Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-02-2019, 11:24   #121
 
psionik's Avatar
 
Reputacja: 1 psionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputację
Marian nie lubił się rozdzielać. Nie lubił też gdy ktokolwiek wchodzi w jego kompetencje, jednak tym razem było inaczej. Sytuacja była bardzo poważna, bowiem zagrożenie było niewiadome. Marian znał się na zwiadzie i wiedział, że niezależnie od charakteru przeciwnika liczbę zwiadowców należało ograniczyć do minimum. Został razem z resztą wymieniając pewne uwagi z Abi na temat natury Strefy.

Gdy zwiadowcy wrócili, drużyna ruszyła mostem za wyjątkiem Mervina, który mimo wszystko zdecydował się na podróż "rzeką" i Michaela, który z niewiadomych przyczyn nie ruszył w żadną stronę.
Marian nie był osobą, która zostawiała towarzyszy w potrzebie, dlatego Polak wahał się pomiędzy pójściem za Mervinem, a przemówieniem Michaelowi do rozumu. Sytuacja zrobiła się nieciekawa zupełnie nagle. Marian przestał słyszeć grupę "mostową", już miał złapać Cravena za fraki, gdy wokół nich rozbłysły malutkie świetliki. - Craven, spadamy - rzucił, jednak nie ruszył się z miejsca. Podskórnie Zapała czuł, że coś jest nie tak, że powinni uciekać, ale nie mógł. Był jak zahipnotyzowany.

Nagle nastąpił atak. Niczym małe rozżarzone punkciki, świetliki przystąpiły do wypalania skafandrów, masek i ciał. Marian rzucał się próbując zrzucić je z siebie, jednak bez skutku. Miotał się czując, że w ten oto sposób, przez własny upór i gapiostwo zginie w tym dziwnym miejscu.
- NIE! - krzyknął. Nie da takiej satysfakcji Nickowi-Dickowi. Ostatkiem sił chwycił Michaela za ramię, jednak tamtem zamiast otrzeźwieć odepchnął Polaka.
- Uciekaj! - krzyknął. Marian nie zdołał chwycić towarzysza w porę i runął w dół zbocza w kierunku rzeki.
Zapała przekoziołkował ładnych paręnaście metrów niczym opona, którą wcześniej rzucił Joe, jednak nie to było najgorsze. Przez wpół przeżartą maskę mężczyzna dostrzegł jak jego towarzysz niedoli jest dosłownie przeżerany żywcem. Nie było dla niego ratunku!

Wciąż wpółprzytonmy Marian działał na autopilocie. Potoczył się po "budyniu" jakim stała się Tamiza zdzierając z siebie maskę i resztę przepalonej warstwy wierzchniej. Jego mundur zdecydowanie bardziej pasował do obecnej scenerii niż nówka sztuka jaką jeszcze niedawno wyciągnął z komody obok komory hibernacyjnej.
Kręciło mu się w głowie, oddech był urywany. Nie pamiętał ile razy przewrócił się idąc do przodu, ale widział, że im dalej odchodzi, tym mniej świetlików za nim podąża. To zmobilizowało go do dalszego marszu.

Wreszcie z mgły przed nim wyłoniła się sylwetka kogoś żywego!
- Mervin! - wysapał Marian. Zmysły i kontrola powoli wracały do Polaka. Wciąż w olbrzymim szoku, mężczyzna zaczął jednak procesować bodźce. Zapach spalonego ciała, ogólny ból, duszności...
Pan Wilgraines pomagał na początku, jednak im dalej od brzegu tym więcej kontroli odzyskiwał Polak. Pozbył się resztek nieprzydatnego skafandra robiąc sobie z niego i resztek maski gazowej prowizoryczną maskę. Nie miał pojęcia co wdychał, ale raczej nie było to serum superbohatera, więc lepiej ograniczyć kontakty do minimum.

I wtedy poczuli to. Najpierw jako dziwne uczucie w dole żołądka, później lekkie drgania "budyniu", a na koniec zobaczyli.
- Uciekaj przodem - Marian popchnął delikatnie, acz stanowczo Mervina.
- Będę osłaniał twoje tyły -
Ruszyli szybciej, przy czym Marian pozostawał pół kroku w tyle. Chciał żyć... Tak bardzo chciał żyć. Pomimo wojny, Strefy i całego szaleństwa. Zdawał sobie jednak sprawę, że jest ranny i jego szanse na przeżycie są zdecydowanie mniejsze, więc jeśli to coś miałby ich zaatakować, lepiej żeby wpełni sprawni Mervin miał szanse uciec, ostrzec innych o ile to cokolwiek da. Marian liczył jednak na swój upór i przezwyciężającą wszystko chęć przylania Nickowi-Dickowi po mordzie. Liczył, że wystarczy to, żeby przetrwać wszystko co Strefa ma do zaoferowania.
Póki co jednak musieli zejść z rzeki.

Marian wyciągnął toporek licząc, że nie będzie mu jednak potrzebny. Na wszelki wypadek jednak... kto wie co się stanie?
 
psionik jest offline  
Stary 18-02-2019, 23:26   #122
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Oddalał się od brzegu skoncentrowany na zadaniu. Liczył w pamięci kroki, mające dzielić go od zbawczego drugiego brzegu. W obecnych warunkach pozwalało to również utrzymać pewną orientację, bo most okazał się wątpliwym punktem odniesienia. Wszystko wokół wydawało się być spaczone, spotworniałe i chaotyczne. Gdyby był wierzący z pewnością pomodlił by się za powodzenie drogi. Lecz nie był i pokładał nadzieję wyłącznie w swoim umyśle, który niejednokrotnie ocalił go z poważnych tarapatów. Zachowanie zimnej krwi było kluczowe. Nagle zamarł, ponieważ powrócił koszmar śmierci z tunelów. Sięgnął po kolejną osobę z ich grupy, a Mervin był obserwatorem pełnego grozy misterium. Stał chwilowo zahipnotyzowany, patrząc jak kompan zmienia się w nieludzką kukłę opanowaną przez świetliste stworzenia nieskatalogowanego gatunku. Każda śmierć w strefie była okrutna i pełna bólu. Jakby karmiła się ona wszystkimi cząstkami ludzkiego ciała. Każdym nerwem, tkanką i organem. Było w tym coś przerażająco fascynującego, dajacego dowód inteligencji ich przeciwnika. Odwrócił jednak zmęczone oczy od obrazu makabry. Nabrał tchu i miał zamiar podjąć dalszą drogę, jednak jakieś przeczucie kazało mu odwrócić się raz jeszcze. Dojrzał sylwetkę, zataczającą się w jakimś obłędnym i szalonym ruchu. Skonstatował, że musi być to jeszcze jeden z hibernatusów, który był wcześniej na brzegu. Jakim cudem ocalał? Nie sposób tego wyjaśnić... Poczuł się w obowiązku wsparcia towarzysza. Strefa jednoczyła. Łączyła w ludzkich odruchach. Tylko one im pozostały w piekielnej rzeczywistości dawnego Londynu. Szkoda, że umierali samotnie... lecz dopóki choć jedno z nich żyło, była nadzieja... człowieczy upór, bez względu na okoliczności kazał podjąć choćby beznadziejną i skazaną na porażkę honorową walkę.

Usłyszał swoje imię z charakterystycznym akcentem. No tak... To polski "Madman", kto inny mógłby wyrwać się z piekła na ziemi? Istotnie Marian wyglądał jak dziecię czarta, osmolony bękart śmiejący się diabłom w twarz. Jakże pasowało to do tej nacji. Naród dumnych wojowników gotowych na czyny, o których inni by nawet nie ośmielili się pomyśleć. Nabrał nagle szacunku do tego obcego mężczyzny i jego niebywałej żądzy życia. Może któryś z jego przodków walczył pod brytyjskim niebem lata temu, dając odpór niemieckiej inwazji? Dług, który nigdy nie został w pełni spłacony... Poświęcenie niedocenione w takim stopniu, jak być powinno...

Podparł ramię niespodziewanego sojusznika. Najemnik z każdym krokiem odzyskiwał wigor i pewność siebie. Biolog spoglądając na jego rany, był przekonany, iż sam będąc w takim stanie leżałby zapewne i wyglądał śmierci...

Wilgraines patrzył pod nogi, gdzie galaretowata substancja odkrywała swoje tajemnice. Pojazdy, przedmioty i ludzie zatopieni, niczym w muzeum nieskończoności, przeżywali ciągłą agonię. Wiecznie zadziwieni oddechem wymarłego świata, w pozach świadczących o niemym zaskoczeniu.
I kiedy wyglądał już drugiego brzegu, gdyż pokonany dystans wskazywał na jego bliskość, strefa upomniała się o nich. Swoim podstępnym sposobem, znienacka, prawie nie dając szans na reakcję.
Wyłonił się z otchłani Tamizy, jak mityczny wąż - zwiastun końca świata, a raczej zapowiedź ich bliskiego końca...

Nie był przekonany, co do planu Polaka. Uważał, że można by spróbować przeczekać, przylgnąwszy do powierzchni, ale ponaglony ruszył do przodu.
- Thanks, buddy - rzucił szybko do polskiego bohatera. Nie miał zbyt wiele możliwości, aby podjąć jakiekolwiek działania zaczepno-obronne. Gdyby został zaatakowany mógł ostatecznie rzucić płaszcz przeciwdeszczowy, by odciągnąć uwagę dziwnego, wężowego tworu.

Tak czy inaczej to strefa miała zdecydować o jego losie... Nie po raz pierwszy, a może i nie ostatni...
 

Ostatnio edytowane przez Deszatie : 18-02-2019 o 23:38.
Deszatie jest offline  
Stary 20-02-2019, 13:43   #123
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Joe obrócił się natychmiast gdy doszedł go okrzyk bólu z nadbrzeża.
Nie myśląc wiele potruchtał w tamtym kierunku z wyciągniętymi pistoletami. Niestety, głosy umilkły jedynie w kilka chwil później. Joe zatrzymał się i nasłuchiwał.
Usilnie wpatrywał się w mgłę, jakby siłą woli był w stanie przebić się przez gęste opary.
Nic.
Zawołał kompanów. Może potrzebowali pomocy.
Nic.
Czuł się, jakby ta mgła była z tłumiącej dźwięki wełny. Potrząsnął dziko głową, starając się uwolnić od przytłaczającej aury. Nasłuchiwał. Lecz nic nie usłyszał.
Zawołał ponownie.
I znów nie otrzymał odpowiedzi.
- Job twaju mać . - zaklął nieświadomie po rusku.
Ruszył dalej. Może byli tylko nieprzytomni? Ale wrzask był dość nieprzyjemny, jakby coś ich obdzierało ze skóry albo coś.
Gdy dobiegł do końca mostu z mgły wyłoniły się dziwaczne niby-świetliki. Owady fruwały wściekle całą chmarą. Joe zatrzymał się w pół kroku. Obok buczenia dosłyszał syk metalu, gdy świetliki siadały na karoserii roztrzaskanych aut lub na balustradzie mostu.
Zmarszczył brwi starając się dostrzec, jakie działanie małe owady mają na metal i inne przedmioty. To co wypatrzył kazało mu ponownie przekląć.
Powoli podszedł do balustrady, jeszcze w jakiejś odległości od chmury owadów. Zerknął w dół, tam, gdzie wcześniej stali. Przez mgłę nie był pewien. Ale chyba dostrzegł tam zwłoki. Na wpół przepalone i... To chyba był Michael?
Joe przepatrywał brzeg, ale nie mógł dostrzec drugiego ciała. Co stało się z Marianem?
Rzucił okiem na rój owadów.
Nie było szans, by się przedostał tędy.

Klnąc dziko po rusku i amerykańsku na przemian, schował gnaty i wrócił się do reszty.
W sam ras by dostrzec zbliżającą się ogromną czarną chmuro-istotę.
Dave oddalał się akurat od grupki, biegnąc przed siebie. Sigrun już przygotowywała się do wybiegu.

- Jakieś ogniste owady dorwały Michaela. Nie żyje. Reszty nie widziałem. - oznajmił ponuro.
- A co tu się dzieje? - zapytał rzucając ponure spojrzenie na dziwaczną kłębiącą się chmurę.

Plan wykoncypowany przez Greer wydawał się prosty. Tylko czy ta wielka cienista kula była taka jak cienie? Czy również reagowała na ruch? Ciepło? Pierdy?
Jeśli tak, to powinna chyba przyśpieszyć i pognać za wybiegającym na przód Greer.
Joe obserwował wydarzenia. Zerkając raz to na oddalającego się Greer, raz to na zbliżającą się czarną chmurę.

_____________
Rzut: 9
 
Ehran jest offline  
Stary 21-02-2019, 23:20   #124
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Michaela i Mariana otoczył rój iskierek. Właściwie nie iskierek, a drobinek płonącego białego fosforu. Rój wyglądał i zachowywał się jak pszczoły zrobione z oślepiającego światła. Moment nieuwagi i dziwna istota (czy też istoty) zaatakowały paląc ubrania, sprzęt, ciało.

- Jakieś ogniste owady dorwały Michaela. Nie żyje. Reszty nie widziałem. - oznajmił Joe ponuro.
-Jak będziemy dalej zwlekać, to jeszcze tu przylecą. Na tamten brzeg teraz nie wrócimy, żeby pomóc Marianowi. Jest zbyt niebezpiecznie. Idźmy do przodu.

Kiedy pojawił się wielki cień, Japończyk nie chciał biernie czekać na rozwój wydarzeń. To w strefie raczej się nie sprawdzało. Nie czekał na liczenie Sigurn czy kogokolwiek innego. Ruszył pospiesznie do przodu, biegnąc szybko i lekko. Omijał wraki samochodów, przeskakiwał nad kawałami złomu nieznanej proweniencji, wybijał się z betonowej balustrady w miejscach, gdzie tylko precyzyjny skok pozwalał przemieszczać się bez utraty szybkości. Co jakiś czas zerkał w stronę czarnej mgły, gotów zareagować na zmianę tempa przemieszczania się tej przedziwnej, demonicznej istoty.
 

Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 23-02-2019 o 21:54.
Azrael1022 jest offline  
Stary 22-02-2019, 05:50   #125
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 17 - Lewiatany

Grupa mostowa




David ruszył pierwszy ze wszystkich ocalałych ludzi na moście. Szybciej niż wrócił do nich Joe który pobiegł sprawdzić co się wydarzyło przy nabrzeżu. Szybciej niż coś się wyjaśniło poza mostem. Zaraz za nim ruszył Koichi. Reszta w napięciu czekała na to jak strefa zareaguje na ten pospieszny ruch, drastycznie inny niż ten jakim poruszali się dotąd. Obie sylwetki oddalały się od zaczajonych za wrakami hibernatusów coraz bardziej. Robiły się coraz mniej widoczne, coraz bardziej zasłaniały je kolejne wraki zalegające na moście. Widzieli postawną sylwetkę Australijczyka i skoczną Japończyka. I biegli, skakali, mijali kolejne wraki i nic im się nie działo. Wielgachny cień za mostem przybliżył się a może to ta czerwona mgła akurat trochę zrzedła ale stał się wyraźniejszy. To było coś obłego. To co unosiło się w powietrzu. A pod spodem było coś jeszcze.

Następnie zaczęła biec Sigrun. A po chwili Joe który zdążył nieco złapać tchu i Abi. Zaczęli biec licząc tym razem na swoją szybkość i wytrzymałość niż ostrożność. Biegli mijając kolejne wraki, szkielety, dziwne i szare zasuszone ciała, przęsła aż chyba wreszcie zaczęło przez czerwoną mgłę widać coś co chyba było krańcem mostu.

Gdyby brali udział w biegu na setkę to Australijczyk z Japończykiem zaliczyliby falstart w porównaniu do reszty. Albo reszta by przegapiła sygnał startu. Zarówno David jak i Koichi okazali się w tej dyscyplinie równorzędnymi przeciwnikami. Obydwaj mieli wyćwiczone ciało, nawykłe do fizycznego wysiłku. Chociaż można byłoby powiedzieć, że Azjata oszukuje. Kicał na skróty przez lub ponad różnymi przeszkodami które inni musieli omijać. A mimo to bardzo szybko zaczął ich dochodzić ten olbrzym Joe. Mięśnie Amerykanina pracowały jak świetnie naoliwiona maszyna i chyba tylko dzięki temu że zaczął z ich trójki biec na samym końcu nie zdołał ich dojść zanim most się nie skończył. Jednak kobiety nie miały z nim szans. Zostawił daleko za sobą wyraźnie słabszą stalkerkę i bez trudu minął “Irokezika” jak Nick ochrzcił Sigrun. Dziewczyny dopiero zaczynały dobiegać do końcówki mostu gdy wydarzyło się kilka rzeczy.



David



Właśnie mijał niewidzialną linię mety za jaką można było uznać zachodni kraniec Westminster Bridge. Trudno było jednak zorientować kiedy i gdzie jest względnie bezpiecznie od tego czegoś co buszowało po “rzece”. Biegł wyjazdówką z mostu, japoński akrobata właśnie zaczynał zostawiać go trochę za sobą gdy przeskakiwał przez otwarte drzwi samochodu jakie on musiał zamknąć albo nie przeskakiwał ich tak płynnie gdy ujrzał przed sobą sławny na cały świat budynek. Tylko inny niż to zapamiętał.





Wtedy usłyszał ryk. Czegoś potężnego. Tak potężnego, że nie wytrzymał, wrzasnął i zatrzymał się przyciskając dłonie do własnych uszu. Gdy się odwrócił zobaczył to coś, ten wielki cień co dostrzegli wcześniej jak się zbliżał do mostu. Ale teraz było coś jeszcze. Coś równie potężnego co chyba wybryzgnęło spod warstwy rzeki i najwyraźniej zmagało się z tym czymś! I to tak, że aż wióry leciały! Dosłownie! Czy to te dwa lewiatany czymś bryzgały, strzelały czy rozwalały wszystko dookoła nie było wiadomo. Wiadomo, że te różne szczątki i zmieniały się w zaimprowizowane pociski zasypując nimi okolicę w tym i most i podejścia do niego. Biegnącego o dwa wraki przed nim i z jeden rząd obok Japończyka coś zmiotło. Nie dostrzegł co ale Koichi zatrzymał się tak samo jak on i gdy okolicę zasypały odłamki widocznie jeden z nich trafił Azjatę który zniknął Davidowi z pola widzenia gdy rzuciło go gdzieś między wraki.



Koichi



Azjata biegł przez zagracony most. Dzięki swoim umiejętnościom dla niego nie stanowiło to takiej przeszkody jak dla innych. Nawet David który jako pierwszy odważył się wybiec z kryjówki na środku mostu najpierw dorównał do niego a w końcu zaczął go wyprzedzać. Dobiegli do krańca mostu prawie łeb w łeb. Na plecach dyszał im potężny Joe który jak się okazało miał tą górę mięśni nie dla ozdoby i tkwiła w nich potężna siła. Na mniej zagraconym albo dłuższym odcinku Koichi zdawał sobie sprawę, że mógłby mu nie podołać w takim wyścigu. Ale w tej sytuacji jego umiejętności i zwinność dawały mu przewagę nad innymi.

Wyprzedził w końcu Australijczyka, zbiegał już z mostu gdy zastopował go jakiś potężny rumor. Musiał się zatrzymać, zasłonić uszy i wrzeszczeć ulegając pierwotnym, ludzkim instynktom. Gdy się obejrzał ujrzał, że w pobliżu mostu bój zaczęły dwie potęgi z jakimi żaden człowiek nie mógł się równać. Coś co dryfowało nad rzeką zmagało się z czymś co wyprysnęło spod rzeki. Macki potężniejsze niż osobówka i szpony dłuższe od człowieka toczyły tutaj tytaniczne zmagania zasypując wszystko właściwie nie wiadomo czym ale coś spadało na most, na spalone maski i zardzewiały dachy samochodów. Przebijało je albo odbijało się od nich. Zanim zdążył zdecydować czy trafniej się ukryć czy uciekać coś trafiło i jego. Zabrakło mu tchu. Coś przebiło mu korpus, przewaliło na ziemię i trafiło z takim impetem, że przyszpiliło go niczym owada do wraku samochodu. Pociemniało mu w oczach i poczuł piekący ból. Gdy spojrzał na swój front widział jak jakiś kolec wielkości ludzkiego ramienia wystaje mu z niego.



Joe



Joe był dobry w te klocki. Nawet bardzo! Wysiłek fizyczny to było coś do czego został wytrenowany i przystosowany. Przez most biegło mu się łatwo i błyskawicznie pokonywał odległość. Abi nie miała z nim szans. Nawet Sig, mimo, że wystartowała trochę wcześniej od niego szybko została za nim. Jeszcze trochę i dopadł by do czołówki wyścigu jaki stanowili Koichi i David. Zaczynał już zbiegać z mostu, dostrzegł nawet chyba zarys Big Bena gdy po prawej stronie mostu coś potężnie zawyło. Tak blisko, strasznie i potężnie, że wpadł na maskę i samochodu trzymając się za uszy i krzycząc aby prymitywne, zwierzęce odruchy spróbowały dać odpór tej potworności.

Oczy też mu nie pomogły. Gdy spojrzał w kierunku barierki mostu ujrzał dwie potężne sylwetki. Coś co do tej pory majaczyło mu podczas biegu, coś co można było udawać, że tego nie ma, że zaraz zniknie za plecami, to coś teraz objawiło się z całą mocą. Było tuż przy barierce! Dwa cosie! Jeden “ich” co chyba było jakąś lewitującą meduzą. Tylko wielkości małego domu i z nie wiadomo jak długimi mackami. A to coś było atakowane przez coś równie potężnego tylko od dołu. Przez co to nie widział ale też chyba miało jakieś macki. I to jakie! Jak osobówka! Nawet z ckm czy bazooką wątpliwe było rozwalić coś tych rozmiarów! Co więcej wióry z tego starcia też szły. Aż cała okolica została zasypana ni to kolcami ni to jakimiś glutami. Joe wrzasnął gdy też jeden z nich go zranił. Ale na szczęście zabolało ale czuł, że to za mało aby go powalić, dalej był zdolny do biegu i akcji!



Sigrun



Czuła, że przegrywa. Wystartowała zaraz gdy tylko można było mieć nadzieję, że dwójce przodowników te zbliżające się coś chyba nic nie zrobi. Zostawiła Joe i Abi ale ci dłużej też nie zwlekali i słyszała jak zaczynają biec zaraz po niej. O ile jednak stalkerka nie stanowiła dla niej poważnej konkurencji o tyle Joe zrównał się z nią a potem minął jak jeszcze nie było widać końca do jakiego zmierzali. Starała się ile sił ale do cholery nie była takim mięśniakiem jak oni! Z każdym krokiem i wrakiem odstawiali ją coraz bardziej a rozpaczliwie kątem oka widziała jak to gigantyczne coś zbliża się i rośnie coraz bardziej! Zauważyło ją?! To została tu sama na srodku mostu! Chyba, że to coś zainteresuje się biegnącą za nią stalkerką. I nagle…

To stało się nagle. Widziała już kraniec mostu ale widziała też to olbrzymie i obrzydliwe coś tuż przy moście! Było tak wielkie i miało tak cholernie wielkie i długie macki, że mogło ją już sięgnąć w każdej chwili! I nagle… Miała wrażenie, że coś wybuchło. Jakby jakiś wulkan czy gejzer chlusnął nagle tuż przy moście. Olbrzymi! Obryzgał glutowatą substancją “rzeki” całą okolicę, z mostem włącznie! I z tego wulkanu wybryzgnęło jeszcze coś! Coś co złapało to coś co lewitowało nad rzeką! Przerażający skrzek zmusił ją jednak aby przyklęknąć i wrzeszczeć. Wrzeszczeć co sił w płucach aby pozbyć się tej potęgi jaka toczyłą tytaniczne starcie tuż obok niej. Wokół zaczął spadać deszcz czegoć. Bębnił jak grad o dachy samochodów. Tylko co chwila spadało coś co miało chyba siłę meteoru bo wgniatało maski i dachy trafionych samochodów. Wyprostowała się. Widziała, że Joe zwija się na masce jakiegoś wraku kilkanaście pojazdów przed nią. Ale też już się prostował. Za sobą usłyszała jęk. Abi też oberwała. Ale się już podnosiła z klęczek i próbowała biec dalej. Widziała jakąś sylwetkę z przodu. Pewnie któryś z chłopaków, David albo Koichi. Ale tylko jedną. I nie była już pewna którą. No za to była pewna, że te miażdżące okolice cielska walczą tuż obok i nie wiadomo co i kogo jeszcze zmiażdżą.




Marian i Mervin



To co się stało mogło zaskoczyć chyba każdego. Wydawało się, że to coś co wypełzło spod “kry” czy jak można było tą elastyczną błonę nazwać albo się schowa albo zaatakuje. Jak zaatakuje to nie wiadomo kogo czy biegnącego ku brzegowi Brytyjczyka czy czekającego z toporkiem Polaka. A tymczasem nie stało się ani to ani to.

Mervin biegł przed siebie. Po uginającej się pod butami gumowatej masie co nie było ani pewne ani wygodne. Groziło upadkiem przy każdym kroku. No i biegł praktycznie w ciemno. Nie widział już ani mostu ani brzegu. A jak stracił orientację tak, że biegł teraz wzdłuż tego czegoś? Ale nie! Przez chwilę zamajaczyło mu coś we mgle. Skierował się ku temu czemuś i próbował utrzymać kurs nawet gdy czerwona mgła znów przysłoniła to coś. I po iluś krokach znów to ujrzał i rozpoznał kanciaste bryły dawnego nabrzeża. Jeszcze chwila, jeszcze trochę iii…

Marian widział swojego towarzysza. Dokładniej jego odbiegajace plecy. Potem już tylko sylwetkę. I wtedy to wężowato - mackowate coś wsunęło się z powrotem do dziury. Ale było pod spodem. Zapała dostrzegł jak wybrzusza warstwę błony pod spodem. Zupełnie jak rekinią płetwa wodę. Tylko nie była tak trójkątna no i nie wystawała na powierzchnię. Sunęło ku mostowi. A potem dostrzegł jeszcze coś. Przesunęło się tuż pod nim! I następne kilkanaście kroków obok. I kolejne… To było całe stado! Albo jeden strasznie wielki stwór! Żaden kilof czy nawet spluwa nie mogła się z tym mierzyć! To trzeba było mieć coś na czołgi, statki, bunkry a i tak efekt był czysto alegoryczny do celów podobnej wielkości z realiów jakie znał. Czas było stąd wiać! Sylwetkę Mervina i tak już ledwo majaczyła mu we mgle!

Mervin też do dostrzegł. Obłe, wężowate kształty. Wiele. Sunące pod powierzchnią “rzeki” podobnie jak kiedyś wodą pływały ryby, węże czy węgorze. Widział jeszcze sylwetkę Polaka. Też kierował się ku niemu. To coś pod spodem chyba nie zwracało na takie drobinki jak oni uwagi. Mieli szansę dobiec do brzegu, byle dalej od tego! Biegli tak szybko jak mogli po tej uginającej się masie. Byli już blisko, Zapała nadal zostawał trochę z tyłu za Wilgrainesem. Ale byli już blisko kamiennych wybrzeży Tamizy. Gdy świat eksplodował.

Obydwaj upadli na kolana gdy przez świat przetoczył się jakiś potężny ryk. Oni też krzyczeli próbując zatkać uszy i wykrzyczeć ból jaki dominował ich umysł i ciała. Gdy pierwszy szok minął odruchowo spojrzeli w kierunku mostu. Tam coś było. Coś wielkiego! “Ich” stworzenie wybryznęło w całej okazałości tworząc żywy gejzer. Wybryzgnęło i chwyciło się z czymś równie potężnym. Most przysłaniał znaczną część tego pojedynku ale było wystarczająco wiele widać aby odnieść wrażenie, ze to starcie dwóch strefowych pancerników obleczonych w monstrualne formy. I starcie to nie było na nich, maluczkich. Oberwali tylko drobnymi odpryskami tego starcia. Coś ze świstem zaczęło bombardować okolicę przecinając błonę rzeki, kamienie nadbrzeża, wraki łodzi, samochodów widocznych na brzegu i ludzkie ciało. Zarówno Brytyjczyk jak i Polak solidarnie oberwali jakimiś rykoszetami tego starcia. Ale to coś ich nie dobiło. Ale jeszcze mogło. Na razie zdołali wydostać się na z tej cholernej “rzeki” na nadbrzeże. I tam przez czerwoną mgłę zamajaczyła im znajoma budowla.




Dotarli no zachodniego brzegu. Z kilkadziesiąt metrów od sławnej na cały świat wieży zegarowej. Nie mieli pojęcia gdzie jest reszta hibernatusów. Ale przy moście dalej toczyło się starcie monstrualnych lewiatanów które zasypywały okolicę resztkami siebie, okolicy i przyprawiającymi o wariację rykami. Mervin oberwał ale jeszcze nie na tyle aby go to wyraźnie spowolniło. Z Marianem było gorzej. Nowe trafienie, chociaż samo w sobie nie było zbyt poważne, to w połączeniu z poprzednimi zranieniami wyraźnie go osłabiało. Oddychał ciężko i czuł się źle. Czuł, że zaczyna niebezpiecznie zbliżać się do limitu swojej wytrzymałości.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 22-02-2019, 19:32   #126
 
psionik's Avatar
 
Reputacja: 1 psionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputację
Tylko jakimś niesamowitym przypadkiem Marian wciąż trzymał toporek w rękach gdy znaleźli się razem z Mervinem na brzegu. Udało się! Przynajmniej częściowo, przynajmniej chwilowo. Polak miał rozdarty mundur na rękach nogach i teraz również plecach. Dostał całkiem sporym odłamkiem w okolice lędźwi jak wychodził na brzeg. Zarył twarzą w czarną smolistą Tamizę omal nie rzygając.
Jednak wola przeżycia była większa, Marian podniósł się i wdrapał na czworaka na szczyt. Przeturlał się stając na nogi.

Odwrócił się mimowolnie patrząc na starcie tytanów. To nie mogła być bajka, ani symulacja. To musiało dziać się naprawdę.

Z osłupienia wyrwały go kolejne fragmenty... czegoś, padające w okolicy. Ruszył przed siebie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Zmęczony i ranny zataczał się, co mogło mu uratować skórę gdy kolejne fragmenty niezidentyfikowanych pocisków uderzały w ziemię. Wpadł na wrak samochodu, przetoczył po masce i oparł o otwarte drzwi. Jednym uderzeniem toporka uszkodził zawiasy i wyrwał drzwi. Nie miał siły, stracił równowagę, poleciał na plecy, a drzwi na niego.

- Ugh - wypuścił powietrze z siebie. Poczuł jak coś ponownie uderzyło go przygniatając do ziemi. Tym razem jednak prowizoryczna tarcza z drzwi Lexusa przyjęła energię na siebie. Marian wstał i niczym prawdziwy wojownik postapokaliptycznego świata w podartym mundurze, cały oblepiony krwią i brudem smolistej Tamizy, przypalony na całym ciele z toporkiem w jednej ręce i drzwiami samochodowymi w charakterze tarczy w drugiej ruszył do przodu. Trzymał drzwi nad sobą osłaniając głowę i plecy.
- Musimy dojść jak najbliżej mostu - krzyknął do Mervina. Doskonale wiedział, że nie dadzą rady bez Abi, bez lekarzy.

 

Ostatnio edytowane przez psionik : 22-02-2019 o 22:55.
psionik jest offline  
Stary 22-02-2019, 19:50   #127
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
David zwykle nie przepadał za biegami przez przeszkody, ale w tym przypadku nie chodziło o lubię/nie lubię. Przeszkody, jakie stanowiły samochody, co prawda utrudniały poruszanie się, ale równocześnie chroniły - częściowo przynajmniej - biegnących przed wzrokiem (czy jak to nazwać) wielkiego cienia.

Koniec mostu, mityczna granica, za którą mogli poczuć się bezpieczniejsi, była coraz bliżej. Co prawda znana całemu światu wieża z legendarnym zegarem nie wyglądała zachęcająco, ale mimo tego David wolał czuć pod nogami solidne płyty chodnika, niż znacznie mniej bezpieczną nawierzchnia pokrywająca most. Poza tym most stanowił pewnego rodzaju pułapkę.
Jeszcze parę kroków, jeszcze kilka wraków...

Wszelka ostrożność wnet okazała się niepotrzebna, bowiem cień, z którym bawili się w chowanego, znalazł sobie nieco inny obiekt zainteresowania. Dużo, dużo większy obiekt, który nad wyraz skutecznie odwrócił uwagę wielkiego cienia od tego, co się działo na moście.

O tym, że między grasującymi w strefie potworami może dojść do starcia, nikt wcześniej nie mówił. Z drugiej strony... dlaczego miałyby żyć z sobą w zgodzie?
Ale przeciwko temu David nic nie miał. Gorzej by było, gdyby się zjednoczyły w polowaniu na intruzów, bo wszak tym byli w strefie ludzie.

Wnet się okazało, ze starcie gigantów nie było zbyt bezpieczne dla otoczenia. Wszędzie zaczęły latać różne kawałki złomu i bruku, co, jak miał wrażenie David, było skutkiem ubocznym starcia gigantów - jednego lądowego, a drugiego wodnego.

Z pewnością rozsądną rzeczą było zmycie się stąd jak najszybciej, ale nagłe zniknięcie Koichi'ego było niepokojące.
Może wszelkie ludzie odruchy należało schować do kieszeni i wyciągnąć je dopiero po opuszczeniu strefy, ale David nie potrafił tego zrobić. Dlatego też ostrożnie, stale chowając się za wrakami samochodów, ruszył w stronę miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się Japończyk.
 
Kerm jest offline  
Stary 22-02-2019, 22:14   #128
 
Santorine's Avatar
 
Reputacja: 1 Santorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputację
Sigrun wielokrotnie wyobrażała sobie przebudzenie z lodowej trumny, ale nic nie równało się temu, przez co przechodzili teraz. Absurd sytuacji byłby nawet śmieszny, gdyby nie fakt, że to, co teraz widzieli, przewyższało to, o czym pisał Bierce i Lovecraft razem wzięci.

Sigrun, otrzepawszy się z szoku, przez chwilę stała jak wryta, patrząc na walkę gigantów.

- Wstawaj – rzekła w stronę Abi. - Wygląda na to, że są zajęci. Mamy szczęście. Póki co.

W zasadzie nie pozostało nic innego niż biec. Szczęście w nieszczęściu, giganci byli zajęci samymi sobą, ale w każdej chwili walka mogła przenieść się nieco bliżej, a to oznaczało zawalenie mostu. Przynajmniej galaretowata maź, jaka była pod nimi, zapewniała w miarę wygodne lądowanie, jednak szrapnele efektywnie mogły zamienić ich w papkę takiej samej konsystencji.

- Spierdalamy – rzekła, nie mogąc do końca ukryć zdenerwowania.

Postanowiła po prostu pobiec przed siebie. Ostatecznie, nie miała pojęcia, w jaki sposób mogłaby się przydać pozostałym. Znając jej szczęście, mogłaby stworzyć zagrożenie dla innych, a to było ostatnie, czego potrzebowali będąc na moście, który zapewne niedługo miał się zawalić.

Biegła dalej.
 
__________________
Evil never sleeps, it power naps!
Santorine jest offline  
Stary 23-02-2019, 13:02   #129
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Przeraźliwy ryk. Ból. Ogłuszające dudnienie w głowie. Wydawało mu się, że krwawi z uszu, a w głowie eksplodował mu granat. Nawet nie poczuł, gdy rozpędzony w pełnym biegu wpadł na maskę jakiegoś pontiaka. Blacha zazgrzytała odkształcając się od siły uderzenia. Joe przeleciał przez nią, roztrzaskał nogą przednią szybę w drobny mag i upadł na asfalt za samochodem.
Przez chwilę leżał tak. Dzwoniło mu w uszach. Ogłuchł? Czuł jednak wibracje mostu, poprzez zimny asfalt na którym leżał. Potężne, niczym uderzenia bębna. Wiedział co to znaczy.
Wstał, otrząsając się od resztek szkła i spojrzał w stronę monstrualnych stworzeń.
Przez chwilę, które wydawała się nieskończonością, gapił się, nie do końca pojmując co widzi.
Wreszcie Joe roześmiał się histerycznie. - Yea, dokopcie sobie nawzajem matherfuckers! zawołał niemalże radośnie, robiąc w stronę maszkar międzynarodowy gest o wiadomym znaczeniu.
Wtedy coś ciężkiego rąbnęło go w bark. Jakby w odwecie. Zabolało. Zmusiło do zrobienia kroku w tył, dla amortyzacji uderzenia. Pocisk upadł z nieprzyjemnym mlaskiem na asfalt. Joe z obrzydzeniem tknął to coś stopą. Trochę przypominało guza którego jego ojciec kiedyś wyciął z brzucha małej dziewczynki. Tamten też był wielki jak piłka lekarska. I podobnie jak tamten, i z tego ciekła krew i ropa... i wystawały fragmenty kości... Jak ta dziewczynka miała na imię? Klara? Kędra? Na pewno coś na K...
Joe nie mógł sobie przypomnieć. W pamięci ostał mu się tylko ten wielki obrzydliwy guz i niezdrowo sino-żółta, oblana potem twarz dziewczynki o zapadniętych od bólu i przerażenia oczach, zaciśniętych w determinacji ustach... Na łysej głowie ostały się tylko bardzo nieliczne cieniutkie pasemka włosków o złoto żółtej barwie. Gdy była zdrowa była z pewnością ślicznym dzieckiem o urodzie aniołka... To przez tą wojnę, mówił jego tata... "oni" rozpylali coś, co powodowało niekontrolowane mutacje wewnątrz komórkowe...

Kolejny wstrząs mostu wyrwał Joe z wspomnień. Obraz martwej od dziesięcioleci dziewczynki odpłynął gdzieś w odmęty niepamięci.
Joe rozejrzał się dookoła, by zorientować się w sytuacji.
Gdzie była Abi? Przecież bez niej będzie ciężko wyjść z tego gówna.
Wreszcie ją wypatrzył, była daleko z tyłu. Przez chwilę się zawahał, spoglądając w przeciwną stronę. Uciekać, czy wrócić się po nią? - Jebana ci mać! - zaklął szpetnie i rzucił się do biegu w stronę przewodniczki.
Starał się, by zawsze jakiś wrak był na linii ostrzału, pomiędzy nim a monstrami. Liczyła się jednak przede wszystkim prędkość.
Gdy dopadł do Abi, nie mówiąc wiele chwycił ją za kurtkę, gdzieś między łopatkami i popchnął do przodu. - Musimy jak najszybciej zejść z mostu! - prawie warknął i pobiegł z dziewczyną. Praktycznie unosząc ją nad ziemią, pilnując, by się nie przewróciła i nadając mordercze tempo, także dziewczyna machała tylko panicznie nogami, prawie frunąc.

__________
Rzut: 2
 
Ehran jest offline  
Stary 23-02-2019, 20:19   #130
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
Nie sprawdziły się żadne domniemania i teorie. Odczuwał stan zagrożenia, ale biegł niestrudzenie po wielkiej żelatynie, w jaką zmieniła się Tamiza. Bieg... od zarania dziejów ludzki sposób na przetrwanie. Człowiek ewoluował biegając. Zdobywał pożywienie, zamęczając swoje ofiary. Przystosowanie do pokonywania długich dystansów w skrajnych warunkach sprawiało, że homo sapiens był najlepszym zwierzęciem w tej konkurencji. Mervin nigdy specjalnie nie dbał o formę fizyczną. Teraz czuł się trochę jak maratończyk na trasie słynnego maratonu, jaki kiedyś cyklicznie odbywał się w stolicy. Podświadomie widział metę i chyba nie było to złudzenie. Kamienny brzeg jawił się jako upragniony finisz zmagań. Nogi zanurzały się w dziwacznej substancji, spowalniając ruchy biologa. Walczył o najwyższą z możliwych stawek.. Własne życie...
A pod jego stopami "bieżnia" tętniła życiem. Wężowate kształty istotnie przypominały jakiegoś stwora z mitologii. Nie tracił czasu, by się nad tym zastanawiać, bo był już krok od zbawczego brzegu i...

Nie osiągnął go... ponieważ zwalił go z nóg odgłos jerychońskich trąb... Wilgraines pacnął na galaretę, a do mózgu docierały sygnały, że to koniec. Tak miała wyglądać śmierć w strefie, w bólu rozrywającym trzewia... i doprowadzającym umysł do szaleństwa... Powierzchnia "rzeki" falowała, dłonie zanurzały się w sprężystą masę... Obrócił głowę niemo patrząc na widowisko katastroficzne... Dwa cyklony spotkały się przy moście. I wyraźnie walczyły o palmę pierwszeństwa w kategorii niszczycielstwa...

On jednak żył... Popatrzył na okolicę zasypaną dziwnymi odłamkami, fragmentami organicznymi, których nie sposób było sprecyzować. Jak podczas wiwisekcji tego "hound-doga". Brytyjczyk jęknął. Musiał oberwać czymś takim w łopatkę, plecy promieniowały nieziemskim bólem. Z trudem wspiął się na nadbrzeże i oniemiał widokiem zarysów Big Bena... Chyba nigdy nie przeżył takiego olśnienia. Wieża, choć niemiłosiernie okaleczona, trwała na swoim miejscu. Nie zmógł jej apokaliptyczny huragan. Poczuł dumę z bycia Anglikiem, bodajże po raz pierwszy w swoim życiu...

Obok niego gramolił się Polak. Wystarczyło jednego spojrzenia, by stwierdzić, że mocno oberwał...
Co szokujące wyprzedził teraz Mervina i zaczął szukać jakiejś osłony przed deszczem żywych meteorytów. Wilgraines nie wierzył w to czego był świadkiem! Ten twardziel wyrywał drzwi od wraku samochodu, wcześniej siekąc je bezlitośnie toporem, niczym wiking szturmujący anglikańskie opactwo wieki temu... Doktor ruszył w stronę kompana, przypominając sobie o klasztorze. Właśnie... opactwo - kryjówka stalkerów, o której mówiła mu Abi. Westministerskie krypty mogły zapewnić ocalenie straceńcom... Ryki znad mostu wzmagały się. Tytaniczne starcie rozgorzało ponownie. Mervin tworzył w myślach mapę drogi do schronienia... Może uda im się przedrzeć przez ruiny? Chociaż nie! To nie było konieczne. W zasadzie wystarczyło ominąć zrujnowaną wieżę, przejść kawałkiem skweru obok urzędu, minąć pomnik Cromwella i znaleźliby się tuż obok kaplicy. To znaczy tak łatwo byłoby przed hibernacją.. - pomyślał. - teraz wszystko uległo deformacji.

Dołączył do Mariana, pomagając dźwigać swoistą tarczę. Jak rzymscy legioniści w walce z barbarzyńcami okryci żółwim pancerzem, szli przez pożogę, zawierzając swój los bogom. Niestrudzenie, godnie, z dumnie podniesionym czołem i zaciśniętymi zębami... Zdawszy się na wyrok Marsa, który doceniał przecież męstwo i poświęcenie...
 

Ostatnio edytowane przez Deszatie : 23-02-2019 o 22:52.
Deszatie jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:39.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172