wchodząc na regularne Pustkowia - zdewastowane, puste i skorodowane. Tutaj szczątki cywilizacji ustępowały miejsca chciwej naturze, krok po kroku odzyskującej zagarnięty niegdyś przez człowieka teren.

Przystanęła dopiero dobrą milę dalej, pod bezpieczną osłoną sypiącej się ściany wiaduktu, opierając dłonie o kolana w próbie odzyskania władzy nad ciałem, zmuszonym z samego rana do morderczego wręcz wysiłku. Plecak z dobytkiem ponownie wylądował na ziemi, a ona zgięta w pół łapała zbawczy tlen niczym wyciągnięta na brzeg jeziora ryba.

Tym razem się udało, nie straciła niczego, prócz czasu i odrobiny nerwów, szczęście jej sprzyjało. Zostawało doprowadzić się do względnego porządku. Przykucnęła przy większej kałuży, dokładnie obmywając dłonie w burej wodzie. Tarła zakrwawioną skórę, pozbywając się zarówno zacieków, jak i nieprzyjemnego pieczenia. Finalny efekt nie powalał na kolana, ale było lepiej, bez dwóch zdań. Dla pewności przetarła zaczerwienioną skórę spirytusem, usuwając resztę mutanciego syfu… taką przynajmniej żywiła nadzieję.

Nie danej jej jednak było rozbić się obozem we w miarę spokojnym terenie. Ledwo skończyła toaletę i przebrała się w zapasowe ciuchy, gdzieś z przodu doszło ją ludzkie nawoływanie. Odpowiedziały mu identyczne głosy z tyłu, z kierunku z którego przybyła. Głosy mogły iść drogą, bądź zacząć obławę w inny sposób? To przypadek, czy celowe działanie?
Szukali jej, podążali dalej tropem zostawionym w miękkiej ziemi?
Nie wiedziała.



Pogrzeb jajecznicy, cebuli i czerstwego chleba - tak w skrócie dało sie nazwać śniadanie pod ziemią. Do tego duszna, lekko zadymiona atmosfera i ponure milczenie zgromadzonych przy stole ludzi, bez przekonania dłubiących w szybko stygnących, biało-żółtych glutach zupełnie jakby walczyli sami ze sobą, a batalia owa przypominała dziki pojedynek za śmierć i życie, gdy widelce niezbędników nabierały małe kawałki jedzenie windując je do zaschniętych ust, którym nie pomagała pita w dużej ilości woda, choć i ona trąciła czymś chemicznym. Jakby benzyną. Lub naftą. Gasiła jednak pragnienie, pomagając wypłukać wrażenie posiadania starej, styranej życiem szmaty do podłogi… zamiast języka.

Jedynym wyglądającym w miarę normalnie był gospodarz i to on z początku przejął na siebie rolę animatora umierającej, stypowej atmosfery. Przytachał z kuchni kankę z wodą z ogórków i nalał każdemu z trójki solidną porcję, burcząc pod nosem coś średnio zrozumiałego.

Pierwsza ciszę przerwała Ali, przełykając kwaśny płyn i zieleniejąc momentalnie. Zamknęła powieki, zacisnęła usta, dysząc ciężko przez nos aż powoli kolory na jej twarzy zaczęły wracać do normy.
- Dzięki Patt - chrypnęła, układając usta w twór mikry uśmiech. Rozdygotana dłonią sięgnęła do leżącej między naczyniami paczki fajek, potem wyłuskała pojedynczą zapałkę z kupki rzuconej przy starej popielniczce.

- Nie ma sprawy. - gospodarz popatrzył po zebranych, żując zapamiętale jajka z chlebem. Opierał się ciężko łokciami o blat kulawego stołu, mieląc intensywnie szczęką - Nie chcę wyjść na chuja...

- Ale ty jesteś chujem -
Jednooki dołączył do dyskusji, siorbiąc z kubka. Walkę z posiłkiem zakończył połowicznym sukcesach, lecz chyba wolał bardziej nie kusić losu. - Przyjeżdżamy z daleka, wpadamy w odwiedziny i co? Każesz nam wypierdalać z samego rana - westchnął boleśnie.

- Dobra, poprawka - Patt parsknął, przybierając ironiczną minę - Nie chcę wyjść na chuja większego niż jestem, ale musicie spierdalać. Nakarmiłem was, postawiłem do pionu… co jeszcze? Do kibla zaprowadzić. No dobra... Ali chętnie pomogę - wyszczerzył się łobuzersko do dziewczyny.

- A co, kolanko ci przecieka? - brunetka zaśmiała się i uderzenie serca później ścisnęła palcami skronie, walcząc z nagłym atakiem migreny.

Bennet też czuł się coraz lepiej, zniknęło kołowanie w głowie i zielona mgiełka zaburzająca percepcje. Co prawda nadal chciało mu się rzygać, a gwałtowniejsze ruchy groziły uwolnieniem śniadania na wolność, lecz i tak było o niebo lepiej, niż wtedy gdy otworzył zaropiałe oczy na starym barłogu w kacie pokoju.

- Chcesz to ci wieczorem pokażę - pobliźniony łysol nalał technik nową porcję ogórkowego kwasu, po czym rozłożył bezradnie wielkie ramiona - Wiele rzeczy tu szwankuje, przydałaby się im im delikatna kobieca ręka i trochę czułości, a od razu zaczną śmigać jak ta lala.

- Taaaak? -
tym razem kobieta przybrała poważną minę i tylko drgające ku górze kąciki ust zdradzały tajoną radość - A co niby mamy robić do wieczora, czekać nad klapą?

- Idźcie do miasta, to niedaleko. Dwa fajki szybkim tempem przez prostą wycinkę -
machnął ręką gdzieś północny-wschód - W Czapli ciągle siedzi Free. Bennet mówił że macie coś do załatwienia. Załatwcie to, a jak nie będzie smrodu to wracajcie. - zadumał się, tężejąc na krześle i obracając głowę gdzieś w stronę kotary - Jeszcze z jedną butelkę mam. Skończcie jeść i zbierajcie się - bez słowa podniósł się z krzesła, by zaraz zniknąć za kotarą. Zwiadowcy zaś wydawało się, że słyszy gdzieś z góry nawoływanie. Głos chyba należał do kobiety, lecz warstwa ziemi i inne przeszkody utrudniały dokładne rozeznanie.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Everyone will come to my funeral,
To make sure that I stay dead.

Ostatnio edytowane przez Czarna : 09-04-2018 o 21:20.
Czarna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:29.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172