lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Postapokalipsa (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/)
-   -   Hell Gate London - Do Muru! (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-postapokalipsa/17860-hell-gate-london-do-muru.html)

psionik 19-12-2019 18:58

Świat wokół zdawał się przytłumiony, wyblakły... Gdy ocknął się nadal leżał na prowizorycznej tratwie, a wokół okrywała go ciemność. Z trudem przypomniał sobie jak spadający kawałek sufitu uderzył go w bark, a pył i wiatr pogasił świeczki. Uderzenie otępiło go, pył wdarł się do oczu, nosa i w konsekwencji płuc. Dusił się, próbował odkaszlnąć, ale bez skutecznie. Wspomnienia sprawiły, że mimowolnie poruszył się chwiejąc delikatną równowagę tratwy. Momentalnie uspokoił się.
Gdy wydawało się, że wichura i pył to najgorsze co może ich spotkać, to zaatakowało ich "coś". Marian nie pamiętał, albo nie potrafił opisać potwora. Chyba miał cztery nogi, raczej miał grzywę, lub kolce. Pamiętał jak zagrodził mu drogę i skierował atak na siebie. Padli na ziemię w zwarciu i mimo wyszkolenia Zapała nie był w stanie zrzucić go z siebie. Co i raz czuł jak coś przebija jego pancerz i wbija się w ciało, sam próbował oddać parę razy. Raz mus ię chyba udało, bo bestia odpuściła, ale chwilę później okazało się, że z pomocą przyszedł Mervin. Polak złapał za nogi szykującego się do skoku przeciwnika powalając go na ziemię, a potem pamiętał, że kopał. Okładał ciężkim wojskowym butem przeciwnika. W uszach nadal dudniła mu cisza, Pełne pyłu oczy łzawiły tak, że i tak nic nie mógł zobaczyć, a do nozdrzy nie dochcodził żaden zapach oprócz przeklętego pyłu wzbudzającego kolejne napady kaszlu. Wreszcie poczuł jak coś odciąga go od, opiera o ścianę. Przez szparki oczu dostrzegł ludzką sylwetkę. Wilgraines! A zatem zabili go!

Pamiętał, że opadł na ziemię. Nie wiedział ile siedział, ale zdołał zrzucić z siebie zbędne kawałki pancerza. Przetarł oczy i wykaszlał pył. Zanim doktor wrócił, Marian zdołał pozbierać obozowisko. Podziękował z aopatrunek. Chyba. Nie był tego pewien. Starał się pomóc, ale chyba bardziej przeszkadzał, więc postarał się nie wchodzić w drogę wyraźnie zdrowszemu towarzyszowi.

Ułożył się w miarę na środku starając się nie przeszkadzać, a nawet pomagać tam, gdzie się da. Może ta woda wcale nie była taka głupia i uda się przepłynąć aż do Heathrow?

- Słuchaj Mervin - zaczął szeptem, ale w tej sytuacji i tak wydawało się to zbyt głośno. - Mervin, jeśli to był ten... no... hellhound. - mówił z wyraźnym trudem. - Jeśli to był Hellhound, jeśli mnie naznaczył. Tak jak kitajca... odciągnę ich. Ty musisz dotrzeć do samochodu... dojechać za mur... - mówienie wyraźnie sprawiało mu problem, a nie odważył się przepłukać gardła wodą po której płynęli. Jak się zatrzymają będzie musiał sięgnąć do zapasów.


Ehran 19-12-2019 23:24

Joe zmrużył oczy.
Jego pierwszą myślą było - wystrzelać frajerów.
Jednak.... tu była strefa. Pewnie nic mu to nie da, lub jedynie sprowadzi coś gorszego. Joe wzruszył zrezygnowany ramionami.

Powoli zaczął się wycofywać. Po cichu i ostrożnie.
Liczył na to, że stworki wrócą do siebie do domku. Może go nie zauważą, i będzie dobrze... albo i nie, bo kiedy w strefie cokolwiek "było dobrze"?

Krok za krokiem, powoli, by nie sprowokować dziwnych stworzeń. Joe zaciskał palce dookoła chłodnych rękojeści swoich ciężkich pistoletów. To dodawało trochę otuchy. Trochę pewności, że będzie dobrze. Trzymało strach z dala.

Joe przemieszczał się w stronę otworu, który z daleka wyglądał jak wyjście. Zbliżając się okazało się, że to klatka schodowa, prowadząca na górę.
Joe nie widział innego wyjścia, ruszył zatem powoli w górę schodów. Mrok zgęstniał momentalnie. Blade światło z dołu, już nie sięgało tak daleko.
Joe znalazł poręcz i wspinał się praktycznie na ślepo. Stawiając ostrożny krok za krokiem. Zagryzał zęby, za każdym razem, gdy nadepnął na grudę tynku, który chrzęścił zgniatany pod jego butem.
Poręcz była chyba z gumy, a stopnie wyższe niż zwykłe... i chyba - tak, były metalowe. Kiedyś zapewne były to ruchome schody. Bóg jeden wiedział, od jak dawna stały martwe w grobowych ciemnościach.
Powoli, Joe sunął wzdłuż poręczy w górę. Jego oddech przyśpieszył. Denerwował się.

Nasłuchiwał pisków z dołu, ale wydawało się, że stworki postanowiły mu odpuścić. Joe im w duchu podziękował za tą odrobinę łaski.

Gdy już wszedł wyżej wyciągnął jeden z swoich lightsticków i zapalił go.
Blade światło nie sięgało daleko. Potwierdziła się poprzednia obserwacja, definitywnie kiedyś były to ruchome schody.

Joe rozejrzał się dookoła. Obdrapane i zawilgocone tynki odpadały częściowo z ściany i sufitu nad nim.
Nie znalazł jednak nic ciekawego.
Ruszył zatem dalej, aż doszedł do końca schodów. Przed nim rozciągało się coś dużego, światło nie sięgało daleko, oświetlało jedynie najbliższą podłogę, ozdobioną tu i ówdzie różnym śmieciem.

Joe uniósł nieco rękę z światłem, lecz nie potrafił dostrzec sufitu. Przez to miał uczucie, jakby wchodził do gigantycznej jaskini. Nie widział sufitu ani ścian, lecz mrok wydawał się napierać na niego z każdej strony. Wątłe światło jedynie z trudem stawiało opór żarłocznej ciemności.
Dreszcz przeszedł przez kręgosłup. To na pewno z zimna - wmawiał sobie Joe.

Mężczyzna zrobił niepewny krok na przód, potem drugi.
Obejrzał się jeszcze raz za siebie. Piski przycichły już. Choć wydawało się mu, że nadal potrafi je wyłapać, gdzieś tam w oddali na dole.
Joe zastanawiał się przez chwilę, czy stworki go nie zauważyły, puściły dobrowolnie, a może... może wlazł na teren czegoś groźniejszego, i te małe poczwary bały się iść za nim?
Pokrzepiająca myśl, nie ma co, brawo Joe. Jeszcze jakieś przemyślenia ku pokrzepieniu serc? hmm?


Joe ruszył do przodu. Nic innego mu po prostu nie pozostawało.
Zanurzył się w morze ciemności, jedynie z małym bladym źródłem światła.

Co rusz napotykał na coś.... a to jakieś porzucone bagaże, a to rozbite szkło, chrzęszczące niebezpiecznie głośno pod butami.
Przeszedł przez coś co wyglądało jak sklep z ubraniami, lecz ktoś pościągał wszystkie ciuchy z wieszaków... Joe przywitały puste regały i przewrócone kosze...

Potem z mroku wyłoniła się ściana monitorów. Wznosiła się majestatycznie w górę, ginąc gdzieś w odmętach gęstej ciemności.
Monitory były oczywiście martwe... kilka z nich było strzaskanych, a pod nimi podłogę zdobiły kolorowe fragmenty plastiku i szkła.

Joe zatrzymał się przy nich na chwilę. Starał się oddychać jak najciszej. Miał wrażenie, że coś obserwuje go z mroku. Czuł czyjeś spojrzenie na plecach.
Zamknął na chwilę oczy. - To tylko twoja wyobraźnia - powtarzał sobie. Nie potrafił się jednak powstrzymać. Zerknął przez ramię. Mrok, nieskończona czerń nicości.
Joe przełknął ślinę.

Ruszył dalej. Musiał znaleźć wyjście.
Szukał znaków. Tablic informacyjnych... gdzieś na ziemi powinny być ślaczki dla niewidomych... musiał znaleźć wyjście.

Pipboy79 30-12-2019 06:01

Tura 34 - Znaleziska
 
Instytut




Sigrun, Koichi i David




Trójka hibernatusów rozmwiała z holograficzną przewodniczką. W końcu od rozstania ze stalkerami to była pierwsza rozmowa z kimś z zewnątrz. Jak się zdołała zorientować Sigrun program Cleo był zaawansowany. W końcu nie prowadzili rozmowy o pogodzie czy o standardowych sprawach uczelni a holograficzna projekcja młodej dziewczyny o ciemnych włosach odpowiadała jak żywy człowiek. Na pewno to wykraczało poza standadową projekcję, standardowego programu standardowej recepcjonistki czy wizualizacji menu systemu. Ale jak bardzo był to zaawansowany program to już było trudniejsze do oszacowania. Z Cleo się rozmawiało płynnie jakby gadali z jakąś żywą osobą przez holo która gdzieś tam była na drugiej stronie łącza. Inna sprawa, że w uprzejmej i łagodnej formie ale dalej się trzymała dawnych przepisów, zwłaszcza na temat dostępności danych.

Więc póki rozmawiali o sprawach publicznie dostępnych jak to gdzie jest jakiś gabinet albo coś na temat samej uczelni to hologaficzna dziewczyna aż tryskała radością, że może być taka pomocna dla swoich gości. Gorzej jak pytali o to co było niedostępne dla przeciętnego zjadacza chleba. Wówczas czarnulka smutniała i z przepraszającym tonem informowała ich, że nie mają potrzebnych uprawnień aby mogli rozmawiać na ten temat.

Dlatego Cleo bez oporów zaznaczyła gdzie są gabinety doktora Pottera który miał być ostatnim, głównym administratorem sieci Instytutu oraz profesora Shofielda który był jej dyrektorem. Nawet zaznaczyła im trasę na modelu budynku w 3d aby łatwiej było im trafić. Gabinet tego pierwszego miał być na parterze, w administracyjnej części budynku. Gabinet dyrektora też miał być niedaleko, w tej samej części prawego skrzydła na parterze. Chociaż jak przewidująco zaznaczyła Cleo profesor miał jeszcze swoją pracownię na piętrze budynku oraz prywatny apartament w akademiku. Akademikami okazały się trzy dość podobne budynki widoczne na zapleczu głównego uniwersytetu. Do nich hologaficzna przewodniczka też zaznaczyła drogę.

Gorszy był natomiast wynik rozmów o wszelkich badaniach prowadzonych w tej uczelni czy dostępu do wiadomości niejawnych. Cleo co prawda uprzejmie zaznaczyła piwnicę gdzie było archiwum danych ale zaznaczyła, że wstęp tam mają tylko uprawnieniu do tego pracownicy uczelni a trójka gości się do takich nie zaliczała. W sprawie dostępu do kamer i innych danych z nich płynących też nie było zbyt wielkiego postępu. Do nich też miał dostęp tylko uprawniony personel a nie trójka gości. Zresztą jak z żalem zaznaczyła fantomowa dziewczyna wiele jej systemów zostało uszkodzonych i nie miała dostępu do tych danych a wciąż wzywany serwis nie odpowiadał więc nie było jak zalepić tej informacyjnej dziury.

Wyglądało na to, że Cleo można wezwać gdziekolwiek zachowały się działające panele komunikacyjne. Pewnie też by się dało przez jakiś komputerowy sprzęt o ile by się dało go uruchomić po czymś takim co tu się działo. Oryginalnie Cleo miała dostęp do każdego pomieszczenia na uczelni więc i tam mogła się objawić. No ale jak sama obecnie przyznała obecnie wiele z tych podsystemów nie działało więc z jej dostępnością mogły wystąpić pewne problemy.

Czy pracownia profesora Schofielda czy do archiwum w piwnicy to były na innych poziomach budynku. Najbliżej więc wychodziło z tego co mówiła i pokazywała Cleo do tej części administracyjnej w prawym skrzydle budynku. By się tam dostać trójka hibernatusów musiała wyjść przez te rozwalone drzwi na korytarz który biegł przez całą oś budynku. Wyglądał jak po wojnie totalnej albo jakichś zamieszkach. Czyli podobnie jak reszta tego co tutaj widzieli do tej pory. Droga na szkicu 3d nie wydawała się jakaś skomplikowana. Iść głównym korytarzem, przez prawe skrzydło budynku aż się skończy. Po drodze były tylko jedne krzyżowki w kształcie “T” i tam należało skręcić w prawo. I znów iść prosto aż do końca bo tam właśnie mieściła się administracja. A w samym rogu schody na wyższy i niższy poziom. Więc wydawało się, że wszystko powinno być po drodze.

Do tych krzyżówek w kształcie litery “T” trójka hibernatusów dotarła bez większych trudności. Pod butami chrzęściło im rozbite szkło i drobniejsze kawałki gruzu. Na podłodze zostawiali ślady swoich butów odcisnięte w kurzu i pyle. Były też i inne ślady. Niektóre zostawił ktoś w butach. Inne wyglądały jak ślady jakiegoś zwierzęcia. Kiedy to się działo to jednak nie szło zgadnąć. Może minuty, godziny, dnie albo lata temu. Zresztą czas w tej strefie wydawał się mieć znaczenie jedynie dla ludzkich nawyków i proporcji.

Po drodze mijali drzwi. Niektóre zamknięte, inne przymknięte, jeszcze inne rozwalone na oścież albo nawet w ogóle rozwalone i leżące na podłodze. Przez te które nie były zamkniętę wiać było dawne sale wykładowe, toalety, magazynki dla sprzątaczy i kto wie co jeszcze. Wszędzie wyzierały resztki dawnego świata, taki jaki znali. Ale wszęzie był on spustoszony, nienaturalnie spustoszony, cichy i przede wszystkim bezludny. Te korytarze, sale, aule powinny tętnić życiem. Powinni tędy chodzić i rozmawiać różni ludzie. Studenci, profesorowie, goście o swoich pracach, projektach, egzaminach czy codziennych problemach. A tymczasem panował bezruch, cisza i kurz. No i ślady wojny.

Postrzały po broni ręcznej, przestrzeliny na wylot gdzie trafiło coś solidniejszego, ślady pożaru, czegoś co wyglądało na rozprysk kwasu, eksplozje granatu i jeszcze jedna czy dwa jakby za demolowanie budynku zabrało się lotnictwo, czołgi czy artyleria bo w ścianach i sufitach ziały potężne wyrwy. Tak, widocznie kiedyś to miejsce było areną zażartych walk.

Doszli tak gdzieś do połowy korytarza po krzyżówkach. Już widać było serię drzwi z których ostatnie według wskazówek Cleo miały należeć do dyrektora całego uniwersytetu. Potem kolejny zakręt i kolejny i tam z kolei miała się znajdować pracownia informatyków w tych także ich szefa. No ale wówczas zorientowali się, że na końcu korytarza jest jakaś większa przestrzeń. Jakaś poczekalnia czy inne miejsce do siedzenia. Znaczy kiedyś, gdy ten budynek jeszcze robił za uczelnie. W momencie gdy ktoś go przerabiał na improwizowaną twierdzę to zastawił okna workami z piaskiem i meblami tworząc barykadę.

Z połowy korytarza nie było widać całego pomieszczenia bo zasłaniał je narożnik gabinetu dyrektora. Ale widać było, że tam pod oknem ktoś leży. Całkiem nieruchomo. Chyba w mundurze w wojskowym kamuflażu i hełmie w takim samym kamuflażu. Przy nim leżała jego broń, wojskowy karabinek z zamontowaną optyką. Chyba kolimatorem jak to powszechne było w wojskowej broni.

Ale było jeszcze coś. Tym razem na zewnątrz. To wielkie coś co przez chwilę widzieli wchodząc do budynku. Było tak wielkie, że bez problemu bezkształtna góra tego czegoś sięgała okien parteru. Teraz widać było to z krótszego dystansu to było widać więcej detali. Może niekoniecznie to było lepszą stroną tej sytuacji. To coś bowiem… Miało dłonie, głowy, nogi, korpusy… z ludzi… wyglądało jakby to coś było zlepione z niezliczonej ilości ludzkich ciał. No może nie tylko ludzkich bo tam czy tu widać było jakieś zwierzęce odnóża albo bliżej niezidentyfikowane odrosty czegoś. Wyglądało jakby te wszystkie pochwycone ciała próbowały wydostać się na zewnątrz, jakby próbowały przebić się zębami i pazurami przez jakąś błonę. I tak zastygły. Chociaż nie do końca. Mimo pokracznych ruchów stwora to miało się wrażenie jakby te wszystkie kończyny poruszały się w ślimaczym tempie niezależnie od samego stwora. To coś wydawało jakieś sapnięcia i jakby jęki, coś tam na zewnątrz szurało i skrzypiało. Trudno było się zorientować widać tylko część sylwetki stworzenia co to właściwie teraz robi. Węszy? Pasie się? Szuka czegoś? Jakoś wykrył obecność hibernatusów czy to czysty przypadek, że jest w pobliżu okna?




Mervin i Marian




Dwóch podróżników w tym zniekształconym świecie wylądowało na jakiejś stacji metra. Woda jaką płynęli już dawno przestała świecić wiele zakrętów temu. A ta zaimpowizowana konstrukcja tratwy jakoś ich tutaj dowiozła. Ale tak skrzypiała, że nie było pewne ile jeszcze wytrzyma. Zresztą przy tak chybotliwej konstrukcji każdy gwałtowniejszy ruch mógł zakłócić wątpliwy balans tej łajby i wrzucić całą zawartość do zimnej wody. To, że ta tunelowa woda była zimna to dwóch towarzyszy mieli aż nadto okazji by sprawdzić podczas tej podróży. Co prawda woda była raczej cicha i spokojna ale za to nawet te niewielki kilwater jaki tworzyła tratwa zalewał jej powierzchnię więc cały dół ubrań z czasem i tak mieli mokry.

Ledwo Mervin wysiadł na peron a już po paru krokach na trafił na nazwę stacji. Farnborough. O ile mu pamięć nie szwankowała to nie pamiętał takiej stacji z londyńskiego metra. Chociaż pamiętał samą miejscowość o tej nazwie. Była na połoudniowo - zachodnich krańcach londyńskiego molocha. Wcale nie tak daleko od Heatrow. Może pół godziny jazdy samochodem. Czyli w zależności od korków nawet do dwóch godzin jazdy a w godzinach szczytu nawet więcej. Tylko, że w Farnborough nie było metra.... Wybuowali jakąś nitkę gdy Mervin leżał w hibernatorze? Przecież to nie było takie hop - siup z budową czegoś tak skomplikowanego jak metro. To coś niewłaściwie zapamiętał?

Zresztą kierunki też były bez sensu. Trudno było zgadnąć gdzie właściwie byli poprzednio. Ale wydawało się, że gdzieś w centrum. Przepłynęli do kolejnej stacji. To przecież nadal w skali miejskiej metropolii niewiele to zmieniało. Dalej powinni być w centrum. A Farnborough nie tylko nie było w centrum ale nawet poza właściwą metropolią. Pozmieniali jakieś nazwy na tych stacjach? Pod ziemią trudno było się zorientować co może być na powierzchni. No i właśnie, kierunki były w takim razie problematyczne. Bo którędy teraz dalej? W lewo czy w prawo? Jeśli byli w centrum to raczej w lewo. Czyli na dawny zachód, w stronę lotniska. Ale jeśli byli pod tą podmiejską osadą no to powinni ruszyć na północny wschód, w stronę miasta i lotniska. Znaczy przynajmniej kiedyś gdy się jechało się samochodem to tak by to się jechało. No ale w tej chwili droga na wschód to by oznaczała powrót do tunelu z jakiego właśnie wypłynęli…

Ale to nie był koniec niespodzianek jakie miała dla nich ta stacja. W świetle świecy ciężko się zwiedzało tą podziemną konstrukcję. Ale i tak lepiej niż po ciemku. Wydawało się, że to kolejna zdezelowana miejscówka przez jaką przetoczyła się wojna. Porzucone esztki dawnego świata. Ubrania, torby, szkielety w ubraniach, zmumifikowane ciała, też w ubraniach, od dawna martwe smartfony, przewrócone barierki policyjne. Wszystko od dawna, porzucone, martwe i ciche. Nie licząc tych wszystkich podziemnych odgłosów. Chlupotów, szmerów, tukotów co w tych ciemnościach i okolicy wszystko kojarzyło się z nienazwanym niebezpieczeństwem. A jednak znaleźli tutaj coś żywego. Prawie.

Podziemna stacja nie była duża. Więc dość prędko dało się dojść do głównego wyjścia na powierzchnię. Dość szerokie schody prowadzące na półpiętro a potem dalej w górę. Pewnie na powierzchnię właśnie. Tak można było sądzić po skrawkach światła jakie docierały na dół schodów. Ale nie aż tak jak powinny docierać na dół przez tak szerokie schody. Co było zrozumiałe jak się podeszło bliżej schodów. Światło tunelu blokowała furgonetka jaką pewnie kiedyś ktoś wjechał z góry na dół. Celowo czy przez przypadek. No i tu właśnie trafili na coś żywego. Prawie.

Furgonetką ktoś, kiedyś pewnie wjechał przodem i w dół schodów. Dlatego z punktu widzenia podziemnej stacji była ona maską do dwóch hibernatusów. A o tą maskę opierała się kobieta. Plecami. Bo siedziała na tych schodach i opierała się o tą maskę zaklinowanej furgonetki. Wyglądała kompletnie nie na miejscu. Taka młoda, nawet nie żaden kaszalot. I pośród tej całej ciszy i bezruchu jaki natrafiali wszędzie dookoła była pierwszą, żywą istotą jaką spotkali od czasu rozstania z resztą grupy. Zwłaszcza, że była ubrana tak jak to kiedyś się ubierały młode dziewczyny idąc do sklepu czy pracy. Czyli całkiem zwyczajnie. Całkiem inaczej niż stalkerzy którzy wydawali się tutaj być jedynymi przedstawicielami ludzi na tym strefowym pustkowi. Ale czy ta dziewczyna była żywa?

Wyglądała jak żywa. Jakby usiadła dopiero co i oparła się o maskę wozu aby odpocząć. I podciąć sobie żyły. Podwinięte rękawy obnażały dwie, krwawe zramy na jej ramionach. A na udach i schodach wokół niej była spora kałuża czerwonej kwi. Nie ruszała się. W tych półmrokach nie dało się dojrzeć czy oddycha. Patrzyła martwym wzrokiem gdzieś w boczną ścianę schodów. Co mogło przemawiać za tym, że jednak nie żyje. Ale wyglądała tak żywo! Jakby dopiero co usiadła… i zrobiła to co zrobiła.

Obok jej bioder, na jednym schodków leżał jakiś notes. A z drugiej strony zakrwawiony nóż jakiego pewnie użyła do zadania sobie śmierci. Ale jednak nie była zmumifikowana ani obrgyziona przez cokolwiek co tu mogło zżerać trupy. Więc może jednak jeszcze żyła? Krwi było sporo. Ale czy aż tyle aby starczyło przejść na drugą stronę? Ani Mervin ani Marian nie byli lekarzami. No sporo było tej krwi. Ale czy na tyle by ją wykończyć to można było rzucać monetą i wynik byłby pewnie równie prawdopodobny. Nawet ta furgonetka wyglądała całkiem nieźle. Owszem coś zapaćkało szyby, jakiś reflektor się stłukł i zderzak wygiął pewnie przez szarżę po tych schodach. No ale nie była tak zdezelowana jak te wszystkie wraki jakie dotąd mijali.




Joe




Joe szedł, szedł gdzieś w tych ciemnościach, błądził i błądził aż wreszcie gdzieś jednak doszedł. Chociaż jak “tu” trafił i gdzie było to “tu” to nie miał właściwie pojęcia. W tych ciemnościach wszystko wydawało się strasznie wielkie. Zwłaszcza jeśli widziało się tylko podłogę co dawało wyjątkowe poczucie osamotnienia w tych ciemnościach. Lepiej było jak się szło przy ścianie. A jeszcze lepiej jakimś korytarzem który mniej więcej był standardowych rozmiarów to nawet sufit było widać. Chociaż może wcale nie było tak strasznie daleko? Może w tych ciemnościach tak się tylko wydawało i kiedyś Joe przeszedłby tędy w parę minut? No może kwadrans. Może trochę dłużej. Właściwie to z orientacją w czasie i przestrzeni w tych ciemnościach było jeszcze gorzej niż na powierzchni. Tam to chociaż były jakieś ruiny które urozmaicały oczom widok. A tutaj tylko ciemność i podłoga, no czasem ściana.

Wszystko to sprawiało wrażenie czegoś wielkiego. Jak jakiś wielki dworzec kolei albo lotnisko. Tylko pod ziemią. Albo jakaś fabryka. Chociaż jak tak to bez żadnych maszyn któe by wyglądały na to, że coś produkują czy obrabiają. Albo jakieś wielkie centrum handlowe. Czasem Joe natrafiał na jakieś “wysepki” w tej oceanicznej ciemności. W postaci jakichś budek z hod dogami czy barów szybkiej obsługi jakie nagle wyłaniały się w tej ciemności na środku niczego albo przy ścianie przy jakiej akurat szedł. Oczywiście wszystko już od wieków pokrył kurz, pleśń, bezład i bezruch. Ale jednak świadczyło, że chyba kiedyś byli tu jacyś ludzie. No ale teraz nie natrafił na żadnego. Nawet na żadnego trupa. Jakby coś wymiotło stąd tak żywych jak i umarłych.

No więc było to coś chyba raczej wielkie. Chociaż w tych ciemnościach umysł i zmysły mogły już płatać jakieś figle. I te odgłosy. Coś kapało. Coś piszczało. Coś szmerało. Echo niosło niesprecyzowane odgłosy nie wiadomo czego. Nie było trudno skojarzyć tego z jakimś czającym się w tych ciemnościach niebezpieczeństwem. A wątły promień chemicznego światła wydawał się właśnie bardzo wątły. I pewnie w tych przestrzeniach widoczny z daleka. Czy mógł tym promieniem światła ściągnąć na siebie jakieś kłopoty? Może. W końcu na samym początku stalkerzy jakoś poruszali się po omacku. I tego samego wymagali i od nich. Czy “tam” i “wtedy” było tak samo jak “tu” i “teraz”? Znów Joe nie miał jak kogo zapytać poza samym sobą. Ale tak zwyczajnie i po ludzku, jakiekolwiek światło wydawało się naturalnym przyjacielem i sprzymierzeńcem człowieka.

Chociaż gdyby w tych ciemnościach się coś czaiło to nawet z bronią gotową do strzału widziałby to coś w ostatniej chwili. Zwłaszcza jakby było tak szybkie jak te hellhoundy. Ile by zdążył strzelić? Raz? Dwa? Może trzy razy. Szybkie strzały do szybkiego, ruchomego celu. Wszystkie inne reakcje byłyby pewnie zbyt wolne. A jakby tego czegoś było więcej niż jeden? Szkoda było myśleć. Ale takie szacunki bardzo szarpały nerwy. Bo była to bezludna cisza i ciemność. Ale bynajmniej nie było absolutnie cicho. I w tych ciemnościach każdy odgłos wydawał się podejrzany i wieszczyć jakieś niebezpieczeństwo.

Ale w końcu trafił na jakieś tunele. Korytarze raczej. Te już były względnie standardowych rozmiarów. Jak jakieś podziemne przejście pod ulicą czy korytarz w jakimś budynku publicznym. Było o tyle dobrze, że jak szedł środkiem to promień lightsticka oświetlał górę, dół i boki. Więc tylko przestrzeń przed i za sobą kryła ciemność.

I znów nie wiedział ile szedł. Korytarze wyglądały na nigdy nieukończone. Sam beton, rowki przygotowane do położenia kabli, pod ścianami jakieś worki z cementem czy czymś takim, przyrządy murarskie i czasem jakieś ogłoszenie. Ale chyba po chińsku. Czy tam w innym krzaczkowym języku z Azji. I tak szedł i błądził tymi korytarzami nie wiadomo ile aż mu lightstick się wypalił. Ale może to i dobrze? Akurat gdy bladozielona pałeczka już mocno zbladła, że oświetlała niewiele więcej poza nim samym i miał wybór czy ją zostawić czy wyjąć nową dostrzegł inne światło.

Światło dochodziło ze schodów jakie prowadziły do góry. Czasem trafiał wcześniej na takie schody ale były tak samo ciemne i nieciekawie wyglądające jak i cała reszta tego podziemnego kompleksu. A może tam też było jakieś światło tylko przez blask własnego lightsticka tego nie dostrzegł? Bo te światło co widział teraz dochodziło gdzieś z góry schodów. Trochę korytarza, potem schody, półpiętro i znów schody. Ale pod dość łagodnym kątem dlatego to było widać z dołu.

Światło musiało być słabe. Raczej żadna standardowa żarówka ani neon. Może raczej jakiś LED albo inna mała diodka. Coś chyba małego w każdym razie. I raczej elektryczne albo chemiczne. Ale raczej żaden żywy ogień jak zapałka czy zapalniczka. No i gdyby było to na prostej mogłoby być coś mocniejszego ale dość daleko. Ale skoro tutaj widać było te schody no to nie mogło być zbyt daleko. Ze dwadzieścia kroków do półpiętra i może drugie tyle na drugą połowę schodów do wyższego poziomu. No albo iść dalej korytarzem. Albo zawrócić. Wyjąć kolejny lightstick albo nie.

Santorine 05-01-2020 10:20

Hologram, tak jak się spodziewała, nie odpowiadał na bardziej konkretne pytania. Był to typowy zabieg w każdej nieco większej sieci. Po prawdzie to i tak powinni się cieszyć, że cokolwiek działało na tym złomowisku i że właśnie mogli się dowiedzieć się o instytucie czegokolwiek. A nie, przedzierać się przez ruiny w poszukiwaniu puszek z jedzeniem czy w ogóle próbować się przedzierać przez nie .

- Wiesz, Cleo – Sigrun nie omieszkała wypomnieć sztucznej inteligencji – Lepiej ci pasuje Franca na imię. Dostaje taki niknejm. Wiesz, co to niknejm, Franca? No.

Pociągnęła z gwinta potężny łyk. Dopóki procenty płynęły w jej żyłach, dopóty pozostała nadzieja na lepsze jutro.

Podróż do pracowni nie różniła się w zasadzie od wszystkich podróży w Strefie. W korytarzach opuszczonych przez dekady królował kurz i gruz, a także w większej mierze niedziałający złom. W jednym pomieszczeniu Sigrun zauważyła dziwaczne pozostałości maszynerii, jakby ktoś próbował wepchać w jeden z pokojów uczelni całą serwerownię, kotłownię i elementy instalacji elektrociepłowni, to wszystko przykryte sporą warstwą smaru i rdzy. W innych pomieszczeniach znajdowały się szczątki – czasem ludzkiego pochodzenia, innym razem kości i zaschnięte ścięgna nie przypominały Sigrun niczego, co znała wcześniej.

Kiedy zobaczyli kolejny z wytworów Strefy, Sigrun gwizdnęła cicho. Zajebiście, mruknęła z mieszaniną wstrętu, obrzydzenia, strachu, a także pewnej fascynacji. Ostatecznie, takich rzeczy się nie widziało, kiedy żyło się parędziesiąt dekad temu.

Sigrun stwierdziła, że istniała pewna możliwość, że stwór mógł wyczuwać w jakiś sposób obecność hibernatusów, ale raczej nie mógł wyczuć ich bezpośrednio. Zdawało się, że działał w podobny sposób do meduz, to znaczy na czuja wiedział, gdzie mniej więcej są. Ale nie był w stanie podążać za nimi. Oznaczało to, że niedługo miała się tutaj zjawić reszta ferajny. Zanim to się stanie, dobrze będzie, kiedy się stąd ulotnią.

Pozostało przeskradać się do serwerowni.

- Te, ninja – Sigrun spytała się Koichiego. - Karabin nam na chuj w Strefie, ale kolimator by się przydał. Myślisz, że umiesz się przeskradać i nie dać się zjeść?

Poza tym wydawało się, że plan był raczej jasny. Przeskradać się do serwerowni i zhakować ją.

Kerm 06-01-2020 16:05

Zdaniem Davida sztuczna inteligencja nieco rozwinęła się, w każdym razie w porównaniu z czasami, z jakich pochodził. Wtedy co prawda też nie była doskonała, ale (zdaniem Dawida) Cleo działała lepiej niż dobra recepcjonistka. I Sigrun niepotrzebnie marudziła - trudno było wymagać, by jakiemuś przybłędzie zdradzano wszystkie sekrety Instytutu.
Ciekawą kwestią było, czy wysoka jakość działania Cleo była wynikiem umiejętności twórców programu, czy też przyczyniła się do tego Strefa.
No i warto było znaleźć odpowiedź na pytanie, skąd brało się zasilanie, niezbędne do funkcjonowania Cleo.
Na dodatek zasilanie musiało działać w znacznej części instytutu, skoro 'dziewczynę' stale można było wzywać z różnych miejsc.
Dlaczego więc korytarze budynku nie roiły się od spragnionych energii stworów?
Z drugiej strony... wszak jeszcze nie przeszli wszystkich korytarzy i mogli na różne rzeczy trafić.

Pierwsze kroki nie były zbyt trudne - raczej można by je było nazwać łatwymi. Jak na warunki Strefy oczywiście.
Wszechobecne zniszczenia też były czymś normalnym, ale truposz, na jakiego się natknęli, jakoś Davidowi nie pasował do całości. Ostatni obrońca instytutu? Na stalkera to nie wyglądało - oni raczej nie chodzili po Strefie uzbrojeni po zęby.
Sprawny karabinek byłby cennym znaleziskiem, gdyby po Strefie biegały dzikie zwierzęta czy zdziczali ludzie, ale na wytwory Strefy lepiej było nie polować...
Pomijając karabinek, ubrany w barwy ochronne truposz mógł mieć w kieszeniach coś przydatnego. I David miał zamiar to sprawdzić.

Realizacja planów została odłożona na bliżej nieokreślone "później", bowiem na widok stwora rodem z sennych koszmarów David przykleił się do ściany, usiłując uspokoić serce i oddech.
Myśli o przeszukaniu nieboszczyka wyparowały, a David miał wrażenie, że ostatni posiłek chce się wydostać na zewnątrz drogą, którą dostał się do środka.
Podobnie jak ze stwora usiłowały się wydostać jego ofiary...

David parę razy głęboko odetchnął, po czym spojrzał na Sigrun.
- Jeśli nie chcemy czekać, aż sobie pójdzie, to musimy przejść na czworakach.

Deszatie 16-01-2020 21:10

post z udziałem psionika i Pipboya
 
Stacja metra


- Co do chuja - mruknął Marian. - To chyba nie jest nasza stacja, prawda? - spytał Brytyjczyka. Rozejrzał się wokoło, a gdy Mervin potwierdził jego przypuszczenia, Polak sprawdził, czy ktoś nie zrobił głupiego “pranka” przed wojną i nie przykleił nowej nazwy stacji.
- To gdzie właściwie jesteśmy? - spytał. - Wyjdziemy na zewnątrz i sprawdzimy?

- Coś jest nie tak... - Mervin wątpiąco przyjrzał się napisowi z nazwą stacji. - Zamiast na wschodzie wylądowaliśmy daleko na południu. Wychodzi na to, że Heathrow jest na północ od nas. Nie chcę mi się w to wierzyć! To jakieś przetasowanie strefy albo inna zagrywka. Pamięć mam dobrą, choć Londyn i okolice to nigdy nie była moja bajka.. - stwierdził cierpko. - Powrót nie wchodzi w grę, zresztą nasza łajba wygląda jak po sztormie stulecia.. - pozwolił sobie na żart. - Skoro już tu jesteśmy, sprawdźmy to miejsce - rozejrzał się na ile pozwalał mu zasięg świecy. - A nuż coś ciekawego wpadnie nam w ręce albo naprowadzi na trop wyjaśnienia tych dziwactw?

W duszy szczerze wątpił w to ostatnie. Nie sądził, aby Zona odsłoniła swe prawdziwe oblicze i uchyliła choćby rąbka tajemnicy. Niezbadane były jednak jej wyroki lub, co wydawało mu się bardziej trafne jako określenie - kaprysy. Skonstatował, że od dłuższego czasu myśli i mówi o Strefie, jak o żywym organizmie. To chyba zboczenie zawodowe? Potrzeba badania naturalnie przesunęła się w stronę, tego obcego tworu, w którego zasięgu pozostawali. Jednak stopniowo oddalał z umysłu próby jego zrozumienia, przestawił się na działanie, które dawało nadzieję i chwilowo uwalniało głowę od natłoku niepokojących myśli. Gdzie kończyła się granica Strefy? Ze słów Nicka wywnioskował, że była płynna. Po prostu słabły jej wpływy i anomalie, aż do granicznego Muru, który wydawał się już barierą nieprzekraczalną. Żałował, że nie zadał więcej pytań Nortonowi, kiedy miał taką możliwość. Teraz zdany był już tylko na siebie i nieobliczalnego kompana.

Wrak auta wyglądał, jakby dopiero co wbił się w przestrzeń schodów, gdzie utknął, niczym po scenie pościgu z taniego filmu sensacyjnego klasy B. Zbliżywszy się do pojazdu potwierdziły się jego niepokojące przeczucia. Na masce znajdowało się ciało młodej kobiety. Krew sprawiała wrażenie świeżej i tak to oceniał jako biolog, bazując na uniwersyteckiej wiedzy. Wbrew oczywistym przesłankom to nie wypadek bezpośrednio spowodował śmierć tej dziewczyny. Jej poza i ślady wskazywały, że sama odebrała sobie życie. Można było odnieść wrażenie, iż zrobiła to przed chwilą, nie doczekawszy się pomocy, ani zwykłych słów otuchy i pocieszenia, które mogły odwieść ją od brzemiennej w skutkach ostatniej decyzji. Doktor w słabym świetle dojrzał jeszcze notatnik leżący obok ciała i bez chwili wahania sięgnął po zapiski. Sam prowadził dziennik, o którym niemal już zapomniał w Strefie. Liczył , że nawet pobieżna lektura zawartości notesu, rzuci nieco więcej światła na tę tajemniczą śmierć.
- To zadziwiające, ale wygląda, jakby niedawno pożegnała się z życiem - powiedział do Mariana.
Znał już trochę właściwości Strefy, lecz miał podejrzenie, że mogli znaleźć się w jej części, gdzie anomalie czasowe są jeszcze bardziej... no właśnie.. nawet naukowemu umysłowi brakło czasem słów…

Marian zaskoczony widokiem dziewczyny wyciągnął broń podchodząc bliżej. Podczas gdy doktor sprawdzał samochód, Polak sprawdził tętno dziewczynie.
Cała scena, z tą furgonetką i dziewczyną na tych schodach metra były jakby dopiero co się tutaj wbili. Chociaż maska samochodu była już chłodna a silnik zgasł nie wiadomo jak dawno temu. Mervina zainteresował notes jaki leżał przy nogach dziewczyny. Podniósł go i zobaczył dawny kalendarzyk. Taki organizer na dwa dni na każdej stronie i rząd linijek do zapisywania notatek. Nic specjalnego same w sobie. Chociaż dziwił świeżością. Kartki, nawet jak trochę pobrudzone, wyglądały jak nowe. No i pismo. Ręcznie zapisane. Na ostatniej zapisanej stronie widać był wymowny, nagryzmolony długopisem napis.

Cytat:

Mam dość. Nie mam już siły. Skończę to po swojemu.
Wymowny napis gdy się stało nad ciałem młodej dziewczyny opartej o maskę furgonetki. I gdy widać było jak ten koniec wyglądał. Na wcześniejszych stronach też było coś zapisane. Już bardziej zwyczajnym pismem, nie tak na całą stronę jak ten ostatni.
W tym czasie Marian uklęknął przy dziewczynie która wyglądała tak bardzo swojsko. Dawniej pełno było takich dziewczyn na ulicach. Bez gazmasek, bez broni, bez kombinezonów ochronnych. Takie w kieckach i dziewczyńskich ciuchach. Tak bardzo to teraz wydawało się odmienne od tego jak chodzili stalkerzy nie mówiąc już o samej strefie. Co do pistoletu nie bardzo miał do czego strzelać. Za to gdy klęknął przy niej zorientował się, że rany są świeże. Bardzo świeże. Tak świeże, że krew wciąż się z nich sączyła. A gdy sprawdził jej puls odkrył, że wciąż skóra wciąż jest ciepła a pod palcami wyczuł puls! Ona wciąż żyła!

- MERVIN, ONA ŻYJE! - Marian nie był w stanie wyjść z zaskoczenia. Zaraz wziął się za uciekanie ran by zatamować krew. Chwycił kawałek swojego bandaża, - pomóż mi! - brakowało mu ręki. Gdyby dziewczyna podcięła żyły w jednej ręce, mógłby jedną ręką tamować, drugą wyciągać bandaż, a tak nie miał jak. - Jak nie mamy już bandaży, zerwij kawałek jej ubrania. - polecił doktorowi. Znów przed oczami stanął mu odległy obraz obozu survivalowego. Jeden z mięczaków poślizgnął się i rozorał udo o paskudnie wyglądający zardzewiały pręt. Nie mieli bandaży, ale po oczyszczeniu rany opatrzyli ją jego własną koszulą. Pamiętał to, bo gówniarz krzyczał że to Polo. Jakie kurwa polo? Zwykła koszula, a ten krzyczał że Polo, jakiś larf rolen?

Biolog wsunął notatnik za pazuchę i pospieszył w stronę Mariana. Było mu głupio, że sam nie sprawdził pulsu młodej kobiety, zajmując się notatkami. Wykazał się brakiem roztropności, lecz zaistniała szansa, by to nadrobić. Dołączył do kolegi i automatycznie wykorzystywał swoje wyuczone umiejętności, w nadziei, że uda im się ocalić, choćby to jedno życie, przed łakomą i wiecznie niesytą Strefą.

Azrael1022 16-01-2020 22:53

Wędrówka zniszczonymi korytarzami instytutu nie nastręczała trudności. Gdzieniegdzie było trochę gruzu, jednak w porównaniu ze zrujnowanymi ulicami był to spacer po parku. Do czasu, gdy przez okno hibernatusi zobaczyli kolejny wytwór strefy. Owo wynaturzenie wydawało się być patchworkiem wielu różnych ciał, jakby amebą, która wchłonąwszy ludzką masę wciąż poluje na więcej. Niecodzienny widok sprawił, że Koichiemu żołądek podjechał do gardła. W swoim życiu zdarzało mu się popełniać okrucieństwa w różnych wojnach gangów, lecz na spotkanie z takim stworem nie był gotów. Kilka chwil zabrało mu ponowne wzięcie się w garść. Postanowił trzymać się od dziwnego monstrum z daleka.
-Nie wykonujcie gwałtownych ruchów, bo łatwiej będzie was dostrzec – powiedział do Sigrun i Davida kucając. Poruszając się na czworakach, powoli kontynuował wędrówkę do celu – dalej do pokoju informatyków. Gabinet dyrektora lepiej było tymczasowo odpuścić.
- Te, ninja, karabin nam na chuj w Strefie, ale kolimator by się przydał. Myślisz, że umiesz się przeskradać i nie dać się zjeść? – zwróciła się do niego Szwedka. Koichi puścił mimo uszu taką tytulaturę jego osoby. Poza Japonią musiał przyzwyczaić się do braku jakichkolwiek form grzecznościowych podczas rozmowy, jak i do określeń typu żółtek czy ninja. –Wydaje mi się, że to celownik kolimatorowy. Działa na baterie, więc nie będzie z niego pożytku w strefie. Żadne urządzenie elektryczne tu nie działało.

psionik 17-01-2020 10:50

Wspólnie z Deszatie
 
Obaj mężczyźni uklękli przy zakrwawionej kobiecie. Rany na jej ramionach wyglądały poważnie. Solidne, krwawe pręgi rozcinały jej jasną skórę. Z nich i po tej skórze wyciekała krew. Dopiero gdy już przy niej uklękli zorientowali się, że to ostrze jakiego użyła dziewczyna to skalpel. Prawdziwy, chirurgiczny skalpel. A trochę pod zdeformowanym zderzakiem wozu, na jednym ze schodków, przy samym kole, leżała rozpięta apteczka. W niej okazało się, że jest zawartość pasująca do samochodowego niezbędnika wymaganego przepisami drogowymi. Były też i bandaże.

Chociaż rany wyglądały na dość solidne. Zarówno Marianowi z kursów surwiwalowych jak i Mervinowi jako biologowi co miał do czynienia z różnymi tkankami i doświadczeniami, świtało, że co prawda opatrzenie rany bandażem powinno zatamować krwawienie. Ale na pewno pomogłoby zaszycie tych ran. Igła i nić chirurgiczna były w apteczce. No ale żaden z nich wcześniej tego nie robił. Na pewno nie na żywym człowieku. I takie szycie mogło opóźnić samo bandażowanie. A dziewczyna żyła. Teraz już byli pewni. Z bliska widać było nawet jak jeszcze oddycha. Chociaż dalej zdawała się nieprzytomna bo nie reagowała na ich manewry.
- Połóżmy ją i weźmy ręce powyżej serca. Da to nam trochę więcej czasu. - polecił Marian samemu układając dziewczynę delikatnie. Wszędzie było tyle krwi, ale widział, że rany są głębokie. Dziewczyna zdawała się wiedzieć co robi.
- Cholera, są głębokie. Wypadałoby je zszyć. Zobacz, czy w apteczce nie ma bandaży. polecił biologowi, samemu nadal uciskając rany. Czuł pod palcami, że mniej krwi opuszcza ciało dziewczyny. Uciskanie ran i umieszczenie rąk w górze zdecydowanie kupiło im czas. Pytanie na jak długo?
- Są... bandaże... - wydusił Mervin, mocno zaskoczony. Kiedyś była to zwykła rzecz, teraz po błąkaniu się w Strefie, kompletnie wyposażona apteczka jawiła się jako uśmiech od losu albo halucynacja. Pospiesznie pomógł w tamowaniu krwi. Mimowolnie spojrzał na twarz kobiety. Była nawet ładna i sprawiała wrażenie sympatycznej osoby. Wiedział, że bandaże powinny jej pomóc, ale rację miał Polak. Nieodzowna wydawała się próba zszycia okaleczeń. - To, co podejmiesz się łatania? - zapytał, licząc na to, że Marian potwierdzi swoje chęci.
- Miałem nadzieję, że Ty się znasz. - odpowiedział Polak. - Dobra, daj, zobaczę co się da zrobić, ty trzymaj jej ręce. -

Marian nie miał zbyt wiele wprawy w szyciu kogoś. Ot, zdawał sobie sprawę z ogólnych założeń ale pierwszy raz miał przeprowadzić taki zabieg. Igła i nitka nie leżały mu w ręku, ręce brudne od kurzu, tynku, zaschniętej krwi i szlamu nie miały w sobie nic z delikatności i precyzji chirurga. Wytarł je próbując oczyścić na tyle na ile pozwalały mu warunki. Ale to było jeszcze nic w chwili gdy trzeba było wbić ten zestaw w “materiał”. Czyli w żywe, ciepłe, krwawiące ciało. Igła wbijala się w żywa skórę po jednej stronie rany, widać było jak przechodzi w szczelnie pomiędzy rozciętymi kawałkami skóry a potem tworzy wybrzuszenie od wewnątrz skóry niczym jakiś obcy organizm próbując się wydostać na zewnątrz. Wreszcie igła przebijała skórę i pociągała za sobą nitkę. Nitka ściągała do siebie obie krawędzie rany. Tu chyba najbardziej było trudno amatorowi ile można ściągnąć by miało to sens ale by zbyt naciągnięta nitka nie rozerwała skóry. Zostawało robić na czuja i liczyć, że jakoś to będzie. I tak gdy już nitka ściągnęła kawałek rany do siebie całą operację z wbijaniem igły w nowe miejsce trzeba było powtórzyć. I tak raz za razem, przez większość ramienia. A potem podobnie przez ranę na drugim ramieniu.

W końcu zabieg się skończył. Improwizowany sanitariusz miał dłonie i mankiety we krwi. Zresztą gdzie indziej też ją miał tylko nie aż tyle. Po zaszyciu ran można było je opatrzyć bandażem z apteczki. W porównaniu do szycia teraz wydawało się to całkiem prostą czynnością. Dziewczyna dalej siedziała oparta o maskę furgonetki w kałuży własnej krwi. Ale teraz na ramionach bielały jej się bandaże opatrunków. No i dalej żyła. Dało się dostrzec jej płytki oddech. Marian usiadł ciężko na ziemi obok dziewczyny. Ręce mu się trzęsły jak pijaków na odwyku. Stres związany z precyzyjnymi pociągnięciami ręki odpuścił, a jego ciało musiało odreagować. Czuł zmęczenie, ból w rękach, karku, części piersiowej kręgosłupa.
- Kurwa, ja pierdolę. - mruknął. - Ale bym teraz zajarał.
Co tam znalazłeś w pamiętniczku? -

- Bajkę o złej STREFIE, zagubionym czerwonym kapturku i piekielnych wilko-psach. - zażartował Mervin, aby rozluźnić atmosferę. - Masz łyknij, bo ręce Ci się trzęsą - z uśmiechem podał Marianowi buteleczkę z alkoholem.
- Zastanawiam się dlaczego ją ratowaliśmy? - rzekł już poważnie doktor oparty o blachy auta, wyciągając, następnie zaś kartkując notes niedoszłej samobójczyni. - Czy z odruchu altruizmu, czy przeciwnie egoizmu, mając nadzieję, że dowiemy się od niej czegoś, co nam pomoże się stąd wydostać? Zakładając, że jakimś cudem dziewczyna przeżyje może nam wcale nie podziękować. Nawet znienawidzić, bo pokrzyżowaliśmy jej plany. A do czasu, aż odzyska przytomność wymaga starannej opieki, na którą chyba nie możemy sobie obecnie pozwolić, ponieważ znacząco obniżymy swoje szanse. Przepraszam.. zaczynam już gadać jak ten mądrala Nick... Masz, zerknij, jeśli cię ciekawi - podał Polakowi zeszyt.
- Czysty altruizm kolego… - mruknął Marian sięgając po podane przedmioty.
Marian dostał do ręki coś co wyglądało na całkiem standardowy kalendarzowy notatnik. Taki do notowania spotkań czy rzeczy do załatwienia na nadchodzące dni. Kalendarz był z 2039-go i na początku notatki wyglądały dość zwyczajnie. Bez trudu odnalazł jednak te ostatnie zapisane kartki które już wcześniej Mervin zdążył rzucić okiem. Stronę wcześniej były pewnie ciut wcześniejsze notatki.
Cytat:


“Nie wiem ile spaliśmy. Chyba nas zamroczyło po uderzeniu. Jechaliśmy całkiem na wariata. Hank chciał się schować w metrze. Jechał jak wariat. Nie zdążyliśmy zapiąć pasów to rąbnęliśmy tak, że nas zamroczyło. Jak się obudziliśmy wszystko było puste i ciche. Nic się nie działo. Gdzie się podziali ci wszyscy ludzie?

Paul i Hank zginęli. Rozpadli się. Paul chciał sprawdzić jak wygląda stacja. Zaczął wrzeszczeć. Hank wybiegł mu pomóc. Obaj rozpadli się. Kawałek po kawałku. Wszystko z nich odpadało. To było straszne. Zostały po nich tylko popiół.

Meg miała dość. Wybiegła po schodach w górę. Przebiegła tylko kilka kroków gdy się zaczęła rozpadać. To było straszne.

Joshowi się nie udało. Chciał wyskoczyć górą. Miał nadzieję, że to tylko na schodach albo w metrze. Rozsypał się jak reszta.”

Dalej była ta ostatnia strona którą wcześniej już zdążył przeczytać Mervin. Wcześniej były jakieś inne zapiski.

- Z tego wynika, że musiała trafić w na początek wojny, ale w takim razie jakim cudem przetrwali bezpiecznie aż do teraz? - spytał retorycznie. - chodź, sprawdźmy, czy auto odpali. Jeśli jest tak samo świeże jak dziewczyna, to jest szansa, że nie będziemy musieli kraść bryki Nickowi. Weźmy tez apteczkę i pamiętnik, na pewno będzie dużo warta za murem. - Polak zebrał się z wyraźnym wysiłkiem i podszedł do samochodu. Nie był mechanikiem, ale był Polakiem, więc znał się co nieco na samochodach. Sprawdził podwozie, czy nic nie zostało urwane, czy wszystko powinno działać i komorę silnika.
- Ok, ale nawet jeśli to nie widzę zbytniej szansy, by wyjechać z tego gruzowiska. Auto zdaje mi się utknęło na dobre. - biolog machnął głową z dezaprobatą.- Lepiej spróbujmy spojrzeć, co jest na zewnątrz? Może tam znajdziemy wskazówkę, dokąd iść dalej. Albo wrócimy na naszą tratwę i popłyniemy tunelem. Możliwe, że hell-houndy zgubią wtedy nasz trop. Wpierw jednak ułóżmy ją w miarę bezpiecznie i okryjmy czymś. - wskazał na ranną.
Mervin wraz z polskim kompanem podjął starania, by uruchomić silnik auta. Może starania to za dużo powiedziane. Wilgraines jedynie zasiadł za kierownicą i dokonał podstawowego przeglądu kontrolek na desce rozdzielczej. To Marian wykonywał czarną robotę, na której po prostu musiał się lepiej znać. Nieustępliwość Polaka wróżyła dość dobrze każdemu przedsięwzięciu i taka cecha była zaletą w ich obecnym położeniu. Na dany sygnał doktor głęboko westchnął i przekręcił kluczyk w stacyjce. …..
Później zamierzał przedostać się na powierzchnię, zachowując ostrożność i wykorzystując elementy samochodu jako oparcie przy wdrapywaniu się na górę. Próba wyjazdu furgonetką musiała być poprzedzona nawet skąpym rekonesansem, dającym wszakże podstawowy ogląd okolicy, w której obaj się znaleźli.

Ehran 17-01-2020 11:15

Joe szedł, szedł i szedł... i jeszcze raz szedł i szedł i...
Nie wiedział jak długo. Gubił się. Dookoła panował atramentowy mrok, powoli wysysający z niego wolę, niczym pustka przestrzeni kosmicznej wysysa ciepło z obiektów, po niej szybujących.
Nie wiedział nawet, czy nie idzie w kółko. Nie było praktycznie niczego, po czym mógł by się orientować.
Owszem, mijał budki, stragany, śmieci... jednak były to tylko pojedyncze wyspy na oceanie mroku i ciszy.
Odgłos jego kroków ginął gdzieś daleko w ciemnościach, nawet nie odbijając się od niczego, jakby choćby było jakieś echo, było by... normalniej. A tak? Jakby wpadł w jakąś watę tłumiącą dźwięki. Jedynie ciche brzęczenie w uszach i chrzęst kurzu i tynku pod butami...
Joe zagryzł zęby.
Obrócił się dookoła, starając wzrokiem przebić mrok. Czy tam ktoś był? Czy ktoś obserwował go, pozostając tuż za kręgiem światła?
Czasem wydawało mu się, że czuje czyjeś spojrzenie. Wbity w niego głodny wzrok. Lecz, gdy zbaczał z trasy by sprawdzić... odnajdował jedynie pustkę i mrok.
Nic i nic.
Jak długo szedł? Długo... ale jak długo? Nie miał pojęcia.

Zatrzymał się pod starą budką z kebabem. Pusto. Nic nie znalazł. Ani zgniłego mięsa, ani zaschniętej bułki... nie było nawet opakowań po sosie...
Zrezygnowany przycupnął pod jakąś reklamą. Musiał odpocząć.
Siedział tak, i wpatrywał się tępym wzrokiem w mrok. Już nawet nie próbował go przeniknąć. Nie dbał o to.
Spojrzał w dół, na swoją dłoń, na trzymany w niej ciężki pistolet.
Lufa jakby sama uniosła się.
Może chciał tylko położyć na niej swoją głowę. Podeprzeć się?
Zimna lufa przycisnęła się do podbródka. Prawie jakby sama się poruszała.
Joe przymknął oczy, podparł zmęczoną głowę na pistolecie. Dziwny spokój spłynął na niego.
Po co... po co to wszystko?
Jego palec począł czule głaskać spust.
Tak niewiele trzeba było. Wystarczy lekki nacisk. Mógłby odpocząć. Wreszcie odpocząć. Nie było by już potworów, ani strefy. Była by cisza i spokój. Błogi spokój.


-Kurwwwwaaa! - Wrzasnął nagle, podskakując niczym oparzony.
- Kurwwwwwaaaa maćććć! - ryknął ponownie z wściekłą emfazą.
- Nie dopadniesz mię ty popierdolona pokrako! - wykrzyczał w mrok.
A potem wyżył się na stoisku z kebabem. Potężny kopniak rozwalił ladę. Kolejny posłał ruszt wysokim łukiem w mrok tuż za krąg światła.
Hałas i łoskot był ogłuszający.
- Dopierdolić ci jeszcze?! - wołał, kopiąc raz za razem jakieś szczątki i wyżywając się na meblach.

Gdy już nie było co zniszczyć stał tam, ciężko dysząc i gapiąc się tępo w mrok. Rzucał nieme wyzwania swym obłąkanym wzrokiem.
Miał nadzieję, że coś wyjdzie z mroku. Coś, co będzie mógł zabić. Rozpruć brzuch i wywlec bebechy na zewnątrz.
Lecz nic się nie pojawiło. Odpowiedziała mu bezwzględna i nieustępliwa cisza. Mrok wydawał się go ignorować. Strefa wydawała się go ignorować.
A to było jeszcze gorsze. Po stokroć gorsze.

Joe stał tak i kipiał ze złości, nie będąc w stanie nic poczynić. Nie było nikogo ani niczego, na czym mógłby się jeszcze wyżyć.
Jego nozdrza rozszerzały się w rytm ciężkich oddechów. Ramiona unosiły i opadały w rytmie, w jakim jego płuca pompowały powietrze.

I nic.
Poza szumem jego własnej krwi, tętniącej wściekle w żyłach, nie było nic.

Joe wreszcie się załamał, zrobiło mu się słabo. Zatoczył się. Chciał usiąść ale stracił równowagę i prawie upadł. Podtrzymał się tylko ręką.
Znów poczuł się mały i słaby.
Agresja się wycofała, a na wierzch wyszła bezradność i strach. Jego stare ja.
Joe nienawidził tamtego ja.
Broda mu zadrżała. Był przecież tylko małym chłopcem...

Joe zacisnął oczy. Niewiele to zmieniło, zrobiło się tylko odrobinę ciemniej.
Uniósł pięść do ust i zacisnął na niej zęby.
Ból był kojący. Odświeżający. Przebił miazmaty szaleństwa i apatii. Na chwilę powróciła jasność umysłu.

Zmęczony, Joe powstał. Musiał iść dalej.
Wiedział, że nie przetrwa tu długo. Zwariuje. Miał już tak serdecznie wszystkiego dość. Nie, jeszcze nie sięgnie po ostateczne rozwiązanie. Ale... wiedział, że nie ma dość siły by odpędzać te uczucia, te myśli od siebie...

Ruszył do przodu. Szybciej, niż było by to wskazane. Joe kroczył przez mrok niczym wściekły byk, rzucając wyzwania mroku i ciszy.
Uśmiechnął się krzywo, gdy wyobraził sobie, jak ciemność cofa się przed nim, jak unika jego i jego małego światełka.

Gdy dostrzegł obce światło, nawet nie zwolnił, nawet nie zatrzymał się, by to przemyśleć. Dziarskim krokiem ruszył w tamtym kierunku. Biorąc po dwa stopnie na raz i z pistoletami w dłoniach, wspinał się po schodach.


Joe zaczął wspinać się po schodach. Przemykał po dwa stopnie na raz. W tych ciemnościach w pewnym momencie coś kopnął co potoczyło się ze stukotem najpierw w górę a potem na dół. Coś okrągłego ale pozostawiony lightstick za nim i blade światło przed nim nie dawało na tyle jasności by dostrzegł detale tego czegoś. W każdym razie to coś spadając na dół minęło go i zleciało chyba na sam dół. Ale Joe był już dalej. Wyżej. Zatrzymał się przy krótkim odcinku jaki łączył schody i to coś co świeciło.

To chyba był panel. We framudze drzwi. Tych drzwi Joe nie widział. Wątłe światełko diodki w panelu tylko dawało tyle światła by po ciemku dać znać gdzie jest ten panel i nic więcej. Na dotyk wielkolud zorientował się, że obok panelu są drzwi. Czyli pewnie te co prowadziły do tych schodów jakimi tu przybiegł. I nie wiadomo co jeszcze za nimi.

Joe przeklną się. Potrzebował światła. Na ślepo nic tu nie zdziała. Cofnął się na dół i wrócił ze porzuconym światłem.
Musi znaleźć lepszą metodę by nosić światło przy sobie. Potrzebował kawałka sznurka, albo... sznurówki. Pochylił się i odciął kawałek własnej. Nieduży, tak by owiązać i zacisnąć na lightsticku i przywiązać całość do klapy kieszeni na prawej piersi. Lepiej, dużo lepiej.
Niebawem musiał i tak wymienić lightstick, ten dawał już światła tylko na krok i półmrok może na 2-3 razy tyle...

Wracając dostrzegł to coś, co uprzednio kopnął. Był to hełm, czy jakiś kask. Joe przykucnął obok i przyjrzał się dokładniej.
Hełm zawsze się przyda. Przymierzył więc go i ruszył uśmiechnięty w górę schodów. Teraz wyglądał serio Bad Ass!

Mina mu trochę zrzedła, gdy zobaczył drzwi w blasku miernego poniekąd światła.
Były to całkiem ładne, solidne i automatyczne drzwi.
Natychmiast zrewidował swój plan. Drzwi nie wyglądały bowiem, by miały ustąpić pod jego kopniakami czy uderzeniami prowizorycznego taranu. Możliwe, że kule czy granat też by wytrzymały. A to komplikowało sprawę znacząco.
Na nich widniały stare, zaschnięte ślady butów, pięści i dłoni. Jakby ktoś w nie kiedyś walił i kopał. Ślady były albo we krwi albo w błocie. W każdym razie czymś, co miało typowy czerwono - brązowy kolor.
Joe zbliżył się ze światłem i ukucną, badając ślady z bliska. Wyciągnął rękę do przodu i nabrał trochę substancji między palce, roztarł między kciukiem a palcem wskazującym i powąchał. A potem nawet nałożył sobie odrobinę na język, by posmakować. Następnie splunął na bok gęstą plwociną.

Potem przeniósł uwagę na panel. Również tutaj były te ślady, choć raczej rąk, a nie butów.
Sam panel był dość nowoczesny.
Była klawiatura, mały ekran jak do wyświetlania komunikatów czy wideo rozmowy, skaner kciuka i siatkówki no i w ogóle full wypas. Ta diodka przy nim się nadal paliła.
Był zatem prąd. A jeśli była elektryczność, to może ustrojstwo działało.

Joe stał przez dłuższą chwilę wpatrując się z głupią miną w pancerne drzwi. Był pewien, że znalazł coś ciekawego, i równie pewien, że się do tego nie dostanie. Los chyba lubił z niego kpić...
Nie zamierzał się jednak poddawać.
Pchnął drzwi, by upewnić się, że są zamknięte. Oglądał dość kreskówek. I pamiętał, jak to Daltonowie przez pół dnia walczyli z drzwiami, kopiąc, strzelając, używając tego największego z nich... jak on się zwał? W roli żywego tarana, nawet podkładając dynamit, tylko po to, by potem Lucky Lock je otworzył wciskając klamkę. Uśmiechnął się na wspomnienie głupich min braci. I wyzwisk, jakimi się nawzajem po bratersku obdarowali.

Joe począł przyciskać klawisze na panelu, by zobaczyć, co się stanie. Nie liczył na inną reakcję, jak na wyświetlenie komunikatu "ACCESS DENIED".

Przyjrzał się też dokładniej drzwiom. Może... może udało by się odstrzelić zawiasy, albo zamek? Szukał słabego miejsca, ale drzwi wydawały się takowego nie posiadać.

Nim zabrał się za strzelanie, zapukał rękojeścią pistoletu o metalowe drzwi. - Halo? jest tam kto? - zawołał.

Znów coś postukał na klawiaturze, wpisując typowe hasła jak "seks", "bóg", "tajemnica" i tym podobne.
Potem znów zastukał w ciężką blachę drzwi. - Halo? Tu dostawca Pizzy, zamawialiście Mario Specjale z podwójnym serem i pepperoni. - Zawołał głośno, aż echo potoczyło się w dół schodów i umknęło gdzieś w mrok poniżej.
Uniósł pistolet by znów uderzyć rękojeścią, gdy nagle coś syknęło wewnątrz. Jakiś mechanizm obudził się do życia. Panel wydał z siebie przeciągły pisk, po czym dioda zmieniła kolor na zielony.W w chwilę potem, z sykiem hydrauliki drzwi otworzyły się na oścież.

Pipboy79 27-01-2020 14:26

Instytut



Po chwili szeptanej narady trójka hibernatusów postanowiła spróbować pierwszych drzwi po lewej. Trudno było powiedzieć czy ten wielgachny stwór jakoś ich widzi czy nie. Może było tak jak podejrzewała Sigrun, że tylko wie o nich ale raczej mniej niż więcej? Te jego ludzkie ciała pokryte obślizgłą błoną poruszały się niezależnie od siebie tworząc ruchome kłębowisko głów, korpusów i kończyn. Gdy się patrzyło na wybraną głowę czy kończynę ruchy wydawały się mozolne, niezdarne i ospałe. Ale całościowo, gdy poruszało się tam chyba wszystko, można było odnieść wrażenie, że jest tam istny chaos tego wszystkiego. Że każde ciało niezależnie od siebie walczy z tą błoną próbując się wydostać na zewnątrz. A tam i tu były jakieś szpony czy szczypce niewiadomego pochodzenia. Może to były części oryginalnego stwora a może wchłonął w siebie innych mieszkańców strefy. Przez to wszystko nawet nie bardzo wiadomo było gdzie ten stwór ma właściwą głowę. O ile w ogóle ją miał. No a widać było go tylko częściowo.

Ale, żeby zrealizować ten plan dostania się do drzwi gdzie wciąż był widoczny znaczek toalet, trzeba było trochę przekraść się w głąb korytarza. Tylko kilka kroków. Ale jednak i tak wydawało się to trudne bo oznaczało zbliżanie się do tej maszkary. Pierwszy odważył się spróbować swych sił Japończyk. Kucnął a potem na czworakach starał się poruszać w stronę drzwi toalet. Za nim podobnie uczynił Australijczyk a na końcu Szwedka. Trudno powiedzieć które miejsce było najbardziej niebezpieczne. Te z przodu? W środku? Z tyłu? Jakby stwór miał jakoś zaatakować to chyba najgorzej miałby ten na początku. Ale też i najprędzej mógł zniknąć w bocznym przejściu. Ktoś kto był na końcu miał niby przed sobą dwie, żywe tarcze ale też i na samym końcu mógł zejść z widoku tego czegoś co pętało się przy oknie.

Czy stwór jakoś poznał się w ich zamiarach, wyczuł jak się do niego zbliżają usłyszał, wyniuchał czy jeszcze coś innego zdradziło trójkę hibernatusów czy tylko jedno z nich to właściwie nie było istotne. Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Czarnowłosy Azjata właśnie był w drzwiach prowadzących do toalet. Widział przed sobą brudne, zakurzone kafelki podłogi, kabiny toalet po lewej i umywalki po przeciwnej stronie. Jeszcze kilka drażniących nerwy oddechów i jego buty minęły próg toalety symbolicznie znaczący metę. Stwór wydawał dziwne odgłosy które nie wiadomo było jak należy interpretować. A za krótko mieli z nim styczność by poznać czy to u niego normalne, czy wiąże się jakoś z ich trójką czy może chodziło o jeszcze coś innego.

Czworaczący za Koichi David widział już znikające za progiem buty. On sam miał jeszcze te dwa ostatnie kroki aby dotrzeć do tego miejsca. Znaczy dwa standardowe kroki w pionie. Na czworakach to jednak się dłużyło. Jeszcze kawałek i jeszcze ostatni moment i już mógł czmychnąć do względnie bezpiecznego pomieszczenia. Stwór coś tam sobie chrumkał i drapał. To już razem z Koichi mogli tylko słuchać i się domyślać.

Teraz jego miejsce zajęła Sigrun. Ona miała swoją czworaczą nerwówę ostatniego odcinka. Chłopaki zniknęli w drzwiach toalety i nic się nie stało. Ale gdy znikały za progiem nogi Australijczyka to Szwedka nie była pewna co się stało. Czy David zrobił tą końcówkę zbyt szybko i nerwowo, czy ona jakoś się zdradziła czy może stwór poznał się jeszcze po czymś innym. Nagle nad framugą okna Sigrun ujrzała, że wyłania się coś. Jakieś grube odnóże. Może łapa, ogon czy nawet szyja z głową. Jakieś to było bezkształtne, obłe i bez wyraźnych kształtów. Zresztą niezbyt miała okazję się temu przyjrzeć bo to coś rzuciło czy plunęło czymś. To coś błyskawicznie pokonało odcinek od okna do korytarza i rozbryzgło się na podłodze tuż przy wejściu do toalety i nastąpił chaos.

Syk wytapianej podłogi, swąd przypiekanego mięsa, krzyki ludzi i jakiś obcy, wibrujący jęk stwora za oknem. Coś się rozbryzgło. Było zimne jak śnieg i paliło jak kwas. Sigrun wydawało się, że zdołała w ostatniej chwili rzucić się do drzwi zanim to coś w oknie zdąży coś zrobić. Ale poczuła zimne uderzenie czegoś mokrego. Coś co momentalnie jednak zaczęło ją palić żywym ogniem. David też to poczuł. Nadal był na tyle blisko drzwi przez które dopiero co przeszedł, że to coś co wybuchło w progu chlapnęło też i na niego. Też widział jak jego ubranie zostaje skropione jakby żelem. Który natychmiast zamarzł. I jednocześnie zaczął syczeć przepalając się do wnętrza. Jedynie Koichi był już na tyle daleko, że jego to ominęło a atak stwora go nie sięgnął.




Mervin i Marian



Wyglądało na to, że z ranną dziewczyną na razie zbyt wiele się nie da zrobić. Obaj przenieśli ją kawałek dalej i przykryli jakąś bluzą znalezioną w samochodzie. Można było mieć nadzieję, że jakoś to przeżyje. Więc obaj towarzysze postanowili się zająć czymś innym. Na przykład stanem furgonetki.

Furgonetka furory w ich czasach ani na ulicach Londynu ani Warszawy by nie robiła. Kolejny, zwyczajny dostawczak jaki się zapomina chwilę po jego spotkaniu na ulicy. No ale tutaj, w strefie, to był chyba pierwszy pojazd który nie wyglądał na zgnieciony wrak, zardzewiały wrak, wypalony wrak, rozszarpany wrak czy inny wrakowaty wrak. Co prawda maska i cały przód były pokiereszowane. Ale na tyle słabo, że chociaż psuło to estetykę i w ich czasach z miejsca powinien zająć się nim blacharz i lakiernik no i trzeba było nowe światła wstawić to wciąż wyglądał na pojazd który mógł być nadal na chodzie.

Pojazd stał trochę pod skosem więc od dołu widać było jeden bok. Bok też trochę oberwał gdy pewnie zderzał się a potem szorował po ścianach okalających schody metra. I tyle było widać z przodu. Na tył można było się przecisnąć wąską szparą między tylnym narożnikiem wozu a ścianą schodów. Albo bardziej cywilizowanie - przejść przez boczne drzwi ładowni i wyjść przez tylne. Zwłaszcza że oba były otwarte.

Wnętrze przedstawiało miszmasz rzeczy osobistych i zakupów z supermarketu. Zwłaszcza na pace wozu. Leżały walizy, plecaki i torby sportowe jakich można było się spodziewać od turystów jadących na wczasy albo od przyjaciół jadących na jakiś dłuższy weekend. Ale były też zakupy. Wciąż leżały w jednorazówkach z Tesco. Butelkowana woda, konserwy, paczki baterii, kawa, herbata, krakersy i konserwowana żywność jakie ludzie kupowali do dłuższego przechowywania. Teraz to wszystko leżało porozwalane na podłodze furgonetki. A, że była pod skosem to większość była przy ściance oddzielającej kufer od szoferki albo zaczepiona o tylne błotniki. Niektóre rzeczy leżały nawet na schodach niczym ślad prowadzący do miejsca kraksy.

Brakowało tylko ludzi którzy kupili i mieli te wszystkie rzeczy. Widać było, że są to rzeczy kilku różnych osób. A nawet ta dziewczyna była przecież tylko jedna. Po reszcie nie było śladu. Nawet ciał. Jakby wyszli i nigdy tutaj nie wrócili. A mimo to ten częściowo rozbity samochód wydawał się oazą dawnego świata na tle tej strefowej pustkowia które było wynaturzonym pogorzeliskiem dawnego świata. A tutaj aż łatwo było uwierzyć, że nadal są w jakimś Londynie czy Warszawie w furgonetce która miała wypadek.

Było też trochę krwi. Z tyłu na rzeczach i podłodze. Ale jak na taki wypadek to, że ktoś oberwał nie było zbyt dziwne. Zwłaszcza jeśli było tu wówczas parę osób. No to w takiej relacji tej krwi było niewiele. Podobnie wyglądała szoferka. Chociaż szpeciły ją sflaczałe obecnie poduszki powietrzne oraz popękana przednia szyba która mocno ograniczała widok od przodu. Ale o dziwo gdy Mervin zasiadł za kierownicą zastał kluczyk w stacyjce. A gdy go przekręcił światełka na wyświetlaczu rozjarzyły się. Gorzej, że rozjarzyły się czerwienią. W tym poziom paliwa był dość niski. Nie powiodła się też próba odpalenia silnika. Ale sam silnik reagował co dawało nadzieję, że może uda się go jakoś w końcu uruchomić.

Marian na zewnątrz odkrył inne rzeczy. Zwłaszcza pod spodem. Odkrył plamę na schodach jaka wyciekała z misy olejowej oraz z baku paliwa. Poczuł charakterystyczny zapach benzyny. Widocznie jeden i drugi pojemnik na żywotne płyny pojazdu przeciekały. Ale jednak nadal ciekły co oznaczało, że jeszcze nie są puste.

Całościowo pojazd nie wyglądał tak źle. Co prawda od ręki nie chciał zapalić. Ale reagował i zdradzał oznaki mechanicznego życia. Była nadzieja, że jak się przy nim trochę pogrzebie no to może jednak ruszy. Schody prowadzące na powierzchnię też nie wyglądały tak źle. Owszem leżało tam trochę gratów i gruzów ale nic co by mogło zatrzymać furgonetkę jeśli już by ruszyła. Na samej górze coś leżało ale z dołu nie dało się poznać co to właściwie jest by widać było tylko fragment. Więc Mervin postanowił rozejrzeć się jak wygląda powierzchnia.



Mervin



Wspinanie się nie było specjalnością brytyjskiego biologa no ale z drugiej strony to nie były jakieś Himalaje czy inne Alpy. Wgramolił się na dach samochodu z pomocą poręczy schodów a z dachu do górnej krawędzi nie było już tak daleko. Bez samochodu nie miałby co marzyć, że się tędy wydostanie chyba, że tam dalej, wyżej, gdzie się zaczynały schody i było bliżej powierzchni. A tak to jakoś w końcu udało mu się doskoczyć, złapać dłońmi krawędź schodów a potem podciągnąć się na tyle by wyciągnąć głowę, potem ramiona a na aż wreszcie zawiesić się połową sylwetki na krawędzi no i spaść po drugiej stronie. Ale jednak przy tym się nieźle spocił i zasapał. Aż mu się w głowie zakręciło. I nawet trochę jakby go zemdliło. Ale wreszcie mógł spojrzeć jak wygląda sąsiedzka okolica.

Okolica wydała się łapiącemu oddech Brytyjczykowi boleśnie znajoma. Poznawał te charakterystyczne jednopoziomowe budynki z brudnej, czerwonej cegły. Były ultrabrytyjskie, można je było spotkać w każdym zakątku jego rodzimego kraju. Tak samo jak te jednolite, drewniane płoty jakie przewracały się to tu to tam po każdej większej wichurze. Było jak w domu. Rozwalonym domu. Te brytyjskie osiedle jakie widział dookoła było naznaczone piętnem wojny i opuszczenia. Wypalone budynki, rozszabrowane budynki, bezpańskie budynki, przewrócone płoty, rozwalone ściany, graty i wraki samochodów rozrzucone na ulicach. Całe mnóstwo wraków. Cały sznur. Jakby apokalipsa zeszła na ten ziemski padół w środku największego korka. Nadal widział wysuszone, zmumifukowane ciała wewnątrz. Mumie ubrane w garnitury, sukienki, mundury i te mniejsze, w dziecięcych ubrankach. Wewnątrz wciąż były paczki, walizki, torby. Wszystko to wyglądało jakby koniec świata zaskoczył dzień i ludzi.

Ale było też znamię strefy. Charakterystyczna, czerwona mgła jaka w końcu blokowała każdy kierunek widzenia do kilku okolicznych budynków, do tuzina czy dwóch samochodów w każdą stronę. Gdzieś za którymś budynkiem unosił się czarny dym. A może jakiś kłąb. Chociaż nie wyglądał jak zwykły czarny dym gdy się paliły opony albo cokolwiek co Mervin kojarzył. Na ścianach były brzydkie liszaje i oraz plamy jakiegoś dziwnego mchu. Okolica pobrzmiewała też dźwiękami. Coś szeleściło, coś stukało, coś chyba wyło. Chociaż w widocznej okolicy Mervin nie mógł za bardzo przypisać dźwięku do obrazka tego co widział. Widocznie nadal byli w strefie.

A w ogóle to chyba był na jakimś dworcu. Takim co sąsiadował z tą tak posępnie wyglądającą drogą pełną trupich wraków samochodów. Widział główny budynek stacji i sam był na jakimś peronie. Stacja nazywała się Farnborough, tak samo jak nazwa w podziemiach metra. Niedaleko stacji leżał wykolejony na boku pociąg. Może lepiej, że widać było tylko ostatni wagon bo resztę pochłaniała ta tajemnicza, czerwona mgła. Nawet stąd widział jak przez okno które było obecnie sufitem widział jakąś szponiasto rozcapierzoną ludzką dłoń. I chyba jakąś głowę czy raczej czaszkę. Co wyglądała jakby trupi pływak wynurzył się z okna aby zaczerpnąć oddech przed nurkowaniem. Widział nawet ślady furgonetki na powierzchni. Staranowała ogrodzenie i przejechała przez peron i w końcu zjechała na dół schodów gdzie ją znaleźli z Marianem. A na razie i głowa, i żołądek, i oddech zdążyły mu wrócić do normy.



Marian



No to jak Mervin poszedł a raczej wyskoczył zobaczyć jak sprawy się mają na górze no to Marian został sam. Z tą dziewczyną i furgonetką. Z nimi za bardzo nie mógł sobie pogadać. Albo na odwrót, mógł gadać do woli bo żadne nie wydawało się w tej chwili zbyt skore do dialogu. Zdążył sobie jeszcze raz obejrzeć pojazd. No te wycieki. Dobrze by było je jakoś zaklajstrować. Chociaż chwilowo. Doszedł jednak do wniosku, że przynajmniej w baku musiało od początku nie być zbyt wiele paliwa. Bowiem bak przeciekał i wskaźnik w stacyjce pokazywał niski poziom ale gdyby z baku co mógł podchodzić nawet pod setkę litrów wyciekło to wszystko no to plama pod wozem na pewno by była większa. O wiele większa.

No ale jednak jakieś paliwo jeszcze w tym baku było. Podobnie światła z przodu. Właściwie to ich nie było. Zostały rozbite gdy furgonetka obijała się od ściany do ściany schodów albo może i wcześniej. Ale na to raczej nic nie mogli poradzić. Gorzej, że jak ten van tak się wbijał i rozbijał to nadkola też się pogięły i zdeformowały. W jednym było to tylko skrzywieniem estetycznym ale w drugim blacha była niebezpiecznie blisko przedniego koła. Póki wóz jechałby prosto czy skręcał w przeciwną stronę nic nie powinno się dziać. Ale gdyby trzeba było skręcać właśnie w tą no to opona mogła zawadzać o tą blachę. Czy jakoś by ją to naruszyło czy nietrudno było zgadnąć. Chociaż gdy Polak pooglądał, postukał to doszedł do wniosku, że gdyby miał łom albo podobny pręt no to można by chyba odgiąć tą blachę na tyle by nie zagrażała oponie.

No przednia szyba raczej do niczego się już nie nadawała. Co prawda pęknięcia kumulowały się przy bokach i dole no ale i tak przesłaniały widok kierowcy i pasażerom dzieląc obraz na małe, fasetkowe kawałki. No i silnik. Na słuch nie brzmiało to ani tragicznie ani źle. Akumulator i elektryka chyba działała w miarę cało. A jednak coś tam może nie stykało albo się zatkało, że silnik nie chciał zrobić tego ostatniego wysiłku aby zaskoczyć i złapać regularny i miły dla ucha rytm. Koła też wydawały się w porządku. I na oko wydawały się trzymać pion więc była nadzieja, że będą jechać prosto. Koniec końców fura wydawała się mieć więcej plusów niż minusów. Może jakby ją trochę postukać tu, popieścić tam to ruszy.

A Mervina nie było. Marian zdążył już całkiem dobrze obejrzeć i zwiedzić pojazd chyba z każdej strony. A tamten jak polazł na tą górę to nie wracał. Nawet nie krzyknął, że w porządku. Chociaż też nie krzyczał, że nie w porządku. Strzałów, walki czy ucieczki też nie było słychać.

No a na kufrze było całkiem sporo rzeczy. Choćby do ubrania. Można było wybrać dla siebie coś czystego bo przynajmniej część ubrań w bagażach była typowo męska. Do tego ładowarki, laptopy, telefony. Gdy Marian otworzył jeden z laptopów o dziwo ekran się zaświecił więc działał! No ale oczywiście nie znał hasła więc dalej nie wszedł. Ale przyjemnie było zobaczyć jakiś ekran który działał.

Poza ubraniami były właśnie rzeczy jakie ludzie zabierali na dłuższy wypad za miasto czy pomiejsza wycieczkę. Do tego trochę mogły dziwić te kilkulitrowe butle z wodą. Ale dzięki temu było tu całkiem sporo zapasów. Można było coś zjeść. Niespodziewanie dla Mariana wśród przeglądanych szpargałów dostrzegł ją. Podniósł niewielki prostokącik sztywnego papieru i przyjrzał mu się. Od razu wiedział, że to ona.





Dziewczyna z maski. Tylko na tym zdjęciu wyglądała o wiele lepiej. Wesoła, uśmiechnięta, opalona, pewnie na jakichś wakacjach w ciepłych krajach. Ta cicha, nieruchoma dziewczyna oparta o zdezelowaną maskę furgonetki jaką z Mervinem znaleźli ledwo ją przypominała. No właśnie. A gdzie jest ten Mervin? Bo dziewczyna przykryta bluzą chyba się poruszyła. Chociaż z wnętrza wozu Marian nie był do końca taki pewny.



Joe



Drzwi otworzyły się. Chociaż Joe nie był do końca pewny co je właściwie uruchomiło. No ale otworzyły się. Ze środka walnęło go światłem. Chociaż dzięki temu, że używał słabnącego lighsticka to nie oślepiło go kompletnie. Właściwie jak przysłonił oczy ręką i zmrużył powieki to po pierwszej chwili już to światło nie wydawało się takie rażące. Właściwie była to ciepła czerwień.

Pomieszczenie za drzwiami nie było zbyt wielkie. Raczej jak krótki, pusty korytarz nieco większy od standardowej windy. No i drzwi po przeciwnej stronie. Takie same jak te które właśnie się otworzyły. Joe wszedł do środka. Alternatywą było nie wchodzić i stać przed tymi drzwiami albo wrócić do mrocznych czeluści za schodami. Więc wszedł.

Drzwi zamknęły się za nim, równie płynnie i spokojnie jak się otworzyły. W tym małym przedsionku świeciły się czerwone lampy. Działał nawet jakiś ekran panelu na którym pojawił się napis. Taki sam jaki połynął z ukrytego gdzieś głośnika.

- Uwaga. Procedura dekontaminacji rozpocznie się za 3… 2… 1…

Ostrzegł go jakiś uprzejmy, kobiecy głos na koniec odliczając do niewiadomo czego. I rzeczywiście gdy licznik doszedł do 0 stało się coś. Najpierw ze ścian buchnęła jakaś para czy inny dym. Najpierw na gorąco, że zrobiło się jak w saunie, zaraz potem dla kontrastu na zimno, że Joe poczuł jakby zamarzał. Pewnie by w końcu zamarzł ale dym znów zrobił się gorący a potem znów zimny. Na koniec jakieś dmuchawy przedmuchały to wszystko więc powietrze znów stało się klarowne.

- Proszę zamknąć oczy i nie patrzeć w światło. Patrzenie w światło grozi trwałym uszkodzeniem wzroku. - ten sam kobiecy głos oraz napis na panelu ostrzegł wielkoluda o kolejnym etapie odkażania. Z góry rzeczywiście zaczęły jarzyć jakieś światła i rozległ się cichy pomruk jakby zaczęło pracować jakieś urządzenie.

- Procedura dekontaminacji zakończona. - oznajmił ten sam głos gdy po paru chwilach zrobiło się znów pusto i cicho. Szczęknęły drzwi, te prowadzące gdzieś dalej i znów powoli i spokojnie się otwarły wsuwając się gdzieś w sufit.

Przed Joe pojawił się korytarz. Z początku ciemny. Tylko czerwone światło z tego przedsionka dawało nieco światła oświetlając gładką, płaszczyznę podłogi. Ale gdy zrobił krok i kolejny zabrzęczały włączane światła i z sufitu zapłonęły świetlówki. Co prawda nie wszystkie. I świeciły dość blado albo migały jak stroboskop. No ale i tak wreszcie było widać cokolwiek.

Wyglądało to wszystko całkiem nowocześnie. Jak jakiś tajny bunkier czy inna tajna baza. Ostatni raz widział by coś tak działało w bunkrze w jakim obudzili ich stalkerzy. A tak to sama strefa i jej ruiny zamieszkałe przez jakieś straszydła. A teraz trafił gdzieś gdzie coś jednak jeszcze działało. Chociaż raczej na pół gwizdka i na pewno nie było jak nowe. Przed sobą miał ten korytarz. Długi na kilkanaście metrów i zakończony drzwiami. Podobnymi jak te jakie właśnie minął tylko te miały dodatkowo małą szybkę mniej więcej na wysokości twarzy dorosłego. No i panel przy framudze takiego samego formatu jak te co widział do tej pory. To dawało nadzieję, że trafił “gdzieś”.

Trochę gorzej wyglądały te zaschnięte brunatne plamy na podłodze. Trochę wyglądały jak ślady zabłoconych butów. Ale były też rozbryzgi jakby te błoto skapywało z tego co szedł. Kolor był jednak taki, że nie można było wykluczyć, że ten ktoś mógł też krwawić. Jakby te wszystkie ślady to była jednak krew a nie błoto no to całkiem mocno musiał krwawić.

Ale jaki nie był ten scenariusz to rozegrał się dawno temu. Teraz te ślady były od dawna zaskorupiałe i przykryte cienką warstwą kurzu. Widocznie od dawna nikt tędy nie przechodził.

Gdy Joe podszedł do tych drzwi z szybki nie bardzo mógł skorzystać bo była popękana. Wyglądało jakby trafił w nią pocisk. Z tamtej drugiej strony. Nie dał rady przebić pancernego szkła ale zrobił “pajęczynkę” sprawiając, że szyba pod względem obserwacyjnym była właściwie bezużyteczna. Pozostawał panel przy framudze.

Panel miał standardową klawiaturę, czytnik kart no i mały ekran. Panel świecił się uspokajającą zielenią a na klawiaturze rzucały się w oczy dwa przyciski “OPEN” i “CLOSED”. Jeśli było tak proste jak wyglądało to było równie skomplikowane jak włączanie i wyłączanie świateł w zwykłym mieszkaniu. Chyba, że drzwi miały jakąś awarię czy były inne trudności. Ale na razie wszystko działało. Po wciśnięciu “OPEN” drzwi zazgrzytały i uniosły się do sufitu tak samo jak poprzednie.

Po drugiej stronie był korytarza najpierw była ciemność która znów rozjarzyła się świetlówkami gdy zrobił ten krok czy dwa. Znów nie wszystkie działały i nie było tak jasno jak pewnie miało to miejsce kiedyś, gdy wszystko działało jak należy. No ale coś jednak było widać. Okazało się, że Joe znalazł się w pomieszczeniu długim na kilkanaście kroków a szerokim na kilka. Przy drugim końcu pomieszczenia znów widział zamknięte drzwi w ścianie po lewej. A w tym mdłym świetle jarzeniówek wyglądało to na jakiś magazyn. Po prawej stronie, wzdłuż dłuższej ściany stały standardowe, metalowe szafki na rzeczy osobiste pracowników czy załogi. Szafki były w najróżniejszym stanie otwarcia i zamknięcia. Ze dwie nawet leżały przewalone na podłogę.

No i woda. Na podłodze stała zatęchła, mętna woda w której odbijały się światła jarzeniówek. Chociaż wydawało się, że woda nie jest zbyt głęboka, może do kostek, może nawet nie. Całe pomieszczenie wyglądało na opuszczone przez ludzi od nie wiadomo jak dawna. Dominował nieprzyjemny zapach tej stojącej wody i wilgoć kojarząca się z piwnicą albo jakimiś lochami. Wszystko wydawało się stare, brudne, zardzewiałe i porzucone. Ściany w oryginale chyba pomalowane na surową szarość i biel. Teraz miały różne liszaje i szaro - żółte plamy. Niektóre to wyglądały jakby porósł je jakiś mech czy coś podobnego.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:19.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172